janjuz - 2014-07-02 21:43:48

Tytuł: Opowieści o Wujku Trapspringerze
Autor: Dixie Lee McKeone
Zaginione Legendy 3





Jest to opowieść o moim wujku, Trapspringerze. Wygląda na to, że wiele, wiele lat temu…

Rozdział 1 

   Astinus, kronikarz historii Krynnu, przebywał właśnie w bibliotece w Palanthas i zapisywał najważniejsze wydarzenia na Ansalonie …

   Wielki, szary wilk przeszukiwał wzrokiem krzaki w poszukiwaniu wrogów lub zwierzyny. Żółte oczy błyszczały a czuły nos szukał zagrożenia w podmuchach wiatru. Przykucnął pod krzakami stercie kamieni pokrytych ziemią i porostami, kamieni ułożonych na pewno nie przez matkę naturę. Człowiek-miejsce!  Zmysły ostrzegły wilka. Miejsce dwunożnych, którym służą latające i bardzo raniące, proste kije. Koncepcja budowli była mu całkowicie obca, lecz wiedział, że proste ściany nie są dziełem natury; człowiek-dzieło!  Doświadczenie podpowiedziało, że człowiek-dzieło właśnie padło, ściany się kruszą i nigdy już nie będą norą śmiertelnego wroga. Widywał już miejsca, w których natura pochłaniała to, co dwunogi zostawiły przenosząc się do nowych legowisk. Spojrzał w prawą stronę od miejsca, jakie zajmował w krzakach i dostrzegł mrok ciasnego wejścia niemalże całkiem skrytego pośród zarastających go roślin. Mrok sugerował, że miejsce jest nieźle ukryte. Cieniste głębie obiecywały bezpieczeństwo, choć może nie znajdzie tam niczego do jedzenia. Wciąż uważnie węsząc przedarł się przez krzaki, przez wysokie zielska i przez wiosenną, świeżą trawę oddzielającą człowiek-dzieło od reszty lasu. Natrafił na trzydniowy już trop królika. Znalazł nawet świeższy trop myszy oraz sowy, która dopadła gryzonia i sprawiła sobie posiłek. Nie było zapachu człowieka. Zatrzymał się w ciemnym wejściu i znów poczuł zapach myszy, wielu myszy. Wczołgał się w cień ruin, znalazł stertę liści nawianych wiatrem do nory więc zwinął się i zasnął. Wilk czuł się bezpieczny. Wiedział, że duży człowiek z kijami odszedł. Mylił się.
   Ruiny nie były opuszczone.
   Ponad dwieście stop pod legowiskiem wilka grubokościsty mężczyzna przemierzał wąskie przejścia starego, głębokiego lochu. Szedł spokojnie korytarzem a pochodnie włożone w naścienne pierścienie wybuchały płomieniem gdy się zbliżał, by zaraz magicznie zgasnąć wraz z jego przejściem. Kamienie w ścianach i łukowych sklepieniach emanowały aurą bólu i cierpienia, jakie miało miały miejsce w lochach Pey. Koszmar był jednak śmiertelny i nie miał mocy by zaszkodzić komuś takiemu jak Draadis Vulter. Tortury, jakie cierpiał pochodziły z innego źródła. Choć nic strasznego nie stało mu na drodze to jednak w tym marszu wstrząsał nim strach. Kiedyś już był przedmiotem koszmaru tak okropnego, że mógł go wymyślić tylko umysł najbardziej pokrętny. Powrót wyczerpał prawie wszystkie rezerwy umysłu.
   Taka była cena za obrazę bóstwa.
   Ogromna, kryta kopułą komnata tortur, która służyła za laboratorium, dawno temu została już ogołocona z narzędzi cierpień by zrobić miejsce dla innego rodzaju zła. Teraz było to laboratorium maga czarnych szat. Draadis wolałby może wieżę, lecz tak otwarte, publiczne pokazanie się zagroziłoby jego życiu.
   Od Kataklizmu minął już wiek z okładem a wciąż jeszcze czarodzieje i kapłani pracowali tylko potajemnie. Ludy Krynnu nigdy nie wybaczyły użytkującym magię zniszczeń rozrywających Ansalon. Ani rycerze, ani czarodzieje czy też większość kapłanów nie miała nic wspólnego ze zniszczeniami, lecz, i jest w tym część prawdy, mogli być zdolni do zapobieżenia przynajmniej ich części. Całą odpowiedzialność ponosił Król-Kapłan z Istar. I jego współwyznawcy. Kler w Istar stał się tak potężny, że ani czarodzieje Krynnu ani zakonni Rycerze z Solamnii nie mieli zamiaru otwarcie stawić im czoła. Z biegiem czasu zarówno Król-Kapłan jak i jego współwyznawcy rozmiłowali się we własnej świętości. Zażądali w swej zarozumiałości, by wreszcie skończyć z równowagą dobra i zła, która kołysała całym Ansalonem. Król-Kapłan rzucił wyzwanie bogom.
   Odpowiedź była błyskawiczna i katastrofalna w skutkach. Wielkie obszary Istar i jego wspaniałe świątynie zostały zatopione w Morzu Krwi. Góry rozpadały się jak Krynn długi i szeroki, rosły nowe łańcuchy górskie wyrwane z ziemi gniewem bogów. Morza wystąpiły z brzegów i zalały wspaniałe miasta.  W ślad za rozdarciem świata nadeszła wojna, zaraza, plagi i głód niesione na skrzydłach nieśmiertelnego gniewu.
   Wszyscy zgodnie uznawali, że czarodzieje i zakonni rycerze podzielają winę Króla-Kapłana. Wiedzieli przecież jaki będzie nieunikniony wynik takiej arogancji. I nie uczynili nic by to powstrzymać. Konklawe czarodziejów rozważało szczegóły domniemanych acz nieuchronnych zniszczeń. Zdecydowali, że nie będą się wtrącać. Białe szaty jak zwykle opierały się na praktyce prawnej, czerwone szaty zachowały neutralność i tylko czarne,  wyznawcy złej boginii Takhisis, pragnęli zachowania równowagi pomiędzy dobrem a złem.
   Kataklizm nadszedł. Przeszedł. A Draadis Vulter, najpotężniejszy wśród czarnych, skrył się w tajemnym miejscu i teraz kroczył korytarzami starych lochów a komnatę tortur zmienił w laboratorium.
   Wzdłuż ścian ciągnęły się długie linie półek, z których czarno oprawione księgi niedbale wywalono na stoły, zupełnie jakby ktoś dopadł ksiąg, przejrzał je tylko, po czym pełen złości i frustracji cisnął precz. Na innych półkach, które ciągnęły się przez całą kopulastą komnatę, leżały ohydne wyniki eksperymentów, makabryczne części żywych ongiś istot, którym odmówiono naturalnej śmierci. W szklanym słoju biło powolnie i równo zwierzęce serce. W innym z kolei jakaś dłoń, pokryta łuskami i zaopatrzona w szpony, ucięta w samym przegubie wciąż jeszcze chwytała powietrze w uścisku pięści i naciskała na szklaną powierzchnię słoja. W otwartych, glinianych naczyniach wciąż pracowały tajemne mikstury a ich powierzchnia wciąż była w ruchu, wciąż bąble powoli ją rozrywały, wciąż uwalniały trujące opary.
   Draadis Vulter zignorował eksperymenty dawno porzucone i te wciąż trwające. Pomaszerował do środka komnaty. Podszedł do czterostopowego słupka przykrytego czarną, jedwabną draperią suto wykańczaną złotą nicią. Podniósł tkaninę i ujrzał dwustopowej średnicy kulę mieniącą się wszystkimi barwami tęczy. Emanowało z niej zło tak potężne, że nawet wilk śpiący w ruinach o dwieście stop wyżej zaskowyczał przez sen. W głębi kuli ukazało się oko. Oko otoczone gęstymi, długimi rzęsami. W kącikach lekko nachylone. Bez wątpliwości damskie oko. Draadis skłonił się uniżenie.
- Takhisis, Królowo Mroku, Pani Smoków, Władco Dziewięciu Piekieł - zamamrotał – Cześć Ci.
- I czemu mnie wzywasz, Draadis? – odezwał niski i ponętny głos napełniający maga dreszczem strachu i zachwytu – Czyżbyś znalazł odpowiedź?
- Własnej odpowiedzi nie znalazłem, moja Królowo, lecz chyba znalazłem sposób byś mogła wejść w ten świat. Chciałbym przedstawić swoje odkrycie w nadziei, że twa boska mądrość może pomóc zdecydować, czy to odkrycie jest tym, czego szukamy.
   Oko królowej gwałtownie rozbłysło. Minęło już ponad tysiąc lat od chwili gdy Huma, jadąc na srebrnej smoczycy Gwyneth, użył smoczych lanc i przegnał Takhisis i jej smoki wszelkich kolorów ze świata Krynnu. Przebywała na Pierwszej Płaszczyźnie Królestw Piekielnych, stamtąd mogła tylko zerkać przez magicznie zbudowana okna, takie jak ta kula. Pożądała zepsucia, jakie mogłaby znów posiać gdyby tylko znów znalazła się w świecie śmiertelnych.
- Mów – zażądała – pokaż.
- Dziesięć dni temu, gdy wędrowałem po płaszczyźnie cieni –
- Dziesięć dni?
   Syknęła Takhisis i podłoga komnaty natychmiast pokryła się wężami. Zwijały się na stołach i ześlizgiwały ze stołków, gromadziły na podłodze i czołgały jeden po drugim byle tylko dopaść czarodzieja. Język czarodzieja, trzęsącego się teraz w  panicznym tempie, przywarł do podniebienia. Węże tymczasem wpełzały mu po nogach, owijały się wokół ramion aż w końcu zębate paszcze uderzyły w twarz i szyję. Kły rozdzierały żywą tkankę a puszczona z nich trucizna już rozpalała żyły niczym rzeki ognia. Trząsł się cały i tylko wysiłkiem woli walczył o zachowanie w pamięci, że iluzja jest jedyną mocą jaką bogini może wobec niego użyć. Nie puszczać ich. Rozkazał własnemu umysłowi, by odrzucił to, co oczy i nerwy uznały za prawdziwe. Odzyskał głos. Zaczął coś wyjaśniać. Zmusił się do usunięcia z myśli miażdżącego, piekącego bólu i ognia buszującego w krwi.
- Kiedy już byłem na płaszczyźnie cieni zdarzyło mi się napotkać innego maga. Młodzieńca w czerwonych szatach. Szukał drogi do Sedna Wszystkich Światów.
Z trudem wykrztusił początek opowieści. I naraz zniknął obraz węży. A z nimi odszedł ból. Dotknął twarzy tylko po to, by upewnić się o tym, co i tak dobrze wiedział. Tortura była iluzją; skóra twarzy była nienaruszona. Draadis wziął głęboki wdech i kontynuował opowieść.
- Czerwona szata dysponował tylko pokręconą opowieścią o jakichś kamieniach,  które podobno się tam znajdują. Twierdził, że mogą otworzyć portal do każdej Płaszczyzny –
-Doprowadź go tutaj, do kuli, a ja go przesłucham – zażądała Takhisis, lecz Draadis tylko potrząsnął głową.
-Obawiam się, moja królowo, że aby poznać te troszkę co zdołałem, musiałem go obrać z wiedzy całkowicie – Draadis wzruszył ramionami – Był głupcem, więcej miał odwagi niż mocy, no i był młody, wiele nauki jeszcze przed nim było. Nie przeżył, gdy wtargnąłem mu do umysłu. Posiadam jego wiedzę, lecz jest niekompletna. Ostatnie dziesięć dni spędziłem szukając tajemniczego maga czerwonych, który ma cały zestaw tych kamieni bram.
-Znalazłeś go?
-Tak, królowo, a nawet uczyniłem coś więcej. Użyłem tworu, konstrukta, by w jego komnacie zostawić śledzący dysk. Możemy więc sami ocenić wartość jego znalezisk w Sednie Światów.
   Draadis machnięciem ręki wskazał największy ze stołów, na którym siedział czerwonooki szczur i drapał się ostro po uchu. Uważniejsze spojrzenie na szczura ujawniało parę skrzydeł, teraz mocno przyciśniętych do grzbietu zwierzęcia. Szczur usiłował się schować za stertą książek gdy tylko oko straszliwej królowej wróciło się w jego kierunku.
-Dobrze się spisałeś – rzekła Takhisis i na moment cofnęła się od kuli.
   Draadis zadrżał jeszcze mocniej na widok całej twarzy królowej. Uroda Królowej Mroku przebywającej w ludzkiej postaci była w swej doskonałości nieporównana. Sam wyraz doskonałej twarzy i głębia oczu miały więcej powabu niż jakakolwiek śmiertelna twarz. Zmysłowość wypoczętych ust obiecywała więcej rozkoszy niż mogła zaoferować śmiertelna kobieta. Draadis gapił się na tą twarz i już zapominał o niebezpieczeństwie jakie nieodłącznie towarzyszyło władcy Otchłani.
-Pokaż mi to!
   Wydając rozkaz przyłożyła jednocześnie oko do kuli i teraz mógł już tylko zobaczyć cień ucznia, który towarzyszył mu w wędrówce przez komnatę.
- Dysk śledzący jest związany z tym dyskiem – odpowiedział Królowej Draadis.
   Jednocześnie otworzył dłoń i pokazał jej niewielki, zawile rzeźbiony dysk z szaro zielonego szkła. Cały szereg rzeźbionych, magicznych runów, zbyt niewielkich by nieuzbrojone oko mogło je dostrzec, wypływało wirem z niewielkiego nacięcia, ciągnącego się od środka do krawędzi szkła. Draadis położył dysk na okrągłym, nieozdobnym lustrze leżącym na stole. Podtrzymujący kulę słupek kamienny zniknął. Razem z nim zniknął i mag odziany w czarne szaty, półki, makabryczne eksperymenty i zakurzony mrok laboratorium Draadisa. Zupełnie jakby w mgnieniu oka zostali przeniesieni do innej, podziemnej komnaty. Ledwie wyczuwalny zapach rozkładających się warzyw mówił, że kiedyś była to duża spiżarnia. I ta komnata też stanowiła laboratorium maga, zawierała bogaty zestaw rupieci używanych w alchemii, tylko eksperymenty te nie były chyba tak makabryczne. Było tu czyściej, na dodatek czysto płonące pochodnie odświeżały powietrze. Podłogę pokrywały stare dywany o wymyślnych wzorach. Ścienne lichtarze z pochodniami były wykonane w sposób na tyle ozdobny, by mogły uszlachetniać jadalnię jakiegoś lorda.
   W pokoju przebywały dwie osoby. Mistrz magów czerwonych szat, Orander Marlbenit, siedział przy stole i nachylał się nad księgą. Naprzeciwko stała na ławce postać – Draadis początkowo sądził, że to cztero bądź pięcioletnie dziecko – napełniając filiżankę herbatą. Filiżanka była stanowczo za wielka na tak drobne dłonie. Malutka postać nosiła czerwone szaty a na ławce miała położoną krótką laskę. Gęste, kręcone włosy otaczały czarną ramą jej twarz i spływały kaskadą na plecy. Odwróciła się, by odłożyć filiżankę na tacę i wtedy dopiero ujrzeli jej twarz. Drobniutkie rysy stały w wyraźnej sprzeczności z dojrzałością dwudziestoletniej kobiety.
- Napij się przynajmniej herbaty zanim zaczniesz – powiedziała.
   Głos był bardzo wysoki i troszkę dziecinny, lecz ton wyraźnie dorosły. Zdawała się zrozpaczona, że mag nadal jest pogrążony w lekturze księgi.
- Mistrzu Orander – krzyknęła – Na te studia potrzebujesz sił. Nawet sporo, jeśli planujesz eksperyment.
   Większa postać tym razem uniosła głowę. Białe włosy wystawały spod kaptura a jasno niebieskie oczy iskrzyły pod krzaczastych, siwych brwi. Brodę, również siwą, miał przyciętą co nieco niezdarnie, raczej dla wygody wyłącznie niż dla lepszego wyglądu. Uśmiechał się teraz do swej towarzyszki.
- Za bardzo się przejmujesz, Halmarain. Nic mi nie zagraża, no i nie będę tam długo. To tylko test kamieni na bardzo przyjemnej płaszczyźnie – tu wskazał odpowiedni ustęp w książce, którą właśnie czytał.
- Alchviem mówi tu wyraźnie; o wszystkim decyduje ton. Kiedy zaczną się wibracje a my utrzymamy nutę łagodną i stałą to nie musimy się niczego obawiać.
- Nadal są tu wątpliwości – rzuciła Halmarain.
    Oranader tylko wzruszył ramionami.
- Halmarain, badamy naturę magii i staniemy twarzą w twarz z każdym niebezpieczeństwem by poszerzyć wiedzę. Albo to akceptujesz, albo lepiej poszukaj innego nauczyciela.
- Zostanę z tym co mam – odpaliła.
   Łagodny wyraz oczu przeczył trochę słowom, lecz wyraźnie wskazywał na zatroskanie.
- Pamiętaj, wszystko, czego zdołałeś się dowiedzieć przepadnie jeśli nie wrócisz.
   Orander roześmiał się swobodnie.
- Ale kłótnia! A my nawet nie wiemy, czy te kamienie mogą otworzyć portal do innej płaszczyzny!
- Prawie mam nadzieję, że nie mogą – odparła mała kobieta potrząsając głową.


Ciąg dalszy nastąpi.

janjuz - 2014-07-07 13:26:42

Rozdział 2

   Kiedy mój wujek Trapspringer wyruszył na swą pierwszą, wielką przygodę, w podróży towarzyszyła mu siostra, Ripple. Zbliżali się właśnie do Lytburga gdy ujrzeli paru żołnierzy obserwujących ich od dłuższej chwili …
- Kender! – wrzasnął żołnierz i wskazał paluchem Trapspringera oraz Ripple Fargo właśnie wyłaniających się z zakrętu zakurzonej drogi.
   Krzyk zaalarmował resztę oddziału odpoczywającego w cieniu drzew i szykującego południowy posiłek. Żołnierze porzucili jadło i flaszki i skoczyli na równe nogi. Większość rzuciła się do koni.
-O rany, popatrz jak się cieszą na nasz widok – powiedział Trap (tak go nazywała większość rodziny).
   Paptrzył jak żołnierze wpadają na siebie usiłując dopaść własnych wierzchowców.
- Lytburg musi być przyjaznym miejscem – odparła jego siostra, Ripple.
   Pomachała w kierunku kilku żołnierzy jacy wciąż jeszcze się na nich gapili, potem sczyściła kurz ze skórzanych nogawic i butów i przeciągnęła dłonią od czoła aż do kitki sprawdzając czy jakiś niesforny kosmyk nie wyślizgnął się na wolność.
- Mówiłam, że powinniśmy znaleźć jakiś strumyk i zmyć ten kurz podróżny – powiedziała – To chyba najmniejsze co moglibyśmy zrobić dla ludzi, którzy nas tak radośnie witają. Cieszę się, że tu są. Zmęczyła mnie już pustka drogi. Na dodatek oni coś jedzą. Myślisz, że mogliby się z nami podzielić jedzeniem?
  Aż podskoczyła maszerując u boku brata.
   Żołnierze byli podekscytowani do ostatecznych granic. Pierwszy, który dopadł konia zdecydowanie był przywódcą oddziału. Nosił błyszczący i pięknie zdobiony hełm i skrzącą się kolczugę podczas, gdy pozostali nosili metalem obramowane, utwardzone, skórzane półpancerze. Nim jeszcze dowódca włożył prawą nogę w strzemię zdążył mocno ściągnąć wodze. Koń się spłoszył a jeździec ześlizgnął na bok siodła. Kolejny z rozgorączkowanych mężczyzn zbliżył się do koni i wywołał przestrach konia, którego jeździec walczył właśnie z brakiem równowagi. Zaczął się szarpać chcąc pozbyć się jeźdźca i zablokował kolejnych dwóch, którzy starali się go wyminąć.
   Trap i Ripple patrzyli zafascynowani. Podczas gdy koń podchodził to bokiem, to do przodu, to do tyłu kolczuga przywódcy rzucała słoneczne refleksy na drogę i głęboko w cień lasu. Dwójka kenderów zbyt była zajęta podziwianiem widowiska, by zauważyć grupkę łuczników jacy zrezygnowali z pościgu za wierzchowcami i teraz zbliżali się pod osłoną krzaków. Oboje jednak zapomnieli natychmiast o walczących z końmi jeźdźcach gdy strzała gwizdnęła nad ramieniem Trapa.
- No, to już nie jest przyjazne! – sapnęła Ripple szeroko otwierając oczy.
- Musieli się pomylić! – powiedział Trap.
Ani on, ani jego siostra nie byli tu jeszcze na tyle długo by wywołać gniew patrolu. Żołnierze jednak wyraźnie mieli zamiar do nich strzelać a nie słuchać jakichkolwiek wyjaśnień. Złapał szybko ramię siostry i odciągnął na bok. Byle dalej od deszczu strzał nadlatujących od strony krzaków.
   Poprowadził ucieczkę byle dalej od drogi. Nie mogli uciec przed strzałami więc Ripple w prawo i wciągnął w krzaki blisko drogi. Deszcz strzał padał bez przerwy. Trap poczuł uderzenie strzały. Nie poczuł bólu. Puścił rękę Ripple i gorączkowo macał w poszukiwaniu rany.
- Oberwałeś w śpiwór – powiedziała i poprowadziła głębiej w zarośla.
   Słyszeli za plecami walenie kopyt, łomot biegnących stóp i trzaskanie odciąganych gałęzi. Przez las przeleciała kolejna fala strzał. Ostre, metalowe groty wbijały się w miękką korę lub rykoszetowały od twardych, starych pni.
- Do góry!
   Zawołał Trap gdy dopadli wreszcie do starego, potężnego dębu i przycupnęli po jego północnej stronie, byle dalej od pościgu. Ripple zebrała dłonie i przygięła kolana. Stąpnął na zaimprowizowane strzemiono po czym oboje, jednocześnie się wyprostowali. Połączony wysiłek obojga pozwolił Trapowi sięgnąć najniższego konaru. Objął konar udami i zwisł, by wyciągniętym ramieniem złapać Ripple. Wspinała się po bracie aż wreszcie stanęła na konarze. Następnie pomagała w dalszej wspinaczce.
   Pracując jak w zgranym duecie szybko wspięli się na wyższe konary. Rozpłaszczyli się na nich i obserwowali jak żołnierze poniżej przetrząsają krzaki. Przez długie minuty musieli tak leżeć niemal nie oddychając i zachowując kompletną ciszę. Uparci żołnierze w końcu jednak oddalili się poza zasięg wzroku, weszli głębiej w las. Trap i Ripple ostrożnie zsuwali się po pniu, po czym zeskoczyli z ostatniego konaru i zaczęli się przedzierać na zachód przez gęste zarośla okalające drogę. Kiedy już oddalili się na kilkaset jardów od poszukujących ich żołnierzy wyszli na bitą drogę i weszli do lasu po jej południowej stronie. Na razie byli bezpieczni, lecz poszli dalej wzdłuż strumienia aż dotarli do bobrowej tamy. Usiedli na zwalonym pniu, chcieli tylko odpocząć , zresztą ku wielkiemu oburzeniu bobra, który właśnie ściął to drzewo.
- Nie rozumiem – potrząsała głową Ripple – Nikt przecież nie może się na nas złościć.
- Im nie chodziło o nas. Wołali po prostu “kender” – przypomniał Trap – Albo więc nie lubią wszystkich kenderów, albo …
- To niemożliwe – przerwała Ripple.
   Cała rasa kenderów była w sposób usprawiedliwiony dumna z faktu, że są najprzyjaźniejszym ludem Krynnu.
- Albo … myślisz, że jakiś kender może być złoczyńcą?
Nawet nie rozpatrywali takiego nonsensu. Słyszeli czasami przeróżne gadki, lecz odrzucali je jak tylko słyszeli, że ktoś oskarża kendera o „kradzież”.
  Wiedzieli oczywiście oboje, że każda cywilizowana rasa na Krynnie uznaje kenderów za złodziei. Reputacja całej rasy była całkowicie usprawiedliwiona niemniej ewidentnie mijała się z prawdą. Kenderzy złodziejami nie byli, już prędzej handlarzami czy przechwytywaczami. Ciekawość i nienasycone pożądanie, by coś szturchnąć, podpatrzyć i dotknąć prowadzi do hmm … podwędzenia wszystkiego co mogą unieść. Ta sama ciekawość powoduje, że ich uwaga natychmiast odwraca się od rzeczy, które już zbadali. Ponieważ czasem zależy im na dalszych eksperymentach to całkiem bezwiednie przechwytują zdobycz do własnych toreb, kieszeni, kieszonek i sakw. Takie niedopatrzenie wynika wyłącznie z pragnienia uwolnienia rąk na coś nowego. Często zdarza się, że we własnych sakwach znajdują różne obiekty a nie pamiętają jak one się tam znalazły. W miasteczku kenderskim wystarczy pracowity tydzień by jakiś dziwacznie uformowany kamień czy kawałek szkła, albo talerzyk stukrotnie zmieniły właściciela. Przebywając poza własnymi ziemiami nauczyli się jednak wynajdywać wyjaśnienia dla niespodziewanych znalezisk.
- Przechowywałem to dla ciebie.
- Musiało samo wpaść mi do torby.
- Musiałeś chyba przez pomyłkę wpakować to do mojej sakwy.
   Te trzy wymówki były używane przez wszystkich kenderów, zwłaszcza wobec osób nie pojmujących kenderskiego zwyczaju przechwytywania. Jeśli tylko właściciel przechwyconego obiektu żądał jego zwrotu to każdy kender odda go z radością.
- Co teraz zrobimy? – spytała Ripple marszcząc z brwi z nieukontentowania – Chciała zobaczyć miast.
   Trap w pełni rozumiał uczucia siostry. Oboje urodzili się i wychowali w Legup, niewielkiej wiosce w górach Hylo, i podobnie jak cała reszta rodziny Fargo natychmiast po osiągnięciu względnej dorosłości doznali gorączki podróży i wyruszyli obejrzeć świat. Nie widzieli jeszcze miasta ludzi ani krasnoludów.
   Ich pradziadek przemaszerował z Legup na wschód do Solamni a potem na południe do Kaolyn i Abanasinii. Po Katakliźmie jednak geografia uległa pewnym zmianom i teraz morze, nawet nie posiadające nazwy, oddzielało Północny Ergoth i Hylo od Solamnii i reszty ich politycznych i geograficznych sąsiadów na południu i wschodzie.
   Trap i Ripple opuścili Hylo na pokładzie statku. Mieli zamiar po prostu przepłynąć kanał do jednego z portowych miast Solamnii. Nagły sztorm wywiał statek dość daleko na południe. Ludzie dyndali z masztów i rej i nie ustawali w wysiłkach by jakoś zwinąć żagle. Dwójka kenderów uznała taką podróż za podniecające przeżycie. Kiedy jednak sztorm się wydmuchał nuda szybko ich ogarnęła. Prosili kapitana, by wysadził ich na brzeg przy pierwszej okazji. Kapitan był bardzo rad z tego powodu bowiem już stracił ulubiony nóż, srebrny i pięknie rzeźbiony kałamarz oraz kilka map. Nie czekał nawet aż dopłyną do portu.
   Wysadził ich na pustynnej plaży. Nie mieli pojęcia gdzie się znajdują więc pozostały im trzy wyjścia do wyboru. Mogli pójść w kierunku północnym albo południowym nie mając niestety pojęcia jak daleko mają do portów wskazanych na mapie, mogli też udać się w głąb lądu. Znajdowali się na zachodnim wybrzeżu kontynentu więc większość miast musiała być na wschodzie. Po dniu wędrówki natrafili na drogę wiodącą na północny wschód. Domyślili się, że jak jest droga to musi ona prowadzić do jakiegoś miasta. Szli tą drogą gdy zaatakowali ich żołnierze.
- Już wiem! – twarz Ripple gwałtownie się rozjaśniła.
   Zrzuciła plecak na ziemię i zaczęła przetrząsać jego niezmierzone głębie.
- Jak się przebierzemy to żołnierze nas nie rozpoznają. A założymy TO.
   Wyciągnęła z pakunków dwa pomięte kapelusze z wysokimi denkami i miękkimi rondami.
- Widzę, że jesteś zdecydowana wziąć kąpiel i się przebrać – zaśmiał się Trap, choć żadnych obiekcji nie zgłaszał.
   Pokonanie tych sześćdziesięciu mil od wybrzeża do miejsca gdzie się teraz znaleźli zajęło pięć dni. Zatrzymywali się dość często, przyglądali lokalnym roślinom, żyjącym tu zwierzętom i wszystkiemu co mogło ich zainteresować. Popołudnia były gorące i skórę miał Trap lepką od potu.
   Półtorej godziny później Trap stał na szeroko rozstawionych stopach z dłońmi wspartymi na kolanach a cały tułów miał mocno pochylony. Kosmyki długich, ciemno brązowych włosów, które właśnie wymył i już prawie wysuszył poruszały się w lekkim wiaterku. Siostra złapała cały kosmyk i zręcznym ruchem skręciła go w ciasną wiązkę, po czym jednym, doświadczonym ruchem związała w ciasną pętlę tuż przy samej głowie brata. Ruchem drobnego palca przeciągnęła kosmyk przez pętlę. Zaciągnęła pętlę na tyle mocnym szarpnięciem, by włosy znalazły się na swoim miejscu jednak nie na tyle mocnym by spowodować cierpienia Trapa. Zacisnęła kitkę.
   Mnóstwo kenderów używa dziś rzemyków, sznurków, metalowych pierścieni i innych wynalazków pozwalających dać sobie radę z włosami a w Hylo niektórzy nawet obcinają włosy krótko byle tylko pozbyć się kłopotu. Rodzina Fargo jednak zawsze przestrzegała dawnych obyczajów i wiązała prawidłowe kitki zawsze na czubku głowy. Kiedy Trap stanął wyprostowany końce włosów opadły mu dokładnie na kark.
   Teraz Ripple się nachyliła a brat zwązał znacznie dłuższe włosy siostry. Na zakończenie złapał jasnowłosego kucyka i owinął sobie na palcu. Kiedy puścił fala jasnych włosów sięgnęła talii siostry. Nikomu jednak teraz takiego długiego, jasnego warkocza nie pokażą. Lekko pochyliwszy głowę, Ripple zwinęła włosy i schowała je pod nakrycie głowy ukrywając jednocześnie zarówno włosy jak i ostro zakończone uszy.
   Kapelusze dał im na drogę, jako prezent pożegnalny, wujek Skipout Fargo. Nie omieszkał też dać bardzo poważnej rady by zawsze nosić kapelusz i w jaki sposób go nosić. Stosując się do rad wujka Skipouta Trapspringer uwinął śpiwór wokół rozwidlonego końca hopaka i jeszcze dołożył do tego swój bagaż. Ripple postąpiła identycznie ze swoim whippikiem. Kiedy już skończyli Trap uważnie ocenił wynik przebieranki i pokiwał głową.
- Eeee tam. W ogóle nie wyglądamy na samych siebie – poskarżył się choć byli już gotowi.
   Kiedy kitki i szpiczaste uszy były już ukryte a charakterystyczna broń dobrze zakamuflowana przypominali szczupłe, dwunastoletnie dzieci ludzi.
- Wujkowi Skipoutowi chodziło chyba dokładnie o to – powiedziała Ripple.
- Nie mam pojęcia, dlaczego – zamruczał Trapspringer marszcząc brwi, lecz po chwili, gdy pewna myśl go uderzyła, rozjaśnił twarz – Być może ludzie chcą, by kenderzy wyglądali tak jak oni.
- Rozumiem! Robimy tak z czystej przyjaźni! Lubię to! – powiedziała Ripple z głęboką akceptacją w głosie – Pamiętaj, co mawiał ojciec.
  Usiłowała właśnie wstać ze zwalonego pnia gdy niska gałąź omalże nie ściągnęła jej kapelusza. Pochyliła hippik do drzewa, poprawiła nakrycie głowy a kiedy sięgnęła po zamaskowaną broń wpadł jej w oko niewielki, interesujący kwiatek: różowy płatek na krótkiej łodyżce.
- A co takiego powiedział? – zaptał Trapspringer.
   Uważnie wciąż obserwował krzaki bowiem nagły szelest świadczył, że jakieś zwierzę tam się kryje. Po chwili uznał, że jednak się pomylił i starał się podjąć wątek rozmowy.
- Ależ to ładne.
- Ojciec powiedział, że twój kapelusz jest ładny?
   Ripple oderwała wzrok od kwiatka I spojrzała nab rata.
- A czy on kiedykolwiek widział mój kapelusz?
   Rodzeństwo wymieniło uśmiechy i zarzuciło kenderzą broń z zawieszonymi paczkami na ramię. Typowa dla kenderów konwersacja zazwyczaj toczyła się szlakiem przypominającym serpentynę z mnóstwem zawirowań i interesujących dodatkowych informacji. Główny temat rozmowy, według człowieka, traci się bardzo szybko, ponieważ jednak żaden kender nie ma zamiaru trzymać się jednego tematu to taka rozmowa jest dla nich jak najbardziej satysfakcjonująca.
- Mam nadzieję, że ci żołnierze nie są na nas źli – powiedziała Ripple przekraczając kłodę.
- Po prostu się pomylili a kiedy się w tym zorientują to będzie im przykro – odparł Trapspringer – Nie powinniśmy chować urazy, każdemu mogłoby się to zdarzyć. Na pewno chcieliby nas teraz przeprosić ale sądzę, że powinniśmy iść dalej lasem. Najdalej jak można.
   Wędrówka przez las dostarczała znacznie więcej przyjemności niż marsz drogą pełną kurzu. Wiosna zadomowiła się już nieźle, był to początek miesiąca zwanego po kendersku Kwietne-pole, lub po Solamnijsku „płynąca zieleń”. Od dwóch tygodni drzewa pokryte były liśćmi. Dzień był rozleniwiająco ciepły wię cień był doprawdy mile widziany. Rozbudzone owady brzęczały w cieniu i co i rusz wpadały w promienie słońca rozświetlającego błyszczące skrzydła.
   Las ciągnął się na wschód prze jeszcze dwie mile. Kiedy dotarli znów do drogi nie zauważyli żadnego śladu patrolu więc śmiało maszerowali dalej aż ujrzeli otoczone murami miasto. Kapitańska mapa, która w niewytłumaczalny sposób znalazła się w rzeczach Trapspringera, wymieniał nawet nazwę miasta. Lytburg.
- I co o tym myślisz? – spytał Trap siostrę.
   Powyżej zewnętrznych umocnień z mnóstwem blanków i wieżyczek mogli zonaczyć główne wieże fortecy, umieszczonej w głębi fortyfikacji miasta.
- Wygląda jakby spodziewali się kłopotów – odparła Ripple niezrażona możliwym zagrożeniem – Wygląda interesująco.
“Interesujące” – to słowo doprowadza każdego członka rasy kenderów do łomotu serca, woleliby raczej śmierć niż nudę.  Nic więc dziwnego, że rodzeństwo dziarsko ruszyło naprzód. Gdy przybliżyli się do mostu u bram miejskich zobaczyli głęboki rów przed zewnętrznymi murami obronnymi. Rowu broniły jeszcze zasieki. Odarte z kory i głęboko wkopane w ziemię pnie drzew i zaostrzone konary zdążyły już lekko z wiekiem poszarzeć. Zaostrzone końce miały poczerniałe czubki, nieomylny znak, że utwardzano je w ogniu. Poniżej zwęgleń widać było jasne, świeżo cięte smugi. Zatem pale niedawno naostrzono a spróchnienia ścięto. Kamienny most zaopatrzony w mocne, kamienn balustrady poważnie ograniczał dostę do bramy. Po lewej stronie wjazdu zgrupowało się już kilkanaście farmerskich wózków czekających aż strażnicy je sprawdzą. Szerokie ostrza broni gwardii przy bramie wyglądały na świeżo wyostrzone, błyszczały w promieniach słońca. Żołnierze brutalnie popychali jednego z rolników. Koniecznie chcieli sprawdzić, w jakich interesach przybył  więc bronią szturchali kosze z kapustą i ziemniakami leżące na prostym wózku.
- Straż chyba jest berdzo zajęta – powiedział Ripple gdy podeszli da brzegu mostu.
- Są bardzo ważni dla miasta – odparł Trap – Nie będziemy marnować ich cennego czasu.
   Gdzieś z przodu strażnik kazał odciągnąć w lewo jakiś wózek. Wehikuł był strasznie nieporęczny a poza tym wysoko załadowany sianem. Muły zaparły się o ścianę a żołnierz zaczął drzeć się na woźnicę. Wózek w końcu się zatrzymał a gwardzista złapał woźnicę za ramię i ściągnął z kozła.
   Dwójka kenderów miała właśnie minąć chyłkiem wózki i przejść przez most gdy oddział konnicy zaczął wylewać się przez bramę i wyjeżdżać z miasta. Dowódca wrzeszczał na gwardzistów i na rolników by dali wolny przejazd i ostro napierał koniem. Jadący za nim w szyku dwójkowym oddział konnych spychał strażników i rolników pospołu na wózki.
   Trap i Ripple cofnęli się za ostatni wózek i wspięli na kamienną balustradę mostu byle tylko wydostać się spod końskich kopyt. Kamienna powierzchnia kiedyś była ścięta równo, niczym nożem, lecz czas zrobił swoje i teraz kamienie były już zaokrąglone. Kenderzy mieli zazwyczaj znakomity zmysł równowagi, no już przede wszystkim rodzina Fargo w tym celowała.
- Tą balustradą możemy dojść do bramy – powiedział Trap i poprowadził śmiało naprzód – Śtrażnicy będą nam wdzięczni, że marnujemy ich czasu a my nie wpadniemy ani pod wozy, ani pod kopyta.
   Dwójka kenderów spokojnie przeszła za zasłoną wozów do bramy korzystając z balustrady mostu. Nikt nie zwrócił na nich uwagi a oni już przechadzali się gwarną i zatłoczoną ulicą. Mieszkańcy, głównie ludzie i krasnoludy, biegali we wszystkie strony z niewiadomych powodów. Od czasu do czasu widać też było elfa, lecz nie zobaczyli nikogo z własnego ludu. Ramiona ludzi były daleko wyżej niż głowy kenderów więc widoczność mieli ograniczoną tylko do budynków, które już minęli. Dwu i trzy piętrowe budynki częściowo zbudowane z pni drzewnych miały w większości piętra wsparte na podporach. Ocieniało to chodniki gdzie zapach stęchlizny mieszał się z odorem niemytych ciał.
   Niewielka postura nie pozwalała kenderom dojrzeć co dzieje dalej przed nimi. Gdy przydarzyła się jakaś przerwa w maszerującym tłumie dostrzegli otwarty, słoneczny plac a nawet przebłysk płóciennych daszków nad straganami.
- Och, to jest Dzień Cienia – zawołała zachwycona Ripple.
- Tutaj nazywa się to Bracha – sprostował Trap.
   Niezależnie czy nazwali dzień po kendersku, czy po Solamnijsku to i tak był to siódmy dzień tygodnia, dzień targowy.
   Przyspieszyli kroku i po paru chwilach osiągnęli otwarty plac. Zwolnili. Od czasu do czasu się zatrzymali. Oglądali powykładane towary. Wyglądało to jakby wszelkie dobra świata były na sprzedaż na tym placu. Widzieli świnie i konie, futra i warzywa, motyki i pługi, wozy i kurczaki pieczone na rożnach. Zwoje wełny i aksamitu leżały twarzą w twarz z dobrze wyprawioną skórą.
   Rolnicy w strojach z samodziału, z kurzem własnych pól wciąż na butach przeciskali się między mieszkańcami miasta, niektórymi w w brudnych szmatach, innymi w czystych choć pocerowanych ubraniach i jeszcze innymi odzianymi w jedwabie i aksamity. Domokrążcy nosili tace i kosze zawieszone na rzemieniach lub sznurach okręconych wokół karków i ramion. Przekrzykiwali tłum byle tylko oznajmić jakie to wspaniałe dobra oferują. Okrzyki „Pieczone orzechy!” “Zrazy zawijane!” czy też “Ćwiartki melona!” pobrzmiewały ponad kłótniami, targami, wykrzykiwanymi życzeniami czy śmiechem sklepikarzy.
   Parę kroków dalej natrafili na ruchomy stragan piekarza, za którym ciągnięto piekarnik zmyślnie wykonany z żelaznych płyt. Można by go było rozebrać w kilka chwil. Trap zatrzymał się na dłużej by mu się przyjrzeć, wciąż się zastanawiając czy to może być krasnoludzki pomysł. Ripple szła dalej między straganami. Trap tymczasem przechwycił ciągle jeszcze cieplutki bochenek chleba i sprawdził, czy skórka by mu odpowiadała. Dalej jeszcze wybuchła jakaś kłótnia pomiędzy dwójką chętnych do nabycia świni. Kender przyspieszył kroku chcąc sprawdzić, czy nie wybuchnie jakaś bójka, lecz sprzedający, facet o długiej twarzy i przekrzywionym nosie, zdecydował, że za mało cenił świnię. Podniósł cenę a wtedy dwójka brodatych, byle jak ubranych rolników nagle się sprzymierzyła przeciw niemu.
Kiedy tylko kupujący odeszli ciężkim krokiem, Trap stracił zainteresowanie nimi i powrócił do badania straganów. Zapomniał, że wciąż trzyma jeszcze bochenek chleba gdy napotkał Ripple. Spojrzała na bochenek, który z pewnością przerastał możliwości Trapa samego, i spytała czy zamierzał się nim z nią podzielić. Spojrzał na bochenek z ogromnym zaskoczeniem a ona już zrozumiała, co znaczy taki wyraz twarzy.
- Zapomniałeś za niego zapłacić – zauważyła.
   Dobrze wiedziała, że braciszek jest prawdziwym kenderem. Przed wyruszeniem przyrzekli rodzicom, że będą zawsze płacić za wszystko. Sakiewki mieli dobrze wypełnione stalowymi monetami.
- Poszedłem zobaczyć bójkę – w ten sposób Trap wyjaśnił pochodzenie chleba w jego ręku.
   Przyrzekł sobie, że wróci zapłacić ale na razie za dużo się działo wokoło. Zapłaci piekarzowi, gdy wrócą do straganów.
-Doprawdy powinniśmy to zjeść póki jeszcze ciepłe – powiedział rozerwał bochenek na pół.
   Połowę wręczył Ripple jako jej część łupu. Zamierzał już zatopić zęby w chlebie gdy ujrzał dwójkę głodnych dzieci łakomie wpatrujących się w chleb. Trap oderwał dwa potężne, chrupiące kawałki i poczęstował dzieciaki.
   Ripple poszła tymczasem troszkę naprzód i zatrzymała się przed straganem jubilera. Podziwiała złotą bransoletkę wysadzaną niebieskimi kamieniami. Właściciel straganu, krasnolud z ogromną, czarną brodą trochę już przetykaną siwizną, był mocno zajęty targowaniem się z tęgim, dobrze odzianym człowiekiem. Tymczasem trójka rozbrykanych dzieciaków rozpoczęła gonitwę między zatłoczonymi straganami, popychając jeden drugiego z radością. Dwóch z nich najwidoczniej uprawiało zapasy nawet w biegu lecz tym razem wpadli prosto na podporę straganu krasnoluda. Tymczasowy sklepik zaczął się chwiać. Taca wystawowa, nachylona troszkę ostrzej, żeby lepiej było widać błyszczące towary, mocowana tylko jakimiś kołeczkami znalazła się w niebezpieczeństwie. Krasnolud złapał ją i zamocował. Nie zdążył jednak złapać dwóch naszyjników i złotej bransolety, które upadły na ziemię. Ripple przyklękła i podniosła biżuterię. Właśnie wstawała i sięgała do tacy kiedy tuż obok przechodziła nieświadoma kłopotów jubilera handlarka. Kobieta niosła szeroki kosz na ramieniu. Przejechała jego brzegiem po kapeluszu Ripple i strącila go na ziemię. Krasnolud, początkowo zadowolony z pomocy Ripple, ujrzał nagle kitkę i szpiczaste uszy. Ryknął i zanurkował pod tacę.
- Złodziej! Kenderski złodziej! – wrzasnął.
   Odepchnął tęgiego klienta, sięgnął ręką i złapał Ripple za ramię.

janjuz - 2014-07-07 19:15:08

Kopiujących kolejne rozdziały tłumaczenia książki bardzo proszę o jakieś opinie (kiedy już sami będziecie je znać)

janjuz - 2014-07-14 09:12:35

Zgodnie z obietnicą lecimy dalej:


Rozdział 3

   Ripple jeszcze była w przysiadzie gdy krasnolud zaczął wrzeszczeć na złodzieja. Rozejrzała się szybko chcąc zobaczyć przestępcę i podniosła z ziemi kapelusz. Nie zorientowała się, że krasnolud gapi się oskarżycielsko właśnie na nią jednak Trap szybko dostrzegł, na kogo zwrócona jest uwaga właściciela straganu.
- To nie jest uprzejme! Przecież podnosiła to dla ciebie – zawołał.
   W odpowiedzi krasnolud tylko potrząsnął pięścią przed twarzą Trapa i już gnał wokół otwartej strony straganu. Uwagę jubilera przykuwała wyłącznie Ripple, odepchnął Trapa i runął w stronę kenderskiej dziewczyny.
   Trap skoczył naprzód. Hoopak pojawił się w lewej ręce kendera jak zaczarowany. Wcisnął okuty metalem koniec pomiędzy stopy jubilera. Prawą ręką chwycił ramię Ripple i pociągnął ją wstecz. W samą porę. Tuż, tuż nim krasnolud miał się na nią zwalić. Miast tego gruchnął na ziemię z jękiem i głośnym przekleństwem.
    Ripple osłupiała na samo oskarżenie. Wciąż jeszcze wyciągała rękę z biżuterią, którą podniosła, gdy tęgi klient podniósł wrzask.
- Kenderski złodziej! Uczciwych okradają! – wrzasnął i wyciągnął rękę po dwa naszyjniki spoczywające w dłoniach Ripple.
- Złodzieje! Złodzieje! Wołajcie straż!
  Trap widział wyraźnie jak wcisnął dwa naszyjniki w obrębiony złotem rękaw a jednocześnie, odwracając się w stronę tłumu, podnosił głośno alarm.
- Widziałem co zrobiłeś! – wrzasnął na człowieka – Kradniesz! To ty jesteś złodziejem!
   Trap wiedział o ludziach niewiele, lecz podejrzewał, że prędzej uwierzą bogatemu mieszczuchowi niż obcemu przybyszowi. Mogli albo uciekać, albo szybko znaleźć się miejskim lochu. Popchnął Ripple w stronę wąskiego przejścia pomiędzy straganem jubilera i kolejnym obok z żelaznymi kociołkami i patelniami na wystawie.
   Ripple ciągle jeszcze była w szoku z powodu oskarżenia, lecz jej szybki refleks szedł o lepsze ze zmartwieniem. Kiedy druciarz usiłował ją pochwycić dała mu whippikiem w łeb i runęła w wąskie przejście. Trap deptał jej po piętach. Właśnie mijał zadziwiającą wystawę druciarza gdy człowiek nadepnął na jedną z własnych patelni i padł jak długi na wystawowy stolik. Nogi stolika się załamały posyłając żelastwo prosto pod nogi dwóch nadbiegających krzekich ludzi, którzy prowadzili pościg za kenderami. Trap i Ripple pobiegli strefą na zapleczu straganów, poprzez miejsca rzadko przez sklepikarzy obserwowane. Przemykali pomiędzy pakunkami i koszami pełnymi towarów oczekujących na wolne miejsce na zatłoczonych straganach. Słyszeli jak za ich plecami głośny okrzyk- “ Kenderscy złodzieje!” przelatywał przez rynek. W pełnym biegu ściągnęli plecaki z broni i szybko wciągnęli je na ramiona.
  Pobiegli opustoszałą ścieżką i kręcąc się jak oszalali posuwali wąskim przejściem w kierunku kolejnego miejsca targu, lecz głośny alarm już rozbrzmiewał na placu. Nie pokonali nawet dwóch kroków gdy wysoki, brodaty mężczyzna złapał Trapa za ramię. Puścił szybko gdy Ripple dziabnęła go w brzuch końcem hippika.
   Wirowali jak w tańcu i posuwali się w głąb targu wciąż unikając rąk, które usiłowały ich pochwycić. Kopnęli dwóch kolejnych ludzi i wysunęli broń, to napastników trzymało z dala.
   Plac targowy kończył się ciemnym, wąskim zaułkiem i Ripple tam właśnie szukała względnej ochrony. Przynajmniej nikt z boku ich łapać nie będzie. Spora grupa rozsierdzonych sklepikarzy  i mieszczan wciąż deptała im po piętach. Pobiegli dalej uliczką, skręcili zupełnie przypadkowo w inną a potem jeszcze w wąską alejkę. Trap zobaczył rachityczny budynek blokujący aleję i nadzieja na ucieczkę zaczęła w nim umierać. Dostrzegł jednak wąziutką przestrzeń pomiędzy tym budynkiem a jego sąsiadem po prawej. Ripple też to dostrzegła i zwinnym ruchem tam wpadła mając brata tuż za plecami.
   Prześlizgnęli się na drugą stronę a Trap zwolnił już kroku gdy usłyszał krzyki za plecami. Obejrzał się i w wąskim przesmyku dostrzegł jak ich prześladowcy usiłują się zatrzymać. Pęd tłumu goniącego tuż za przywódcami pościgu zmiótł ich do przodu, prosto na lichutkie podpory. Rachityczna konstrukcja runęła z trzaskiem. Gnająca dalej para kenderów słyszała za plecami okrzyki bólu i gniewne przekleństwa ludzi.
   Trap przyspieszył i po przebiegnięciu paru kroków dostrzegł parę oczu w ciemności, wyraźnie mu się przyglądały. Nie sądził, że alejka będzie na tyle ciemna by ktoś mógł się tu ukrywać. Kiedy jednak dobiegł troszkę bliżej rozpoznał dwójkę krasnoludów żlebowych. Jakby na potwierdzenie reputacji całej swej rasy mieli usmarowane ubrania i ręce a twarze pokrywał szczelnie szary kurz.
   Jeden z nich właśnie pchał koło od wózka w stronę podpory, lecz teraz błyskawicznie przechylił go w drugą stronę i pobiegł za nim.
   Aghar toczący rozklekotane kółko gnał teraz na przedzie. Był wyższy i miał ciemne włosy. Drugi z nich, mniejszy, chudszy i jasnowłosy, gonił jego śladem. Obrócili się z taką szybkością, że Trap właściwie nie miał czasy przyjrzeć twarzon. Zauważył jednak, mimo panującego półmroku, że niższy z krasnoludów był młodszy od drugiego. Podobnie do kenderów, Twarze Agharów pokrywa siatka zmarszczek nabytych w dość młodym wieku. Mniejszy ze żlebowców nie miał zmarszczek.
   Krasnoludy żlebowe wyprzedzały Ripple tylko o dwa kroki gdy doadły czegoś, co Trap uznał za ślepą uliczkę, oni jednak zawirowali I znikli za rogiem. Krasolud prowadzący wózek skręcił wypraktykowanym ruchem, zmienił kierunek a dwójka kenderów pognała za nim. Za plecami znów słyszeli tupot nóg pościgu więc ze wszystkich sił trzymali się teraz krasnoludów. Po całej serii zakrętów, a wszystko odbywało się w półmrocznych alejkach, coraz to węższych, ciemniejszych i brudniejszych, dostrzegli coś, co musiało zakończyć gonitwę. Brudni żlebowcy mieli jeszcze w zapasie jedną niespodziankę. Pobiegli wokoło wielkiej kupy śmieci i zniknęli. Kenderzy zawierzyli krasno ludzkiemu zmysłowi przetrwania – mówiono nawet, że to ich jedyny zmysł, nie wyłączając zmysłu węchu – i Ripple pognała za nimi.
   Trap dosłyszał okrzyk zaskoczenia siostry. Jako dobry brat poleciał za nią, potknął się o jakiś kamień (mógł to być kamienny stopień) i wpadł w ciemność. Ciemność skrywała gładką, opadającą rampę i dalej już pojechał stromą, ciemną rynną. Przekręcił się i zatrzymał stawiając stopy na czymś stosunkowo miękkim a jakieś włosy zapchały mu usta; przynajmniej odnalazł Ripple. To coś miękkiego pod stopami zaczęło się uskarżać. Zmysł powonienia i dotyku poinformował Trapa, że to coś to krasnolud żlebowy. Chciał już usiąść gdy zorientował się, że lewa noga uwięzła między szprychami koła krasnoludzkiego wózka.
   Gdzieś z daleka dobiegały głosy odbijające się echem po ścianach. Ludzie wciąż ich ścigali.
- Nie ma obaw – zawołał ktoś głośniejszy – nigdy już stąd nie wylezą, są załatwieni.
  Znajdująca się na dnie dziwnego szybu czwórka pozostała cicho aż wreszcie odbijające się echem kroki ucichły. Po omacku zaczęli przeprowadzać próby, co skończyło się kilkoma stopami wbitymi w twarza, łokciami w lądującymi w brzuchu czy palcami w oczach by wreszcie d wojak kenderów i para krasnoludów żlebowych zdołała się rozdzielić. Odkryli, że miejsce w którym wylądowali posiada sklepienie na tyle wysoko, że mogą stanąć wyprostowani.
- Co stało? – zapytał jeden ze żlebowców.
- Ucieklim – odparł drugi.
- Od czego?
- Nie wiem.
- Chcesz pochodnię?
- Po co? Nie ma ognia.
- Mam krzesiwo – wtrącił się Trap.
- Kto to? – zawołał jeden z krasnoludów żlebowych.
- Myślę, kender – odparł drugi – Jeszcze nie widzieć żadnego przedtem.
- Ty masz pochodnię a ja mam ogień, będziemy się widzieć – zasugerował Trap
- Wiecie co, wy dwaj – dodała Ripple – Nie potrafię sobie wyobrazić, czemu to nigdy wcześniej nie widzieliście kendera.
   Po dłuższej chwili spędzonej na bezładnym obmacywaniu (Ripple musiała dać komuś w twarz) jakieś palce złapały dłoń Trapa trzymającą krzesiwo i poprowadziły ją do pochodni. Jeszcze troszkę gmerania palcami i światło zapłonęło na końcu stęchłego zwoju gałganów, w połowie już zwęglonego, owiniętego na złamanym kiju od szczotki. Kiedy już zapalili pierwszą pochodnię znalezienie drugiej to była kwestia sekund. Po chwili i ona płonęła. Dwójka kenderów i dwójka krasnoludów żlebowych stała w ciszy i dokładnie na siebie wzajem popatrywała.
   Trap uznał, że miał od początku rację. Wyższy z krasnoludów, ten z powstającymi zmarszczkami, był starszy. Zmarszczki były łatwo zauważalne bowiem wypełniał je brud. Krasnolud miał ciemne włosy, chyba nawet ciemno brązowe, lecz całkowicie usmarowane lekko pobłyskującym brudem. Mniejszy z krasnoludów nie miał jeszcze zmarszczek, lecz był nie mniej brudny. Włosy mieli podobnego koloru. Widoczna była tylko lekka, subtelna różnica – u jednego były to ciemne włosy rozjaśnione błyszczący brudem a u drugiego jasne włosy przyciemnione brudem. W opinii kenderów świadczyło to, że młodszy krasnolud był tak naprawdę blondynem.
   Żlebowcy byli ubrani w szmaciane odpadki, które dawno temu były chyba ludzką odzieżą. Nogawice i rękawy mieli obaj niedbale podwinięte na kształt nieporęcznych mankietów. Mniejszemu krasnoludowi taki mankiet prawej nogawki rozwinął się podczas ostatniego biegu i spadł na but, szedł teraz na dolnej części własnej nogawki.
   Trap skończył oglądanie Agharów i rozejrzał się po otoczeniu. Byli w jakimś, sklepionym łukowo i obramowanym kamieniami przejściu. O parę stóp od Trapa stał pusty lichtarz mówiący wyraźnie, gdzie krasnolud znalazł pochodnię.
Ripple gwałtownie zamrugała w świetle pochodni po czym zeszła na dno ostro pochylonego szybu, który już zrzucił ich o ponad sto stóp poniżej poziomu ulic. Trzy razy usiłowała rozpocząć wspinaczkę lecz dno było stanowczo za śliskie. Szyb był troszeczkę za szeroki by kender czy krasnolud żlebowy był w stanie sięgnąć obu ścian na raz, nie mówiąc już o sklepieniu. Nie mieli się o co zaprzeć podejmując próby wspinaczki.
- I nic! – zawołała gdy po raz trzeci ześlizgnęła się na dół – Musimy znaleźć inną drogę do wyjścia.
- Mogłem powiedzieć im – mruknął jeden z krasnoludów.
- Ja też – odparł drugi.
- Cześć! – Trap miał już troszkę dosyć tej krasnoludzkiej gadki, która całkowicie pomijała obecność kenderów – Jestem Trapspringer Fargo. A to moja siostra Ripple.
- On nazywa Trapspringer – powiedział wyższy krasnolud.
- Ona Ripple. Ona ładna – odparł drugi.
- Och, dziękuję. To bardzo miłe. A jak ci na imię? – pytała Ripple
   Komplement wymazał z pamięci zaczynającą się irytację. Wyższy z krasnoludów wyraźnie się wyprostował.
- Ja Umpth Aglest. Wódz wiel
- Macie klan? – spytała Ripple – Mogą nam pomóc? Może rzuciliby linę do tego szybu.
- To niezły pomysł – dodał Trap.
- Nie. Klan tu – Umpth wskazał na swego towarzysza – Grod Aglest, brat. On klan.
Trap rozejrzał się wokoło, spojrzał w górę przejścia, potem w dół, tak daleko przynajmniej gdzie sięgało światło trzaskającej pochodni.
- Którędy droga? – mruknął dość głośno ale chyba tylko do siebie.
   Umpth natychmiast wskazał na prawo a Grod na lewo. Spojrzeli po sobie i obaj wskazali kierunki przeciwne. Ponieważ Ripple nie wyrażała żadnej opinii to Trap skierował się na lewo, siostra poszła tuż za nim. Za nimi poszły oba krasnoludy. Umpth toczył koło od wozu.
- Kender sprytny – zauważył Umth – Poszedł moja droga.
- Moja też – odparł Grod.
- Co to jest za miejsce? – spytała Ripple.
- Te nie To Miejsce – odparł Umpth – Nie żyć tutaj.
- Wiem, że tutaj nie żyjecie. Po prostu sądziłam, że będziecie wiedzieć coś o tym miejscu.
- Nie To Miejsce – powtórzył Umpth – Nie wiedzieć to miejsce.
- Kender nie mówi dobrze – zauważył Grod.
- Nie wiedzieć To Miejsce od inne miejsce – padła odpowiedź.
- Rozumiesz coś z tego? – Ripple spytała Trapa.
   Mówiła jak najdelikatniej byle tylko nie urazić uczuć krasnoludów.
- Trudno powiedzieć – odparł Trap – Słyszę słowa i sądzę, że je znam. Tyle, że one nie składają się do kupy.
- Kender duże słowa, nie sens – zauważył Umpth.
- Miej oko na niego – zasugerował Grod – Ja patrzyć ona. Ona ładna.
   Wyciągnął rękę chcąc dotknąć pojedynczego kosmyka złotych włosów jaki zwieszał się z ramienia Ripple. Cofnęła się o krok, byle dalej od upapranych rąk.
  Szli dalej podziemnym przejściem. Od czasu do czasu  widywali stare pochodnie w ściennych pierścieniach.  Ripple je obejrzała i pierwsze trzy, całkiem zdatne do użytku, zabrała. Kiedy jednak znalazła ich więcej to te trzy wcisnęła Grodowi. Niech niesie. Szli już tak prawie pół godziny gdy wreszcie napotkali schody wiodące do gory. Przynajmniej trzydzieści stóp. Na szczycie schodów znajdowały się drzwi zaopatrzone w ciężki zamek.
   Krasnoludy wspinały się po schodach zaraz za ich plecami, lecz miały poważne kłopoty z wtaczaniem koła od wozu po schodach.
- Czemu ciągniecie to koło? – zapytała Ripple, patrząc na ciężko pracujące krasnoludy – Nie jest dobre. Połowy szprych już nie ma. A obręcz też  jest stanowczo za luźna.
- Koło magiczne – rzekł Umpth – Aglest klan magia.
- Ooo! Naprawdę? Ale numer! – zawołał Trap, nagle zainteresowany kołem – Jak koło może być magiczne?
- Należeć do przodek. To wszystko co z wózka co przyniósł klan Aglest w To Miejsce. Magia przodka mocna.
- Nigdy nie słyszałem o magicznym kole – rzekł Trap.
   Nie był pewien czy powinien uwierzyć, wolałby przy pierwszej sposobności zobaczyć co też to koło może zrobić.
- Widzi, nie ma sensu – wtrącił się Grod – Nie wie To Miejsce, nie wie magia, nie ma sensu.
- Nie bądź taki nieuprzejmy! – zawołał Trap.
   Pochmurnym wzrokiem obejrzał się przez ramię . W tej irytacji zapomniał już o całym zainteresowaniu kołem.
   Podczas gdy Ripple przyświecała pochodnią Trap wyciągnął zestaw wytrychów w jakie zaopatrzył go przezornie ojciec, taki prezent na drogę. Po kilku szturchnięciach i przekręceniach zamek puścił. Trap otworzył drzwi jednym pchnięciem a te zaskrzypiały przeciągle zardzewiałymi zawiasami i sypnęły zeskorupiałym brudem i niewielkimi kamykami. Z pewnością nikt ich nie otwierał już od wielu lat.
   Znaleźli się w kolejnym tunelu. W tym jednak świeciły pochodnie, korytarz był suchy i zamieciony i tylko nieliczne pajęczyny zdobiły łukowe sklepienie. Dzięki pochodniom powietrze było w miarę świeże. Z daleka dobiegały głosy. Ripple zgasiła niesioną pochodnię, po prostu zaczęła nią jeździć po kamiennej podłodze póki płomienie nie znikły. Czwórka wędrowców posuwała się dalej jak najciszej, a w każdym razie tak cicho jak tylko toczące się koło na to pozwalało.
   Gdy dochodzili do drzwi wejściowych na końcu korytarza jednocześnie i głosy stawały się donośniejsze. Ciężkie, grube drzwi były uchylone więc Trap zdołał zajrzeć do ogromnej komnaty jakiej jeszcze nigdy niewidział. Na przeciwległej ścianie ciągnęły się długie półki z czerwono prawionymi księgami. Na końcu komnaty, na kolejnych półkach zalegały setki szklanych słojów zawierających dziwne i cudowne przedmioty. Stare, lecz wciąż jeszcze kolorowe dywany pokrywały kamienną podłogę. Na środku pokoju stały cztery stoły dosłownie zasypane księgami, zwojami i dziwacznymi akcesoriami.  Z boku pokoju stał człowiek odziany w czerwone szaty. Docisnął mocno łokcie do ciała tak, że ramiona, z dłońmi wzniesionymi do góry, były na wysokości barków. Z każdej dłoni dobywało się jasne, błyszczące światło. Mężczyzna mruczał jednostajnym, miękkim tonem. Nagle światło dobywające się z dłoni wzniosło się wyżej i uformowało łuk nad głową stojącego. Za plecami mężczyzny stała jeszcze jedna postać, Trap początkowo uznał, że to dziecko. Dziewczyna grała na lutni, grała jedną tylko nutę, tą samą którą mruczał mężczyzna. Ich wspólny ton mógł znudzić bardzo szybko więc Trap pomyślał, że dwoje ludzi po prostu uczy się muzyki.
- To strasznie nudne – zawołał na cały głos – Jak chcecie to pokażę wam jak to się robi…
   Chciał tylko zaofiarować pomoc  a kompletnie zaskoczył małą osobę, która poskoczyła i zagrała niespodziewany, głośny ton kompletnie nie harmonizujący z dotychczasowym. Głoś mężczyzny wzniósł się do tego dysharmonijnego dźwięku i nagle łuk światła zaczął się zmieniać, potem znikł a wokół odzianego na czerwono mężczyzny otworzyła się ciemność głębsza od czarnego aksamitu. Cofnął się z krzykiem gdy gorący wicher o sile sztormu dmuchnął przez otwór.
   Pochodnie zostały nagle zdmuchnięte a wiatr poniósł mnóstwo przedmiotów, których w ciemności nie można było dostrzec. Kawałek tkaniny pacnął Trapa w twarz. Kender zerwał go a wtedy inny tajemniczy przedmiot grzmotnął go w bark.
- Orander! – rozległ sie głos pełen przerażenia.
- Halmarain! – zawołał mężczyzna w odpowiedzi – Trzymaj z dala od portal!
- Portal? Co to jest portal? – wołał na całą komnatę Trap – Jakieś magiczne drzwi do intyeresujących miejsc?
   Nikt nie odpowiadał, lecz kender usłyszał coś co było chyba krzykiem, a potem jakieś skomlenie chociaż tego to już pewien nie był. Komnatę nagle wypełnił ryk, który nie miał nic wspólnego z gorącym wichrem. Gdzieś tak ponad tym rykiem słyszał chyba cieniutki wrzask; człowiek albo kender. Zastanawiał się już czy Ripple zdążyła wejść  do komnaty. Usłyszał trzask łamanego drewna i nagły huk mebla walącego o ścianę. Trap został nagle schwytany przez wielką, pazurzastą łapę. Coś przeciągało go przez niewidzialne drzwi mimo, że zaparł się stopami o brzegi otworu. Wyglądało na to, że wpadł w wichrowe miejsce; tam, gdzie wiatry wieją we wszystkich kierunkach naraz.

Ciąg dalszy niewątpliwie nastąpi, i to za tydzień

Panek - 2014-07-17 17:54:12

Dzięki , dzięki.... i trzymaj tak dalej !!!!!

janjuz - 2014-07-19 09:42:05

Po analizach językowych Najlepszej z Moich Żon zmieniam tytuł z" Opowieści o Wujku Trapspringerze" na "Opowieści Wujka Trapspringera"

janjuz - 2014-07-21 08:59:42

Ponieważ rozdziały krótkie więc wrzucam DWA! Uznajcie to za bonus-niespodziankę :)



Rozdział 4

   Szponiasta łapa przeciągnęła Trapa przez portal na inną płaszczyznę istnienia. Kender znalazł się nagle w głębokim półmroku. Powietrze było tu tak gorące, że z trudem łapał oddech. Przed twarzą miał parę ogromnych, wpatrujących się w niego oczu. Należały do wielkiej, bestialskiej gęby.
- Cześć – powiedział miękko Trap – Nie wiem ile słyszałeś o kenderach ale my jesteśmy naprawdę bardzo przyjacielscy. Uwielbiamy przygody i odwiedzanie coraz to nowych miejsc. Ojej! Ale ty masz wielką gębę!
   Paszczęka rozwarła się szerzej niż na wzrost Trapa i ryknęła tak mocno, że reszta kenderskiej gadki została zmieciona hałasem. Monstrum wpychało bezradnego kendera prosto w ciemność. Stopy Trapa wlokły się po kamiennej posadzce aż w końcu bestia go puściła i kender padł na plecy. Trap bardziej wyczuł w ciemności niż zobaczył ramię sięgające gdzieś dalej. Poruszyło się, szukało czegoś, aż w końcu rozległ się ryk pełen frustracji i ramię się cofnęło.
   Wichura tymczasem, jak nagle się zaczęła, tak i nagle ucichła. Trap znów oddychał chłodnym, wilgotnym powietrzem kamiennej komnaty. Odczekał chwilę, usiadł i zaczął gorączkowo sprawdzać stan własnych członków. Gwałtownie poruszył nogami i ramionami; chyba niczego nie złamał ale parę zadrapań czuł wyraźnie.
- Trap? – odezwała się Ripple.
- Tutaj – odparł – gdziekolwiek jest to „tutaj”…
   W chwilę później jasne światło rozbłysło wprost z koniuszka krótkiej laski trzymanej przez drobniutką, odzianą na czerwono figurkę. Znowu widział. Znajdował się w komnacie zapełnionej półkami, które w tej chwili były jedynym uporządkowanym elementem wyposażenia. Oprawne w czerwień księgi zaścielały podłogę wraz z potrzaskanym szkłem, dzbankami i rozwalonymi meblami.
   Macając na oślep bestia wywaliła dwa robocze stoły i odrzuciła je na ścianę. Trzeci stól leżał rozwalony na drobne drzazgi. Na środku komnaty stała malutka, odziana na czerwono postać. Gapiła się na Trapa.
-Kender! – wypluła zniesmaczona jakby samo słowo ją raziło – Mogłam się domyślić, że chodzi o kendera!
   Jakby na przekór wysokim tonom głos postaci z pewnością nie należał do dziecka. Trap pomyślał, że może to być niewielka krasnoludka, tyle że z tego co o krasnoludkach słyszał musiałaby to być jakaś piękność.
- Cześć, jestem Trapspringer Fargo – powiedział uprzejmie – Jak się nazywasz? Jesteś może Halmarain o której mówił czarodziej?
   Kender wstał I się skłonił.
- Jak się tu dostałeś? – spytała ostro.
- Przez drzwi w przejściu – odparł, jednocześnie wskazując na kierunek z którego nadeszli – Sądząc ze stanu zamka i zawiasów to już od dawna nie były używane. Pewnie zgubiłaś gdzieś klucz. Ale też klucze zgubić to łatwizna, ludziom wciąż się to zdarza…
- Tylko kender może znaleźć drzwi, które nawet para czarodziei przeoczyła – wymamrotała mała czarodziejka.
Rozejrzała się po komnacie, odsunęła nogą kilka ksiąg i złapała za niski stołek po czym ciężko usiadła.
- Biedny Orander – powiedziała.
   Potrząsnęła głową i zgarbiła ramiona.
- Mam tylko nadzieję, że wciąż żyje.
- A dlaczego miałby nie żyć – spytał Trap.
   Nic z tego nie rozumiał.
- Gdzie on poszedł? W jednej chwili tu jeszcze był a potem już go nie było. Ciekawy sposób podróżowania. Jak myślisz, gdy wróci zabierze nas ze sobą?
- Wolałabym byście to wy poszli zamiast niego – narzekała mała czarodziejka.
- Zostaw mnie w spokoju i daj chwilę pomyśleć – usiłowała się go pozbyć obronnym gestem.
- Chcę po prostu wiedzieć, dlaczego się na mnie złościsz – powiedział i szedł za nią przekraczając kolejne księgi – Nie zrobiłem nic złego. Chciałem tylko pomóc. Nie pojmuję co się tu stało.
- I nie przestaniesz mnie nagabywać póki ci nie powiem – odparła wpatrując się w twarz kendera – Mistrz Orander starał się otworzyć portal do innej prłaszczyzny bytu używając paru magicznych kamieni.
- Słyszałem o płaszczyznach! Przynajmniej troszkę! – rzekł w zamyśleniu Trap – Chyba sobie przypomnę…,   
- Nieważne. Kiedy właśnie dzierżył te kamienie a wraz ze mną tworzył wibrujący ton by zestroić wszystko i przenieść go do innego świata gdy właśnie wy wpadliście tutaj i otworzyliście portal w kompletnie nieznanym kierunku. Orander jest teraz w miejscu, które może być niebezpieczne – nawet śmiertelnie groźne – i jest to wasza wina.
   Umpth wciąż jeszcze toczył koło, toczył je aż od drzwi którymi on sam, Ripple i Grod, weszli do komnaty. Cała trójka w ciszy popatrywała na otaczający ich bałagan. Ripple pierwsza przezwyciężyła szok zaskoczenia.
- To była magia? – spytała małej czarodziejki – Myślałam zawsze, że magia to coś pięknego. A to było coś innego.
   Dodała jakby rozważając uczucia Halmarain.
- Tylko skąd wiesz co robisz jeśli jest tak ciemno? Skąd wiesz, że używasz dobrej magii? A może widzisz w ciemności?
- Nic z tego. Nie widzę w mroku - - rzuciła Halmarain – A ta magia przebiegła paskudnie, I to dzięki twemu przyjacielowi.
- To nie fair! On tylko starał się pomóc! – Ripple broniła brata – Ta twoja pieśń była strasznie nudna.
- Z pewnością nie zamierzała być niegrzeczna – wtrącił się Trap – Brzmi to tak, jakby wystraszyła ją ciemność – pamiętasz przecież jak byliśmy mali…
   Ripple uśmiechnęła się do małej czarodziejki okazując uśmiechem wielką sympatię.
- Nie musisz się już niczego obawiać. Jesteśmy z tobą i pomożemy ci zapalić wszystkie pochodnie.
   Kenderska dziewczyna rozejrzał się po komnacie ze sporym zaskoczeniem.
- Nielichy tu masz bałagan. Jak udaje ci się tu znaleźć cokolwiek? Nie znoszę takich uwag, lecz chyba nie jesteś najlepszą gospodynią. Ale może umiesz gotować, byłoby nieźle bo jestem już trochę głodna. Nie masz nic przeciwko żebym troszkę tu poszperała? Tyle tu interesujących rzeczy.
   Halmarain wpatrywała się w Ripple osłupiała. Zatkało ją i słów jej brakło. Potrząsnęła głową i usiadła wpatrując się w podłogę. Pozostali łazili po całej komnacie uważnie badając poczynione tu spustoszenie. Ripple przystanęła i podniosła coś z podłogi natomiast Umth popchnął przewrócony stolik oparty o ścianę. Krasnolud wrzasnął i odskoczył wstecz. Spod stolika rozległo się zawodzenie. Trap przytruchtał żwawo przez stertę książek i podbiegł by rzucić okiem; tuż za nim biegła Ripple. Gapili się ponad krawędzią stołu na trzęsącego się, klęczącego na podłodze stwora. On z kolei wpatrywał się w nich oczami wytrzeszczonymi z przerażenia. Niewielki potworek był humanoidem, zarówno z postaci jak i z twarzy, tylko skórę miał koloru głęboko szaro zielonego. I nos miał kształt ptasiego dzioba.  Jak na humanoida usta też były trochę za szerokie a na dodatek obronne warczenie uwidaczniało cały garnitur grubych, mocnych zębów.
- Ale dziwny stwór! Czy to jakieś zwierzę? – spytał Ripple obracając głowę w stronę czarodziejki.
- Jest może magiczny? Czy to Orander go stworzył?
- Jakie zwierzę? – warknęła Halmarain – Poza mną są tu tylko te żywe stworzenia jakie sami przywlekliście.
- Ten na pewno nie – odparł Trap – Kiedyś już widziałem coś podobnego – zapomniałem gdzie – ale na pewno nie mam pojęcia co to jest.
- Nie wiedzieć – rzekł Umpth.
- Czarodziej zrobił, może – Grod wyraźnie zgadzał się z Rippple.
- Cześć – powiedział Trap wyciągając rękę w stronę stwora.
   Przedstawił siebie, Ripple I dwójkę krasnoludów żlebowych. Dziwaczny, obcy maluch gapił się nań i cicho kwilił.
   Trap uznał, że poświęcił stworowi wystarczającą dozę uwagi się odeń odwrócił plecami. Rozglądał się po komnacie usiłując odnaleźć miejsce gdzie był magiczny portal. I właśnie wtedy zrozumiał, czemu obcy stwór wydawał mu się znajomy.
- Już wiem! – krzyknął tryumfalnie – To wygląda jak ten potwór! Ten sam, co przeciągnął mnie przez portal – odwrócił się znowu I uważnie obejrzał twarz obcego malca -  No tak! To taka sama twarz!
   Mała czarodziejka siedziała wciąż jeszcze na stołku kryjąc twarz w dłoniach, lecz teraz je opuściła i uważnie popatrzyła na Trapa. Ten zaś w międzyczasie znalazł nie rozbitą butelkę na podłodze i ją podniósł W środku były dwie martwe i wysuszone jaszczurki. Stał teraz i obracał w dłoniach butelkę.
- Tak? Opowiedzi mi o tym – naciskała Halmarain.
- No, są dwie, i są martwe – odparł Trap wpatrując się w butelkę – Jak ty je tam wpakowałaś? Szyjka jest naprawdę wąska.
- Nie no. Gadaj o stworze z drugiej strony portal – upierała się czarodziejka.
- Aaa.. o tym… był jakieś dziesięć… chyba nawet dwadzieścia razy większy od tego – spojrzał ponad krawędzią przewróconego stołu – Popatrz tylko, trzęsie się, musiał się tu dostać z miejsca o wiele cieplejszego, a po drugiej stronie magicznych drzwi było naprawdę gorąco… a może zdołałabyś otworzyć ten portal i wpuścić tu trochę ciepła? Całkiem tu zimno.
- Masz rację! – zawołała Ripple – Czułam w przejściu gorący wiatr I założę się, że dmuchał przez ten portal no a jeśli to coś co cię drapło było o tyle większe to to musi być jego dziecko!
Gdy Ripple zasugerowała pochodzenie stwora Halmarain podniosła się i odsuwając nogą książki i gruz z drogi podeszła do przewróconego stołu. Chciała spojrzeć zadrugą stronę blatu. Ten jednak, przewrócony na bok, tworzył w tej chwili ścianę zbyt wysoką by mogła spojrzeć ponad nią. Trap usłużnie podstawił kolejny stołek. Wspięła się nań i podniosła laskę by dokładnie obejrzeć nowoprzybyłego.
   Dziwny stwór, który drżał na widok kendera i krasnoludów, warknął tylko na czarodziejkę i sięgnął szponiastą łapą w jej kierunku.
   Zaskoczona Halmarain zeskoczyła ze stołka i cofnęła się o krok.
- Nie rób tak! – kazała Ripple – Zachowuj się grzecznie!
   Stwór tylko zadrżał w odpowiedzi.
   Zamyślonym wzrokiem błądziła mała czarodziejka po pustym blacie przewróconego stołu gdy tylko nowoprzybyły stwór ucichł.
- Widziałam już coś takiego – mruknęła zamyślona i rozejrzała się po komnacie.
   Jej uwaga skupiła się na porozrzucanych księgach. Wyprostowała ramiona i spojrzała groźnie na kendera.
- Pomożesz mi pozbierać te księgi i ułożyć z powrotem na półkach. Rysunek czegoś podobnego widziałam już w jednej księdze magii. Jeśli zdołam to odnaleźć to być może dowiem się gdzie jest Orander. Może będę mogła mu pomóc.
- Uwielbiam księgi magiczne! Mają obrazki? – Ripple była więcej niż chętna do pomocy.
- Możesz je podnieść, przynieść do mnie i pomóc w układaniu na półce – krótko rzekła Halmarain – Jeśli tylko otworzysz którąś z nich to możesz nawet stracić rękę. Są chronione zaklęciami.
   Twardo spojrzała na Trapa.
-Spowodowałeś ten cały bałagan to teraz pomóż posprzątać.
- Przecież powiedziałem już, że bardzo mi przykro – powiedział Trap.
   Przepraszał już, a wciąż powtarzające się oskarżenia zaczynały go irytować. No, ale jednak chciał z czarodziejką pogadać a to było całkiem wykluczone dopóki nie zdoła otworzyć ponownie portalu. Do ksiąg nie był przyzwyczajony ale lubił je potrzymać. Kilka z nich otworzyło się podczas upadku i teraz można było zobaczyć fascynujące obrazki.
- Jeżeli chronią je zaklęcia to dlaczego niektóre są teraz otwarte? – spytała Ripple.
   Szybko wyłapywała fałszywe argumenty.
-Ponieważ były już otwarte, właśnie je badaliśmy – odparła czarodziejka – te, które były na półkach pozostały zamknięte. A teraz do roboty! Zbieramy!
- Nie mam nic przeciwko pomaganiu ale nie wtedy gdy na nas wrzeszczysz – oznajmiła Ripple – Wiesz, nie jesteś zbyt przyjazna. Nawet nie zaproponowałaś, że możesz pokazać jakąś fajną sztuczkę magiczną. Nic z tych rzeczy.
   Twarz Halmarain poczerwieniała ze złości.
- Wpadacie tutaj, niszczycie zaklęcie, narażacie życie Orandera lub… - wyhamowała – No, ale jesteście przecież kenderami. Jak sądzę, dość typowymi. Pomóżcie, proszę, pozbierać te księgi i rozpracować mój problem a pokażę wam jakąś magię.
- Wspaniale! Wreszcie zobaczymy magię – zawołał rozentuzjazmowany Trap.
   Oczyścili miejsce na samym środku podłogi I przesunęli stół w pobliże półek na których przedtem leżały księgi. Trap pomagał zbierać oprawne w czerwień księgi gdy nagle dojrzał na podłodze niewielki przedmiot. Podniósł go. Początkowo myślał, że to jakiś okruch ze ściany. Przyjrzał się bliżej. Przedmiot był owalny, jakiś rodzaj szkiełka, szaro zielony I miał wyrzeźbioną całą spiral maleńkich figurek. Powierzchnia przedmiotu była lekko przytarta, jakby w obawie że będzie błyszczał.
- Zbieramy księgi, czy nie? – Halmarain popatrzyła na niego ostro.
   Następnie skierowała uwagę na poczynania Umptha.
- A ty, ty miej oko na tego stwora w rogu.
  Trap wpuścił niewielki szklany dysk w głąb własnej sakiewki. Nie zgubi się w tym bałaganie. Porozmawia o nim z czarodziejką, gdy będzie ona w lepszym nastroju.



Rozdział 5

Kronikarz Astinus pióro w inkauście zanurzył i po chwili jego słowa zaczęły spływać na pergamin…

  Gdzieś w głębi, pod ruinami Pey obserwował Draadis Vulter co dzieje się laboratorium Orandera. Takhisis patrzyła wraz z nim. Przynajmniej przypuszczał, że Królowa Mroku wciąż patrzy. Poprzez moc śledzącego dysku w lustrze nie mógł spojrzeć w kulę, by przekonać się czy Królowa wciąż ma uwagę przykutą do poczynań kendera, krasnoludów żlebowych oraz małej czarodziejki.
   Wystarczyło, że mógł być pewien iż jej uwaga i poirytowanie nie zwracały się ku jego osobie. Wątpił jednak, by taki stan rzeczy mógł długo potrwać. Bogini stanowiła źródło jego największej rozkoszy i największego przerażenia. Już od wielu lat płacił cenę za przyjęcie jej darów, i za ich nadużywanie. Ambicja stała się pułapką. Jako młody człowiek ciężko pracował i studiował, by wreszcie stać się zdolnym do podjęcia Testu w Wieży Wielkiej Magii. Egzamin był prostszy niż mógł się spodziewać. Jego radość trwała bardzo krótko; szyderczo mu oznajmiono, że nie ma się czym poszczycić. Dotychczasowe polecenia wymagały magów pomniejszej rangi, takich co wprawdzie mogą służyć, lecz nie posiadają wystarczającego talentu, by kiedyś przekroczyć granicę i móc wyzwać własnych mistrzów magii, by kiedyś przewodzić magicznym zakonom. Dla tych magów Test nigdy nie był zbyt ciężki.
   Tryumf obrócił się w pył. Drażniła go służba u Grenotena, jednego z mistrzów w Wielkiej Wieży. Draadis był czarodziejem, nie zgadzał się na poniewieranie, ograniczanie wyłącznie do zaklęć przydatnych w gospodarstwie domowym. Wciąż studiował, lecz spostrzegł, że brakuje mu pamięci do wielkich zaklęć. Nie wiadomo co było gorsze; własne rozczarowanie czy pogarda Grenotena. Przez dwa lata Draadis cierpiał niewolę i pogrzebaną ambicję. I wtedy zwrócił się do Takhisis.
   Błagał ją o pamięć i talent wykraczający poza granice naturalnego daru a w zamian przysięgał wierną służbę Królowej Mroku. Posiadał żywy umysł i bystry język, argumenty i przysięgi widać Królową przekonały bo obdarzyła go tak, jak o to prosił. Już następnego dnia zauważył, że oto może przeczytać a nawet zapamiętać zaklęcia z prędkością i precyzją o jakiej mu się nawet nie marzyło.
   Ukrył swe nowe talenty na cały rok. Wciąż służył Grenotenowi, pilnie studiował i nadal znosił pogardę mistrza. Wiedział, że zdobywa wiedzę z coraz większą szybkością a więc ta pogarda tylko wyostrzała żądło mocy. Draadis miał własny plan i kiedy uznał, że jest już gotów, zaczął działać.
   Użył zaklęcia polimorfii i zmniejszył trzech czarodziei, pomocników mistrza, a potem i samego Grenotena, do rozmiaru dwóch cali. Gdy już skończył ich dręczyć i torturować to rozdeptał obcasem.
   Zemsta była słodka, lecz nie oszacował gniewu bogini. Grenoten bowiem, a także co lepsi z jego pomocników, prowadzili badania i poszukiwania portalu, który pozwoliłby Mrocznej Królowej powrócić do świata Ansalonu. Rozgniewana bogini najpierw przez dwa lata torturowała Draadisa a potem kazała mu dokończyć pracę Grenotena. Podniosła newat jego talenty na nieoczekiwanie wysoki poziom, lecz miast zażywać chwały jak sobie wymarzył, musiał od trzydziestu lat żyć w ruinach Pey i trudzić się nad znalezieniem dla swej władczyni drogi powrotu na Krynn.
   Nie musiał cierpieć tortu wyłącznie wtedy, gdy kontynuował studia. Podziemne korytarze swej kwatery mógł bez przeszkód przemierzać o ile szedł w kierunku laboratorium. Gdy tylko głód lub zmęczenie zmuszały go do porzucenia pracy, natychmiast złowieszcze ramiona i macki wychylały się ze ścian i sięgały ku niemu, i męczyły ciało.
   Wiedział, że i te ramiona, i te maci, i rozdzieranie ciała to iluzja, że to tylko jego umysł dodaje ból do tortur Królowej. Przyrzekła, że jego cierpienia ujrzą kres gdy tylko ona wróci na Ansalon. Pragnęła dostępu do tych kamieni o wiele mocniej niż Draadis.
   Bałagan laboratorium Orandera nagle zniknął. Draadis znów znajdował się we własnej, znacznie bardziej uporządkowanej, lecz złowrogiej pracowni. Wokół widzącego dysku, wciąż jeszcze leżącego na okrągłym lustrze, zawisła chmurka czarnej mgły; magia odpowiadającego mu przedmiotu został całkowice zablokowana.
- Ten mały złodziej zabrał drugi z dysków! – Draadis był oburzony – Włożył go do kieszeni!
- Ależ wstyd, złodziejska natura! – śmiała się Takhisis.
   Dla uszu czarodzieja dźwięk tego śmiechu był bardzo kobiecy, powabny, jakby dzwoniły srebrne dzwonki. Pomimo śmiechu widać było, że gniew nią rządzi. Gniew, że jej plany tak łatwo spaliły na panewce, wysuszył do can świeżutko kosz kurzej trucizny i obrócił go w proch. Malutki, skrzydlaty szczurek zaskrzeczał cienko i schował się w ciemnym kąciku komnaty. Draadis zdawał sobie sprawę, że Królowa z niego kpi. No ale przynajmniej nie używała mocy iluzji do kolejnych tortur.
- Widzieliśmy dość, kamienie działają – rzekła Takhisis, całkowicie obojętna teraz na fakt, że nic już nie widzi co dzieje się dalej w laboratorium Orandera Marlbenita.
- Lecz co nam to da, jeżeli zabrał kamienie bram na płaszczyznę Vasmarg… - obrócił się i popatrzył prosto w kulę – Chyba, że możesz tam podróżować.
- Nie mogę, niemniej podróż będzie niezbędna. Najwidoczniej jednak nie obejrzałeś zdarzeń dokładnie – odparła Królowa Mroku – Orander upuścił jeden z kamieni zanim został wciągnięty do portalu. Kender zabrał dysk widzenia, lecz jego dziewczynka zabrała kamień bramy.
   Draadis postarał się, starał ze wszystkich sił, byle tylko wyglądać na zdumionego. Jeśli tylko dobrze pojął wiedzę młodego czarodzieja, który umarł przekazując mu informacje, do otwarcia portalu do innego świata potrzeba obu kamieni. Najwidoczniej Królowa dostrzegła jeszcze coś, coś co mu umknęło. Stał cicho, zastanawiał się czy też Krolowa go oświeci.
   Takhisis jakby lekko się cofnęła i mógł teraz zobaczyć część jej zamyślonej głęboko twarzy. Odwróciła się nagle i utkwiła w nim swoje spojrzenie.
- Jeszcze nie spostrzegasz możliwości, prawda, Draadis?
- Wyznam szczerze, moja Królowo, mój umysł nigdy z twemu nie dorówna.
- Mój wierny sługo, drugi kamień bramy wróci na Krynn. Wróci i sprowadzi sprzymierzeńca. Głupi kender sam nam dał poszukiwaną sposobność – jej uśmiech stał się jeszcze szerszy, gdy spostrzegła, że niczego nie pojął – Śmierć i zniszczenie, wojna i plagi, i otwarcie portalu.
   Draadis nie odpowiedział od razu więc Takhisis, poprawnie odgadując jego problem, lekko się roześmiała.
- Nie sil się na zrozumienie. Draadis. Wyjaśnię ci to gdy będę gotowa. Na razie tylko powiem ci, jak zdobyć sługę który nie zawiedzie i zlokalizuje kendera. Przyniesie ci kamień bramy i merchesti, no i dostarczy biednych, małych złodziejaszków.
- Chcesz też tego małego demona? – spytał zdumione Draadis.
- Ten mały demon, mój wierny sługo, to samo sedno mojego planu – powiedziała z uśmiechem – Dzięki niemu zaspokoję każde z mych pragnień, lecz na zrozumienie tego też musisz poczekać. Mam już dość wyjaśnień.
- Wypełnianie twych życzeń to jedyny cel mego życia, Królowo – powiedział W głębokim ukłonie czarodziej.
- Prawda – złośliwie uśmiechnęła się Takhisis – Musimy jednak szybko znaleźć kendera. Zanim jeszcze młody demon zdecyduje, że kender jest smaczniejszy niż skały czy drewno.
- Czy on im zagraża? – spytał Draadis.
Z tego, co widział to młody demon wyglądał na nieszkodliwego.
- Merchesti może zjeść i strawić absolutnie wszystko – odparła Mroczna Królowa – Może nawet i sam kamień bramy? Musimy się pośpieszyć, zanim jeszcze dziecko merchesti przyrządzi sobie posiłek z nowych przyjaciół i schrupie kamień na deser.

Panek - 2014-07-21 17:32:05

Super, czekamy na więcej.

janjuz - 2014-07-21 20:38:26

Ciąg dalszy za tydzień ;)

janjuz - 2014-07-28 10:06:29

Zgodnie z obietnicą - lecimy!




Rozdział 6

… wiecie, wujek Trapspringer naprawdę chciał być pomocny …

   Trap, Ripple i Grod podnosili kolejno książki i zanosili do stołu podczas gdy Umpth wpatrywał się w małego demona skulonego w narożniku. Halmarain przyglądała się tytułom książek, układała je w porządne stosiki i kierowała Trapem układającym je na kolejnych półkach.
   Kilkanaście razy kender zatrzymywał się po drodze, by tylko sprawdzić jakieś interesujące przedmioty. Malutka kobieta co i rusz musiała kuksańcami zaganiać go do pracy. Z kolei krasnoludy żlebowe, jak zawsze przedkładające nade wszystko bałagan i śmietnik, uskarżały się tak mocno, że musiała uciec się do groźby zamienienia ich w szczury zanim udało się nakłonić ich do pracy.
   Pod dyktando czarodziejki układali książki i znosili na półki wszelki nie połamane przedmioty. Trochę potłuczonego szkła Grod nogą zamiótł w róg komnaty. Nawet pracując wciąż jeszcz wyrzekał, że podłoga nie wymaga zamiatania dopóki jeszcze można kroczyć ponad śmieciami.
   Halmarain przystawiła drabinę, która jakimś magicznym sposobem wyglądała na zawieszoną tuż przed półkami. Łaziła po niej w górę i w dół i znosiła książki szybciej niż Trap je wnosił na górę. Kilkanaście z nich precyzyjnie rozłożyła po czym wybiegła z komnaty wołając żeby przygotowali kolejny stół na jeszcze więcej ksiąg.
- To się chowa tam – Umpth wskazał problem.
- To niech się chowa gdzie indziej – odparła Halmarain.
- Nie jest zbyt miła – mruknęła Ripple do brata – Jeżeli to dopiero małe, to pewnie jest mocno przestraszone.
- I nie wygląda mi na to, że chciało się tutaj znaleźć – odparł Trap w pełni zgadzając się z siostrą – Ta Halamarain mogłaby troszkę się liczyć z czyimś uczuciami.
- Myśl sobie co chcesz – mała czarodziejka właśnie na nich patrzyła i popychała stół choć była za mała by go poruszyć.
- Myślę, że jesteś złośliwa – Ripple wzruszyła ramionami – być może zresztą dlatego, że jesteś taka mała.
- Rozciągnąć mogę – zasugerował Umth.
- To nie być złośliwa – dodał Grod.
- Tylko mnie dotknij a pozamieniam was w żuki – ostrzegła Halmarain – Jeśli nawet wyglądam na złośliwą to tylko dlatego, że nie mam czasu być miłą. Gdyby Mistrz Orander był w stanie wrócić to już by tu był – łzy zakręciły się jej w oczach – Wcale nie chciał iść do… gdziekolwiek teraz jest. Wróciłby natychmiast gdyby tylko mógł. Skoro jednak nie wrócił to ja muszę otworzyć portal i pomóc mu. Jeśli tylko dam radę.
- A czy on pokaże nam jakąś magię? – spytał Trap z nadzieją w głosie.

   Mała czarodziejka spojrzała koso na kendera, potem jednak jej spojrzenie stało się bardziej zamyślone. W końcu nagrodziła ich nieśmiałym uśmiechem, kompletnie nie pasującym do nastroju, jaki przed chwilą przedstawiała.
- On mógłby pokazać wam absolutnie każdy rodzaj magii.
- Ooo, wspaniale, z radością pomożemy jeśli pokaże nam magię – zawołała Ripple a jej gniew zgasł równie szybko jak wybuchnął.
   Trap ruszył w ślady Ripple a za nimi, wzruszając lekceważąco ramionami, ruszył z pomocą krasnolud żlebowy. Ustawili stół na miejscu po czym Trap ruszył do narożnika komnaty, w którym kulił się nieznany stwór.
- Trapspringer – powiedział, klepiąc się jednocześnie w pierś.
   Próbował jeszcze trzykrotnie nim skulona postać wreszcie mrugnęła, przyłożyła rękę do klatki piersiowej I powiedziała:
- Beglug.
- Beglug – powtórzył Trapspringer wskazując na stwora.
   Zamierzał właśnie wskazać znów własną osobę i powtórzyć imię, chciał rozpocząć jakiś tam sposób komunikacji, gdy Beglug w podskokach czmychnął z narożnika. Stał teraz wyprostowany. Okazało się, że mierzy jakieś trzy stopy, wszystkiego kilka cali więcej od małej czarodziejki. Zamiast stóp, czego Trapspringer nie dostrzegł nim stwór się nie wyprostował, miał nieduże kopyta. Jednym susem pokonał długość ściany, dopadł sterty potłuczonego szkła i zaczął je pożerać.
- Nie no! Poranisz sobie usta! Wszystko w środku potniesz sobie na kawałki I już wcale nie będziesz mógł jeść!
   Trap pobiegł za Beglugiem i starał się odsunąć stertę szkła. Stwór obnażył zęby i trzasnąl w stronę kendera dłonią z nagle wyciągniętymi szponami. Trap odskoczył.
- Strata czasu czyścić podłogę – z obrzydzeniem odezwał się Grod.
   Ani mała czarodziejka, ani tym bardziej krasnoludy żlebowe nie wyglądały na zatroskanych faktem, co też pożera małe merchesti. Przynajmniej dopóki sami nie stanowią składnik menu. Dwójka kenderów patrzyła jednak z dużym zaniepokojeniem. Beglug tymczasem pochłaniał potłuczone szkło i najwyraźniej nie odczuwał przy tym najmniejszego dyskomfortu.
   Ignorował całe towarzystwo i zadowolony oczyszczał podłogę z nawet najmniejszych kawałków szkła, kiedy jednak Halmarain zlazła ze stołka i chciał minąć małego potworka ten ryknął i machnął w jej kierunku szponiastą łapą.
- Trzymajcie go ode mnie z daleka bo go zabiję – ostrzegła Halmarain.
- Przecież on cię wcale nie atakuje – zgłaszał sprzeciw Trapspringer – On chce tylko byś zostawiła go w spokoju.
- Ciekawe, dlaczego on cię tak nie lubi? – spytała Ripple, odprowadzają stwora do narożnika, w którym ukrył się za przewróconym stołem.
   Stwór czknął, beknął, usadził się w kącie, zmknął oczy I zasnął.
- Obiecywałaś użycie jakiejś magii – przypomniał czarodziejce Trapspringer.
- Nie mam teraz czasu na zabawę. Muszę otworzyć ten portal.
- Obiecywałaś – odezwała się Ripple a w jej głosie już brzmiały gniewne nuty – Powiedziałaś, że pokażesz nam magię jeśli pozbieramy książki. Zrobiliśmy to. Jeśli jednak nie masz ochoty dotrzymać obietnicy to szybko możemy je pozwalać z półek na podłogę.
   Halmarain wpatrywała się w nich przez chwilkę po czym z głębokim westchnieniem odsunęła księgę, którą właśnie uważnie studiowała.
- Musicie dać mi troszkę czasu, żebym mogła coś dla was przygotować – rzekła z westchnieniem – Nie będzie to może nic wielkiego ale doprawdy powinnam teraz poświęcić czas na sprawy dużo ważniejsze.
- Poczekamy – odparł Trapspringer idąc na wielkie ustępstwo.
   Czekanie jest absolutnie największym wyzwaniem z jakim czasem musi się zmierzyć kinder. Kolejna godzina mogła równie dobrze być całym miesiącem.
   Siedząca w rogu komnaty, tuż obok śpiącego merchesti, Ripple bawiła się jakimś malutkim przedmiotem. Zaciekawiony Trap podszedł, żeby zobaczyć co to takiego. Dziewczyna trzymała w dłoni biały kamyk, który po potarciu wydzielał dziwne, przytłumione światło.
- Dotknij go – poinstruowała brata.
- Cisza! – zawołała Halmarain.
- Dotknij – szepnęła Ripple – Znalazłam to, gdy zbieraliśmy te wszystkie książki.
   Trap dotknął kaminia palcem. Początkowo wydawał się oślizgły, jakby pokryty jakąś śliską substancją, kiedy jednak kender cofnął dłoń to palce miał całkiem suche.
- Ciekawe, co to może być – szepnął na tyle cicho, że tylko Ripple mogła usłyszeć.
   Nagle uderzyła go tak zaskakująca myśl, że zapomniał o ściszeniu głosu.
- A czy to coś może być magiczne? – spytał Ripple.
   Potrząsnęła głową wskazując na całkowitą niewiedzę i dalej bawiła się przedmiotem. Głośne pytanie spowodowało jednak reakcję Halmarain. Podniosła głowę.
- Czy co jest magiczne? – spytała – Niech zobaczę o czym gadacie.
   Ripple zerwała się na równe nogi i pognała przez komnatę w nadziei, że mała czarodziejka coś im wyjaśni.
- Znalazłam to na podłodze i trzymałam aż znajdziesz troszkę czasu, żeby powiedzieć co to może być – powiedziała wyciągając dłoń z przedmiotem – To bardzo interesująca rzecz, zwłaszcza to poczucie wilgoci i śliskości a przecież nie jest mokre. Nie wiesz, co czyni go tak śliskim? Zupełnie jakby mech rosnący koło domu; stawiasz nań nogę i już się ślizgasz. Dooley Goforth kiedyś się tak na mchu pośliznął i…
- Ależ to jeden z kamieni bramy! – krzyknęła nagle Halmarain wpatrując się w dziwny, mały kamyk w dłoni Ripple – To dlatego Orander nie może wrócić! Ma tylko jeden kamień!
- A dlaczego by nie otworzyć portalu i dać mu ten drugi? – zapytał Trap - Kiedy go dostanie to wszyscy możemy…
- To tak nie działa – przerwała Halmarain.
   Zaczytana pochyliła głowę i tylko para kenderów nie mogła pojąć, że w ten sposób usiłowała zakończyć rozmowę.
- Drzwi to drzwi – ogłosiła Ripple, praktyczna jak rzadko – Mój brat potrafi otworzyć każde drzwi. Jest świetny i tylko ty mu szansy nie dajesz – spojrzała na Trapa – Pamiętasz te drzwi w budynku Longdown Walka-long?
- No pewnie, przecież dałem im radę a nawet Wujek Skipout nie mógł.
   Halmarain zacisnęła drobne piąstki chcąc stłumić własne zniecierpliwienie.
- Słuchajcie – powiedziała – Postaram się to tak wyjaśnić, że nawet wy dostrzeżecie ogrom trudności.
- Żeby zrozumieć istotę portali musicie myśleć kategoriami multiversum. Pomyślcie o krążku cebuli. Pomyślcie, jak układają się okręgi cebuli, jeden za drugim.
- Cebulę to ja lubię w polewce – poinformował ją Trap.
- Płaszczyzny istnienia otaczają jedna drugą zupełnie jak okręgi w plastrze cebuli – kontynuowała Halmarain całkocie ignorując wtręt Trapa – Na każdej z płaszczyzn istnienia jest wiele światów; Jedne cudowne lecz inne koszmarne. By tam przejść musisz iść przez portal: drzwi utworzone magią.
- To nie są zwykłe drzwi? – spytał Trap z rozczarowanie słyszalnym w głosie.
- Słyszałam o mistrzostwie kenderów w otwieraniu zamków, lecz przecież nikt nie zdoła otworzyć, których nie ma – wyjaśniała czarodziejka – Portal trzeba dopiero utworzyć. My nie możemy tego dokonać, nie może również Orander. Przynajmniej tak sądzę. Pozwólcie mi zbadać księgi, choć trochę.
- Nie ma jeść – nagle poskarżył się Grod.
- Zostać, ja znaleźć – odparł Umpth i wstał podnosząc też koło.
- Nigdzie nie pójdziesz, nikt nie pójdzie – Halmarain popatrzyła na krasnoludy – Przez was cały ten bałagan więc pomożecie wszystko uporządkować.
- Pozamiatał – kłócił się Grod uznając najwidoczniej, że swoją część pracy już wykonał.
- Nie o takim bałaganie mówiłam – odparła czarodziejka – Wiem już co to za stwór.
   Z trzaskiem zamknęła księgę i palcem wskazała róg komnaty gdzie drzemał Beglug.
- To niemowlę merchesti. Może nie całkiem niemowlę, jednak młode na tyle, że wątpię by umiało same dać sobie radę.
- Merchesti? – dpytał Trap – Coto jest merchesti? A może też zna magię?
- To stworzenie z Płaszczyzny Vasmarg, złe stworzenie. Mają on w rzeczywistości troszkę wrodzonej magii lecz ten osobnik jest chyba jeszcze zbyt młody, by umiał się nią posłużyć. Chyba dlatego na mnie warknął – powiedziała podnosząc ze zdumienia brwi – Jest wyczulone na moc, i chyba się jej obawia.
- Nie wygląda na złego – rzekła Ripple.
- Jest, jest. Tyle że, jeśli wierzyć Alchviem, merchesti raczej nie stanowią dla nas problemu, nawet gdy otworzymy portal. Nasz świat im raczej nie odpowiada. Alchviem twierdzi, że jest tu dla nich za zimno.
- Ten wiatr, co dmuchnął z portalu był naprawdę gorący – powiedziała Ripple – A pamiętasz ten gorący wiatr, który wiał…
- No i tutaj też było gorąco – powiedział Trap, przerywając opowieść siostry.
   Halmarain pochyliła głowę nad książką i ponownie zanurzyła się w lekturze.
- Alchviem opowiada, że wędrował przez Vasmarg bez żadnych problemów poza momentem, kiedy to napotkał merchesti z młodym. Najwyraźniej, kiedy tylko bronią młodych stają się bezwzględne. Tak więc dopóki to coś – wskazała na róg komnaty – pozostaje w naszym świecie to jego rodzice będą dokładać starań, by dostać się na Krynn. A Alchviem wspomina, że merchesti są znane z używania portali.
- To czy ona otworzy portal i zabierze dziesko? – spytał Trap.
   Miał wielką nadzieję na powrót czarodzieja. Może nawet uda się namówić Orandera, by zabrał dwójkę kenderów w jakąś podróż?
- Tego właśnie próbuję się dowiedzieć. W międzyczasie musimy tutaj tego stwora przytrzymać i wy tego musicie dopilnować. Ja muszę czytać, muszę sprawdzić, czy jest jakaś metoda byśmy byli przed nim zabezpieczeni.
- Jeżeli Orander nie jest w stanie otworzyć portalu jednym kamieniem to jak merchesti tego dokona? – spytała Ripple a jej umysł okazał się wystarczająco wyostrzony, by wyłapać wszelkie zwodnicze argumentacje.
- Są znane z tego, że przechodzą na inne płaszczyzny wyłącznie sobie znanymi sposobami – odparła Halmarain – Nawet Alchviem nie wiedział zbyt wiele o merchesti.
- Powiedizałaś, że matka nie jest niebezpieczna, no i nie zraniła przecież Trapa – przypomniała Ripple.
- Nie, powiedziałam, że Krynn jej nie interesuje. Jeśli otworzy portal, wstąpi w nasz świat i nie będzie mogła znaleźć swego młodego to zabije tysiące w trakcie poszukiwań – uważnie spojrzała na kendera – Nie zraniła twego brata bo była zbyt zajęta szukaniem potomka, by się choć troszkę rozpraszać. Merchesti są złe, i pochodzą ze złego świata.
   Łażący bez celu po komnacie Grod spojrzał na Halmarain ogromnymi, błękitnymi oczami. Potem krasnolud odwrócił wzrok i spojrzał na małego demona, potem znów na czarodziejkę, a potem znów na Begluga.
- Nie rozumiem, skąd taka pewność – spierał się Trap – Beglug nie wygląda na złego demona, niczego złego też nie zrobił. Jest jeszcze mały jeśli więc uczyni cokolwiek co nam się nie spodoba to zawsze możemy go czegoś dobrego nauczyć. Pamiętasz, Ripple, jak mały Ham Trotalong koniecznie chciał iść po krawędzi mostu a jego matka uczyła go, by tego nie robił?
   Ripple oczywiście zgadzała się z bratem.
-  A jeśli matka merchesti kocha swoje dziecko wystarczająco, by go tak szukać to też nie może być zła.
- Dbałość o własne młode nie świadczy jeszcze o poczuciu dobra – odparowała Halmarain – Każde stworzenie rodzi się z wewnętrzną potrzebą przedłużenia gatunku, rozmnażania. Wewnętrzny przymus ochrony młodych zmienia się zwykle wraz z liczbą potomstwa w jednym miocie. Stworzenia składające setki, a może i tysiące jaj jednorazowo zwykle zostawiają je swemu losowi, lecz te, które mają ledwie kilka lub tylko jedno młode zwykle bardzo aktywnie je chronią.
- Taka ochrona nie ma nic wspólnego z dobrem, czy złem. To tylko instynkt kontynuowała malutka czarodziejka – To coś jest złe. Nie wygląda może teraz zbyt zabójczo, lecz jeśli w naszym świecie pozostanie wystarczająco długo to już wkrótce przekonacie się o tym na własnej skórze.
- Więc co możemy zrobić? – spytał Trap.
- Nie wiem – przyznała Halmarain.
    Twarzyczkę wykrzywił jej grymas jakby była bliska płaczu lecz po chwili się już całkiem opanowała.
- Nie wiem co mogę zrobić, jestem tylko uczennicą. Nie znam na tyle magii by otworzyć portal nawet gdybym miała oba kamienie.
- Możesz przecież poczytać księgi Orandera – ośmielająco odezwała się Halmarain.
- No pewnie, przecież jesteś czarodziejką, nawet jeśli taką malutką – zgodził się z siostrą Trap- Ty coś wymyślisz a my ci pomożemy jeśli tylko zechcesz. Zwłaszcza jeśli pokażesz nam magię.
   Malutka kobieta zebrała się w sobie i wzięła głęboki wdech. Roztrzęsione usta zacisnęły się mocno i przekształciły w cienką linię, oczy zwęziły się w szparki a z rzęs opadły ślady łez.
- Muszę chociaż spróbować – powiedziała – Jeśli przeczytam co trzeba to mogę znaleźć odpowiedź. Trzymajcie tylko tą bestię cicho i pozwólcie mi się uczyć.
- Ona znowu rozkazuje – odparła Ripple a jej sympatia do czarodziejki gwałtownie wyparowywała.
- A przyrzekłaś pokazać nam magię – przypomniał jej Trap.
- Dostać jeść? – spytał Umpth.
- Do kuchni tym korytarzem, potem na prawo i pięć stopni w górę – powiedział Halmarain zwracając się do Ripple – Sama przygotuj coś do jedzenia. Nie dopuść tych cuchnących stworów do spiżarni albo będą nosić na ramionach świńskie łby. I nie próbuj zwiać. Orander splótł zaklęcia ochronne na wszystkie pozostałe drzwi.
- A jeśli spróbujemy przejść przez takie drzwi to w co zmieni nas zaklęcie? Mogłoby być ciekawie pobyć czymś innym jakiś czas – rzekł Trap.
- Zostanie spalony na grzankę  - odparła Halmarain i powróciła do studiów.
   Po namyśle Trap zadecydował, że grzanka nie jest za bardzo żywotnym przedmiotem a zwłaszcza nie znosi włóczęgi. Obudził młode merchesti i poprowadził je korytarzem w ślad za Ripple i krasnoludami żlebowymi. Maszerowali teraz przejściem znajdującym się za drzwiami, którymi wpadli do siedziby czarodzieja. Na końcu korytarza znajdowało się wąskie przejście prowadzące do sporej zmywalni naczyń.
   Przeciwległą ścianę komnaty zastawiało potężne palenisko. Na prawo od niego, na szerokich półkach, leżało ponad dwadzieścia wielkich, obróconych do góry dnem, kotłów i rondli. Większość z nich była za duża by byle kender potrafił je podnieść. Na środku komnaty stały cztery stoły, każdy długi na dwadzieścia a szeroki na sześć stóp. Mogła tu pracować cała armia kuchcików i kucharzy. Swą wysokością stoły były przystosowane do wzrostu przeciętnego człowieka więc ich blaty znajdowały się na poziomie oczu kendera. Umpth i Grod, mali nawet na miarę krasnoludów żlebowych , mieli jeszcze gorzej.
   Wokół każdego stołu znajdowało się dziesięć wysokich krzeseła; stały tu zupełnie tak, jakby pracujący tu kucharze właśnie wyszli. Na półce z przeróżnymi dzbankami stało około pięćdziesięciu glinianych dzbanuszków opisanych nazwami przypraw. Pod łukowym sklepieniem mogli dojrzeć mnóstwo spiętrzonych, glinianych kadzi na przeróżne płyny.
   Na wielkim ruszcie paleniska płonął nieduży ogień. Merchesti wydało z gardła gulgot zadowolenia poczuwszy trochę więcej ciepła i zaraz oparło się o ciepły brzeg paleniska.
- Ale ogromny pokój! – zawołała Ripple oglądając się wokoło.
- Zbadajmy go trochę – zasugerował Trap.
   Poszedł za Ripple w kierunku spiżarni gdzie pochodnie zapały się same przez się gdy tylko się do nich zbliżali. Większość wielkich dzbanów była pusta lecz w mniejszych udało im się znaleźć trochę produktów. Nie trwało długo a Ripple miała już gotowy pudding kukurydziany a w tym czasie Trap zdążył uciąć parę płatów bekonu i przysmażyć je na patelni.
   W chwili gdy Trap zdejmował bekon z patelni do komnaty weszła Halamarain. Ciągle jeszcze czytała czerwono oprawną księgę, lecz jednocześnie od czasu do czasu węszyła jakby jej przewodnikiem był teraz nos.
- Wiesz już jak otworzyć portal do innej płaszczyzny? – spytał Trap.
   Podziemne kawerny wyraźnie zaczynały go już nudzić.
- Chyba zbliżam się do odpowiedzi – odparła zapytana – Pozwól, że dokończę to będę mogła ci powiedzieć.
   Kazała krasnoludom glebowym usiąść ponownie na krzesłach i sięgając ponad jej głową odłożyć księgę na blat. Wspięła się po poprzeczce krzesła, stanęła na siedzisku i dalej czytała.
   Para kenderów przyniosła do stołu czarki i deski z pożywieniem. Przynieśli też co prawda łyżeczki do puddingu lecz krasnoludy złapały czarki i zaczęły zgarniać pudding w usta brudnymi paluchami.
   Trap, całkowicei zdegustowany brakiem manier Agharów, szukał w myślach tematu do rozmów byle tlko zagłuszyć głośne mlaskanie i siorbanie. Popatrzył na czarodziejkę i pomyślał o pytaniu, które już dawno chciał jej zadać.
- Jesteś krasnoludką – zauważył – z jakiego klanu? Z Neidarów, czy może z Klarów?
   Wujek już kiedyś mu mówił, że krasnoludowi są strasznie nieufni wobec przejawów magii, jako czegoś co nie jest im przyrodzone. Wątpił też, by pochodziła z jakiegoś odłamu Hylarów, ci bowiem zwykle trzymali się swych głębokich jaskiń i tuneli w górach. Widywano ich czasem na powierzchni, lecz tylko gdy podróżowali w jakiejś bardzo ważnej misji.
- Nie jestem krasnoludką – odparła mimochodem, tak mocno zaabsorbowana czytaniem, że nawet się nie zirytowała – Wierz lub nie, jestem człowiekiem.
- Dorosły człowiek niższy od nas? – Ripple była zdumiona.
   Halmarain była tęższa, lecz niższa od dwunastoletniego kendera.
- Niektórzy ludzie nie rosną zbyt wysoko. Jesteśmy rzadkością, chyba jedno na sto tysięcy.
- Dużo miejsca gotować – odezwał się Umpth.
- Czarodziej chyba dużo jeść – zasugerował bratu Grod.
   Halmarain  ignorowała gadaninę krasnoludów lecz Trap też był zaintrygowany ogromną i tak doskonale wyposażoną kuchnią.
- Piękne miejsce – powiedział – Chciałbym je dokładnie obejrzeć. Są tu inne komnaty?
   Zamierzał jeszcze bliżej się przyjrzeć kilku glinianym dzbankom, których jeszcze nie zdążył otworzyć.
- Nie ma, to wszystko. Przed kataklizmem były w tych pokojach i zmywalnia, i spiżarnia, i magazyn twierdzy – tu Halmarain wskazała palcem w kierunku sklepienia – Trzęsienie ziemi zawaliło górne przejścia. Ludzie w twierdzy byli chyba pewni, że podziemne pomieszczenia też uległy zawaleniu, bo nigdy nie próbowali ich odkopać.
   Trap zamierzał sypnąć kolejnymi pytaniami, lecz krasnoludy żlebowe właśnie opróżniły miski i odeszły od stołu kierując się w stronę paleniska. Halmarain podniosła na chwilę wzrok i rzuciła kenderowi twarde, ostrzegawcze spojrzenie. Trap pośpiesznie zastąpił im drogę. Szybko zapełnił ich miski, o swojej też nie zapomniał skoro już i tak miał je w ręce. Kukurydziany pudding Ripple to czyste delicje. Sławny w całym Hylo. Halmarain tymczasem nie przerywała studiowania ksiąg pomimo spożywania posiłku. Miała właśnie zamknąć księgę i odejść od stołu gdy zauważyła wyczekujące spojrzenie kendera.
- Pokażę wam teraz trochę magii, lecz potem macie posprzątać zmywalnię i mieć oko zarówno na merchesti jak i na krasoludy.
   Halmarain sięgnęła do solniczki i delikatnie odliczyła dwanaście ziaren. Rozsypała je na blacie, machnęła dłońmi i zaczęła inkantację. Dwanaście ziaren urosło, potem się rozpadło a z każdego wyszedł niewielki, świecący człowieczek.  Wyglądali tak, jakby byli zrobieni z malutkich klocków, poruszających się jak na zawiasach umieszczonych w miejsca bioder, ramion, kolan i łokci. Mali ludzie tańczyli na blacie.
   Dwójka kenderów zaczęła klaskać a twarze krasnoludów żlebowych omal się nie rozpadły ze zdumienia na dwie części, kiedy tak obserwowali malutkie, tańczące figurki. Usiłowali je złapać, lecz paluchy tylko przeszły przez widmowe postaci. Zabawa trwała około pięciu minut po czy wszystko znikło.
- A teraz pamiętajcie, co przyrzekliście – powiedziała Halmarain i wróciła do laboratorium czarodziei.
   Kenderzy pozostali by posprzątać kuchnię. Krasnoludy tymczasem wyżarły całą resztę puddingu a Beglug pożarł dwie drewniane tace.
   Kiedy już kuchnia była posprzątana krasnoludy rozłożyły się na podłodze. Ponieważ jednak merchesti trzęsło się z zimna kenderzy rozpalili większy ogień w palenisku. Beglug zasnął na palenisku. Oni sdami owinęli tymczasem czym tam kto miał i ułożyli do snu na kuchennych stołach.
   Następnego dnia Halmarain dalej studiował księgi. Kenderzy zaczęli się nudzić. Nie potrafili nakłonić Halmarain do kolejnego pokazu magii, przyrzekła im tylko, że kiedy już znajdzie odpowiedzi na nurtujące ją pytania to taki pokaz zobaczą. Trap i Ripple zaczęli więc przeglądać zawartość własnych toreb i sakiewek i przechwalać się posiadanymi przedmiotami. W dość niezrozumiały sposób Ripple znów weszła w posiadanie kamienia bramy. Po jakiejś godzince powtórzyli całą zabawę. Tym razem Trap odzyskał kilka przedmiotów, które dziwnym trafem wpadły w sakiewki siostry. Przyznać należy, że bez oporów zwrócił, co należało z kolei do niej.
   Część poranka przeszła im całkiem miło zwłaszcza, gdy podczas trzeciej już eksploracji podziemnych jaskiń dopadli kufra głęboko wciśniętego pod łóżko Orandera.
   Nie wpadło kenderom do głowy, że Orander mógł nie polegać na zwykłym zamku lecz dodatkowo chronić własność osobistą za pomocą jakiegoś, najprawdopodobniej paskudnego, zaklęcia. Zamek stanowił dla kendera dziecinną igraszkę zaklęcie jednak cisnęło nim przez całą komnatę aż walnął brwiami w kolana własnych nogawic. Podchodził do kufra, na własne szczęście, troszkę z boku tak więc ominął go pełny efekt ognistej kuli. Drzwi do laboratorium Halmarain zamknęła za sobą więc całego hałasu usłyszeć nie mogła.
   Następna godzina upłynęła im we wspaniałej atmosferze.  Co i rusz wydawali okrzyki zachwytu nad odkrywanymi pierścieniami, ampułkami i broszami. Zbadali niewielkie, dokładnie zawiązane sakiewki zawierające  jakieś proszki, oraz dwa dziwne noże. Zafascynowały ich trzy złote pierścienie. Kiedy już skończyli badania, Trap dokładnie zamknął kufer na zamek, tak by nikt się doń nie dostał i skradł przedmiotów Orandera. Żadne z nich nie zwróciło uwagi na fakt, że kufer jest teraz zdecydowanie lżejszy niż gdy go otwierali natomiast trzy pierścienie, jeden z noży i kilka fiolek do kufra nie wróciły.
  Po południu tego samego dnia powtórnie dokonali porównania zawartości sakiewek. Tym razem zainicjowali wymianę tak więc oboje weszli w posiadanie zupełnie nowych przedmiotów. Trap uważnie obejrzał nóż, jaki siostra wręczyła mu w zamian za ten, który znalazł w swoich bagażach po zejściu ze statku.
- Ten wygląda zupełnie tak samo jak nóż, który Orander trzyma w kufrze – powiedział wkładając jednocześnie nóż do pochwy.
- Tak, rzeczywiście – odparła Ripple – Kiedy już wróci przez ten portal może powinieneś je porównać. O rany, byłoby fajnie mieć taki magiczny nożyk.
   Krasnoludy żlebowe spędziły cały dzień urządzając nowe “To Miejsce”. Znaleźli jakąś nie używaną komnatę z jedną walącą się ścianą i ją zaanektowali. Ich pierwszym zadaniem okazało się przyciągnięcie ze spiżarni dużego, kamiennego gara i delikatne przecięcie go na dwie połowy. Ogłosiwszy, że teraz już mają łóżka ruszyli na poszukiwanie wszystkiego, co może być przydatne w nowym domu.
   Dzień się kończył a dwójka kenderów, krasnoludy i mała czarodziejka właściwie już opróżnili zapasy ze spiżarni. Beglug tymczasem, mogący chyba pogryźć i strawić wszystko lecz lubujący się w drewnie, zjedł jedno z wysokich krzeseł i napoczął stół.
   Tego wieczora Ripple przygotowała kolejną porcję doskonałego puddingu z kukurydzy. Halmarain przyszła do kuchni i przyłączyła się do posiłku. Czytała w dalszym ciągu, nawet jedząc, i wydawała takie dźwięki jakby ją brzuch bolał. Wzdychała, pojękiwała a czasem stękała.
- Pudding nie mógł jej zaszkodzić – powiedział do brata Ripple.
- Nie, po prostu znalazła odpowiedź jakiej szukałam – rzekła Halmarain – Nie taką jakbym chciała, zdecydowanie nie taką. No ale przynajmniej wiem, co mamy zrobić, by zwrócić to coś do jego świata i uratować Orandera… jeśli jeszcze żyje.

janjuz - 2014-08-04 11:03:03

Jak co poniedziałek - kolejny rozdziałek! (uprzedzam: bez żadnej korekty)


Rozdział 7

-Myślałem, że jak mówiłaś, to markesi…
- Merchesti – Halmarain poprawiła Trapa.
- Myślałem, że merchesti potrafi otworzyć portal – dokończył Trap.
- Gdyby Orander był żywy i miał oba kamienie to sam by go otworzył. Jeżeli jednak już nie żyje – a obawiam się, że tak jest – to koszmarne lata upłyną nim nauczy się sięgać do naszego świata. Ten potwór będzie wzrastał na Krynnie – tu wskazała na Bagluga siedzącego spokojnie na podłodze – Im dłużej tu będzie, tym będzie większy i bardziej niebezpieczny. Jeśli nie odeślemy go szybko do domu to będziemy musieli go zabić.
- Nie! – zaprotestowała Ripple.
Merchesti siedziało u podnóża jej krzesła. Czasami opierało się o jej nogę jakby w poszukiwaniu dotyku żywej istoty i poczucia bezpieczeństwa.
- Nawet tak nie mów! Nie jest zły! To nikczemne! – kłócił się Trap – Nie zrobił nic poza jedzeniem i spaniem.
   Po drugiej stronie stołu oczy Groda gwałtownie się rozszerzyły.
- Zła natura ujawni się z biegiem czasu – mała czarodziejka zlekceważyła obiekcje i odniosła się d książki – Tyle, że portal nie otworzy się tutaj. Według Alchviema otwarcie i zamknięcie portalu przy pomocy kamieni bramy pogrubia materię między płaszczyznami istnienia. To zgrubienie przypomina szramę po uzdrowionym zranieniu.
- Wiem, o czym mówisz. Miałam taką szramę – Ripple uniosła rękaw by pokazać szramę – Pewnego dnia, gdy Soso Stepup i ja…
- Muszę znaleźć maga dość silnego, by pomógł Oranderowi otworzyć portal – przerwała Ripple Halmarain – Jeżeli tylko jeszcze żyje to możemy mu pomóc.
- I Beglug będzie mógł wrócić do domu – rzekł Trap – Nie wygląda na miłośnika podróży – kender potrząsnął głową – Myślałem, że lubiłby popatrzeć na nowe miejsca a on tylko jęczy. Oczywiście, może to być skutek tylko bólu brzucha od wszystkiego co pożarł…
   Ripple aż się wzdrygnęła.
- Tylko, że jeśli szukając tego maga będziesz musiała pójść daleko to skąd pewność, że matka Begluga go odnajdzie gdy go odeślemy?
- Nie wiem – rzuciła Halmarain – Nie wiem, co innego można zrobić. Alchviem mówi, że nikt nie może powtórnie otworzyć portalu z tego samego miejsca, więc pozostawanie tu w niczym nie pomoże.
- Kto to jest ten Alchviem? – spytał Trap. Halmarain nigdy tego nie wyjaśniła – To jakiś czarodziej? Będzie dla nas robił magię?
- To czarodziej, który żył tysiąc lat przed Kataklizmem – odparła Halmarain z cierpliwością, jakiej nigdy od niej nie doświadczyli – Nosił czerwone szaty. Poświęcił całe życie na naukę o portalach. Dowiedział się więcej o podróżach między płaszczyznami niż ktokolwiek przed nim czy po nim. Orander odnalazł jego pisma i odkrył, jak można uzyskać kamienie bram. Kiedy mówię, że znalazłam coś w tych książkach – klepnęła w jedną z nich – to możecie być pewni, że na Krynnie nie znajdzie się lepszej informacji.
- Informacje? To oznacza uczenie się nowych spraw. Lubię informacje – powiedział Trap myśląc jednocześnie, że magiczna wiedza może być zarówno interesująca jak i pożyteczna.
   Beglug tymczasem, trzymając łeb nisko jakby szukał kolejnych odłamków szkła do spożycia, zaczął włóczyć się po kuchni. Po drodze wpadł na krzesło Halmarain i odskoczył wystraszony, warknął, błysnął pazurami na widok małej czarodziejki.
- Zabierzcie to ode mnie – zawołała Halmarain kopiąc jednocześnie z całych sił w stronę merchesti.
- Ja go zabiorę – powiedziała Ripple.
   Zeskoczyła z krzesła I ujęła małego potwora za rękę. Nie oponował tylko usiadł na podłodze przy jej krzesełku.
- On się tylko przestraszył – powiedziała – nie zaatakował, nie zrobił nic złego.
- Przeczytaj coś z tej księgi – poprosił Trap.
- To nie są opowiastki – odparła czarodziejka, zamykając  księgę z trzaskiem.
- Za dużo o Alchviemie to nie opowiedziałaś – rzekła Ripple podnosząc się jednocześnie zza stołu – Przestało mi się tutaj podobać, chcę stąd wyjść.
   Zmarszczyła czoło ostrzegając o nadciągającej burzy tyle, że czarodziejka nie znała tych znaków.
- Chyba nie zrozumieliście co powiedziała – Halmarain rzuciła w stronę kendera.
- No pewnie, że wiemy co mówiłaś – Trap natychmiast stanął w obronie siostry  - otwarcie portalu powoduje powstanie szramy. Pamiętasz szramę na ręce Marchona Bolo, Ripple?
- Jak mu się to stało? – zapytała Ripple – Chyba zapomniałam.
- Próbował otworzyć skrzynkę należącą do…
- Zapomnijcie o Marchonie Bolo! - zawołała Halmarain –Mamy problem. Musimy zabrać tego małego potworka do czarodzieja wystarczająco potężnego by…
- … Bangbus Jumpdown! – tryumfalnie dokończył zdanie Trap.
- Wy mnie nie słuchacie! – wrzasnęła rozzłoszczona Halmarain.
   Ciągłe poirytowanie czarodziejki nagle rozzłościło Ripple.
- Wiedźma mała głośno ryczy  – rzuciła.
   Trap wyszczerzył się do siostry. Znał grę.
- Nas nie słucha tylko krzyczy – dodał.
- Tupie, krzyczy, rozkazuje – kontynuowała Ripple powodując głębszą irytację gapiącej się na nich Halmarain.
- No i robi wiele hałasu – dodał Grod nie łapiąc niestety ani rytmu, ani rymu.
   Para kenderów głośno się roześmiała a Grod się do ich przyłączył klaszcząc w dłonie. Trap spojrzał na Halamarain.
- Słyszeliśm. Nie mam  pojęcia dlaczego nie miałby ochoty na ujrzenie nowych miejsc y cię – powiedział.
- Chcesz zabrać Begluga do innego czarodzieja, który może otworzyć portal I odesłać go do domu – rzekła Ripple – Myślę, że odesłanie go to dobra myśl jeśli oczywiście nie lubi włóczęgi, nie rozumiem co prawda dlaczego nie chciałby zobaczyć nowych miejsc no ale znałam już kendera, który też nie znosił włóczęgi, a poza tym Trap może mieć rację co do jego bólu brzucha, ale jeśli mogłabyś otworzyć książkę i trochę poczytać to będziesz mogła zdobyć kamień i otworzyć portal a wtedy…
- Czy portal nie jest czymś w rodzaju drzwi? – zapytał Trap, przerywając siostrze nową myślą – Umiem otwierać drzwi, każde drzwi, nawet takie jak te w zamknięte w waszym przejściu a wtedy…
- Dość tych pogaduszek ! – zawołała Halmarain – Potrzebuję pomocy mistrza magii. Najlepszy będzie, a przynajmniej tak mniemam, Salrandin, mieszka na południe od Palanthas. Tyle, że mistrzowie nie przychodzą ot tak sobie na wezwanie tak więc i merchesti, i kamień bramy musimy zabrać do miego. Albo tak zrobimy, albo zabijemy małego potwora zanim urośnie i stanie się zagrożeniem.
- Nie możesz tego zrobić! – wybuchła Ripple – Nic jeszcze nie zrobił!
- No i muszę zabrać księgę Alchviema i otworzyć ją dla innego maga.
   Mała czarodziejka wpatrywała się w kenderów, którzy wciąż nie wyglądali na przekonanych. Westchnęła i zaczęła wyjaśniać.
- Tak, jak to jest z czarodziejami to ja naprawdę nie jestem na górze drabiny. Dopiero się uczę tej sztuki. Pierwsze zaklęcie jakiego się nauczyłam to czytanie ksiąg magicznych, tyle że to pozwala je tylko czytać. Poważniejszych zaklęć nie umiem używać… jeszcze nie.
- Przecież możesz przywołać solnych ludzików – z adzieją w głosie odezwał się Trap.
   Halmarain kontynuowała jakby wcale się nie odzywał.
- Znam rozkaz otworzenia księgi; mogę ją czytać, ale tylko czytać. Potrzeba bardzo potężnego czarodziej, by użyć tego co ja mogę przeczytać.Kiedy, a właściwie jeżeli znajdziemy takiego, to może się zdarzyć, nie posiada on wiedzy Alchviema więc musimy te księgi zabrać ze sobą.
- Przestałaś wciąż mówić „ja” a zaczęłaś „my” – zauważyła Ripple – Czyżbyś zapraszała na wspólną wędrówkę?
- Doszłam właśnie do wniosku, że sama nie dam rady – westchnęła Halmarain – Nic podobnego do merchesti nie egzystuje na Krynnie. Jakiś idiota zauważy i spróbuje go zabić. Ludzie często chcą niszczyć to, czego nie potrafią zrozumieć.
- Możesz go jakoś przebrać – rzekła Ripple.
- odparła Halmarain – Nie jestem w stanie osiodłać kuca a nawet gdyby mi się to udało trudna. Nie chcę podróżować samotnie. Najłatwiejszy sposób, by dotrzeć do Palanthas to pojechać na zachód do Gwyntaar i wejść na statek… tyle, że załoga szybko przejrzy przebranie Begluga. Musimy podróżować lądem, konno, na kucach. Tak sądzę.
- Uwielbiam jazdę konną – zawołał Trap.
- Mam nadzieję – odparła Halmarain – Nie jestem w stanie osiodłać kuca, a nawet gdybym dała radę to nigdy nie wsadzę potwora na siodło. I dlatego musicie iść ze mną.
- My zostać – ogłosił Umpth – Nowe To Miejsce teraz.
- Dużo dobre jedzenie – dodał Grod – Wszyscy zostać w To Miejsce.
   Kender zrozumiał, że krasnolud żlebowy używa tych słów na określenie domu.
- Poprzednie To Miejsce rozpłaszczone.
- Masz rację. Tu można żyć całkiem wygodnie – stwierdziła wesoło Ripple – To znaczy, jeśli naprawdę chcecie tu zostać ale tylko pomyślcie o wszystkich rzeczach, których nie zobaczycie, a poza tym tak sobie myślę, że nie bardzo możecie zostać tutaj bo nigdy nie wyjdziecie żeby znaleźć jakąś żywność a głodowanie wcale nie jest takie interesujące, chyba że Beglug nauczy was jeść drewno albo kamienie… ciekawe jak to smakuje?
   Żlebowce wymieniły kilka spojrzeń i podrapały się po różnych częściach ciała, doszły do swego rodzaju porozumienia.
- My iść z nimi – Umpth powiedział do Groda.
- Znaleźć nowe To Miejsce – zgodził się Grod.
- Nie będę węrować z krasnoludami żlebowymi – cisnęła Halmarain.
- Eee, nie mam pojęcia czemu – powiedział Trap popatrując na Umtha I Groda – Uważam, że są całkiem fajni, a poza tym posprzątali w laboratorium, a nawet jeśli sporo zjedli…
- Jesteś po prostu niemiła – zawołała Ripple – Wiesz dobrze, że ich lubisz, w przeciwnym razie nigdy byś ich nie poprosiła o posprzątanie laboratorium Orandera kiedy wpadł w ten portal. Och, zapomniałam. Ponieważ przyrzekliśmy im pomóc w znalezieniu nowego domu skoro stary został strzaskany  to musimy z nimi zostać.
- Musicie iść ze mną. Jesteście potrzebni do pilnowania merchesti. Choćbym go sama pilnowała dzień i noc to on i tak mnie nie lubi. Więc musicie się nim zająć gdy ja będę studiować zaklęcia.
Popatrzyła Trapowi prosto w oczy i nie było to miłe spojrzenie.
- Nie mogę podróżować samotnie i zajmować nim jednocześnie, tak więc jeśli nie idziecie ze mną to muszę go zabić zanim odejdę.
- Nie! – zawołał przerażony kinder.
- Kiedy będzie martwy to będę mogła przyłączyć się do karawany, dokładnie tak samo jak gdy jechałam południe.
- Och, Trap! Musimy iść albo ona zabije Begluga! – zawołała Ripple.
- Pojdziemy z tobą ale musisz przyrzec, że nie skrzywdzisz Begluga – rzekł Trap – A poza tym to chętnie zobaczymy Palanthas. A zobaczymy inne interesujące miejsca?
- Bdziemy się trzymać z dala od miast – odparła czarodziejka – Ludzi też będziemy unikać jak tylko się da.
- Na ciernie i osty! To brzmi śmiertelnie nudnie – stwierdził Trap.
   Halmarain wzięła głęboki wdech, nawet kilka wdechów, nadymając się jak jakaś żaba. Po chwili stwierdziła, że nie warto. Opuściła ramiona i popatrzyła w sufit.
- W takim razie sądzę, że nie macie już ochoty na żadną magię? – spytała.
- Magia? – nastrój Ripple uległ natychmiastowej zmianie.
- Klan Aglest ma magię – oznajmił Umpth, lecz ani kenderzy ani czarodziejka nie zwrócili na to uwagi.
- Jeśli pomożecie mi wydobyć Orandera obcej płaszczyzny to on wynagrodzi was każdym rodzajem magii – odparła Halmarain.
- Jakim rodzajem magii? – spytal Trap – Nauczy nas zaklęć?
- Nie, to by wam się nie podobało – odrzekła Halmarain – Magię trzeba studiować a to by was tylko znudziło. Ale może coś wziąć… jak moją różdżkę, i wstawi w nią magię.
- Pokaż nam! Co na robi, poza światłem, rzecz jesna – spytała Ripple.
- No cóż, strasznie nie lubię zmywania naczyń – rzekła Halmarain – No I zabiera to strasznie dużo czasu, więc Orander wyposażył różdżkę w specjalną magię jakiej jeszcze się nie nauczyłam.
   Wypowiedziała słowo polecenia. W tej samej chwili wszystkie filiżanki, łyżki, tace i kubki były czyściutkie i leciały samodzielnie na właściwe im miejsca.  Po chwili, z towarzyszeniem brzęku i dzwonienia, kubki wisiały na hakach, tace znalazły się na półkach a łyżki, wszystkie rączkami do dołu, były ułożone w garnku na zastawę stołową.
- O rany! Ale taniec! – Ripple aż zeskoczyła z krzesełka I podbiegła do  czystych garnuszków – A jak zrobię więcej pudding to zrobisz to jeszcze raz?
- Orander pomyśli o czymś znacznie ciekawszym, jeśli tylko pomożecie mu wrócić na Krynn – powiedziała mała czarodziejka gdy tylko Ripple wróciła na krzesło.
   Siedziała teraz gapiąc się na Halmarain błyszczącymi oczami.
- To ja idę – rzekł Trap – A chciałbym…
   Ripple nagle wrzasnęła i rzuciła się na stół. Jej krzesło gwałtownie się pod nią załamało. Po prostu Beglug zeżarł jedną nogę.
- Kender chcieć – wtrącił się Grod, przypominając Trapowi o złożonym przyrzeczeniu.
- Zapomniałem – powiedział Trap i zeskoczył z krzesła, by pomóc siostrze.
   Podniósł co tam zostało z jej krzesła i podał Beglugowi celem uspokojenia. Siostrze podsunął drugie krzesło.
- Musimy jakoś przebrać merchesti – powiedziała Halmarain – Jeśli mamy go odesłać do domu to lepiej, żeby nie wzbudzał za dużo zainteresowania na Krynnie.
- Nikomu nie pozwolimy go zabić – zapewnił Trap.
- Może wpaść oko komuś, kto nie będzie miał zamiaru go zabić – przebiegle zasugerowała Halamarain – Ktoś mógłby chcieć go ukraść, założyć łańcuch na szyję i oprowadzać po różnych miastach. Pokazując go ciekawskim na jarmarkach mógłby zarobić sporo pieniędzy.
- To okrucieństwo! – sama idea zaszokowała Trapa.
- Jeżeli nie zachowamy ostrożności to on przyciągnie czyjąś uwagę – powtórzyła ostrzeżenie Halmarain.
- Podobnie jak czarodziejka – skrzywiła się Ripple.
- Jeśli jacyś mieszkańcy odkryją, że jestem czarodziejką to znajdę się w większym niebezpieczeństwie niż ten stwór – odparła Halamarain – A moje rozmiary… cóż… niektórzy uważają mnie za dziwoląg.
   Oczy jej pociemniały od jakiegoś wspomnienia.
- Dzieciarnia lubi ciskać kamieniami we wszystko, czego nie jest w stanie zrozumieć…
   Jej głos wyrażał już tylko smutek.
- Ale to nie w porządku – rzekł Trap – Nigdy byśmy w ciebie niczym nie rzucali, lubimy cię, nie wtedy jak się wściekasz, ale nie myślę…
- Już wiem. Pójdziemy jako zwierzęta – zawołała Ripple.
- O rany! Świetna myśl! Ja chcę być ptakiem – odparł Trap szybko podchwytując myśl siostry – Halmarain może rzucić zaklęcie I zacznę latać. To będzie zabawa.
- Wszyscy możemy latać – zgodziła się Ripple.
   Rozpostarła ramiona i zaczęła machać. Krasnoludy żlebowe miały miny cokolwiek zdumione ale zaczęły naśladować kenderkę.
- Nie, nie znam zaklęcia latania – powiedziała Halmarain.
   Nadzieje kenderów gwałtownie przygasły lecz naturalny entuzjazm Trapa dał o sobie znać bardzo szybko.
- Już wiem! Będziemy koniami!
- No a wtedy szybko możemy się poruszać – nalegała Ripple – Możesz nas zmienić w konie?
- Nie, w wilki także nie mogę więc nawet tego nie sugerujcie. Sądzę, że trzeba użyć przebrania. Krasnoludy. Beglug i ja jesteśmy trochę mali ale możemy ujść za Neidarów.
- Wszyscy możemy udawać krasnoludy – powiedział Trap – Umpth i Grod idą z nami. Możemy udawać krasnoludy żlebowe.
   Halmarain popatrzyła na kendera jak na ostatniego wariata.
- Nie zrobię tego – krzyknęła - Nic mnie nie zmusi do udawania krasnoluda glebowego!
   Trap spojrzał z zakłopotaniem na Umptha i Groda, którzy właśnie zapełnili brzuchy i odstawili talerze. Siedzieli teraz przy stole z łokciami na blacie i podpierali brody dłońmi. Patrzyli na kendera i czarodziejkę wzrokiem bezosobowo zainteresowanym jakby w ogóle nie mieli pojęcia, że właśnie stali się przedmiotami dyskusji. Zwrócili głowy do siebie nawzajem i udowodnili, że słyszeli (i rozumieli) każde słowo.
- Może klan rosnąć – powiedział Umpth – Beglug dobry Aghar.
- Bardziej niż mag – zgodził się Grod – Ona za mała.
- Nie ma magii klanu – dodał Umpth – Mało warta.
- Kender nie ma magii klanu – powiedział Grod – Duży kłopot. Tylko Aghar ma dobra magia.
- Dziękuję wam bardzo, sama sobie poradzę – parsknęła Halmarain – I nie lubię gdy mówi się o mnie zupełnie tak, jakby mnie tu nie było. Udawanie Neidara byłoby już trudne do wytrzymanie, lecz Aghara… dzięki, nie.
   Halmarain zdecydowanie zatrzęsła głową.
- Oczywiście, że sobie świetnie dasz radę – powiedziała Ripple – Ale będzie zabawa. Będziesz udawać Neidara… ty, Beglug, Umpth i Grod. A kim moglibyśmy być?
   Tu spojrzała pytająco na brata.
- Orły? Jednorożce? – z nadzieją w zapytał.
   Tylko westchnął gdy Halmarain zaprzeczyła ruchem głowy.
- Jak żleb owcy mają udawać Neidarów? – spytał – Jak utrzymasz ich w czystości?
- Na to nawet magia nie zaradzi – szydziła Halmarain – Ja będę potrzebowała wszystkich sił by sobie poradzić z tym – wskazała na Begluga.
- Czarodziejka lubi „nie” – rzekł do brata Umpth.
- Nie ma „tak” – zgodził się z nim Grod.
- Powiem „tak” szybciej niż ktokolwiek jeśli usłyszę jakieś sensowne rozwiązanie – cisnęła czarodziejka – Nie zgadzam się wyglądać na  głupka… ani na krasnoluda żlebowego.
- Nigdzie nie idę jak masz być taka niemiła! – Ripple skrzyżowała ramiona, zacisnęła usta i patrzyła na małą czarodziejkę z odętymi wargami.
- Patrzyć walka – powiedział Umpth do Groda, już się wiercąc w niecierpliwym oczekiwaniu.
- Kobiety dobra walka – potwierdził Grod.
- Nie będzie żadnej walki – z ciężkim westchnieniem stwierdziła Halmarain – Masz rację, Ripple. Troska o Orandera odbiera mi rozum. Zrobię cokolwiek trzeba byle mój mistrz powrócił przez portal. Nie przypuszczam, żeby udała mi się podróż jako krasnolud ce glebowej ale jeśli przebierzemy ich za Neidarów to mogę spróbować. Będą potrzebowali nowych ubrań, no i muszą się wykąpać.
  Skoro decyzję już udało się podjąć to natychmiast zabrali się za planowanie podróży do Palanthas. Mała czarodziejka, skoro już zdecydowała się na współpracę, ostro zabrała się do roboty. Obserwując zegar wodny w przejściu wiedzieli, że popołudnie jest już całkiem późne. Kramy będą już pozamykane więc zabrali się do roboty używając wszystkiego co było pod ręką. Halmarain zdecydowała, że Agharów trzeba wykąpać i czyścić tak długo, aż wieloletni brud zostanie usunięty. Wraz z krasnoludami żlebowymi i kenderem ciężko pracowała nosząc wiadra wody i naręcza drewna kiedy zaczęli napełniać kocioł i go podgrzewać. Krasnoludy stawały się coraz bardziej zaniepokojone podczas gdy woda stawała się coraz to gorętsza. Obawiały się, że czarodziejka wrzucie je do wrzącego kotła. Troszkę im ulżyło widząc, że Trap odgarnia ogień gdy tylko woda osiągnęła temperaturę wystarczającą do zmycia brudu. Kiedy dno kotła stało się na tyle chłodne, by nie poparzyli sobie stóp ani tyłków Halmarain dała im następujący wybór; albo wlezą tam dobrowolnie albo ona zmieni ich w żaby i sama tam wrzuci.
- Żaby muszą myć? – zapytał Umpth rozpatrując tą drugą opcję.
- Żaby siedzą w wodzie – wzruszył ramionami Grod i zwrócił się do czarodziejki – Nie robi latać, nie robi konie. Jak robi żabę?
   Umpth siedział właśnie na podłodze. Zdjął już jeden but, lecz nagle się zatrzymał wpatrując w brata jakby wątpił, że tak wspaniała logika mogła wyjść z ust Groda. Powoli skinął głową potwierdzająco i szybko wzuł zdjęty but.
-Nie mogę sześciu osób zamienić w konie ale mogę pozamieniać dwa krasnoludy żlebowe, a to znaczy was, zamienić w żaby. Marsz do wanny!
   Umpth skinął głową i się rozebrał. Ripple i Halmarain odwróciły się plecami gdy krasnoludy znalazły się w kotle. Po chwili, ku zdumieniu i radości Ripple, Halmarain dotknęła różdżką brudnych, zeszmaconych ciuchów krasnoludów i wypowiedziała zaklęcie. I w tej chwili odzież stała się czysta, przywrócone zostały pierwotne barwy a wszystkie rodarcia naprawione. Zaklęcie tylko odnowiło ubrania, nie zmieniło długości rękawów czy spodni, który były pomyślane dla ludzi.
- O jej! Znowu magia! – Ripple aż klasnęła w dłonie.
- Zadbałam o ich ubrania, ty zadbaj o nich – powiedziała czarodziejka.
   Zostawiła Trapa przy doczyszczaniu krasnoludów a sama z Ripple wróciła do pracowni Orandera.
   Trap szybko uznał, że starania nad zatrzymaniem krasnoludów żlebowych w wielkim kotle z ciepłą wodą to najgorszy obowiązek jaki mógł mu przypaść. Wykłócił się z nimi o użycie mydła do doczyszczenia włosów i bród. Użył szczoty do doczyszczenia szyi i pleców. Uparł się, że resztę  ciała czyszczą sami. Nie mieli pojęcia o zamykaniu oczu gdy używa się mydła do twarzy. Ich wrzaski rozbrzmiewały echem aż do zmywalni naczyń i przejścia.
   Beglug, przyciągnięty zaciekawieniem z powodu chlupotu i wrzasków, podszedł by się przyjrzeć. Mały potwór sądził, że kąpiel to taka zabawa więc wskoczył do gorącego kotła. Początkowo usiłował gryźć bańki mydlane. A potem zjadł mydło.
-Wypij wodę też – zachęcał go Umpth.
   Na całe szczęście krasnoludy żlebowe były już tak czyste jak tylko mogły po jednej kąpieli. Usunięcie całego zakorzenionego brudu wymagałoby całodniowych kąpieli przez tydzień. Nawet jednak jedna kąpiel dokonała ogromnej różnicy. Umpth miał długie, brązowe włosy przechodzące w brązową brodę. Brąz był ciemny, głęboki, prawie czerń. Po ciężkim szorowaniu jego policzki, nos i część czoła były różowe lecz brud wżarty w zmarszczki nadawał wygląd ciemnych linii twarzy.
   Grod tymczasem nie miał zmarszczek. Czerwonawa cera niemal zlewała się czerwono blond brodą i włosami. Oczy miał jasno niebieskie.
   Kiedy tylko krasnoludy i Beglug usnęli Trap, Ripple i Halmarain omawiali dalej plany i wciąż dodawali kolejne szczegóły. Zdecydowali, że zakupami podróżnymi zajmie się Halmarain, która jest w stanie odwołać zaklęcie drzwi. Pójdą z nią Trap i Grod. Jeden z krasnoludów musi pójść, żeby byli pewni iż ubrania i uzbrojenie będą pasować.  Halmarain odziała się w tunikę i spódnicę, które pozwolą jej udawać krasnoludkę.
- Będzie w porządku – zawołała Ripple i jednym, niespodziewanym skokiem wykonała salto wstecz zeskakując ze stołka.
   Rankiem następnego dnia cała trójka udała się na zakupy długim, pokrętnym przejściem, jakie Orander przygotował dla własnego użytku. Wyszli na ulicę jakieś pół mili na zachód od Rynku. Ponieważ Halmarain spędzała większość czasu głęboko pod miastem więc jej wiedza o Lytburgu była mocno ograniczona. Trzeba było użyć siły, żeby przepchnąć Groda obok trzech wysypisk śmieci nim zdołano go przekonać aby poprowadził ich wąską, hałaśliwą lecz czystą ulicą stanowiącą krasnoludzki sektor miasta. Najpierw musieli kupić ubrania, dwa zestawy dla Halmarain i Begluga i jeszcze dodatkowe dla krasnoludów żlebowych.
   Chcąc jakoś wyjaśnić tak duże zakupy opowiadali jak to zostali obrabowani ze wszystkiego poza tym co mieli na sobie i kilku ukrytych sakiewek. Opowieść chyba rozproszyła podejrzenia sklepikarzy, poza tym byli oni zachwyceni tak dużymi zakupami. U szewca Halmarain zakupiła nowe buty dla Agharów, parę dla Begluga i usiłowała znaleźć coś na swoje, malutkie stopy. Skończyło się na kupnie najmniejszej pary i wypchaniu jej szmatami.
   Krasnoludy nigdy nie podróżują bez broni i pancerzy więc musieli odwiedzić jeszcze jeden sklep. Trap stracił już rachubę wydanych kawałków stali. To on musiał z ciężkim sercem za wszystko płacić bowiem zawsze okazywało się, że w niwytłumaczalny sposób u niego lądowała sakiewka Orandera. W końcu Halamarain się poddała i kazała mu ją nieść. Przynajmniej wiedziała gdzie jest. Trap systematycznie opróżniał sakiewkę pod czujnym wzrokiem liczącej czarodziejki. Sakiewka była już prawie całkiem płaska po wizycie w drugim sklepie lecz kiedy wyjął ją w trzecim była znowu ciężka od stalowych monet. Uznał, że jest zaczarowana i automatycznie się sama napełnia. Opuszczając sklep zbrojmistrza Grod i Halmarain mieli na sobie kolczugi skryte pod krasnoludzkimi tunikami oraz metalowe hełmy na głowach. Halmarain ciężko stąpała w ciężkim obuwiu, zupełnie jakby przebijała się przez lepkie błoto. Nie mogła dalej dźwigać zakupów skoro ledwie szła obciążona zbroją. Nie poprawiało to jej humoru.
   Krasnoludzka broń – topory – w rękach czarodziejki i Agharów będzie całkiem bezużyteczna, była jednak niezbędna jako element przebrania. Trap ciężko sapał pod ogromnym obciążeniem; wielką torbą z pancerzami i bronią dla Begluga i Umptha. Grod dźwigał śpiwory, ubrania i buty.
   Mieli już tyle do dźwigania, że zakupy żywności i innych rzeczy przydatnych w podróży zostawili na później. Zanim wrócili do podziemnych jaskiń Halmarain postanowiła jeszcze odwiedzić gospodę w której podróżnicy i poszukiwacze przygód przybywający do Lytburga zwykli się spotykać.
- Wy dwaj, zachowujcie się – ostrzegła – ty masz siedzieć i jeść z gębą zamkniętą, Grod. A ty Trap trzymaj ręce przy sobie i nasłuchuj. Potrzebujemy na temat dróg, warunków podróży, goblinów, ogrów i innych humanoidów w okolicy.
   Trap i Grod zgodzili się łatwo. Grod był głodny a kender ubóstwiał nasłuchiwania wszelkich historii, nieważne czy zawierały więcej niż kilka słów na temat ruchów goblinów. Krasnoludy żlebowe były obeznane ze sklepami i gospodami, chociaż tylko i wyłącznie od strony ich śmietników. Grod poprowadził w stronę budynku gdzie, jak się upierał, poszukiwacze przygód i najemnicy często się zbierali. Na dodatek, wnioskując ze smaku wyrzucanych odpadków, jedzenie musiało tam według Groda bardzo dobre.
   Weszli do gospody „Skaczące Serce” i zajęli miejsca przy stoliku w kącie. Kuchnia na zapleczu szczyciła się rozpalonym ogniem i prosiakiem obracającym się na rożnie wśród płomieni. Dzień zrobił się ciepły więc w gospodzie była duchota. Nie przeszkadzało ponad dwudziestce długonogim, twardookim pijakom, ciągnącym piwo i rzucającym opowiastkami. Większość miała hełmy i broń tuż pod bokiem, ot na podorędziu. Kilku zdjęło pancerze i kolczugi.
   Halmarain poleciła Trapowi zamówić wystarczającą ilość jadła i piwa by zamknąć gębę Grodowi i nakazała, by pilnował zachowania przy stole w odniesieniu do żlebowca. Sama zaczęła nasłuchiwać.
   Halmarain zasugerowała, by zamówili żeberka, kurczaki i bułki dla krasnoluda. Wszyscy tu jedli kościste mięso palcami więc brak manier Groda nie będzie się rzucał w oczy. Trap zamawiał jedzenie i piwo dzięki czemu krasnolud był cały czas cicho. Halmarain usiadła trochę na uboczu, oczy zatopiła w kubku i nasłuchiwała rozmów przy innych stołach. Trap nie słyszał praktycznie niczego poprzez Grodowe siorbanie i mlaskanie.
   Kender się nudził. Obmacał już wszystko w swoim zasięgu; stół, krzesło, kubek. Zainteresował się w końcu wypukłym ziarenkiem wystającym z dobrze wyczyszczonego blatu. Zapomniał przy tym, by trzymać kapelusz na głowie i ukrywać ostro zakończone uszy i kitkę na głowie. Zdjął go i zaczął się wachlować. Już po chwili zwrócił nań uwagę wysoki, długonogi człowiek, który wzdrygnął się nagle i palcem wskazał Trapa.
- Hej, oberżysto, nie sądziłem, że pozwalasz tu włazić kenderom!
   Wszystkie oczy zwróciły się w stronę Trapa. Oberżysta już dwa razy przynosił im jedzenie i trzy razy napitki. Wiedział dobrze, że Trap zapłacił natychmiast jednak teraz walnął tacą o puste kufle na stole i groźnie spojrzał na całą trójkę w ciemnym rogu.
- Wynocha! Nie pozwolę, by jakiś kender okradał mi klientów!
- On nie kradnie – powiedziała Halmarain obniżając trochę głos, by brzmieć jak krasnolud – I zapłacił wszystko jak należy! Podróżuje z nami, ręczę za niego.
- A kto poręczy za ciebie? – zażądał oberżysta – Jeśli podróżujesz z kenderem…
- Czekaj – przerwał potężnie zbudowany człowiek podnosząc się na równe nogi i przyglądając całej trójce – Zapytaj lepiej jak się zwie.
- Trapspringer Fargo – odpowiedział natychmiast Trap – Miło mi spotkać…
- Czy nie tak się zwał ten wyjęty spod prawa kender, co wędrował bandą Alchara Groomba? – zawołał ktoś w sali – Trp-springer, albo i podobnie?
   Kilka głosów potwierdziło.
-To popularne imię kenderów – szybko odparła Halmarain – Połowa kenderów z Hylo nosi imię Trapspringer.
   Trap odwrócił się w jej stronę przecząco kręcąc głową. Musiała chyba źle zrozumieć jego imię. O ile wiedział to był jedynym Trapspringerem w całym Hylo. Jego uwagę jednak zaraz przykuło, i to zanim zdążył cokolwiek powiedzieć, gwałtowne poruszenie wśród klienteli.
   Każdy wstawał na równe nogi i ruszał w ich kierunku a w oczach wszyscy mieli żądzę odwetu.

janjuz - 2014-08-11 08:12:22

Stać nas, Radziwiłłów, umieszczę dwa rozdziały. Oto 8 i 9




Rozdział 8

   Trap gapił się na rozzłoszczone twarze gości gospody. Trzech mężczyzn wstało z ław i wyglądało na gotowych do szarży na stół kendera. Trap usiłował znaleźć najlepszy sposób na ocalenie własnej skóry. Nigdy nie uznawał ciężkich cisów na własną głowę za zbyt rozrywkowe. Na żądanie Halmarain zostawił hoopak w jaskini, noszenie go natychmiast zdradziłoby go jako kendera. Jedyną bronią jaką miał przy sobie był mały nożyk za paskiem, nie mogło to jednak  wystarczyć przeciwko kilku mieczom czy toporom. Język też przykleił mu się właśnie do podniebienia więc nawet nie miał szansy na wyjaśnienie sprawy.
   Siedzący cicho jak mysz pod miotłą Grod podniósł się nagle i zdjął hełm. Skłonił nisko głowę i powiedział z powagą w głosie.
- Ten Trapspringer nieżywy – oznajmił na całe pomieszczenie w gospodzie – Ale to dobra opowieść.
- Nieżywy? – powtórzył pierwszy z awanturników.
   W jego głosie rozczarowanie walczyło o lepsze z podejrzeniami. Pozostali też przystanęli i czekali na jakieś wyjaśnienie.
- Tak, jest nieżywy – z westchnieniem potwierdziła Halmarain.
   Spod przymkniętych powiek  przyglądała się uważnie kenderowi a kiedy ten nie potwierdził sprawy z wystarczającą szybkością, natychmiast wymierzyła mu pod stołem kopniaka.
- Nieżywy – rzekł Trap i postarał się o możliwie smutny wygląd.
   Pomyślał o Wujku Goalongu, ulubionym krewniaku, który niedawno zmarł. Myślenie o Goalongu zawsze powodowało u Trapa zasmucenie, tym razem też po kilku chwilach na rzęsach kendera pojawiły się łzy I powoli potoczyły się w dół policzków.
- Wasz przyjaciel, co nie? – zapytał niski, muskularny mężczyzna na widok łez kendera.
   Wraz z reputacją do łatwego przywłaszczania sobie cudzej własności lud kenderów był dobrze znany z lojalności wobec własnych towarzyszy. Ich śmierć przeżywano bardzo głęboko.
   Trap cicho zaszlochał.
- Mój wujek – powiedział.
   Myślał cały czas o Wujku Goalongu.
- Jeśli nie możemy go już sami zabić to chociaż posłuchajmy jak umarł – uparł się krzepki mężczyzna z rudą brodą.
   Patrzył groźnie na Trapa. Kender zaczął się wiercić na krześle a jego mózg już galopował  wymyślając opowieść.
-Nazywał się Trapspringer Quickhands – powiedział Trap – Był bratem mojej matki i trzecim synem Rogo Quickhandsa. Spotkaliście może kiedyś Rogo w czasie jego wędrówek?  Sądzę, że tędy przechodził, chociaż może i nie, wygląda tylko na to że był wszędzie, był nawet w Solace i na południu w Zeriak gdzie też chcę pójść i zobaczyć Ścianę Lodową. Widzieliście kiedyś Ścianę Lodową?
- Ty lepiej gadaj o tym Trapspringerze – uparł się pierwszy z awanturników.
- Och. Pewnie. Tyle, że dość trudno mi o tym mówić. Sami rozumiecie… wstyd – słowo „wstyd” starał się wypowiedzieć bardzo emocjonalnie i na dodatek z głośnym szlochem – Za okazaną nieprawość nasza wioska skazała go na wygnanie więc bardzo długo go nie widziałem, dopiero parę tygodni temu spotkałem go na drodze.
   Kender miał nadzieję, że goście „Skaczącego Serca” nie są zbyt obeznani z obyczajami jego rasy. O ile dobrze się orientował, to jeszcze żadna wioska kenderów na Hylo nikogo nie skazała na wygnanie. Pomysł ten wpadł mu do głowy na skutek usłyszanego skrawka rozmowy gdy robili zakupy.
- Nawet nie przypuszczałem, że ukradnie moją sakiewkę!
   Trap jak zawsze z łatwością wpadał wszystkimi możliwymi emocjami we własne opowieści a myśl, że inny kender mógłby okraść kogoś z jego własnej rasy natychmiast rozświetliła mu spojrzenie gniewem.
- Obrabował własnego siostrzeńca? – krzepki facet aż potrząsnął głową – Nie ma już honoru wśród złodziei – I dodał wciąż potrząsając czupryną – Posłuchajmy opowieści jak umarł.
   Każdy kender kochał opowieści. Kocha je opowiadać przynajmniej w takim samym stopniu, a czasami większym, jak wysłuchiwać. Kenderzy nigdy nie powtarzali historii dokładnie tak, jak się rzeczy wydarzyły czy jak o nich usłyszeli. Mając sprawną wyobraźnię potrafili rzecz rozwinąć, dodać więcej dramatyzmu, napięcia czy humoru. Tylko malutki krok dzielił u nich upiększenie opowieści od czystego wymysłu. Trap zdecydował oprzeć swą opowieść na własnej, ostatniej przygodzie z portalem.
- No, dobra… ale to niełatwe. Myśleliśmy, że Wujek Trapspringer jest martwy, bowiem nie przypuszczaliśmy, żeby mógł przeżyć kłopoty jakich sobie napytał u pewnego czarodzieja – zaczął.
   Zamilkł na chwilę a słuchaczom dobrze w pamięć zapadło, że mowa o prawdziwym użytkowniku magii. Od czasów Kataklizmu czarodzieje cieszyli się złą sławą na całym Krynnie.  Teraz już słuchacze uwierzą w każde słowo.
   Trap tkał opowieść o wyrzutku kenderskim, który zatrzymał czarodzieja podróżującego w stronę Lytburga. Czarodzieje nie używają broni ponieważ zwykle są zbyt zajęci studiowaniem własnej sztuki, by jeszcze praktykować sztuki walki więc i ten czarodziej został zaskoczony. Przez chwilę był na łasce i niełasce broni kendera. Użył podstępu i ten drugi Trapspringer nie nadział go z miejsca na swą broń.
- I to był najgorszy błąd Wujka Trapspringera – powiedział prawdziwy Trapspringer powoli rozglądając się po izbie i pozwalając by napięcie ciągle rosło.
   Wtedy też zauważył jak Grod opuścił swoje miejsce i teraz ściągał jedzenie z talerza uzbrojonego najemnika, którego uwaga skupiła się całkowicie na opowieści. Halmarain ześlizgnęła się również ze swego zydla i teraz wyraźnie kierowała się tropem krasnoluda żlebowego. Kender pozostawił Aghara na głowie malutkiej kobiety a sam kontynuował opowieść.
- Czarodziej zrzucił brązową opończę podróżną i odkrył własne, czerwone szaty. Zapewne możecie sobie wyobrazić, jak to zaskoczyło Wujka – popatrzył na krzepkiego awanturnika – Widziałeś kiedyś czarodzieja czerwonych szat? To jest okropny odcień czerwieni, ja ci to mówię.
   Tą uwagę rzucił spoglądając jednocześnie z ukosa na Halmarain.
- Po prostu gadaj co się potem wydarzyło.
- Ale czarodzieje są interesujący – sprzeciwiał się Trapspringer.
   Halmarain rzuciła mu twarde spojrzenie.
- Opowiadaj dalej – syknęła.
- Zanim wujek zdążył zrobić choćby jeden krok wstecz – kontynuował Trap – czarodziej wzniósł ręce i wyczarował drzwi mamrocząc jednocześnie jakieś parszywe inkantacje. W świetle słońca, na samym środku drogi, pojawiła się nagle czarna dziura a z niej dmuchnęło wiatrem niosącym smród zgnilizny i rozkładu a powietrze wokół zrobiła się lepkie i zielone…
   Ciągnąc dalej opowieść Trap został nagle uderzony spostrzeżeniem, że jego uniemożliwiona podróż na inną płaszczyznę istnienia nie była nawet po części tak fascynująca jak ta opowieść. Poczuł się nawet troszkę oszukany, gdy pozwalał by szybka myśl dodawała do opowiadania kolejne, intrygujące detale.
- I wtedy właśnie czarne, pokryte łuskami i ogromne jak same drzwi ramię sięgnęło tutaj i złapało Wujka Trapspringera – kender pozwolił, by kilka łez ponownie spłynęło mu na policzki – A jeśli teraz nawet jeszcze żyje, to jest naprawdę w okropnym miejscu.
- Ale myślimy, że już nie żyje – dodał cichutko.
   Większość awanturników poważnie skinęło głowami tylko oberżysta zaczął głośno szydzić. Stały mieszkaniec miasta, wiele już słyszał i nie wierzył nawet w połowę opowiastek jaką najemnicy i wędrowcy przynosili do Lytburga.
- I jak się o tym wszystkim dowiedziałeś?
- No… jeden taki… pół-goblin z bandy wyrzutków mi o tym opowiedział – odparł szybko Trap – Był z moim wujkiem, lecz znacie przecież ich rodzaj – skinął w stronę niskiego, muskularnego mężczyzny, który widział jego łzy – umieją znęcać się nad słabszymi ale nigdy nie staną naprzeciw prawdziwego niebezpieczeństwa.
   Pozwolił, by sama pogarda awanturników wobec innych humanoidów podkreślała to oświadczenie.
- Nie, nigdy – powiedział rudobrody ze szramą na twarzy.
   Odwrócił się w stronę swego kufla, spojrzał nań, lecz kufel był pusty. Krzyknął na oberżystę. Nikt nie zauważył, że Grod skończył zawartość kilkunastu kufli podczas gdy klienci byli wsłuchani w opowieść kendera.
- A kiedy to się stało? – padło pytanie z daleka, Trap nie był pewien kto je zadał.
- Ja… tak dokładnie to nie wiem – powiedział.
   Nie chciał zrujnować opowieści mówiąc, że wygnaniec zginął dwa dni przedtem nim uznano, że to on obrabował jednego z gości gospody.
- Usłyszałem o tym wszystkim dopiero wczoraj wieczorem. Pół-goblin tak kręcił w opowiadaniu… sami wiecie, jak to jest gdy chcesz od nich usłyszeć prostą odpowiedź. Ciągle jeszcze był przerażony więc sądzę, że to się stało niedawno. Znacie może tego pół-goblina? Miał brodawkę na nosie, zupełnie jak on.
   Trap wskazał na oberżystę, który nie lubiąc wcale kenderów dodatkowo natychmiast się obraził.
- Powiedziałeś swoją historyjkę a teraz wynocha – rozkazał zza baru – Nie chcę tu ani wyrzutków, ani ich krewnych.
- Wyjdźmy – szepnęła mu Halmarain prosto w ucho – Rzuciłeś im niezłą opowieść a teraz zmiatajmy nim się zorientują, że Grod zeżarł wszystko w polu widzenia.
   Opuścili gospodę i poszli spacerem dalej aż w końcu upewnili się, że są już poza zasięgiem wzroku gości oberży więc skręcili w boczną alejkę. Prowadził Grod, prawdopodobnie szli w kierunku rozwalonego budynku skąd mogli przejść do podziemnych korytarzy. Nie minęło wiele czasu a nawet Trap nie mógł rozpoznać terenu.
- Nie pamiętam tej ulicy. Zwykle pamiętam. To interesujące. Gdzie ty nas prowadzisz? Spytał kender.
- Ta droga. Ta drogą dobre śmieci – bez zatrzymania odparł Grod.
- Nie będziesz teraz grzebał w żadnym śmietniku – twardo rzekła Halmarain – Zabieraj nas do korytarzy. Prosto do korytarzy.
   Droga wiodła przez krasno ludzką część miasta i kiedy tylko wypadli zza rogu Trap zderzył się z krasnoludem.
- Proszę mi wybaczyć – rzekł uprzejmie.
   Zawsze był gotów przyznać się do drobnych, przypadkowych faux pas.
    Krasnolud spojrzał na kendera, spojrzał ponownie i twardo stanął w miejscu blokując im przejście.
- To ty byłeś z tym drugim złodziejem! – wrzasnął na Trapa.
   Kiedy tylko Trap rozpoznał jubilera oskarżającego Ripple o kradzież to aż się z gniewu zagotował.
- To kłamstwo, ona nie jest złodziejką!
   Trap nie był uzbrojony wobec czego zamachnął się mocno torbą pełną pancerzy i broni. Torba walnęła krasnoluda w podbródek. Krasnoludy to raczej mężni wojownicy i niełatwo ich pokonać, lecz uderzenie pakunkiem zawierającym pancerze i broń pozbawiło jubilera przytomności.
- Zawleczcie go dalej za róg – rozkazała Halmarain rozglądając się podejrzliwie po ulicy.
- Tutaj! Stój tutaj i blokuj alejkę. Lepiej żeby nikt nie zobaczył Groda odciągające go na bok – syknął kender – Odłóżmy pakunki i oprzyjmy się o nie.
- Będzie to wyglądało jakbyśmy przepakowywali paczki – Halmarain szybko podchwyciła myśl kendera.
   Rozłożyli się najszerzej jak mogli byle tylko zasłonić wyczyny krasnoluda żlebowego.
- No tylko tego mi brakowało; kenderzy złodzieje – mamrotała Halmarain.
- Przestań. Ripple niczego nie ukradła – cisnął Trap.
   Już jej wcześniej opowiedział wszystko o uchylnej tacy jubilera I starań Ripple by oddać klejnoty krasnoludowi.
- Co ten Grod tak się grzebie? – Halmarain była już wyraźnie zmęczona grzebaniem w paczkach.
   Tymczasem krasnoluda żlebowego nie było widać już od kilku minut.
- O, już idzie – powiedział Trap i wyprostował się jednocześnie przeciągając zesztywniałe mięśnie.
   Grzebanie w paczkach też go męczyło. Nie minęło już wiele czasu, gdy wreszcie dotarli do podziemnych jaskiń. Ripple, Umpth i Beglug czekali w pracowni czarodzieja. Młody demon leżał zwinięty w rogu i spał. Większość śmieci z podłogi gdzieś zniknęła i tylko Beglug czkał przez sen przerywając od czasu do czasu chrapanie.
- Na wszystkich bogów Krynnu – wściekała się Halmarain patrząc na śpiącego merchesti – Zapomnieliśmy o najważniejszej sprawie, żeby móc przebrać Begluga.
- On potrzeba broda – powiedział Grod i sięgnął za pazuchę.
   Wyciągnął splątaną masę czarnych włosów poprzetykanych srebrnymi nitkami. Kiedy tylko krasnolud żlebowy rozciągnął je na stole, Trap natychmiast się domyślił. To była wspaniała broda krasnoluda jubilera.
- Odciąłeś mu ją? – Trap nie mógł uwierzyć – Och, to było sprytne.
   Właściwie zazdrościł, że sam o tym nie pomyślał.
- Krasnolud rośnie druga – powiedział Grod z wyraźnym, krasnoludzko- żlebowym brakiem zainteresowania.
- Beglug broda nie urośnie – powiedział Umpth ciągnąc się za własne owłosienie twarzy jakby potwierdzał swą aprobatę dla pomysłu brata.
- Mam tylko nadzieję że już się na TEGO krasnoluda nie natkniemy – mruknęła Halmarain i zaczęła sortować zakupy.
- To tego krasnoluda, który nazwał mnie złodziejką? – Ripple była zachwycona brodą – Tyle, że on już nas nie rozpozna.
   Miała już w głowie mnóstwo planów co do nowego rodzaju kapelusza a na dodatek wyprała już stroje podróżne więc nikt nie miał szansy ich rozpoznać.
- Tyle, że na drodze oboje będziecie kenderami i wszyscy was będą widzieć – odparła Halmarain jakby czytając w myślach Trapa – Nikt nie będzie się przejmował nami, każdy bardziej będzie zajęty pilnowaniem własnych kieszenie przed opróżnieniem. A mówiąc o kieszeniach i sakiewkach… gdzie jest moja sakiewka?
   Wyciągnęła rękę w stronę Trapa.
- Sama kazałaś mi ją trzymać – przypomniał jej kender i oddał sakiewkę.
   Zważyła ją w dłoniach i spojrzała koso na kendera.
- Jest cięższa niż wtedy, gdy ruszaliśmy – zauważyła – Zapłaciłeś za wszystko?
- Pewnie, że zapłaciłem! Przecież widziałaś! – oburzył się Trap – Sakiewka napełniała się za każdym razem, gdy wyjąłem z niej garść stalowych monet. Sądzę, że jest magiczna.
   Halmarain popatrzyła na małą, skórzaną torebkę.
- Może i jest – powiedziała przeciągle – Należy do Orandera. Nie miałam pojęcia, że może istnieć zaklęcie wykonujące kawałki stali, lecz Orander był… jest jednym z najlepszych w naszym zakonie.
   Oddała sakiewkę Trapowi.
-Trzymaj ją na razie. Zanim bym mrugnęła dwa razy i tak miałbyś ją w kieszeni.
   Podczas gdy Ripple i Halmarain trudziły się nad brodą Begluga dwójka krasnoludów żlebowych pomagała Trapowi ubrać młodą bestię. Urodził się do życia na gorącej płaszczyźnie istnienia tak więc przez większość czasu jaki spędził poza kuchnią trząsł się niemiłosiernie. Nic dziwnego, że ubranie zapewniające ciepło polubił od razu. Polubił też kolczugę, nawet próbował kawałek odgryźć lecz Trap pacnął go w rękę.
- Nie, Beglug.
- Nie, Beglug – powtórzył potwór wygładzając zawiłe linki kolczugi.
   Rozwiązawszy jeden problem natychmiast stwierdzili obecność następnego. W jaki sposób mają utrzymać małe, racicowe stopy w butach typu krasno ludzkiego?
- Gwóźdź trzyma kopyto – zasugerował Umpth.
- Gwóźdź trzyma kopyto.
   Grod już zaczął kolejną robótkę.
- Nie będziemy używać tu gwoździ – oznajmił Trap, lecz oczy mu się gwałtownie zwęziły – Może tylko warto by sprawdzić, jak by na to zareagował… co myślisz, gdybyśmy tak…
- Nie sądzę – szybko odparła Halmarain – Chcemy, żeby to nam ufało wystarczająco, by z nami zostać…
- Może lubiłby cię bardziej jakbyś wreszcie przestała nazywać go „to” – wtrąciła Ripple.
   Halmarain popatrzyła na kenderską dziewczynę, wzruszyła ramionami i westchnęła.
- Chcemy, żeby to… on ufał nam do czasu aż będziemy mogli dostarczyć go z powrotem do jego świata. To jedyna na nadzieja odnalezienie Orandera.
   Długie popołudnie spędzili na wyszukaniu zadowalającego sposobu umocowania krasnoludzkich butów na stopach Begluga. Wyglądał on przy tym na zachwyconego zainteresowaniem własną osobą a poza tym obuwie go fascynowało. Stracił całe zainteresowanie, gdy dowiedział się, że buty też należą do kategorii „Nie, Beglug”.
   Kiedy już krasnoludy żlebowe wraz z Trapem nauczyły Begluga chodzić w nowych butach podeszła Halmarain i wręczyła Trapowi niewielki słoik. Wyglądało na to, że merchesti najlepiej akceptuje kendera.
- Rozsmaruj mu to na twarzy i rękach – powiedziała czarodziejka.
   Trap pokrył twarz merchesti klejem koloru ciała po czym przymocował  brodę i wykonane przez kobiety wąsy. Kiedy tylko Beglug założył hełm wszyscy uznali, że ujdzie tylko jako najpaskudniejszy krasnolud na Krynnie.
   Beglug jak gdyby przeczuwał, że za tymi przygotowaniami czai się coś interesującego bo zaczął być zaciekawiony, na tyle zaciekawiony, że kilka razy podszedł bliżej Halmarain. Ciągle trzymał się na dystans, lecz wyglądało, że już się jej tak nie boi.
   Ponieważ wszyscy już byli gotowi więc po prostu zarzucili paczki na plecy, ujęli krasnoludzką broń a Halamrain gasiła pochodnie w miarę jak opuszczali jaskinie.
   Zatrzymała się w zmywalni i wypowiedziała ciche słowo polecenia machnąwszy jednocześnie różdżką. Kubki, deseczki i blaty zostały natychmiast oczyszczone, podłoga sama się zamiotła a taborety pofrunęły samodzielnie na swoje miejsca.
   Maszerując wcześniej po ulicach Lytburga kupili żywność na podróż. Kiedy opuszczali sklepy każda paczka aż pęczniała od zapasów. Nieśli śpiwory i  derki przywiązane u szczytów plecaków. Dochodzili do bram miasta na czas by zmieszać się z tłumem farmerów i mieszkańców okolicznych wiosek śpieszących do wyjścia, by zdążyć do domów przed zmierzchem.
   Kłopoty zaczęły się gdy dotarli do wschodniej bramy. Gruka rolników właśnie kłóciła się ze strażą i nieporozumienie przekształcało się w przepychankę i bójkę jeszcze zanim zdążył nadjechać oficer. Gdy nadjechał, odesłał straże na posterunek a rolnikom kazał iść swoją drogą. Zamieszanie zablokowało bramę więc kolejka chętnych do wyjścia z miasta mocno urosła. Przez kilka minut oficer obserwował wychodzący strumień ludzi. Ripple miała tym czasem oko na Umptha i Groda. Agharowie byli mocno ściśnięci w tłoku lecz z uporem toczyli swoje kółko i po chwili cała trójka, obserwowana przez oficera, bezpiecznie przeszła przez bramę.
   Kiedy tylko przełożony się oddalił żołnierze postanowili wyładować zły humor na dwójce osobników, jakich wzięli za krasnoludów, w tym jeden stanowczo za młody za brodę. Idący z boku Trap pozostał niezauważony.
- Kim jesteście i jakie mieliście sprawy w Lytburgu? – ostro spytał Begluga jeden z żołnierzy.
- Jesteśmy tylko krasnoludami kupującymi drogie kamienie – odparła szybko Halmarain lecz żołnierz nie poczuł się usatysfakcjonowany.
Kiedy więc mały potwór nie udzielił odpowiedzi, żołnierz skierował w jego stronę ostrze włóczni, prosto przed samą twarz. Beglug się nachylił. Odgryzł ostrze włóczni i zaczął je hałaśliwie żuć.



Rozdział 9

   Strażnik ze zdumieniem gapił się na zniszczoną włócznię. Trap też wytrzeszczał oczy to na sterczące drzazgi z drzewca włóczni, to na Begluga, który właśnie przeżuwał z zadowoleniem metalowe ostrze. Kenderski instynkt przetrwania zadziałał szybciej niż oburzenie strażnika.
   Trap złapał młode merchesti za ramię i pociągnął go naprzód, gdzie tłum ludzi właśnie przelewał się przez bramę. Trap, Halmarain i Beglug szczęśliwie zmieszali się z tłumem i przeszli przez most.
- Mam tylko nadzieję, że nic takiego więcej nas nie czeka – sapnęła Halmarain pośpiesznie drepcząc za kenderem.
- O rany, widzieliście? Przegryzł włócznię na pół – powiedział Trap wciąż podskakującbyle tylko utrzymać krok równo z dużo wyższymi, otaczającymi ich ludźmi – Podróżowanie z Beglugiem będzie naprawdę interesujące. Chciałbym tak naprawdę poczekać tam i posłuchać jak ten strażnik wyjaśnia co stało się z jego włócznią.
- Ja bym nie chciała – odparła mała czarodziejka – Lepiej zgińmy im jak najszybciej z oczu.
   Zwolnili kroku gdy tlum rozrzedził się nieco po drugiej stronie mostu. Trap wcisnął Halmarain i Begluga w rząd farmerskich wózków. Szli spokojnie za wózkiem wiozącym jabłka starając się ze wszechsił uniknąć kopyt muła idącego tuż za nimi.
- Doprowadzisz do tego, że nas tu rozdepczą – powiedziała Halmarain i pochyliła szybko głowę bowiem muł pacnął ją w czubek krasnoludzkiego hełmu.
- Przecież sama mówiłaś, żeby zniknąć strażnikom z oczy – odparł Trap – A poza tym muły są całkiem przyjacielskie.
   Sięgnął do torby i wyciągnął z niej jabłko, które jakimś sposobem wpadło tam podczas gdy robili zakupy. Nakarmił nim lewego muła co spowodowało tylko, że prawy pacnął czarodziejkę w hełm z większą niecierpliwością i omal jej nie zwalił z nóg.
   Całe to poruszenie zupełnie nie obchodziło merchesti. Był chyba bardzo zadowolony wciąż jeszcze przeżuwając ostrze włóczni. To było zresztą całkiem spore ostrze.
- Wiesz co? System trawienia Begluga przypomina krater wulkanu – powiedział Trap – Je prawie wszystko. Powinniśmy spróbować z kamieniami.
- Jest koszmarny  odcięła się czarodziejka – Na wszystkich bogów! Popatrz na jego buty.
   Lewy but obrócił się w bok i jego czubek patrzył na zewnątrz podczas gdy prawy był obrócony całkiem do tyłu.
- Może nikt nie zauważy – z nadzieją w głosie odparł kender.
   Lekko podskakując i czasem kopiąc Begluga po butach gdy ten tylko podniósł nogę, udało mu się wrócić czubki butów do prawidłowego położenia. Przeszli jeszcze pół mili i napotkali Ripple z dwójką krasnoludów żlebowych. Grod siedział na kamieniu podczas gdy Ripple starała się strząsnąć błoto z pleców kolczugi Umptha waląc co sił wiązką rózeg. Wyglądało to całkiem jak porządne bicie lecz wyraz twarz Umptha wyraźnie wskazywał, że nic sobie z tego nie robi.
- Poczuł się zmęczony więc po prostu siadł w kałuży błota – wyjaśniła Ripple.
- Dalej tą drogą ie będziemy maszerować – powiedziała Halmarain I jednym machnięciem różdżki oczyściła ubranie krasnoluda – Jeżeli pozostaniemy na południe od tamtych gór to będziemy mogli przeciąć pogórze.
   Celem podróży pozostawało Palanthas, według map Trapa jeszcze sto siedemdziesiąt pięć mil na północ. Pośród jego rzeczy po ostatnich zakupach w dziwny i cudowny sposób objawiła się całkiem nowa mapa.
   Dwójka kenderów zostawiła decyzję co do wyboru kierunku czarodziejce bowiem dla nich nie istniały w tym względzie żadne specjalne preferencje. Krasnoludy żlebowe nie miały obiekcji co do wyboru drogi dopóki było dużo jedzenia.
   Halmarain prowadziła na wschód od dotychczasowej droga jeszcze przez jakieś pół mili aż napotkali trzy stajnie, każda z dużą zagrodą, stojące tuż obok droga. Przyblakły szyld głosił: Konie Glomera – Kupno, Sprzedaż i Pasza.
-Nie miałam zamairu iść spacerkiem całej tej droga do Palanthas, zwłaszcza z magiczną sakiewką Orandera – oznajmiła czarodziejka wprowadzając wszystkich w ogrodzenie – A teraz dopilnuj by żaden z tych krasnoludów nie siadł nie w błocku – dodała sykiem w kierunku Ripple.
   Obserwując zwierzaki mógł Trap spędzić tutaj cały dzień ale Halmarain szybko wybrała siedem kuców. Zapłaciła za zwierzęta i sześć siodeł oraz za sidło juczne, prawie się nie targowała. W krótkim czasie prowadzili zwierzęta drogą na wschód.
- Zapłaciłaś im za dużo – odezwał się Trap – Nie, żeby to miało jakieś znaczenie. Lepiej znajdźmy coś jeszcze do kupienia bo sakiewka już się nów napełniła.
- Wiem, że zapłaciłam za dużo – potwierdziła czarodziejka – Ale chciałam opuścić to miejsce zanim… zanim Beglug zje kowadło kowala albo żlebowce siądą na kupie gnoju. Na wyjaśnianie takich spraw nie mam ani czasu ani ochoty.
- A kto by o nas gadał? – chciał wiedzieć Trap.
- Nie wiem… nikt… każdy… słuchaj, rozwesel mnie. Mam jakieś złe przeczucia, jakby groziło nam coś złego.
- To coś z twojej magii? – zapytał nagle zainteresowany kender.
   Halmarain spojrzała nań spod nagle uniesionych brwi.
- A wiesz, że to możliwe – przyznała – Zaczynałam właśnie poznawać zaklęcie wyczuwania magii gdy wy… gdy Orander przeszedł przez portal. Nie wzięłam ze sobą tej księgi. Gdyby nie to, to mogłabym się dalej uczyć. Ale nie, chyba raczej jestem przerażona podjętą podróżą.
- I dlatego idziemy teraz na wschód zamiast, jak mówiłaś, na zachód? – spytała Ripple.
   Halmarain popatrzyła na kendera przez moment. Skinęła, westchnęła i potrząsnęła głową.
- Mówiłam wam, że sama w podróży nie dam rady. Którędy na zachód?
   Szli dalej na wschód prowadząc kuce aż weszli do niewielkiego lasku i zatrzymali się na pewien czas. Kiedy już żaden podróżny nie mógł z drogi ich ujrzeć poprzywiązywali zwierzęta do drzew i zaczęli wiązać swoje pakunki na grzbiet jucznego kuca. Halmarain ostrzegała, i okazało się to prawdą, że nie dosięgnie wystarczająco wysoko by wiązać paki. Próbowała parę razy, lecz w końcu zrezygnowana zostawiła robotę w rękach kenderów.
- Zabawa się zacznie gdy zaczniemy to… zaczniemy Begluga pakować na siodło – zauważyła Halmarain popatrując na małego demona.
   Krasnoludy żlebowe musiały dźwigać go na siodło lecz Ripple miała wspaniały pomysł, wzięła kawałek polana jeszcze z podwórka handlarza koni i teraz wręczyła je Beglugowi. Uspokojony taką przekąską merchesti nie stwarzał najmniejszych kłopotów.
   Szybko się przekonali, że więcej problemów stwarzają krasnoludy żlebowe, a to głównie z tego powodu, że nagminnie mylą lewo i prawo. Kazano im stanąć po lewej stronie kuców i wstawić lewą stopę w strzemię. Umpth stanął po prawej stronie i użył lewej nogi. Grod tymczasem, naśladując przykład swego przywódcy lecz w lustrzanym odbiciu, stanął po lewej stronie kuca lecz użył prawej nogi. Obydwaj siedzieli twarzą do zadów.
- Kuc idzie zła strona – oznajmił Umpth i zmarszczył się tak, że zabrudzone zmarszczki zeszły mu się na czole.
- Czarodziej siedzi zły koniec – oznajmił Grod obracając się przez ramię.
   Kucyk obrócił łbem i popatrzył na krasnoluda.
- Złazić. Od nowa – zakomenderował Trap.
   Kender śmiał sie na całe gardło. Mała czarodziejka potrząsała głową i przewidywała straszne chwile nim dojdą do celu podróży.
   Grod natychmiast próbował przerzucić prawą nogę nad karkiem kucyka jednak but zaplątał mu się w strzemiona i krasnolud spadł z siodła. Ręce i barki walnęły o ziemię a jasna broda zaczęła zamiatać błoto. Prawy but ciągle jeszcze tkwił w strzemieniu, które teraz zaplątane było o łęk siodła.
   Trap skoczył wokół wystraszonego kuca. Uwolnił krasnoluda z pułapki wyciągając mu stopę z buta a w tym czasie Ripple uspokoiła Grodowego rumaka.
- Nie widziałam za dużo w mieście ale opowieści będzie bez liku – śmiała się nawet wtedy, gdy krasnolud usiłował z powrotem dostać się na siodło.
   Po kolejnych dziesięciu minutach perturbacji obaj żlebowcy siedzieli w siodłach prawidłowo. I wtedy okazało się, że nie mają pojęcia o wodzach, nie wiedzą ani po co są, ani jak ich użyć.
   W końcu kenderska dwójka wykoncypowała długie linki pociągowe tak, by Trap mógł prowadzić kuca Begluga i jucznego a Ripple w ten sam sposób wiodła kuce krasnoludów żlebowych.
- Możemy już ruszać? – spytała Halmarain.
   Przez ostatni kwadrans tylko mamrotała, warczała i tupała bezsilnie w cieniu drzew. Teraz wpatrywała się w Ripple.
- Jak toczyć koło? – zastanawiał się Umpth z siłą wykrzywiającą zmarszczki.
- Po prostu je tutaj zostawicie – odparła czarodziejka i z pomocą Trapa wdrapała się na grzbiet kuca.
- Nie zostawi koło! – powiedział Grod i wyciągnął but ze strzemiona gotów do ześlizgnięcia się na ziemię.
- Nie! Nie rób tego! – krzyknął Trap.
   Z niechęcią popatrzył na duże koło od wozu wciąż stojące oparte o drzewo.
- Oto co zrobimy – powiedział i skrócił linkę Grodowego kuca tak, by krasnoludy jechały w parze. Koło wtoczył pomiędzy nich.
- Toczcie je razem; we dwóch po obu stronach powinniście dać radę.
- Kender sprytny – orzekł Umpth trzymając lewą ręką na łęku siodła a prawą na kole.
- Mała czarodziej nie sprytna jak kender – dodał Grod.
- Marudzi wciąż – rzekł Umpth – Nie jak w magii Aghar.
- Nie macie żadnej magii – odcięła się Halamarain z błyszczącymi gniewnie oczami.
- I nie uczy – wsparł brat Groda.
- Mała czarodziej, mała spryt – zasugerował Umpth.
- Mała spryt, mała magia – dodał Grod.
- Jeżeli zaraz nie ruszymy to chyba zabiję dwa krasnoludy żlebowe – warknęła Halmarain.
   Pogoniła kuca i ruszyła przez las.
   Trap spodziewał się wszelkiego rodzaju kłopotów dotyczących toczenia koła, lecz został całkowicie zaskoczony. Umpth, jadąc po lewej od brata, trzymał lewą rękę na siodle a prawą kierował kołem. Grod tymczasem trzymał się siodła prawą ręką a lewą używał do toczenia koła naprzód.
   Było ciepłe popołudnie. Trap, jak każdy kender, uwielbiał jazdę konną. Kiedy tylko przekonał się, że krasnoludy żlebowe dają sobie z kołem doskonale radę zwrócił całą uwagę na mijane otoczenie.
   Jadąc wokół miasta na południe pozostawali wciąż w lesie. Kiedy słońce zaczęło chylić się ku zachodowi byli wciąż tylko pięć mil od Lytburga. Znaleźli opuszczoną farmę a właściwie  kamienne ściany kilku budynków, które kiedyś stanowiły farmę. Ściany wyglądały jak nowe jeśli nie liczyć kilku śladów ognia, których wiatry i deszcze jeszcze nie wyczyściły. Pozbawione dachów budynki wyglądały jak postawione bardzo niedawno. Niecałe sto jardów od domu było źródło, którego wody meandrami odpływały w dal.
   Halmarain się uparła więc rozbili obóz w największej, pozbawionej dachu stodole, która zapewniała też schronienie kucom. Trawa rosła tam równie obficie jak na zewnątrz ścian. Spętali konie i puścili na wypas na samym końcu zamkniętej ścianami przestrzeni.
   Ripple rozejrzała się wokoło.
-Dlaczego nikt nie położył tu nowego dachu i nie zamieszkał? – zapytała.
- Po Kataklizmie, wojnach i plagach jakie po nim nastąpiły, więcej było opustoszałych farm niż ludzi, którzy chcieliby je przejąć – odparła Halmaran – Ci, którzy te straszne czasy przeżyli przenieśli się bliżej dróg i rzek.
- A więc naszą drogą nie będzie szedł żaden podróżnik -  smutno zauważył Trap, lecz poweselał w jednej chwili – ba, ale jeśli nie będzie tu żadnego człowieka, czy krasnoluda to mogą być inne stworzenia. Możemy nawet zobaczyć niedźwiedzia, czy górskie koty.
- Ciszej, nawet o tym nie wspominaj – zatrzęsła się Halmarain i z niepokojem rozejrzała wokoło.
   Wyszeptała swoje zdanie cichaczem wyraźnie co wyraźnie nie zgadzało się z tupotem jej ogromnych butów.
- Zostawi to! – nagle wrzasnął Umpth, zaberając koło Beglugowi.
   Merchesti właśnie je zwędził i już otwierał wielkie usta na pierwszy kęs.
- Nie, Beglug! – powiedział Trap – No istny brzuch-wulkan. Wszystko zje – Trap potrzśnął głową.
- Brzuch-wulkan nie je koło! – skarżył się Umpth.
   Trap rozglądał się bystro dookoła, próbując znaleźć coś, co zajęłoby uwagę merchesti i kazało mu zapomnieć o kole. W kącie stodoły wypatrzył zardzewiały pług.
- Jak myślisz, rdza mu nie zaszkodzi? – spytał Halmarain, lecz Beglug nie miał zamiaru czekać na odpowiedź.
   Podbiegł w podskokach i wyrwał pług z rąk kendera.
- Beglug? – powiedział.
   Oblizał rdzę zupełnie jak dziecko zlizujące lukier z ciastka.
- Nie sądzę, żeby cokolwiek zaszkodziło jego trawieniu – odparła czarodziejka.
- Jak on może jeść tak zdumiewające rzeczy? – zdumiewał się Trap.
   Halmarain tylko westchnęła.
-Pojęcia nie mam. Nie wiadomo nawet jakiego rodzaju stworzeniem jest merchesti. Nie ufam mu. Zajmijcie się nim aż nauczę się zaklęcia, które utrzyma go cicho. Z całą pewnością będzie potrzebne.
- Ripple i ja zrobimy gulasz – oznajmiła Halmarain Kiedy już kuce zostały rozsiodłane a ognisko rozpalone – Tyle, że nie będzie nawet kęsa dla krasnoludów żlebowych ani dla ciebie – tu wskazała na Trapa – dopóki oni się nie umyją. Nigdy nie pojmę, jak można się tak upaprać po prostu jadąc konno.
    Po wieczornym posiłku para skwaszonych lecz w miarę czystych krasnoludów żlebowych siadła przy ognisku. Umpth popchnął koło w stronę Groda. Z niespotykaną wśród Agharów ciekawością popatrywał przez ramię czarodziejki zupełnie jakby zamierzał czytać jej księgę czarów.
   Zmierzch ustąpił nocy. Beglug zwinął się na ziemi możliwie blisko ogniska. Ripple wyjęła z torby flet i zagrała cichą melodię. Muzykę przerywał śmiech Trapa, który starał się nauczyć Umptha i Groda słów piosenki. Kiedy już krasnoludy zmęczyły się nauką Grod usiadł i popatrzył na Halmarain.
- Czarodziej mówił zrobi magię – przypomniał.
- Hej, racja!
   Nie widzieli iluzji już długo a Trap żył nadzieją na ich zobaczenie przez cały wieczór.
- Racja! Obiecała! – zgodziła się Ripple I popatrzyła na Halmarain.
   Mała czarodziejka popatrzyła ponad księgą, zmarszczyła się na Groda i westchnęła. Wysłała go po garść długich traw, rozsypała je potem i wyrzekła słowa zaklęcia. Trawy podniosły się, rozbłysły kolorami i zaczęły kręcić się w powietrzu, wirować i wywijać zawijasy wokół innych traw. Iluzja, tak bardzo fascynująca kendera i żlebowców, trwała około pięciu minut.
- Trap, teraz twoja kolej – powiedziała Ripple – Ja zagrałam na flecie. Grod i Umpth śpiewali więc ty opoowiesz historię. Już wiem. Opowiedz o Wujku Trapspringerze.
- On nieżywy – powiedział Grod – Zrób dobra opowieść.
   Umysł Trapa powędrował nieco wstecz, by odszukać smutek z powodu Wujka Goalonga i łzy zaraz spłynęły mu po policzkach.
- Biedny Wujek Trapspringer – zaczął – Nie powinien był jechać na kucyku tyłem do przodu…
   Podczas gdy Trap pracowicie tkał opowieść Halmarain sięgnęła po księgę zaklęć i wydobyła ją z sakwy. Wielki tom miał wymiary prawie połowy czarodziejki, więc jego rozłożenie na wyprostowanych nogach wymagał nie lada wysiłku. Pochyliła głowę i rozpoczęła studia, lecz od czasu do czasu wznosiła wzrok, gdy Trap rozpoczynał kolejną opowieść o dziwnej i interesującej śmierci wyimaginowanego wujka.

janjuz - 2014-08-15 09:18:42

A co tam; niech będą dwa rozdziały!



Rozdział 10

   Astinus z Palanthas nachylił głowę nad księgą, w której opisywał właśnie jak…

   Jaerume Kaldre podrapał się po prawym ramieniu czując ponowne zaskoczenie. Nawet podwójne zaskoczenie. Po pierwsze; czuł łokieć, przedramię a nawet dłoń. Po drugie zaś, że to samo ramię czuło dotyk palców prawej ręki omalże pozbawionej zresztą ciała.
   Oba uczucia stanowiły coś nowego. Kiedy żył, stracił lewe ramię zaraz powyżej łokcia natomiast prawa ręka stała się silna i potężnie umięśniona. Po utracie lewej kończyny zdołał jednak zachować pozycję przywódcy oddziału najemników, czasem czynił to nożem w plecy ale czasem oponentów zwyciężał w otwartej walce.
   Nowe, lewe ramię pochodziło z martwego goblina, którego kości przyłączył mu Draaddis Vulter, kiedy podniósł go z martwych. Apetyt Kaldre’a na władzę, choć nigdy do małych nie należał, gwałtownie wzrósł, kiedy przywrócono mu życie w laboratorium czarodzieja. Umiejętności czarodzieja Vultera pozwoliły mu znów chodzić po ziemiach Krynnu jako osobnikowi pół-żywemu. Kaldre nie bardzo był pewny, czy odpowiada mu taki stan rzeczy. Podobała mu się jednak przyrzeczona nagroda za osiągnięcie celu, jaki wyznaczyli mu, Vulter i jego bogini. Takhisis, Mroczna Królowa, osobiście przyrzekła mu, że będzie prowadził do bitwy jej legion rycerzy śmierci. W życiu nigdy nie był generałem i myśl o objęciu tej funkcji, nawet po śmierci, sprawiała mu czystą przyjemność.
   Opuszczając legowisko Draaddisa Vultera w Pey Kaldre był całkiem pewien, że z łatwością wykona zadanie.  Bez problemów odbierze dwa kamienie od pary kenderskich złodziejaszków. Niemowlę demona z innej płaszczyzny istnienia będzie łatwe do odnalezienia, schwytania i dostarczenia czarodziejowi.
   Kiedy jednak Kaldre znalazł się poza ruinami, to jego dufność okazała się pusta. Zgdodnie z rozkazem Draaddisa Vultera stał teraz w wielkiej jaskini Gór Garnet i patrzył na swój oddział. Lepiej dałby sobie radę sam. Stała przed nim grupa pięćdziesięciu trzęsących się koboldów stłoczonych po jednej stronie jaskini. Zarówno ich tchórzostwo jak i wydzielany smród wywoływały w nim obrzydzenie ale przecierz otrzymał rozkaz.
   Czy czarodziej i Królowa Mroku doprawdy uważali, że potrzebuje tej żałosnej zbieraniny? Jeżeli tak, to mają zbyt mało wiary w jego zdolności, by choćby rozważać powierzenie mu dowództwa legionu. Kiedy jeszcze żył, wszyscy jego podwładni to zawsze byli ludzie. Nigdy nie pracował z innymi rasami natomiast legion rycerzy śmierci, mający posiać grozę na całym Krynnie, będzie się pewnie składał z wojowników różnych rodzajów.
   Wzruszył ramionami. Jeśli mają zamiar sprawdzić jego determinację to z pewnością się nie zawiodą.
- Do szyku! – rozkazał Kaldre – Wymarsz dziś wieczorem.
   Jego wojsko widziało lepiej w ciemności niż za dnia a na dodatek światło słoneczne ich osłabiało, poza tym Kaldre odkrył pewien plus nowego, hm… „życia” – widział w ciemności znacznie lepiej teraz niż gdy był naprawdę żywy.
- Idziemy za – odparł przywódca koboldów, Malewik – Wielce szybko idziemy za. Robimy co czarodziej każe.
   Kobold popatrzył na Kaldre wzrokiem pełnym niechętnej ostrożności, subtelnie go poinformował, że koboldy z nim współpracują  wyłącznie na rozkaz Draaddisa Vultera.
   Czarodziej zapewniał, że Kaldre może w pełni polegać na koboldach, lecz siedział w nich głęboko strach przed ni umarłymi. Pod skradzionym krasnoludzkim hełmem oczy Malewika patrzyły podejrzliwie.
- Polujemy na dwójkę kenderów – powiedział im Kaldre – Ostatnio widziano ich w Lytburgu, byli tam jeszcze niecały tydzień temu.
- Ludzie nie lubi kender, nie lubi mocno bardzo.
   Malewik błyskawicznie odkrył pierwszy i najważniejszy problem, jaki przed nimi stoi.
- Wygoni kender z miasta, wygoni szybko albo i wygoni już. My szukać niełatwo kender.
- Tak, a jeśli już gdzieś poszli to będziemy musieli zgadnąć Kiedy i gdzie – zgodził się Kaldre – Pójdziemy na zachód aż będziemy blisko miasta. Wejdę tam i sprawdzę, co się da.
   Jaerume Kaldre poprowadził swą pstrą zbieraninę z jaskini. Podróż zaczęła się dobrze i przebiegała tak przez jakieś dwie mile, gdy pierwszy kobold zdecydował, że przeszedł już wystarczająco daleko i zniknął w lesie. Takhisi przewidziała kłopoty z nie znającymi dyscypliny humanoidami i kazała Draaddisowi wysłać specjalnego posłańca – skrzydlatego szczura – na pierwszy etap podróży. Stwór narobił rabanu i Kaldre dopadł dezertera nim zdążył na dobre zniknąć. Jedno, szybkie cięcie miecza pozbawiło nieszczęsnego kobolda głowy. Kaldre już słyszał za plecami pełen przestrachu pomruk reszty „armii”.
- Ty, ostatni w rzędzie – zawołał do zbitej w kupkę grupy.
   Pochylił się w bok z siodła i nadział głowę dezertera wbijając miecz w ucho.
- Poniesiesz to – powiedział i cisnął głowę prosto w koboldów – Będziecie się zmieniać w niesieniu głowy; będziecie pamiętać, co się stanie gdy ktoś dezerteruje.
   Jechał teraz na czele cichej kolumny koboldów i pomyślał, że tej samej taktyki użyje wobec prawdziwego leginu gdy będzie ich wiódł do bitwy. Będzie pewien, że dezerterów braknie. Koboldy posłusznie szły za nim całą noc i większą część dnia aż pozostawił ich w opuszczonej stodole.
   Do północnej bramy Lytburga dotarł Kaldre tuż po zachodzie słońca. Zsiadł z dyszącego, parującego wierzchowca jeszcze na wejściu na most i dalej poszedł pieszo. Podchodząc do bramy obserwował czwórkę strażników pełniących służbę i nadchodzącą z oficerem drugą czwórkę.
   Zwolnił kroku i naciągnął mocniej kaptur opończy by światło pochodni nie mogło ujawnić zbyt wiele z czaszko podobnej, bladej twarzy.
   Żołnierze nie zauważyli wcale cichego podejścia. Oficer i nowo przybyła czwórka strażników skupieni byli wokół strażnika pokazującego złamaną włócznię.
- Odgryzł ostrze i zaczął je żuć – wyjaśniał strażnik.
- Piłeś na służbie? – warknął ofeicer.
- Nie, inni to potwierdzą. Zatrzymałem krasnoluda bo wyglądał podejrzanie. A on po prostu odgryzł ostrze włóczni i zaczął żuć. Nigdy czegoś takiego nie widziałem.
- Też to widziałem, kapitanie – potwierdził drugi ze strażników – Ten krasnoluda po prostu odgryzł i przeżuł całe ostrze. Nawet drzazg nie wypluwał.
   Oficer wpatrywał się w dwójkę strażników, lecz jednak usłyszał nadejście obcego i się odwrócił. Minę miał taką, jakby to Kaldre chciał wyładować całą frustrację.
- Za późno trochę na wchodzenie do miasta, wędrowcze – rzekł kapitan.
   Słowa padły zanim jeszcze brócił twarz w stronę nadchodzącego i zabrzmiały bardzo sztywno. Obcego otaczała, na podobieństwo szat zbyt długo leżących w starych kufrach, aura rozkładu. Tyle, że tym razem nie unosiła ze starej odzieży, lecz z emanowała z całej postaci. Oficer omal nie udławił się własnym strachem.
- Potrzebuję tylko informacji – cicho rzekł Jaerume Kaldre – Podróżuję z daleka i potrzebuję wieści. Moim celem jest Garnet i pragnąłbym się dowiedzieć, czy ludzie są tam mile widziani czy może jakieś kłopoty zatrzęsnęły przed nimi bramy.
- Wciąż są otwarte przed ludźmi o ile wiem – odparł kapitan.
   Przerażenie, wiążące mu w żołądku zimny, twardy węzeł, ostrzegło na czas, że potrzeba tu większej uprzejmości.
- Lytburg przyjaźnie wita pokojowo nastawionych podróżników, choćby przybyli po północy – powiedział.
   Miał tylko nadzieję, że obcy nie skorzysta z tutejszych toalet.
- Jeśli to zaproszenie, to bardzo ci dziękuję – odparł Kaldre – Lecz księżyc wciąż jasno świeci więc mogę jeszcze przed spoczynkiem pokonać kilka mil.
   Zawrócił wierzchowca i ruszył na powrót mostem, odchodząc od bramy.
   Rycerz śmierci starał się ze wszystkich sił nie uwidaczniać gniewu. Z podsłuchanej rozmowy dowiedział się, że zwierzyna już opuściła Lytburg. Tylko merchesti mogło zgryźć i przeżuć ostrze włóczni. Jeżeli zaś mały demon odszedł, i to przebrany za krasnoluda… kender musiał go przebrać i pomógł opuścić miasto.
   Odchodził swobodnym krokiem dopóki nie odszedł kawał od mostu. Wsiadł na konia i pogalopował na wschód. Niedaleko, w budynkach zrujnowanej farmy czekała grupa koboldów.



   

Rozdział 11

Wujek Trapspringer uwielbiał podróże…

   Krótko po wschodzie słońca Trap I Ripple osiodłali kuce, załadowali juki na zwierzęta i wyruszyli w dalszą drogę.  Nieliczne drzewka po zachodniej stronie zniszczonej farmy wkrótce ustąpiły miejsca otwartej przestrzeni. Słońce wciąż jeszcze było nisko gdy osiągnęli linię wzgórz. Przynajmniej według mapy Trapa.
   Kiedy tylko opuścili otwarte pola, spostrzegli, że słowo „wzgórza” nie całkiem opisuje teren na jaki teraz weszli. W jakiejś odległej przeszłości mógł to być płaskowyż rozciągający się na południe od gór. Wody spływające w dół z wysokich zboczy na północy wyżłobiły przez wieki żleby, które teraz stawały się potokami o płaskim dnie i stromych ścianach, małymi kanionami pozostawiającymi na powierzchni powyżej nich niewielkie powierzchnie z mnóstwem stromych ścian, głównie ścian nagiej skały. Gdzie tylko pojawiała się gleba natychmiast trawy i krzaki trochę zmiękczały surowy widok.
   Byli zmuszeni podążać żlebami, zazwyczaj ośmiostopowej lecz bywało, że i dwudziestostopowej głębokości.  Czasami ścieżki były tak wąskie, że tylko pojedynczy jeździec się mieścił a wtedy Trap wysuwał się na czoło. Kiedy tylko było to możliwe wybierał ścieżki dążące na zachód. Wyschnięte łożyska strumieni kręciły jednak niemiłosiernie i czasami podróżnicy łapali się na tym, że oto idą na północ, czasem na południe a nawet na wschód. Wszyscy wtedy, Halmarain, Ripple a nawet krasnoludy żlebowe, mieli swoje sugestie co do zmiany kierunku. Żądna z tych sugestii nie okazała się lepsza od wyborów dokonywanych przez Trapa. Przez długie godziny usiłowali znaleźć wyjście z tego labiryntu aż w końcu Trap zatrzymał całą wyprawę.
- O ran! Gdzie my jesteśmy? Co to za dziwaczne miejsce? – zapytała Ripple.
   Zsiedli z koni na dłuższą naradę; Ripple, Halmarain i Trap.
- Powiedziałabym, że to rodzaj skutków powstałych po jakimś wstrząsie – odparła Halmarain – Erozja z górskich potoków. Sądząc jednak z roślinności te wąwozy już nie są łożyskami żadnej rzeki.
- To dziwne. A nawet interesujące. Sądzę, że dokonała tego woda, która nie mogła się zdecydować gdzie ma iść – rzekł Trap spojrzawszy na północ a potem na południe – Te stare wąwozy idą chyba we wszystkich kierunkach… ależ wspaniałe miejsce na grę w chowanego… jeśli ktoś miałby ochotę… - z nadzieją w oczach popatrzył koso na czarodziejkę.
- Możliwe, że zagramy w chowanego wbrew chęciom – odparła Halmarain – Całymi dniami można się tu błąkać.
- Myślisz? Brzmi jak niezgorsza zabawa – uieszył się kender.
   Na usilne nalegania czarodziejki Trap wspiął się po dość stromym zboczu wąwozu. Z tak uprzywilejowanej pozycji widział więcej wąwozów; na północy, południu i zachodzie. Wyglądało, że wszystkie są połączone. Na wschodzie widział równiny, które niedawno opuścili. Kanałem wymytym przez wodę zbliżała do labiryntu grupa podróżnych, byli o jakieś pół mili. Tylko jeden z nich, ciężko odziany w grubą opończę (dziwne w takim upale) jechał konno. Pozostali, idący kawałek drogi za nim, wydawali się z tej odległości bardzo mali, zwłaszcza w porównaniu z jeźdźcem.
   Trap zlazł na dół. Początkowo miał zamiar powiedzić Halmarain, że powinni przy pierwszej sposobności skręcić na północ a potem jechać śladem tamtych podróżników. Po drodze na dół zmienił jednak zdanie. Mała czarodziejka dostrzegała wszędzie tylko zagrożenia, więc na pewno się sprzeciwi. Zaoszczędzi jej strachu i nie powie o tych podróżnych.
- Znalazlęś wyjście? – naciskała Halmarain.
- Oczywiście. Wiem jak nas stąd wydostać – odparł, właściwie nie kłamał.
- Tak więc prowadź – powiedziała i wzięła w ręce wodze kucyków krasnoludów żlebowych.
   Ze względu na wąskość szlaku Umpth trzymał w rękach koło czym niepomiernie irytował kuca.
   Trap wykorzystywał najmniejszą sposobność byle tylko prowadzić na północ i już po godzinie odnalazł ślady podróżnych. Ich trop też kręcił, lecz Trap ciągle szedł śladem pewien, że prędzej cz później wyjdą z tego labiryntu.
   Ledwie pokonał zakręt na szlaku gdy uznał, że musi się zatrzymać. Zauważył, że dalej na ścieżce widać kilkunastu, idących gęsiego, koboldów. Byli odwróceni plecami i zaraz mieli zniknąć z oczu gdy do Trapa podjechała Halmarain.
- Co to jest? – zapytała a jej zwykle wysoki głos zabrzmiał tym razem piskliwie, pewnie ze strachu.
- Grupa koboldów – oparł – Może znają krótszą drogę. Mogę ich spytać… powinienem o tym pomyśleć zanim ostatni zniknie.
- Absolutnie nie. Powiedzą ci kierunek, pójdą przodem i urządzą zasadzkę. Zechcą naszych koni i zapasów – ostrzegła – Ilu ich widziałeś?
- Z dziesięciu – odparł Trap – Nie umiem powiedzieć ilu przeszłó nim ich zobaczyłem ale oni chyba wiedzą dokąd idą, więc jeśli chcemy znaleźć drogę…
- Dziesięciu to dla nas za dużo gdyby przyszło walczyć – mamrotała do siebie Halmarain.
- Jeśli będziemy wobec nich uprzejmi…
- Nie, zostaw ich w spokoju – rozkazała Halmarain.
   Zanim Trap zdążył zaprotestować dał się słyszeć  tupot ciężko obutych stóp, brzękanie ekwipunku i warkliwe skargi. Gobliny, usłyszysz nim zobaczysz. Podążali na północny zachód żlebem równoległym do tego w którym znajdowali się kender i reszta całej grupy.
- Z jednej strony gobliny, z drugiej koboldy – powiedziała Halmarain – I co robimy?
- W stronę wzgórz pustynnych, to miejsce jest zbyt zatłoczone – powiedział Trap do siebie po kolejnej pół godzinie.
   Właśnie okrążał załom żlebu gdy zobaczył plecy odchodzącego goblina. Zapomniał o ostrzeżeniach czarodziejki, poszedł dalej i zaczął krzyczeć, by zwrócić na siebie uwagę ostatniego goblina.
- Halo! – zawołał a goblin zatrzymał się i gapił na niego – Zgubiłem się. Możesz powiedzieć jak wydostać się z tego labiryntu?
   Banda goblinów stanęła i zaczęła się naradzać. Zdaniem Trapa chodziło im o wskazanie mu najlepszego kierunku. Nagle, ze skrzyżowania wąwozów za plecami goblinów dobiegł kolejny krzyk i ponownie ukazały się koboldy. Szarżowały w kierunku Trapa.
   Kender pomachał i uśmiechnął się szeroko. Uznał, że ci też chcieli być pomocni. To tyle o strachach małej czarodziejki.
   Gobliny dostrzegły koboldów i dwóch z nich cisnęło włócznie. Jeden kobold upadł areszta zaatakowała gobliny.
- Coś ty narobił? – nadjechała Halmarain I właśnie przypatrywała się bitwie.
   Zamęt wyraźnie się powiększał w miarę jak coraz więcej goblinów I koboldów wybiegało z wąskich przejść.
- Po prostu zadałem pytanie – Trap był wyraźnie rozczarowany brakiem zrozumienia – No i wyraźnie się mylisz, są bardzo przyjacielscy. Teraz walczą tylko o to, kto wskaże nam drogę.
- Ja zadecyduję gdzie pójdziemy – Halmarain ostro popatrzyła na Trapa, obróciła kuce i galopem odjechała.
   Na pierwszym skrzyżowaniu wybrała ścieżkę wiodącą na zachód, która po mniej niż stu jardach skręciła na południe.
   Trap wskoczył na siodło i pognał naprzód byle jak najszybciej dołączyć do czarodziejki. Czystym szczęściem okazał się fakt, że po kolejnym zakręcie znaleźli się w żlebie ostro schodzącym w dół i wiodącym na zachód. Jeśliby sądzić z nadbiegających z oddali dźwięków to gobliny i koboldy wciąż były zbyt zajęte sobą nawzajem by zacząć jakikolwiek pościg. Kiedy odgłosy bitwy zaczęły cichnąć Trap zwolnił bieg kuca do normalnego kłusa. Po kolejnej godzinie pozostawili za sobą cały, przeklęty labirynt.
   Jeśli wierzyć mapie to linia niskich wzgórz stanowiących przedłużenie łańcuch Gór Vingaard nie była szersza niż dziesięć mili. Poruszając się w linii prostej nie powinno to zająć więcej niż sześć godzin. Do labiryntu weszli wczesnym rankiem a gdy w końcu znaleźli się zachodniej równinie słońce prawie dotykało horyzontu.
   Szli dalej, do chwili gdy napotkali niewielkie mokradło gdzie trawa rosła wysoka i soczysta. W zapadającym półmroku rozbili obóz i spętali kuce tak, by mogły się spokojnie paść. Nie było tu dobrego drewna na ognisko, z rudem znaleźli jeden konar na zaspokojenie apetytu Begluga, więc był to raczej zimny obóz.
- Kuc zmęczony – oznajmił rano Grod – Ja zmęczony.
- Nie możemy tu zostać – odparła Halmarain rozglądając się po pustym otoczeniu – Te wszystki koboldy i gobliny mogą odnaleźć nasz trop a już wiemy, że przewyższają nas liczebnie.
- Sądząc po hałasie, to stoczyli niezłą bitwę – tęsknie odezwał się Trap – Mogli nawet pozabijać się nawzajem… może i nie… i zaczną się bić od nowa… Chciałbym tam pójść i to zobaczyć.
- Tak! To świetny pomysł. Mogę iść z tobą – zawołała Ripple.
- Przy naszym szczęściu to mogli już połączyć siły – smuciła się Halmarain.
- Myśleć złe rzeczy, znaleźć złe rzeczy – powiedział Umpth do brata pakując w usta ostatnią już porcję sucharów.
- Myśl zło, znajdź zło – zgodził się Grod – Czarodziej myśli duuuużo nieporządek.
- Mam dość słuchania filozofii żlebowców – cisnęła mała czarodziejka.
- A ja nie – w głosie Ripple zabrzmiały charakterystyczne, szorstkie tony rozgniewanego kendera – Jeżeli możesz wywołać kłopoty tylko o nich myśląc to możesz przywołać szczęście też tylko myśląc pozytywnie.
- Kenderski optymizm – parsknęła Halmarain – Kenderska głupota.
- Tak! Kenderski optymizm – zawołał Trap.
   Zastanawiał się jeszcze co to takiego jest ten “optymizm”. Brzmiało to dobrze więc uznał, że go pewnie trochę ma skoro zgodził się z siostrą.
   Halmarain popatrzyła na kendera i w ciszy poszła za Ripple w stronę jucznego kuca, niosła swa paczki i śpiwór. Malutka kobieta podniosła śpiwór do juk lecz była jednak zbyt niska by go tam uwiązać. Po trzech próbach zrezygnowała, trzasnęła śpiworem o ziemię i odeszła na bok. Stanęła i patrzyła w dal. Trap i Ripple tymczasem załadowali wszystkie juki i osiodłali kuce zanim czarodziejka wróciła.
- Być może masz rację – stwierdziła niechętnie – Może zbytnio się zamartwiam, tylko, że Orander jest teraz w tak paskudnym miejscu a my mamy to… mamy Begluga tutaj i też się tym martwię, i jeszcze te wszystkie zagrożenia stąd do Palanthas.
   Popatrzyła na Ripple, lecz ta bynajmniej nie wyglądała na przekonaną tymi wyjaśnieniami.
- Postanowiła uznać, że mamy szczęście, że będziemy bezpieczni i nie napotkamy żadnego zagrożenia. Czy to cię zadowoli?
- Wspaniale! I od razu się lepiej poczujesz – zawołał Trap.
   Nawet jeśli pozytywne myśli nie pomogą, to może będzie troszkę szczęśliwsza i podróż będzie zabawniejsza.
- Gdybyśmy tylko mogli zamówić sobie troszkę szczęścia, to moglibyśmy znaleźć jakiś cichy zakątek, jakąś wioskę jeszcze zanim zapadnie wieczór – powiedziała Halmarain – No i solidny kawał drewna, żeby utrzymać to… żeby utrzymać Begluga z dala od zjadania mebli.
   Beglug chyba lubił jazdę konną. Tyle, że bez pomocy nie miał szans na wspięcie się w siodło. Trap znalazł kilka twardych patyków i wręczył je merchesti, ot, na przekąskę. Umpth, większy z krasnoludów żlebowych, położył dłonie na zardzewiałej obręczy koła.
- Znaleźć dobre miejsce – zaintonował – Znaleźć dobre jedzenie, dobry śmieć.
   Oddał koło Grodowi i, z pomocą kendera, wlazł na kuca.
   Halmarain gapiła się na krasnoluda. W końcu, z pomocą kuksańca od Ripple, otrząsnęła się i wsiadła.
- Powinniśmy trzymać się podstawy wzgórz – powiedziała do Trapa, gdy rozpoczynali drugi dzień podróży – Będziemy szli wolniej lecz jest mniejsze zagrożenie, że zobaczy nas ktokolwiek kto chciałby nam deptać po piętach.
   Trap westchnął i wyciągnął spod tuniki rolkę map, które należały do kapitana statku wiozącego ich z Hylo do Solamnii. Napomniał sam siebie, że musi znaleźć tego kapitana i oddać mu mapy jak tylko znów zajdą do tego portu.
   Nie chciał teraz się zastanawiać, jak też dowodzący statkiem mógł być tak nieostrożny, czy roztargniony, by wpakować mapy do torby Trapa. Teraz był tylko zadowolony, że je ma.
   Odwinąłn jedną z nich, chyba najładniejszą, która ukazywała zachodnią część Solamnii, studiował ją uważnie a Halmarain w tym czasie prowadziła drogą na północ. Czyjaś troskliwa dłoń wymalowała na mapie różnymi odcieniami brązu wzgórza i góry, zielenią równiny i farmy oraz błękitem morza i rzeki. Narysowane były rozmieszczenie miast, fortów i zamków. Pod niektórymi pisało „ruiny”. Na mapie nie było widać wiosek a najbliższe miejsce oznaczające cywilizację to forteca nosząca nazwę Ironrock.
   Gdyby byli na dobrej drodze i mieli świeże kuce to przed zapadnięciem zmroku by tam dojechali. Jadąc na przełaj przez wzgórza, na zmęczonych wierzchowcach… dwa dni I będą w fortecy.
-Jak sądzisz, dużo ludzi żyje blisko gór? – spytał Halmarain – mam nadzieję, reszta tego rejonu nie jest tak opustoszała. Moglibyśmy znaleźć nowych przyjaciół… co prawda, nie musieli by być przyjacielscy, czasami ludzie nie są… ale myślimy o dobrych rzeczach, więc uważam, że by byli.
- Byłabym szczęśliwa nie widząc nikogo, nawet zwierzaka większego od królika, stąd aż do Palanthas – odparła Halmarain wciąż poprawiając grzebyk we włosach bo ciągle jej kosmyk spadał na twarz – Marzę o spokojnej, szybkiej podróży.
- Lubię spotykać innych – powiedział Trap – Poszukiwacze przygód mają zawsze wiele do opowiedzenia… a krasnoludy robią takie piękne rzeczy.
- Rzeczy, które skończyłyby w twoich sakwach – odcięła Halmarain.
   Z torby przewieszonej przez ramię wyciągnęła małą książeczkę zaklęć i zaczęła się uczyć. Od czasu do czasu dawała tylko wodzami znak spokojnemu mułowi, że ma iść w tym a nie innym kierunku.
   Kuc Begluga i kuc juczny podążały za nią. Z powodu linki przytroczonej do uprzęży nie miały innego wyjścia.
   Trap westchnął i cofnął się nieco. Jechał teraz obok siostry. Ciągle wiodła dwa kuce krasnoludów żlebowych. Dwójka kenderów ciągnęła dalej plotkarską dyskusję na temat przyjaciół w dalekim domu.
- Wsadzanie ich na konia było wiele zabawniejsze niż ta jazda – stwierdził w końcu Trap i wyprostował się w siodle - Tam znaliśmy wszystkie miejsca ale przynajmniej było z kim porozmawiać.
- I każdy miał coś do opowiedzenia   - wtrąciła się Ripple – Wiem! Opowiadaj o Wujku Trapspringerze! To powinno być interesujące.
- On nieżywy – dodał Grod.
- Tak. Nigdy nie powinien był włazić w sam środek bójki między goblinami i koboldami – powiedział Trap na rozpoczęcie kolejnej historyjki – Nie wiedział oczywiście, że może zostać zabity więc trudno go winić za taką pomyłkę, a poza tym to już była jego ostatnia…
   Trap ciągnął tak kilka godzin wzbogacając wciąż opowieść wytworami bogatej wyobraźni.
- To była cudowna opowieść – rzekła Ripple gdy Trap zdecydował się skończyć – Gdy wrócimy do Hylo każdy będzie chciał usłyszeć twoje opowieści.
- I niewiele czasu minie a każdy kender na Krynnie będzie miał Wujka Trapspringera – wtrąciła Halmarain.
   Dopóki się nie odezwała nikt by nie powiedział, że w ogóle słuchała opowieści Trapa.
- A dlaczego każdy kender miałby chcieć jednego? – spytał Trap myśląc o takiej sytuacji z dużą dozą podejrzliwości.
- Będą potrzebowali własnego, żeby ciągnąć dalej twoje opowieści. Nie wyobrażam sobie, że będą chcieli opowiadać historie o twoim wujku gdy mogą uznać, że to ich własny. Zginął już tyle razy, że musiało go być tysiące. Zanim z nim skończysz to on już przewędruje cały świat i jeszcze wszystkie księżyce.
- To jest pomysł! – zawołał Trap.
   Pomyślał sobie, jak to by wspaniale było opowiadać o kimś kto poszedł na księżyc.
- I jeszcze musisz zrobić tak, żeby pożarł go smok – powiedziała czarodziejka patrząc gdzieś w dal.
   Po raz pierwszy słychać było w jej głosie ślady entuzjazmu.
- Jak sądzisz, ile razy i na ile sposobów może utonąć?
- W morzu, i jeszcze w rzece, i w jakiejś studni… - Trap już myślał o wizjach czarodziejki.
- I z ilu rzeczy może zlecieć? – spytała po chwili Halmarain.
- Z dachu, z klifu, z czubka drzewa… - Ripple uzupełniała sugestie – Masz rację, każdy kender będzie chciał mieć wujka Trapspringera – dodała.
- Będziesz musiał obmyślić kilka nowych opowieści – powiedziała Halmarain do Trapa – Dokąd jeszcze mógłby pójść? Co jeszcze mógłby zobaczy, albo zrobić?
- Nie mam pojęcia – odparła Trap.
   Zamilkł i zaczął rozmyślać nad sugestiami jakie usłyszał.
- Mógł zobaczyć jeszcze wiele miejsc – powiedziała Ripple – Widzimy teraz kawałek Krynnu, tylko, że to chyba nie jest najlepszy kawałek. Jak myślisz, ile czasu zajmie nam dotarcie do Pelanthas?
- Tydzien, może dwa – odparł Trap – I sama podróż też może być niezłą zabawą. Po drodze możemy napotkać różnego rodzaju stwory i założę się, że będą przyjacielskie. A potem… Palanthas to duże miasto i pewnie wiele można tam zrobić i zobaczyć.
- Pallnas ma śmieć? – spytał Grod.
   Zazwyczaj krasnoludy żlebowe rozmawiają tylko z sobą nawzajem, lecz lubią słuchać innych.
- Aghar lubi Pallnas? – spytał Umpth.
- Pewnie. I to bardzo lubi – powiedział Trap – Dużo śmietników I innych krasnoludów żlebowych, i wiele miejsc dobrych na To Miejsce, i może tym razem nic go nie rozpłaszczy… a może i tak, dużo tam kenderów. Znajdziemy dla was dobre To Miejsce.
- Może nowe To Miejsce blisko śmietnik – klasnął w dłonie Grod w radosnym przypuszczeniu.
- Bawić dużo! Bawić dużo! – zawołał Umpth przeinaczając ulubione zawołanie Trapa – Może duży śmietnik – klasnął z radości w dłonie.
Kiedy cztery dłonie krasnoludzkie zaczęły klaskać to na kole nie pozostała ani jedna. Zatrzymało się, zawahało i… ruszyło tocząc się wstecz.
- Koło! – wrzasnął Umpth.
   Było już jednak za późno by je złapać. Trap obejrzał się i ujrzał koło startujące o własnych siłach. Obrócił kuca i pogalopował za nim. Za plecami słyszał krzyk krasnoludów, Ripple, i nawet Halmarain krzyczała. Beglug milczał, młody merchesti nie rozumiał powagi sytuacji.
   Wierzchowiec Trapa robił co mógł, lecz koło nabrało już pędu lecąc w dół zbocza. Gdy dotoczyło się do stromej pochyłości wiodącej na zachód natychmiast skręciło i wpadło pomiędzy dwa wzgórza. Zwolniło trochę wtaczając się na pierwsze wzgórze, odbiło się od niewielkiego żlebu i popędziło z łoskotem w innym kierunku. Kender został troszkę z tyłu bowiem zwolnił trochę by nie stracić tropu na skalistym zboczu.
   Na dole zbocza ruszył znowu galopem lecz koło było już poza zasięgiem wzroku. Gonił dalej, był przekonany, że taki pościg to lepsza zabawa niż jazda doliną. Przeleciał może milę nim znów ujrzał koło. Toczyło się zwalniając mocno, pod górę kolejnego wzgórza i wydawało się, że zaraz upadnie.
   Nie upadło. Uderzyło  w coś, pewnie w kamień, podskoczyło i zmieniło kierunek. Poleciało w dół lecz pod całkowicie innym kątem.
- O rany! Dalej leci! To musi być magia – powiedział Trap do kuca – Nie mam pojęcia jak inaczej wytłumaczyć, że jeszcze nie padło.
   Koło znów nabrało pędu i tak leciało w dół zbocza aż zatrzymało się i upadło w trawie. Może o jakieś trzydzieści stóp od wiejskiej uliczki.
   Trap podjechał i zatrzymał kuca przy kole, zsiadł. Pozwolił kucowi na szczypanie trawy a sam przypatrywał się kolistemu uciekinierowi. Czuły słuch kendera wyłowił wkrótce roztrzęsione pokrzykiwania krasnoludów żlebowych i tętent kopyt. Ripple najeżdżała w towarzystwie Agharów. Po chwili była już widoczna jak prowadzi krasnoludy a zaraz za nimi jechała Halmarain  prowadząc oba pozostałe kuce.
   Żlebowcy dosłownie spadli z siodeł byle tylko jak najprędzej sprawdzić koło. Nim czarodziejka dojechała oni już byli w pełni zadowoleni.
- Koło znalazło… tutaj – powiedział Umpth wskazując wioskę.
- Aghar dobra magia, to koło – poparł brata Grod wciąż jeszcze oglądając koło u szukając uszkodzeń.
- Więcej dobra magia niż krótki człowiek – powiedział Umpth – Ona nie znaeźć… tutaj – wskazał ponownie w kierunku wioski – Aghar magia znaleźć.
- To szkaradzieństwo niczego nie znalazło, po prostu dotoczyło się do najniższego…
- Znalazło. Dotoczyło się tu samo – powiedziała Ripple wyraźnie zirytowana skargami czarodziejki – I znalazło wioskę, sama możesz zobaczyć, i…
- Wściekła ona nie znaleźć – rzekł Umpth do Groda.
- Nie robi sama – potwierdził Grod – Wścieka ona nie znaleźć.
- Nie jestem zazdrosna o to cholerne…
- Przybyliście tu na uroczystość?
   Dziwny głos przerwał głośną kłótnię.
   Odwrócili się i ujrzeli najdziwniejsze stworzenie na Krynnie. Stało wyprostowane jak wysoki człowiek, tyle że miało głowę lwa a człekopodobne ciało było pokryte piórami.

janjuz - 2014-08-18 10:36:25

I jak co poniedziałek kolejny rozdziałek.



Rozdział 12

   Cała grupka w cichym skupieniu wpatrywała się w nadchodzące obce stworzenie. Trap ruszył naprzód, jak zwykle chętny spotkaniom z dziwniejszymi istotami. Halmarain wyciągnęła topór chociaż nie miała żadnego doświadczenia w posługiwaniu się bronią. Saa waga topora omal nie ściągnęła wątłej czarodziejki z siodła.
   Zobaczywszy jej broń stworzenie stanęło, roześmiało się głośno po czym wzniosło w górę ręce i zdjęło z barków lwią głowę. Ukazała się roześmiana, ludzka twarz.
- Wybaczcie jeśli was zaskoczyłem – powiedział mężczyzna – W deepdel mamy dziś Dzień Magów. Czasem zapominamy, że nie cały Krynn słyszał o naszych dorocznych obchodach.
- Popatrzcie! – zawołała Ripple zeskakując z siodła i podbiegając bliżej by się lepiej przyjrzeć – To jest kostium!
- Jakieś święto? – spyatł bistro Trap – Macie zabawę? To wspaniale. Może się przyłączyć?.
- Oczywiście, że możecie – odparł dziwny mężczyzna – Raz do roku… w Dzień Magów… odbywa się w wiosce zabawa. Upamiętniamy bitwę pomiędzy dwoma czarodziejami, która miała tu miejsce tysiące lat temu. Och, gdzież moje maniery? Nazywam się Earne Jomann. Mój ojciec jest tu burmistrzem.
- Późniejszym popołudniem będziemy odgrywać tą bitwę. Podróżnych zawsze mile widzimy, każdego dnia w roku… ale dzisiejszego dnia jest jeden warunek… Musicie być ubrani w kostiumy. Tylko kilku geających w historycznym widowisku może nie nosić kostiumów, grają specyficzne role w odtworzeniu bitwy.
- Dziękujemy bardzo – wtrąciła Halmarain – Musimy jednak jeczać dalej.
- Nie – sprzeciwiła się Ripple – Chcemy zobaczyć te kostiumy…
- Kender… - przerwał Earne Jomann nagle zwęziwszy oczy.
   Uśmiech mężczyzny zniknął, pozostała pewna doza podejrzliwości.
- Będziecie może szukać podróżnego, który wcześniej się tu zatrzymał? Człowiek ciężko odziany i zakapturzony? Szukał dwójki kenderów podróżujących w towarzystwie krasnoluda.
- Szukał nas? Kto to był? Mamy tu jakichś przyjaciół? – dziwił się Trap myśląc kto też mógłby ich szukać – Nie mogło mu chodzić o nas, nie znamy nikogo w Solamni… do dzisiaj – dodał szybko.
- Nie, nas jest tu czwórka krasnoludów, nie jeden. Z pewnością chodziło mu o innych kenderów – powiedziała szybko Halmarain jednoczęsnie nieco obniżywszy głos by brzmieć bardziej po krasnoludzku.
   Earne Jomann wyglądał na zadowlonego.
- Miło to słyszeć; to nie była osoba, którą chętnie zaliczyłbym do przyjaciół.
- Dzięki za zaproszenie – powiedziała Halmarain – Dołaczymy do waszego święta tylko Proszę o trochę czasu na przygotowania do takiej okazji.
   Earne się skłonił i na powrót nałożył lwią głowę.
- Zobaczymy się więc niedługo na placu wioskowym – powiedział i odszedł.
   Kiedy tylko mieszkaniec wioski oddalił się poza zasięg głosu mała czarodziejka obróciła się do kendera. Była bardziej wystraszona niż rozzłoszczona.
- Kto może was szukać?
- Nikt – odparł Trap.
- Jedynym człowiekiem jakiego poznaliśmy w Solamnii jesteś ty – dodała Ripple – Jedynimi ludźmi jakich spotkaliśmy od opuszczenia domu byli żeglarze na statku, tylko skąd oni mogli by wiedzieć, że podróżujemy z krasnoludami? Być może miałaś rację i ten zakapturzony naprawdę szuka innych kenderów.
- Zostaniemy tutaj na resztę dnia i przenocujemy jeśli tylko znajdziemy zakwaterowanie – zdecydowała Halmarain – Przez ten czas obcy może już być daleko. A teraz sprawdźmy, co możemy zrobić w sprawie kostiumów. I na Gileana! Wyprostujcie buty Begluga! Znów są całkiem do tyłu.
   Popatrzyła na parę kenderów, która wymieniła teraz znaczące spojrzenia spod unisionych brwi. Zrozumiała równie wyraźnie jakby to wykrzyczeli.
- Macie rację, to może wyglądać jak część przebrania.
   Pół godziny później prowadzili kuce ścieżką wijącą się pomiędzy dwiema, dużymi stodołami I prowadzącą na plac wioskowy dokładnie naprzeciw starej oberży. Earne już na nich czekał i zapraszał do gospody by mogli poznać jego ojca. Nic nie mogli o nim bliższego powiedzieć bowiem teraz burmistrz przypomniał wielką, okrągłą, błękitną kulę z wyrzeźbioną drewnianą maską.
- Będziecie musieli powiedzieć co przedstawiają wasze kostiumy – powiedział Earne uśmiechając się do czarodziejki.
   Dla Halmarain nacięli długich traw, które teraz pokrywały całe ubranie i sterczały spod hełmu. Nosiła też brodę zrobioną z trawy. Podobnie jak zielenina pokrywająca ubranie i hełm, brodę też trzymało w miejscu zaklęcie.
- Jestem żywiołem traw – powiedziała halmarain – Mój przyjaciel udaje bardzo kiepskiego czarodzieja – wskazała na Begluga, którego twarzy nie ukrywano za żadnym makijażem i którego buty były odwrócone tyłem do przodu – A to jest wir tańca – pokazała na Umptha, noszącego koło na szczycie hełmu.
   Koło trzymało się hełmu tylko z powodu zaklęcia czarodziejki.
- Ta dwójka to kendero-krasnoludy.
   Trap nosił brodę Begluga podczas gdy Ripple uwiązała pod brodą perukę małego demona.
- Ja krasnolud żlebowy – dumnie ogłosił Grod.
   Obydwaj z przyjemnością uwalali kolczugi, hełmy i twarze grubą warstwą błota.
- Wspaniała robota! Zwłaszcza jak na podróżnych, którzy nie spodziewali się przecież włączenia w nasze obchody – powiedział burmistrz.
   Zakołysał się przy tych słowach w górę i w dół aż Trap zaczął się zastanawiać, Braad Jomann nie odtoczy się w dal.
- Chodźcie, zostawicie kuce w stajni i możecie wziąć udział w zabawie.
   Wokół przetaczał się tłum kilkuset ludzi i krasnoludów. Wszyscy jedli, pili i tańczyli. Każdy z uczestników zabawy nosił jakiś kostium. Większość z nich odtwarzała przeróżne kombinacje zwierzęce, ptasie, rybie a nawet smocze kształty. Scena miała przedstawiać rezultaty eksperymentów szalonych i niedouczonych czarodziejów.
   Na samym końcu placu grała kapela składająca się z kilku muzyków, występowali we wspólnym kostiumie łączącym ich ciała w jedno o wspólnych nogach. Razem przedstawiali dwugłowego stwora z czterema ramionami, trzema nogami i ciałem o szerokości większej niż pięć stóp. Ze smokokształtnego cielska wystawały poza tym dwa ludzkie ramiona pokryte malowanymi, drewnianymi łuskami. Ukryci we wnętrzu myzycy wybijali rytm na bębnie.
   Dwójka kenderów stała z wybałuszynymi oczami całkowicie zapominając o obecności pozostałych towarzyszy podróży. Włoczyli się dokoła kompletnie zafascynowanie kostiumami. Przez pierwsze minuty byli tak kostiumami zajęci, że nawet nie zwracali uwagi na jakieś pozostawione bez dozoru ciekawe przedmioty.
   Nawet jednak ogromne zainteresowanie kostiumami nie potrafiło przemóc natury kenderów. Kilka szczęśliwych godzin spędzili w ciszy na skraju tłumu uczestników ceremonii radośnie sprawdzając zawartość przeróżnych kieszeni i sakiewek. Kieszeni do zbadania było takie mnóstwo a ludzie krążyli wokół tak szybko, że nawet kenderzy potracili orientację co też do kogo należało gdy zaczęli oddawać rzeczy przebadane. Sakwy samych kenderów kipiały od przedmiotów, które tam wpadły przez czysty przypadek oraz przez przedmioty, jakie zamierzali zwrócić gdy tylko znów spotkają właścicieli.
   Trap i Ripple zobaczyli w pewnej chwili Groda, który znalazł stoły uginające się od jadła i właśnie się obżerał. Mieszkańcy wioski, widać dobrze poinformowanie o apetytach żlebowców, ciągle oferowali mu nowe porcje. Bardzo pochwalali, że tak mocno wczuł się w ducha swego kostiumu.
   Umpth tymczasem znajdował się blisko sceny muzykantów. Tańczył samotnie a właściwie to kręcił się wkoło i wkoło. Ciemne włosy i długa broda swobodnie mu falowały spod koła, które wciąż nosił na czubku hełmu.
   Wtem na scenę wskoczył burmistrz we własnej osobie i zawołał by wszyscy zajęli miejsca przygotowane na obrzeżu placu.
   Mieszkańcy wioski wiedzieli o co chodzi więc chętnie się zastosowali. Earne znalazł siedzenia dla siebie, Trapa i Ripple. Halmarain i Beglug siedzieli obok wysokiego człowieka po drugiej stronie placu a stopy zwisały im wesoło  z krzeseł przygotowanych na ludzki wzrost. Merchesti wyglądał na tak zafascynowanego otaczającymi go stworzeniami, że przynajmniej na razie nie próbował jeść mebli.
   Żongler po południowej stronie placu utrzymywał na raz w powietrzu cztery jabłka. Cały tłum go obserwował aż do momentu gdy dało się słyszeć skwierczenie i niski grzmot w południowo zachodnim narożniku. Wszystkie głowy posłusznie się odwróciły a oczom zgromadzonych ukazał się kłębiący czarny dym. Kiedy się rozwiał ujrzano postać odzianą na czarno stojącą na scenie.
- Hej! To wspaniałe! MAcie tu magię, I czarodziejów? – spytał Trap Earne – Naprawdę uwielbiam magię.
- Ja także – dodała Ripple, która aż się wychyliła żeby lepiej widzieć.
- Nie, nie znamy żadnej prawdziwej magii, ten dym to tylko trik pewnego krasnoluda a czarodzieja odgrywa przebrany tkacz – powiedział młody mężczyzna – Gra rolę Canogida, czarnego maga, który zniewolił wioskę jakieś tysiąc lat temu.
   Historię wystawiano jako pantomimę. Mimo to była bardzo łatwa do odczytania. Wieśniacy obawiali się czarodzieja, który przy użyciu piekielnych bestii trzymał ich w niewoli, zrobił niewolnikami. A potem inny czarodziej – ten w białych szatach – pojawił się i przyprowadził inne stwory by wypędzić precz całe zło.
   Odziany na czarno czarodziej zeskoczył ze sceny a przeciwnik w białych szatach ruszył mu naprzeciw. Ciskali w siebie nawzajem kule ogniste i początkowo Trap zgadzał się z Ripple, że zastosowanie magii może być jedynym wytłumaczeniem niewielkich ogni jakie co chwila wykwitały obok nich. 
   Oczy kenderów zawsze są szybkie. Udawana bitwa przywiodła białego czarodzieja w pobliże miejsc zajmowanych przez Trapa i Ripple. Kender zauważył, że kiedy czarny mag udawał, że rzuca czar to ten drugi odskakiwał z drżeniem jakby został trafiony. Maskował w ten sposób rzucanie na ziemię niewielkiego przedmiotu z którego wydobywał się błysk ognia. Jeden z tych przedmiotów upadł lecz nie eksplodował. Trap już miał go na oku. Udawana bitwa trwała aż wreszcie wszystkie stwory zła i sam czarny mag zostali przepędzeni.
- Jesteśmy ocaleni! Dzięki Pladine, jesteśmy ocaleni! – wołali aktorzy odtwarzający role ludzi.
   Widzowie zeskoczyli z ławek I dołączyli do chóru radosnych okrzyków. Muzykanci w pośpiechu wracali na scenę i po chwili znów rozbrzmiała muzyka.
   Kiedy tylko tłum zaczął się rozchodzić Trap pośpiesznie podniósł małą kulkę, nie wybuchły przedmiot, i dokładnie się jej przyjrzał. Kulka była troszkę mniejsza niż kurze jajko a zrobiono ją z bardzo cienkiego szkła. Poza tym była wewnętrznie rozdzielona. Jedna część zawierała jakiś proszek podczas gdy druga była pełna cieczy. Ostrożnie wsunął ją do torby. Pomyślał, że ktoś mógłby na nią nadepnąć, połamać i podpalić sobie stopy. Postanowił, że odda ją mężczyźnie, który grał czarodzieja białych szat. Zaczął go szukać, lecz znalazł tylko białe szaty porzucone na ławce na końcu placu. Zbadał je i wewnątrz jednej z kieszeni znalazł jeszcze sześć ognistych kulek, które nigdy nie wybuchły.
-O rany! To niebezpieczne! A gdyby ktoś tak usiadł na tej szacie? – spytał sam siebie i skrzywił się na myśl, że któryś z aktorów mógłby podpalić sobie nogawice.
   Resztę kulek też schował w torbie. Zamierzał je oddać aktorowi, który grał postać w białych szatach. Właśnie zaciągał sznurek torby gdy nagle zza grupy tańczących wieśniaków wychynęła Halmarain. Chyba teraz walczyła z własnymi butami śpiesząc w stronę Trapa. Twarz jej zmartwiała z gniewu i zaniepokojenia.
- Gdzieś zgubiłam to… zgubiłam Begluga – powiedziała cicho lecz jej głos zdradzał głęboką frustrację.
- Daj mu się trochę pobawić. Pewnie po prostu ogląda kolejne kostiumy – odparł Trap, całkowicie przekonany, że  nie ma powody do niepokoju – Wyglądał na zafascynowanego.
- To nie była żadna fascynacja. Rzuciłam na niego zaklęcie uspokajające żeby był cicho – wyszeptała w odpowiedzi – Tyle, że potem rozmawiała z kimś innym… z kimś kogo tu spotkała i zapomniałam odświeżyć zaklęcia. Musimy go znaleźć nim zrobi coś koszmarnego. Zacznij szukać a ja znajdę pozostały i wszyscy się włączymy.
   Trap westchnął.  Byłby szczęśliwy gdyby małego demona oraz czarodziejkę udało się już dowieźć do Palanthas, byłby swobodny, mógłby robić co mu się żywnie spodoba. Wśliznął się w tłum, lecz pośród tańcujących wieśniaków, na ile mógł to stwierdzić, merchesti nie było. Wtedy też usłyszał szczekanie i warczenie psa a po chwili jeszcze dźwięk przypominający skowyt, lecz zmieszany z rykiem. Hałas dobiegał spoza gospody. Pies znowu warknął a po chwili wydał skowyt bólu. Kendera, galopującego za róg budynku gospody, powitała śmiertelna cisza. Oparty o ścianę stał tam Beglug. Trzymał pozbawione głowy ciało psa i właśnie je chrupał.
   Trap wzdrygnął się na dźwięk łamanych kości, lecz trudno było mu winić młodego potworka, który nikomu przecież nie robił krzywdy badając otoczenie. Pies warczał a powinien zachować się bardziej przyjacielsko. Tak czy inaczej, nie chciał aby jakiś wieśniak zobaczył merchesti zjadającego psa. O parę stop od tylnej ściany gospody stała nieduża szopa.
- Wnieś to tam – powiedział i gestem wskazał Beglugowi by za nim podążał.
   Zdołał wprowadzić Begluga do szopy na drewno i ją zamknąć gdy muskularny mężczyzna w kostiumie jakiejś bestii wyszedł tylnymi drzwiami gospody. Niósł misę odpadków mięsnych, którą teraz postawił na ziemi i popatrzył na Trapa.
- Co robisz na tyłach? – spytał ostro.
- Aaa, staram się znaleźć wejście do gospody – odparł kender – Chciałem tu zamówić nocleg na dzisiejszą noc ale drzwi frontowe są całkiem zastawione ławkami.
   Zza ledwie co domkniętych drzwi drewutni usłyszał chrupot łamanych kości.
- Taaa, próbuję znaleźć wejście do gospody – powtórzy Trap omalże krzycząc, chciał bowiem jakoś zagłuszyć dźwięki potwornej uczty merchesti – Nie mogę znaleźć wejścia. Jesteśmy wędrowcami i potrzebujemy pokojów na noc.
- Zazwyczaj wszyscy wchodzą wejściem frontowym – powiedział mężczyzna patrząc podejrzliwie na kendera.
- Próbowałem. Tam jest tylu ludzi I takie mnóstwo ławek, że nie dałem rady przejść – powiedział Trap – Blokują wam drzwi. Nie powinieneś na to pozwalać, odganiają w ten sposób klientów.
   Musiał stąd odciągnąć mężczyznę zanim Beglu wyjdzie z drewutni.
- Będziemy potrzebować czterech pokoi – powiedział rzucając pierwszą lepszą liczbę.
   Och, byle tylko utrzymać człowieka z dala od drewutni.
- Gdybym nawet miał cztery wolne pokoje to musiałbym być durniem, żeby wynająć je kenderowi, który rano wyjdzie bez płacenia – powiedział mężczyzna.
   Mężczyzna rozejrzał się wokół i dostrzegł zerwaną linkę zwieszającą się z haka obok drzwi.
- Masz szczęście, że pies gdzieś się urwał. Jest strasznie złośliwy; pogryzłby cię na kawałki.
- Zapłacę za wszystko z góry – powiedział Trap i sięgnął do magicznej sakiewki Orandera, która omalże pękała od monet – Nie mam pojęcia, dlaczego sądzisz, że odszedłbym bez płacenia, lecz jeśli chcesz się upewnić, to zapłacę z góry.
   Trap wyciągnął małą, skórzaną sakiewkę, która wyglądał na jeszcze cięższą niż zwykle. Wyciągnął całą garść stalowych monet i szybkim krokiem odszedł od drewutni w stronę alejki. Miał nadzieję, że sam widok pieniędzy pociągnie za nim właściciela gospody.
- Cztery pokoje – powiedział i zaczął przesypywać monety z dłoni do dłoni żeby zamaskować kolejny chrupot kości.
- Jesteśmy w podróży i naprawdę potrzebujemy spoczynku, a jeśli nawet tego spoczynku za dużo nie będzie z powodu odbywającej się tu zabawy to i tak nadal potrzebujemy miejsca na bagaże.
- No, dobrze… - wydyszał idący za Trapem oberżysta – Został mi już tylko jeden wolny pokój, ale za to duży. Mam parę sienników i będę żądał dwóch sztuk stali od osoby.
   Potężny mężczyzna rozglądał się wokoło wciąż szukając psa.
- Zapłacę za naszą szóstkę, to oznacza dwanaście sztuk stali – odparł Trap odciągając oberżystę alejką do wejścia do oberży.
   Cena była niesamowita Lae dysponując sakiewką, która się sama napełnia jeśli tylko wyjmie się z niej monety Trap się nie przejmował.
- Ale w tej cenie będzie też jedzenie dla całej szóstki – dodał szybko Trap.
   Podrzucał monety na dłoni i pozwalał by słońce się od nich odbijało.
- Chyba zapoluję na tego psa później – głosem drżącym od nieskrywanej chciwości odparł oberżysta.
Kiedy dotarli do placu dostrzegł Trap Ripple w towarzystwie Halmarain przepatrujące krążący tłum w poszukiwaniu merchesti. Mrugnął okiem, kiwnął głową i , trzymając ręce z dala od wzroku oberżysty, wskazał na alejkę jaką właśnie opuścił. Halmarain zmarszczyła brwi. Ripple zrozumiała. Szeptała coś do ucha czarodziejki gdy Trap szedł do oberży w towarzystwie przyszłego gospodarza. Potężny mężczyzna przekroczył ławę i wszedł w drzwi gospody. Kender skoczył zaraz za nim.
   Trap wynajął pokój. Halmarain i Ripple odnalazły Begluga, zmyły mu psią krew z twarzy i odzienia, po czym wyprowadziły na plac. Podczas gdy Halmarain prowadziła małego potwora do komnaty, kenderska dziewczyna odnalazła krasnoludy żlebowe.
   Godzinę później mała czarodziejka siedziała skulona na łóżku w komnacie, obok leżał cały stos magicznych ksiąg. Beglug spał po obiedzie składającego się ze słomianego siennika. Cały ich majątek  leżał w rogu pokoju a krasnoludy żlebowe zmyły zeń brud, jakiego użyto na zabawę. Wyglądało na to, że są w stanie się ubrudzić po prostu chodząc po pokoju. Ripple rozejrzała się wokoło , wyjrzała przez okno i zaczęł się uśmiechać.
- Och, popatrzcie. Niosą jeszcze więcej jedzenia. Jeśli takie zabawy czekają w każdej wiosce to podróż do Palanthas może być zabawna – powiedziała.
- Niech Gilean chroni nas od kolejnej zabawy – zawołała czarodziejka – Pragnę tylko spokojnej podróży.
- A więc jeżeli ma to być jedyna zabawa w podróży to trzeba użyć życia – strzeliła Ripple – Ty sobie możesz zostać i studiować księgi jeśli chcesz ale my zamierzamy wracać i się dobrze zabawić.
- Trzymajcie się daleko od kłopotów – ostrzegła Halmarain- Pamiętajcie o powodach naszej podróży.
- Czy ludzie zawsze są tacy poważni? – zaptała Ripple brata gdy schodzili po schodach z komnaty do ogólnej sali oberży.
- Nie sądzę – powoli odparł Trap – Popatrz sobie na tych wszystkich ludzi na placu.
   Earne powiedział im, że do Deepdel zawitało mnóstwo rolników, myśliwych i zwykłych poszukiwaczy przygód. Wszystko z powodu zabawy więc wspólna sala w oberży była zatłoczona.
   Żaden z kenderów nie miał nic w ustach od przyjazdu więc wraz z krasnoludami żlebowymi siedli w końcu stołu. Przy drugim jego końcu siedziała para wędrowców i dwóch myśliwych i wyraźnie wymieniali ploteczki.
   Oberżysta obserwował ich uważnie gdy schodzili po schodach. Byli przy stole od paru minut gdy pulchniutka kobieta postawiła przed nimi półmiski jedzenia i kufle z piwem.
   Kiedy Trap odciągał oberżystę od dźwięków szalonej uczty Begluga kender targował się o zbyt wysoką cenę za pokój. Cena nie spadła nawet o kawałek stali, lecz oberżysta zgodził się wliczyć w nią jedzenie i picie. Tace były uczciwie wypełnione; właściciel gospody na jedzeniu dla nich nie oszczędzał. Grod wyczyścił swój talerz i rozejrzał wokoło za jakąś przekąską. Umpth, większy lecz nie tak żądny jedzenia jak jego brat, do końca wysiorbał swoje ale. Kenderzy wciąż jeszcze jedli gdy z końca stołu dobiegł ich cały chór głośnych skarg.
- I te parchy obrobiły nas na trakcie do Ironrock – mówił jeden z wędrowców.
   Popatrzył wzdłuż długiego stołu i dodał.
- Jeden z tej grupy był kenderem.
   Trap i Ripple podnieśli głowy wciąż jeszcze żując jedzenie i wytrzeszczyli oczy. Dziwiło ich, że ci wędrowcy wpatrują się właśnie w nich. Grod ściągnął hełm odsłaniając blond czuprynę. Przybrał wyraz smutku na twarzy.
-Ten kender nieżywy – powiedział – To dobra opowieść.
- Jeśli tego łajdaka dopadła sprawiedliwość to z radością tego posłucham – powiedział podróżnik.
   Zawołał na oberżystę i gestem zamówił ale  dla całego stołu.
- Ty mówi. Ty mówi dobra historia – rzekła Grod do Trapa.
   Kender smutno spojrzał na półmisek dopiero w połowie opróżniony ale miał ochotę na dobre ale a poza tym… kochał dobre opowieści. Rozważał czy by nie powtórzyć opowieści jaką uraczył mieszczan w Lytburgu, lecz zdecydował że nie. Powtarzanie tej samej historii to żadna zabawa, zwłaszcza w porównaniu z opowiedzeniem nowej.
   Myślał intensywnie szukając już w pamięci jakiegoś interesującego tematu, który mógłby stanowić samo sedno wymyślonego opowiadania. Patrząc przez okno gospody widział wzniesioną scenę na której wesoło przygrywali muzykanci. Oczy kendera oparły się na drewnianej figurze smoka.
   Pochylił głowę i przywołał w pamięci obraz martwego Wujka Goalonga co zawsze doprowadzało go do łez. Pierwszą część opowieści miał już przygotowaną, potrzebował tylko jeszcze jednego detalu. Zanim opuścili jaskinie Orandera Halmarain przeczytała im wszystkim opowiadanie zawarte w jednej z magicznych ksiąg. Początek był tak uroczysty, że Trap natychmiast nabrał pewności o wielkiej ważności opowiadania. Pracował nad doborem słów, takim by jego opowieść stała się też ważna.
- Jest właściwym, by opowieść opowiedzieć tego dnia – zaczął spoglądając wzdłuż stołu chociaż niewiele widział przez załzawione oczy.
   Z dużą satysfakcją odnotował, że jedna łza właśnie spłynęła po policzku. Miły akcent.
-Nie wszystkie potwory stworzone przez czarodzieja Canoglida weszły do Deepdel tego straszliwego dnia, gdy walczyli ze sobą… biały i czarny mag.
   Nachylił się nad stołem i spojrzał w bok by lepiej widzieć myśliwych siedzących po tej samej stronie stołu. Siedzący tuż obok Umpth oddzielał ich od kendera.
- Zdarza się czasem, że coś rabuje twoje sidła, i nie wiesz co to było, czasami nawet wiesz, lecz nie zawsze, bowiem nie ma cię tam by to ujrzeć, musiałoby cię być dziesięciu czy dwudziestu…
- Rabunkowe wypady koboldów i goblinów – powiedział myśliwy – Znamy to dobrze. Dalej z opowieścią.
   Nie zwracał zbyt wiele uwagi na to co się tu gada dopóki kender nie zaczął o sidłach myśliwskich. Oczy mu się teraz zwęziły a usta zacisnęły w wąską kreskę.
- To prawda, jeśli tylko będą miały okazję to z pewnością obrabują sidła, lecz są jeszcze inne, znacznie niebezpieczniejsze stwory w południowych łańcuchach Gór Vingaard – powiedział Trap i się wzdrygnął.
   Ciągle pamiętał, że ta opowieść ma być ważna.
- Pamiętajcie o jednym… czarodziej Canoglid był sługą Takhisis, Królowej Smoków.
- Chcesz mi wmówić, że to smok rabuje moje sidła? – szydził myśliwy – Nie ma już smoków na Krynnie.
- Prawdziwych nie ma – zgodził się Trap – Lecz czy nie ma przypadkiem stworów, które są jak kostiumy noszone przez ludzi z Deepdel? Spójrz na plac, na wielkość i kształt drewnianej rzeźby. Spytaj sam siebie, czy to tylko czyjaś wyobraźnia, czy też gdzieś w górskim ukryciu może taka istota bytować – ponownie pochylił głowę – Ten Trapspringer, co to obrabował wędrowców, mógłby ci o tym prawdę rzec… gdyby jeszcze żył.
- Znałeś tego kendera? – z podejrzliwością w głosie spytał najroślejszy z wędrowców.
- Tak, obawiam się, że tak. Nie tylko go znałem… był moim wujkiem… obja byliśmy imiennikami tego samego przodka – niechętnie przyznał Trap.
   Lubił ten momencik, lecz wędrowcy robili się niecierpliwi a on naprawdę chciał opowiedzieć nową opowieść.
   Najbierw zbudował fundament opowiadania. Najpierw opowiedział jak to smokom podobne stwory przywołane przez czarno odzianego czarodzieja uciekły w serce gór w dniu straszliwej walki między magami jakieś tysiąc lat temu. Nie było ich więc w Deepdel, by biały mag mógł je zniszczyć.
- I dlaczegóż to nigdy o takich stworach nie słyszeliśmy? – zadrwił niedowierzający myśliwy.
- Ponieważ ci, którzy je widzieli nigdy nie pożyli dość długo by o nich opowiedzieć – wsparła opowieść Ripple – Pomyśl o tych myśliwych, których znałeś a którzy nigdy nie wrócili by sprzedać zdobyte futra.
   Spojrzenia, jakie teraz wymienili słuchacze sugerowały, że uwaga wtrącona przez Ripple była celna. Wielu takich, co do tej pory tylko drwiło nagle jakby potraciło kpiące uśmieszki.
   Trap plótł opowieść o grupie bandytów, którzy uciekli w góry by zmylić pościg. Znudzony Kenderski wyrzutek szwendając się wraz z nimi napotkał niewielkiego smoka.
   Stwór umiał mówić a był bardzo samotny więc zawsze rozmawiał ze swymi ofiarami nim je zabił. Smok zaproponował grę w opowieści, gdyby kender zdołał opowiedzieć coś lepszego od historyjki smoka to mógłby odejść bez przeszkód.
   Pozostali klienci gospody stłoczyli się wokół ich stołu. Kender dalej ciągnął opowieść jak to smok z kenderem uzgodnili stawkę zakładu, smok przyrzekł klejnoty ze swego skarbca a kenderski wyrzutek wywalił wszystkie skradzione drobiazgi z niezliczonych sakiewek jakie miał przy sobie. Skończyło się tym, że kender w końcu opowiedział wszystkie znane mu historyjki.
- I tak mały smok, któremu w międzyczasie apetyt wzrósł znacznie podczas słuchania opowieści i opowiadania własnych historii… a wszyscy wiecie jak głodne potrafią być smoki… po prostu połknął naszego wujka. I cała moja podróż, której celem byłó odnalezienie go i przyprowadzenie znów do Hylo, poszła na marne – zakończył Trap.
   W trakcie trwania całej tej opowieści postać tego drugiego Trapspringera stawała się dla Ripple coraz bardziej realna. Rozpłakała się na wieść o strasznej śmierci. Niedowierzający wciąż myśliwy dopatrzył się w opowieści pewnej nieścisłości.
- Jeżeli nikt nigdy tego smoka nie widział a kender jest martwy to skąd ty znasz tą historię?
- W bandzie rabusiów był pewien pół-goblin, co wyruszył razem z nimi na poszukiwania. On tą historię poznał. Wiecie jakie są pół-gobliny. Wymknął się I pozostawił wujka Trapspringera swemu losowi.
   Trap bardzo polubił to ostatnie wtrącenie. Też sprawiało, że opowieść stawała się ważna.
- Był tam pół-goblin – powiedział zamyślony wędrowiec z grupy obrabowanych – A oni nie zaryzykują własnej skóry nawet by chronić własną matkę.
   Jeden z myśliwych ciągle powątpiewał w opowieść Trapa. Inny ją zaakceptował i na historię kendera odpowiedział własną opowieścią. Opowieść ta wyraźnie uwiarygodniła wymysły Trapa. Wędrowcy nie zamierzali pozostać w tyle i każdy dodał jakąś opowiastkę. Słońce chyliło się już ku zachodowi, kilku upartych wieśniaków wciąż tańczyło na placu, lecz dwójka kenderów wciąż siedziała zasłuchana. Krasnoludy żlebowe już się wymknęły. Do tej pory krążyły po izbie, kończyły napoczęte kufle ale pozostawione na stołach przez gości gospody, którzy zebrali się przy stole gdzie opowiadano dziwne historie.
   Do izby weszła szukająca kenderów Halmarain. Uparła się, że maj wracać do izby i iść spać. Chciała by wyruszyli bardzo wcześnie więc poprowadzili opierających się żlebowców w górę schodów.

janjuz - 2014-08-25 21:45:03

Rozdział krótki więc dam dwa ;)


Rozdział 13
… i Astinus z Palanthas kontunuował…
   
   Draaddis Vulter stał przed czarną kulą w której Takhisis, Królowa Mroku, wyraźnie szalała
- Zgubił ich? – naciskała czarodzieja – Kalder ich zgubił?
- Posłaniec doniósł mi, że utknęli w labiryncie wąwozów na południu Gór Vingaard. Kalder, zgodnie z twoim rozkazem, wiódł grupę koboldów, lecz zostali zaatakowani przez gobliny. W czasie odpierania gobelinów kender i marchesti zdołali uciec… o ile w ogóle tam byli.
- Chcesz mi powiedzieć, ża na poszukiwania wysłałeś głupca? – warczała Takhisis.
   Iluzja setek, tysięcy pająków pokryła ściany, potem podłogę a potem pokryła całe umeblowanie pokoju maga.
- Moja Królowa widzi wszystkie serca i czyta wszystkie myśli – Draaddis skłonił się wiedząc doskonale, że przyznaje jej zdolności jakich nie posiada, lecz troszkę pochlebstwa może ją ułagodzić.
- Moja Królowa wie, że niechętnie posłałbym głupca, lecz okoliczności potrafią zastawić sidła na stopy największych mędrców. Któż mógłby przewidzieć obecność bandy gobelinów lub, że kender w swej głupocie zwoła razem obie grupy i umknie przed rozpoczynającą się bitwą? Jest poza tym jeszcze jeden problem. Gobliny rozwścieczone atakiem idą krok w krok za koboldami i Kaldre. Bez wątpienia ujdzie tak im jak i kolejnym kłopotom.
- Nie do wiary! Gobliny, czy nie, jak Kaldre I jego koboldy mogli przegapić kendera I merchesti?
- Mógł to być zwykły pech, moja Królowo, bowiem mój wysłannik przysłał mi obraz, że podróżują z krasnoludem, Neidarem sądząc po stroju, oraz dwoma Agharami również w strojach Neidarów.
- Po kiego licha im Agharowie? Są jeszcze głupsi od kenderów – pytała Takhisis.
- Nie mam pojęcia, lecz jak powiedziałaś… połączona głupota krasnoludów glebowych i kenderów sprawi, że sami wpadną nam w ręce. Jaerume Kalder znajdzie kendera… i merchesti… nie mam wątpliwości.
   W rzeczywistości to Takhisis, nie Draaddis, wybrała do tej misji Jaerume Kalder i zmusiła czarodzieja to podniesienia go z umarłych i posłania w pościg za kenderem. I to ona wybrała koboldów jako sprzymierzeńców martwego rycerza. Czarno odziany mag miał nadzieję, że ona o tym pamięta. Za mądry był, by jej przypominać.
- Lepiej by ich znalazł – powiedziała a błysk wściekłej frustracji Królowej zagroził zwaleniem ścian ukrytego pod ruinami laboratorium Draaddisa.
   Uspokoiła się, lecz wciąż patrzyła na czarodzieja jednym, doskonałym okiem, powiększonym ogromnie prze kulę.
- Czy jesteś pewien, że przekonałeś go o ważności misji?
- Starałem się, moja Królowo…
- Ale czy starałeś się wystarczająco mocno?
   Przerwała. Oko mrugnęło kilka razy.
- A czy ty to rozumiesz?
   Czekała chwilę, a gdy Draaddis wciąż nie odpowiadał, ciężko westchnęła.
- Draaddis, mój ty niechętny lecz wierny sługo, jeśli będziemy mieli jeden kamień bramy, będziemy mieli drugi. Stanowią parę, tak jak twoje widzące dyski.
- Więc mając jeden możemy mieć drugi – mruczał pod nosem Draaddis.
- Czyż nie powiedziałam dokładnie tego?
- Jeśli ten drugi wciąż istnieje – odezwał się Draaddis – Powiedziałaś, moja Królowo, że niemowlę merchesti może zabić i pożreć kendera, i kamień też. Czy jego dorosły rodziciel może to samo zrobić z Oranderem i jego kamieniem?
- Orander jest martwy – odezwała się Takhisis – Musi być.
   Zorientowała się, że Draaddis nie ma pojęcia o co jej chodzi.
- Wkrótce po zniknięciu Orandera – niecierpliwie kontynuowała Takhisis – otwarto portal tuż na południe od Palanthas. Nie sądzę, by został użyty. Mógł to być przypadek. Magowie czerwonych zawsze podróżowali między płaszczyznami i nie jest niczym niezwykłym, że otwierali ścieżki do własnego zniszczenia.
   Draaddis skłonił głowę. On też podróżował po innych płaszczyznach, lecz nie miał zamiaru przypominać o tym Królowej w tej chwili. Niczego się nie zyskuje przeszkadzając bogu.
- No właśnie – potwierdziła królowa prawidłowo odczytując jego myśli – Wnioskuję z przesłanek, że czerwony mag jest martwy, i że dorosłe merchesti posiada kamień i usiłuje dostać się do tego świata w poszukiwaniu młodego.
   Draaddis nie był głupi, wcale a wcale nie był mimo, że Królowa często szydziła z inteligencji śmiertelnika. Bogini sama rozszerzyła mu umysł i teraz był w stanie dostrzec błąd w jej rozumowaniu. Jeżeli kamienie bram był sparowane a dorosłe merchesti z Płaszczyzny Vasmarg użyło jednego, to portal otworzyłby się blisko kendera, który posiada drugi z nich. Tak więc mali złodzieje wciąż byli gdzieś blisko południowego krańca łańcucha Gór Vingaard, wciąż bardzo daleko od Palanthas. Rozumowanie Królowej było błędne, lecz nie ośmielił się jej tego powiedzieć.
   Będzie miast tego odgrywał durnego śmiertelnika, zachowa odkrycie dla siebie jak długo się da i będzie miał nadzieję, że ona sama swą pomyłkę odkryje.
- Dorosłe merchesti – zamruczał do siebie – Tylko, że ono nie może przejść przez portal, jeśli został on otworzony…
- Nie staraj się udawać głupszego niż jesteś w rzeczywistości – palnęła Takhisis – Portal otworzył Orander. Otworzył go dla siebie. Kiedy używał kamieni to trzymał je nie dalej niż trzy stopy jeden od drugiego a brama uformowała się pomiędzy nimi.
- Jeżeli merchesti trzyma jeden kamień to czy luka w osnowie materii między światami będzie dosyć wielka by potwór wszedł do naszego świata?
   Podstawowe studia Draaddisa to nekromancja. Niewiele czasu i myśli poświęcił płaszczyznom istnienia i subtelnościom portali. Jak wielu innych magów używał portali gdy ich potrzebował, lecz wiedział o nich tylko tyle ile potrzebował by służyły jego celom.
- Czy merchesti jest wystarczająco inteligentne by użyć kamienia? – pytał czarodziej.
- W swoim czasie – odparła Takhisis – Dojrzałe merchesti posiadają poza tym własną magię. Wyczuło moc kamienia i kiedy zabiło Orandera to przypuszczam, że wzięło kamień i go posiada. Ich umysłowość nie jest ludzka, lecz choć myślą powoli są w stanie rozwiązywać problemy. I pamiętaj o jednym; znane są z otwierania własnych portali, choć czynią to bardzo rzadko.
- Ile czasu może zająć merchesti nauka używania kamienia? – Draaddis był równie niecierpliwy co jego Królowa.
- Całe lata, może nawet całe twoje życie jeśli pozostawić wszystko w rękach istot z płaszczyzny Vasmarg – odparła Takhisis – Tak czy inaczej, przyjdzie po swoje młode. Otwierając ten portal Orander uruchomił nieunikniony ciąg zdarzeń prowadzących do zniszczenia. Jeśli dopadniemy drugiego kamienia to będziemy w stanie pomóc potworowi w przejściu do tego świata na czas byśmy my rozwiązali nasz kłopot.
- Pomóc w przejściu… sprowadzić tu potwora?
- Tak! – Takhisis syknęła niecierpliwie a dwa dzbanki na półce pękły od siły jej nastroju.

* * * *
   Dwieście stop powyżej sklepienia laboratorium stary wilk zbudził się z przerażającego snu. Skoczył na równe łapy węsząc otaczjące go zło. Teraz już w pełni rozbudzony widział tylko światło księżyca przebijające się przez plątaninę korzeni zasłaniających pieczarę.
   Dziwił się skąd u niego tak potworne sny.



Rozdział 14
   Wujek Trapspringer, jak każdy zresztą kender, miał bardzo lekki sen…

   Trapa zbudziło nieregularne stukanie. Usiadł na sienniku i ujrzał słońce przebijające się przez niezbyt czyste okno. W narożniku pokoju siedział Beglug dzierżąc w garści jeden z butów Groda. Młody potwór przeżuł już resztki jedynego krzesła jakie było w pokoju i dziwnie spoglądał na drewnianą podłogę. Zobaczywszy mrówkę czołgającą się pomiędzy deskami Beglug zmiażdżył ją i złośliwie zachichotał.
- Mały potwór – odezwała się Halmarain.
   Wstała z posłanie I poszła przez pokój w kierunku bagaży, chciała znaleźć grzebień.
- Beglug znaleźć nowa zabawa – powiedział Grod – Ale mieć własny but.
   Krasnolud żlebowy wyrwał z rąk merchesti swój but i go włożył.
- Wulkan Brzuch zły.
- Nie wierzę w to – rzuciła Ripple.
- Jeżeli zamordowanie i pożarcie psa oberżysty nie było złem, to ja już nie wiem co nim może być – rzekła Halmarain.
- No, nie jestem pewien – upierał się Trap – oberżysta powiedział, że jego pies jest złośliwy więc może Beglug zabił go bo został zaatakowany. A wiesz dobrze, że on je wszystko.
- Wulkan Brzuch zły – ogłosił Grod wspierając opinię czarodziejki.
- Nie! Nie jest!
   Trap zaczynał się już złościć na krasnoludy żlebowe za takie powtarzanie ostrzeżeń czarodziejki, istne echo.
- Może nie bardzo zły – powiedział Umpth.
   Jedynym zarzutem Umptha w stosunku do małego potwora była okazjonalna chęć przeżucia koła od wozu. W innych przypadkach brat Groda nie przejmował się Beglugiem prawie wcale.
   Zabawa trwała do późnej nocy. Nasi podróżnicy wrócili co prawda bardzo wcześnie, lecz nie spali zbyt dobrze z powodu hałasów dobiegających z zabawy na placu. Spakowali rzeczy i zamaskowali ciemną skórę Begluga jaśniejszym makijażem po czym dopasowali mu fałszywę brodę i perukę. Słońce stało już dość wysoko gdy wreszcie zniśli rzeczy na dół i pojawili się we wspólnej izbie gospody. Ober zysta pojawił się wkrótce i przyglądał grupie pochłaniającej śniadanie.
- Gdzie się podziało krzesło z waszego pokoju? – spytał Groda jako, że ten siedział najbliżej.
- Wulkan Brzuch zjadł krzesło – odparł Umpth wskazując na Begluga.
- Chcę wiedzieć co się stało z krzesłem z waszego pokoju – upierał się oberżysta wyraźnie uznając prawdę za kiepski żart.
- Też chciałabym wiedzieć – warknęła Halmarain w kierunku gospodarza.
   Zaskrzeczała głośno zapominając, że powinna imitować głębsze tony głosu krasnoludów.
- Zapłaciliśmy sporo za ten pokój a nie mieliśmy nawet na czym usiąść, wyłącznie posłania. Nie chciałam ci skargami zawracać głowy wcześniej bo byłeś zajęty całą noc ale teraz masz czas by złożyć przeprosiny za doznane niewygody.
- Na placu jest mnóstwo krzeseł i ławek – powiedziała Ripple – Ktoś pewnie wziął na zabawę i to i zapomniał przynieść z powrotem, a może i nie… może wstawił do innego pokoju, nigdy nie wiadomo co ktokolwiek…
- Masz zamiar przeszukać nasze bagaże, by sprawdzić czy ci nie zabieramy? – spytała ze śmiechem Halmarain przerywając jednocześnie gadaninę Ripple.
   Krzesło było całkiem spore, z wysokim oparciem i grubymi podpórkami. Nie mogło zmieścić się w żadnym z pakunków nawet gdyby rozebrali je na części. Wraz z bagażami leżały jeszcze ich pancerze. Zdecydowali, żeby ich dziś nie zakładać. Ciepły poranek obiecywał niezły upał w godzinach późniejszych.
   Oberżysta potrząsnął głową i odszedł.
- Strata krzesła i jeszcze nie mogę znaleźć psa. Nie wiem czy te zabawy są warte takich kłopotów – zamamrotał i zniknął w tylnych pomieszczeniach gospody.
- Powinniśmy coś zrobić z dietą Begluga – powiedziała czarodziejka gdy tylko zebrali rzeczy i opuścili gospodę w drodze do stajni.
   Halmarain potykała się pod ciężarem pancerza oraz wiszącego u pasa topora. Reszta jej ładunku i tak była podzielona między pozostałych. Centralny plac był teraz kompletnie pusty. Nie było w tym nic dziwnego bowiem zabawa trwała niemal do samego rana. Czarodziejka wyszła na otwartą, pustą ulicę i kazała krasnoludom glebowym umyć się w końskim korycie.
   Jeśli wierzyć gadkom w gospodzie z poprzedniego wieczora to wygodny szlak wiódł z Deepdel do Ironrock. Ponieważ alternatywą była podróż przez usiane goblinami góry zdecydowali się zaryzykować spotkania z wędrowcami na szlaku.
- Wieść, że między nami jest kender pewnie utrzyma większość obcych na dobry dystans od nas – powiedziała Halmarain gdy opuścili wioskę.
- Czarodziej więcej mówi źle – stwierdził Umpth i potrząsnął głową aż mu ciemna broda zafalowała – Nie jak kender, nie jak potężny klan Agrest.
- Ależ to oczywiste, że ona nas lubi, poprosiła żebyśmy jechali razem z nią, prawda? – sprzeciwiała się Ripple – Będzie jej przykro gdy zda sobie sprawę jak to zabrzmiało. Ale pomyślcie. Gdybyście byli tak mali jak ona to też balibyście się wszystkiego… nie zwracajcie uwagi na jej skargi… choć muszę powiedzieć, że ma ich w zapasie dużo…
- Nikt nie musi za mnie przepraszać! – strzeliła Halmarain.
   Jadący jako pierwszy Trap obejrzał się ponuro przez ramię. Miał właśnie sformułować własne obiekcje co do niesprawiedliwych oskarżeń jednak krasnoludy żlebowe okazały się szybsze.
- Człowiek nie lubi kender? Zapytał Umpth Groda tocząc jednocześnie koło przy boku swego kuca.
- Lubi kender bardziej niż czarodziej – odparł Grod.
- Czarodziej ma zły humor – rzekł Umpth.
- Czarodziej żyje zły humor – zgodził się Grod.
- Nie potrzebuję krytyki ze strony brudnych żlebowców – odpaliła Halmarain.
- Lepszy brud na ciało niż w głowa – oznajmiła Ripple udając mowę Agharów, lecz głos wyraźnie zdradzał irytację – Osobiście wolę krasnoludy żlebowe od małych ludzi z małymi umysłami.
- Myślisz, że duzi ludzie mają lepsze umysły? – spytał Trap siostrę – Ciekawe jak to jest z gigantami.
- Mam nadzieję, że się dowiecie – oznajmiła Halmarain.
   Twarz miała z gniewu poczerwieniałą. Pozostała teraz trochę w tyle pozwalając by kender oraz krasnoludy żlebowe, których kuce wciąż wiodła Ripple, jechali z przodu.
   Kender, nie złoszczący się długo i nie pieszczący złego humoru, zaczął się zastanawiać co też można będzie znaleźć w Ironrock.
- Nazwa brzmi tak, jakby to było krasnoludzie miasto – zasugerowała Ripple – To może być interesujące. Krasnoludy robią wspaniałe rzeczy.
- To jest forteca – zawołała Halmarain usłyszawszy o czym mowa – Zbudowana, jak mniemam, w czasach samego Humy.
   Jechali tak przez godzinę. Para kenderów prowadziła w tym czasie kompletnie bezowocną, lecz wartką wymianę przypuszczeń na temat Ironrock. Odciągnęło to uwagę krasnoludów glebowych od toczonego koła. Gdy już trzeci raz im upadło i cała grupa musiała się zatrzymać gdy Trap zsiadał z kuca by je podnieść, kender stanął i uważnie przyglądał się niewielkim, młodym drzewkom rosnącym tuż obok.
- Więc? – spytała Halmarain ze zwykłą niecierpliwością w głosie – Jedziemy dalej czy nie?
- O, tak, oczywiście, jedziemy – Trap sprowadził kuca z drogi i uwiązał do drzewa – Mam chyba dobry pomysł. Ripple, pomóż mi.
   Podczas gdy mała czarodziejka siedząc na kucu narzekała na kolejne opóźnienie Trap wyjaśniał pomysł siostrze. Używając wiszących u pasa noży każde z nich wycięło wąską żerdź z widelcowatym zakończeniem. Porównali je, by się upewnić, że są identycznej długości, gdzieś około siedmiu stóp. Wtedy Trap uciął jeszcze jeden kawałek, grubszy, mocny, długi na jakąś stopę. Przynieśli te kawałki do koła.
- No a teraz potrzebujemy tylko kawałka linki albo rzemienia – powiedziała Ripple.
   Oboje rozpoczęli przegląd sakw i sakiewek. Ripple wyciągnęła bransoletkę, którą podniosła gdy taca wystawowa jubilera w Lytburgu się przewróciła. Patrzyła na nią teraz z dużym zaskoczeniem.
- Byłam pewna, że mu ją oddałam.
- A to skąd się tu wzięło?
   W dłoni Trapa błyszczały trzy szklane fiolki pełne jakiegoś ciemnego płynu.
- To moje, ty złodziejaszku – krzyknęła Halmarain.
- No cóż, nie powinnaś ich tak zostawiać byle gdzie to nie musiałbym ich zabierać dla ciebie –powiedział Trap i nieobecnym ruchem… wrzucił fiolki z powrotem do sakwy.
   Znalazł kłębek mocnego sznurka i kilka cienkich skórzanych rzemyków.
   Krasnoludy żlebowe patrzyły zaciekawione jak Ripple przytrzymywała koło podczas gdy Trap pakował krótki kawałek drewna w otwór osiowy. Przywiązał widelcowate zakończenia oby żerdzi do krótkiej ośki.
- Koło jest magia, nie do pracy – zauważył Umpth.
- Nie praca – zgodził się z bratem Grod.
- Dlaczego nie? Ciężko pracowaliście ciągnćć je wszędzie od czas jak was poznaliśmy – odpalił Trap – Tym sposobem nie będzie wam więcej upadać.
   Kilkoma szybkimi ruchami związał tępe końce żerdzi i umocował je do siodła Umptha.
- Teraz koło nie będzie ci uciekać – Trap wyglądał na dumnego ze swej inwencji, właśnie wynalazł rodzaj włók.
- Może teraz pojedziemy dalej? – naciskała Halmarain.
   Trap się odwrócił i zmarszczył w gniewie, lecz szybko o gniewie na czarodziejkę zapomniał. Roześmiał się głośno widząc co dziej się za jej plecami.
- Hej, popatrzcie! Beglug polubił swoje odzienie nawet bardziej niż myśleliśmy – śmiał się głośno.
   Poranek był gorący. Mały demon zdecydował, że jest u wystarczająco ciepło nawet bez ubrania. Zatrzymywał się co chwila i zdejmował to spodnie, to koszulę. Pozostał tylko jeden rękaw od koszuli. Spodnie zniknęły. Reszta właśnie wypychała mu usta.
-Potwór!
   Halmarain wglądała jakby miała zamiar zabić merchesti.
- Podobno miałeś mieć na niego oko – ze śmiechem wołała Ripple – Nie można go oskarżać o brak zdrowego apetytu.
   Merchesti stanowił zabawny widok kiedy tak siedział w metalowym hełmie, z krasnoludzką bodą I w butach. Poza tym był kompletnie nagi. Ponieważ bardzo starannie nakładali mu na twarz dłonie pastę koloru ludzkiego ciał to teraz stanowił widok jeszcze dziwniejszy bowiem reszta ciał była barwy głębokiej szarej zieleni.
- W jaki sposób zdołał zdjąć spodnie przezuty? – pytała Ripple jednocześnie wyjmując opończę z paczki i dosiadając kuca.
- Następnym razem, gdy będzie rozbił coś zabawnego gdy nikt nie patrzy to my powinniśmy patrzeć – powiedział Trap.
   Wziął opończę od Ripple i obwiązał ją wokół szyi Begluga. Jakoś musieli przykryć szarozielone ciało albo będą zmuszeni opuścić trakt.
- A to dobre! MAmy na niego patrzyć gdy na niego nie patrzymy – śmiała się Ripple I już prowadziła kuce krasnoludów w stronę drogi.
   Jechali przez większość poranka, lecz słońce, bezchmurne niebo i bezwietrzny dzień dopełniły miary. Było wściekle gorąco. Droga była właściwie całkiem prosta, lecz powoli się wznosiła a łby kuców powoli opadały. Spod kopyt podnosił się gorący kurz. Kiedy wię doszli do niewielkiego zagajnika z głębokim cieniem i płynącym wartko strumieniem to nawet mała czarodziejka była zadowolona z postoju.
   Rozładowali zwierzęta, dali im się napić ze strumienia i spętali tak, by mogły spokojnie pojadać trawy i poszycie leśne. Po gorącym kurzu drogi wilgotne powietrze wokół małego strumyka było wcieleniem świeżości i słodyczy.
   Ostatnej nocy Halmarain spała najmniej ze wszystkich siedziała więc teraz oparta o drzewo i drzemała. Umpth i Grod grzebali wokół pni drzew a Beglug już przeżuwał kawał suchego konara, który trzymał prawą ręką, podczas gdy w lewej trzymał kawał tęgiego kija którym usiłował palnąć wiewiórkę. Była daleko poza jego zasięgiem.
   Para kenderów siedziała nad strumieniem i przeglądała zawartość sakiewek, z jednej strony był to omal obowiązek a drugiej ulubiony sposób spędzania wolnego czasu.
- Och, to jest miłe – zawołała Ripple gdy Trap przyglądał się bardzo sprytnemu krzesiwu, najwyraźniej krasnoludzkiej roboty.
- Kiedy go dostałeś? – spytała wyciągając rękę, chciała się lepiej przyjrzeć.
- Nie wiem – odparł Trap.
   Podał go jej lecz jednocześnie aż się cały zmarszczył wysilając pamięć. Był pewien, że jeszcze wczoraj go nie miał.
- Kiedy… to chyba wczoraj – powiedziała sennie Ripple – a skąd… bez wątpienia czyjejś kieszeni.
- Nie prawda! – powiedział Trap – Pamiętałbym o tym. To interesujące.
   Wyciągnął z sakiewki jeszcze kilka drobiazgów: plątaninę zakrzywionych metalowych prętów, które okazały się rusztem do pieczenia, wiązkę piór spętanych sznurkiem z nanizanymi paciorkami i niewielki nóż z rękojeścią wysadzaną klejnotami.
- Ktoś chyba pomylił moją sakwę z własną – powiedział Trap – Miał naprawdę dobre rzeczy. Chciałbym wiedzieć kto to był, pewnie chciałby je mieć z powrotem.
   Znalazł również przedmioty już zapamiętane. Na przykład niewielką, uroczą, szklaną fiolkę, którą zabrał z kieszeni krasnoluda, pogłaskał palcami i sprawdził a kiedy chciał oddać to krasnoluda już nie było.
   Czarodziejka parsknęła i przymknęła oczy jakby nie chciała widzieć co też jeszcze może kender wyciągnąć z torby.
   Przyszła kolej na niespodziankę dla Ripple.
- Nie myślałam nawet, że mam tyle kawałków stali – powiedziała – Nic dziwnego, że sakiewka była ciężka.
   Zmarszczyła czoło i sięgnęła do innej sakwy. Wyciągnęła niewielką, zaciąganą sznurkiem sakiewkę.
- Te tutaj są moje. To skąd się te wzięły?
   Podniosła rękę wypełnioną monetami.
   Rozmowa całkowicie wybudziła Halmarain. Usiadła wyprostowana I przyglądała się kenderom.
- Grzebałaś w sakiewce Orandera! – krzyknęła oskarżycielsko.
- Nic takiego! – gorąco zaprzeczała Ripple.
- Nie, nie grzebała – Trap podniósł sakiewkę czarodzieja całkowicie wypełnioną monetami – Jest tak pełna, że omal nie pęknie.
   Halmarain podeszła i wzięła sakiewkę z rąk Trap, popatrzyła na nią i poobracała w dłoniach.
- Orander nigdy nie wspominał, żeby posiadał magiczną sakiewkę – powiedziała powoli – Nigdy nie słyszałam o zaklęciu, które może ciągle mnożyć monety. Jeśli takie istnieje to sądzę, że każdy mag byłby bogaczem.
   Oczy się jej nagle zwęziły. Popatrzyła ostro na Trapa.
- Zapłaciłeś za pokój ostatniej nocy…
- Oczywiście – odparł – Oberżysta nie był zbytnio ufny co, według mnie, nie jest najlepsze dla prowadzenia interesu. To znaczy, chodzi mi o to, że doprawdy niewielu ludzi można posądzać, że mają zamiar się wymknąć bez płacenia rachunku i to jeszcze zanim dostaną pokój. Musiałem zapłacić za wszystko z góry.
- Jesteś tego pewny?
   Te ciągłe podejrzenia i oskarżenia naprawdę rozzłościły Trapa. Właśnie oddała mu sakiewkę a on od razu odrzucił ją z powrotem.
- Jeżeli mi nie ufasz to sama ją trzymaj – warknął.
- Magiczka, magiczka, mądra jak tyczka – zaczęła dokuczanie Ripple wyraźnie rozwścieczona wątpliwościami Halmarain.
- Zabrać nas musiała, ale wiary nie dała – dodał Trap, szybko wpadając w rytm dokuczliwej gierki.
- Narzekaj, narzekaj, Halmarain szczeka – dokuczała dalej Ripple.
- Dość tego! – krzyknęła Halmarain.
- Kłóci i nudzi, dąsa, marudzi – odparł Trap śmiejąc się z własnego żartu jak z najsmieszniejszej rzeczy o której kiedykolwiek usłyszał.
- Warczy , marudzi, kąsa i brudzi – Ripple aż padła plecami na liściastą ściółkę i chichotała w ekstazie.
- Nie chcę tego więcej słuchać! - wrzeszczała czarodziejka.
- Jęczy i krzyczy i miota się wkoło! – Trap, dosłownie płacząc ze śmiechu, zwinął się w kulę.
- Jeszcze jedno słowo a skończycie jako żaby! – straszyła czarodziejka – Ja…
   Od strony drogi, po brzegu strumienia dotoczyło się koło krasnoludów żlebowych i gwałtownie przerwało wywód Halmarain. Koło minęło ją o włos. Za kołem gnał Umpth w towarzystwie Groda.
-  Kuce biegną – rzekła Umpth.
- Trzymam daleko z magią – powiedział Grod – Znaleźć dobra magia.
   Z tymi słowy machnął w ich stronę martwą wiewiórką. Jeśli sądzić z rozpłaszczenia ciała wiewiórki to straciła ona życie pod kołem dobrze załadowanego wózka.
- Beglug! – syknęła Halmarain szybko zapominając o kłótni i zrywając się na równe nogi.
- Skończcie pakowanie a ja zabiorę go między drzewa – Halmarain poleciał biegiem.
   Kenderska para wcisnęła swoje skarby w sakwy i zacisnęła rzemienie. Umpthowi dali sakwę zawierającą ubranie Begluga i już stali na brzegu strumienia patrząc jak nadjeżdża sześciu krasnoludów I ściąga wodze swoich wierzchowców. Wskazali na drzewa i strumień. Najwidoczniej też chcieli umknąć przed gorącem dnia i kurzem drogi. Grod stał wyprostowany i machał martwą wiewiórką jakby odganiał nadchodzące nieszczęście. Dwójka kenderów, zachwycona perspektywa spotkania nowych osób, pośpieszyła na skraj zagajnika od strony drogi.
- Cześć! – zawołał Trap – To świetne miejsce. Pod drzewami jest całkiem chłodno a woda w strumieniu jest naprawdę zimna. Chodźcie i przyłączcie się.
   Dwójka kenderów stała z uśmiechem naprzeciw sześciu krasnoludów. Sądząc z ubioru i uzbrojenia, Neidarów. Jechali na ciężkich, podgórskich kucach.
- Kender – powiedział jeden z krasnoludów – To może być jeden z bandy wyrzutków.
- Och, nie jesteśmy żadnymi wyrzutkami. Wędrujemy z ma…
- Z małym stadkiem kuców, parą Agharów i jednym Neidarem – szybko wtrąciła Ripple maskując długi ozór brata – Pozostali zbierają drewno na ognisko.
- Ognisko? W taki upał? – przywódca krasnoludów rzekł podejrzliwie – Napewno nie jesteście z bandy wyjętych spod prawa?
- Słyszeliśmy o tym kenderskim wyrzutku – odezwała się Ripple – Ale tylko o jednym, a nas widzisz dwoje.
- Wyrzutek, on martwy – rzekł Grod – To dobra historia, tak.

janjuz - 2014-09-01 18:43:21

I krótki rozdziałek bo dziś poniedziałek :)


Rozdział 15

   Szóstka krasnoludów to, w opinii Trapa, mężczyźni dojrzali choć jeszcze młodzi, żaden nie miał siwizny w brodzie. Uzbrojeni byli w ciężkie topory i kusze. Kuce poczuły wodę i natychmiast napięły wodze. Krasnoludy coś tam między sobą pomamrotały i jeden z nich, wciąż dzierżący topór i kuszę, wszedł w cień drzew. U pasa błyszczały mu sztylety a na hełmie pyszniły się bycze rogi. Takie wyposażenie czaszki mogło służyć za śmiertelnie groźną broń jeśli walnąć nią wroga.
   Krasnoludbył wciąż jeszcze na wpół oślepiony przez słońce więc omal nie wpadł na Groda. Krasnolud żlebowy pomyślał, że nowo przybyły chce go zaatakować więc odskoczył wstecz, zamachał martwą wiewiórką na Neidara i ostrzegł.
- Zrobić ciebie żaba.
   {DODGE} krasnoluda glebowego wprowadził go w obszar, gdzie cień lasu poprzecinany był kolumnami światła słonecznego. Zdjął hełm z powodu upału a taka kolumna wręcz uderzyła w blond głowę i wręcz ją rozświetliła. Drugi taki promień oświetlił martwą wiewiórkę. Podczas gdy reszta ciała ukryta była w cieniu to głowa oraz martwe ciałko zwierzęcia dosłownie płynęło w powietrzu.
   Krasnolud przez chwilkę popatrzył na Groda i opuścił broń.
- Tu jest Aghar – zawołał w kierunku kompanów.
   To proste stwierdzenie prowadziło do wniosku, że żadna, szanująca się banda wyrzutków nie miałaby wśród swoich członków krasnoluda glebowego. Reszta grupy Neidarów wjechała w cień i zsiadła z kuców. Ostatnich trzech prowadziło kuce obładowane pudłami i tobołami.
- Trochę tu chłodniej ale nie ma tu nic do roboty – powiedział Trap idąc z krasnoludami do strumienia.
   Sięgnął ręką do wodzy kolejnego jucznego kuca, lecz prowadzący go krasnolud trzymał skórzany rzemień mocno.
- Nie ma tu nawet ptasiego gniazda więc miło będzie mieć towarzystwo do pogadania. To twoja kusza? – spytał sięgając broni.
- Trzymaj złodziejskie łapy z daleka – warknął krasnolud.
   Trap cofnął się, uśmiech na twarzy zgasł.
- Nie uszkodzę jej – powiedział – I nie zabiorę. Myślisz pewnie o tym drugim Trapspringerze co to ludzie tyle o nim mówią.
- Cóż, jeśli jest inny to i dobrze, ale ten – tu krasnolud wskazał palcem twarz kendera – niech lepiej trzyma ręce we własnej kieszeni!
   Kender postarał się najlepiej jak umiał. Ponieważ zaś nie miał kieszeni wpakował ręce w głąb własnych sakw i palcami przelatywał ich zawartość. Musiał przyznać, że przynajmniej niektóre z nich są o wiele bardziej interesujące niż rzeczy krasnoludów, lecz tak czy inaczej chętnie dokonałby ich przeglądu.
   Pojawiła się Halmarain prowadząca Begluga, który teraz gapił się na nowo przybyłych. Jak to miała już w zwyczaju wpakowała nań zaklęcie uspokajające byle tylko utrzymać go z dala od kłopotów. Miał na sobie drugi komplet ubrań, buty, brodę, perukę i hełm. Popatrzył na podróżnych z małym zainteresowaniem po czym wtoczył się pod drzewo i zasnął.
- Dobrej dla was podróży i ciepłej komnaty na koniec wędrówki – powiedziała mała czarodziejka zwracając się do największego z krasnoludów.
   Pozdrowienie, jakiego użyła, było starą tradycją Neidarów, rzadko słyszaną od czasów Kataklizmu.
- Dobrej dla ciebie podróży, moje dziecko – odpowiedział z ukłonem – Tolem Garthwar, do usług. Za twoim pozwoleniem skorzystamy z cienia tych drzew i napoimy kuce.
    Oczy Tolema uważnie przeszukiwały lasek i przyglądały się szóstce podróżnych. Skupił się zwłaszcza na Beglugu, którego broda była przetykana gęstą siwizną. Wyglądał na najstarszego z obecnych więc to on powinien wypowiadać się imieniem młodej krasnoludki. Tolem zignorował kenderów oraz krasnoludów żlebowych, nie byli warci jego czasu i uwagi. Niski wzrost Halmarain i jej delikatna postura przypominały dziecko, zgadzał się z tym timbr głosu. Starała się co prawda mówić głębszym tonem jednak nadal był to dźwięk, jak na krasnoluda, bardzo wysoki. Wyraz twarzy Tolema wyraźnie żądał wyjaśnień czemu to Beglug tak go zignorował.
   Halmarain spojrzała w kierunku merchesti a potem na Tolema Garthwara. Podniosła mały palec do czoła i potrząsnęła głową.
- Stara rana – powiedziała – Uderzenie maczugi goblina całkiem pomieszało mu w głowie. Boję się, że ojciec mego ojca już nigdy nie dojdzie do siebie – ciężko westchnęła – Gdybym tylko zdołała dostać się do naszego ludu na wzgórzach niedaleka Palathas… tam miałby opiekę. To ciężka podróż, nawet, gdy pomagają przyjaciele.
   Tolem współczująco pokiwał głową.
-Samotna podróż to poważna sprawa dla dla tak młodej osoby, moja panno – zaznaczył – Podróżujemy teraz na południe w sprawach wielkie ważności, lecz…
- Och, nie jestem samotna – Halmarain dołożyła szybko starań, by powstrzymać go przed złożeniem oferty jakiejkolwiek pomocy – Para kenderów, a także krasnoludy żlebowe, to lojalni przyjaciele. Dopilnują aby podróż przebiegła bezpiecznie do samego końca.
   Krasnoludy poiły swe kuca podczas gdy Halmarain ubierała merchesti. Paki i siodła z kuców zostały zdjęte, przednie kopyta spętane i kuce krasnoludów mogły się spokojnie paść w towarzystwie innych zwierząt. Krasnoludy tymczasem skończyły robotę i siadły półkolem na ziemi w cieniu potężnego drzewa.
   Halmarain zabrała parę kenderów pod drzewa, jak najdalej od nowo przybyłych.
- Dotkniecie tylko jednej rzeczy należącej do tych krasnoludów a dokończycie żywota jako para królików.
   Trap się nachmurzył. Spodziewał się, że krasnoludy w tym upale zapadną w drzemkę I już sobie zaplanował przyjemne popołudnie spędzone na sprawdzaniu podróżnego wyposażenia tych obcych. Mała czarodziejka zupełnie poprawnie odczytała wyraz twarzy Trapa. Cicho zamruczała, wzięła głęboki wdech i wypowiedziała zaklęcie.
   Kender poczuł, że całe ramiona ma przyciśnięte do ciała, poza czubkami palców nie może poruszyć niczym.
- Coś ty zrobiła? – Ripple popatrzyła na własne ręce, które okazały się spętane zupełnie podobnie.
- Użyłam zaklęcia wiązania – odpowiedziała czarodziejka – Czy wolicie pozostać w tym stanie cały dzień, czy też przyrzekniecie, że nie będziecie nawet dotykać żadnej rzeczy należącej do krasnoludów?
   Kenderska dwójka przyrzekła z dużą niechęcią. Zgodnie z kenderskim zwyczajem, jak długo o tym pamiętają to związani danym słowem. Nie mieli żadnych wątpliwości, że czarodziejka odświeży im pamięć jakby co. Halmarain ich uwolniła,  lecz dopilnowała by oboje pozostali daleko od krasnoludów. Usiedli z przeciwnej strony półokręgu, zbyt daleko nawet dla ich sprytnych palców by sięgnąć krasnoludzkich paczek czy kieszeni.
   Normalna dla krasnoludów niechęć do kenderów szybko wyparowała, gdy Halmarain i Ripple podały szynkę i paro dniowy chleb po czym puściły to w koło. Żywność mieli jeszcze z Deepdel. Krasnoludy podały napitki: krasnoludzki miód; silny i idący do głowy. Jeden z krasnoludów, kiwdy już wszyscy napełnili brzuchy, nachylił w stronę Groda i powiedział.
- Czyż nie mówiłeś, że znasz opowieść o martwym wyrzutku?
- Trap zna opowieść – odparł Grod.
   Trap był już troszkę już znudzony, a poza tym pozbawiony możliwości badań,  więc pozwolił umysłowi na swobodną wędrówkę w kolejną wersję opowieści o Trapspringerze wyrzutku. Ciągle jeszcze boczył się na Halmarain z powodu wcześniejszych oskarżeń więc w opowieść wplótł maga czerwonych szat co to okazał się w końcu renegatem. Opowieść ciągnęła się przez całe, długie i gorące popołudnie a on wciąż potajemnie drwił z Halmarain czy zasługiwał na rozgniewane spojrzenia.
   Halmarain siedziała odwrócona plecami do drzewa pod którym spał Beglug więc nie zauważyła kiedy zaczął się budzić. Siedział i obserwował Krasnoludy jak podają jeden drugiemu gliniane dzbanki. Po kilkunastu minutach ruszył naprzód. Wziął jeden z dzbanów które krasnolud wstawił do strumienia dla ochłody i zabrał pod swoje drzewo.
   Trap omalże nie stracił wątku opowieści gdy tak obserwował jak merchesti opróżnia dzban jednym haustem. A później Beglug zjadł dzban.
   W opowieści Trapa nagle ni stąd ni zowąd, pojawiła się grupa kamiennych golemów wydających głośne, trzaskające dźwięki. To Trap usiłował zamaskować dźwięki Begluga chrupiącego dzban. Straszny malec rozejrzał wokoło szukając czego jeszcze na przekąskę gdy wreszcie ujrzała go Halmarain. Obróciła się tak, by krasnoludy nie widziały układania zaklęcia i po paru sekundach Beglug znów się zwinął i zasnął pod drzewem.
   Krasnoludy żlebowe poszły się gdzieś włóczyć więc tylko Ripple, Halmarain i szóstka podróżnych usłyszeli jak to wymyślony Trapspringer spotkał swe przeznaczenie w ognistej kuli.
- A niech mnie, dobra opowieść – gratulował kenderowi Tolem – Najgorszy upał dnia już za nami więc chyba ruszymy w dalszą drogę.
   Podczas gdy krasnoludy powstały i zaczęły pakować juki Halmarain i para kenderów odkryli, że Beglug gdzieś się znowu zapodział. Zaklęcie uspokojenia znów się zużyło. Znaleźli go nad brzegiem strumienia jak pakował kij do nory niewinnego borsuka.
- Zaklęcie uspokojenia jest chyba za słabe – powiedziała Halmarain gdy wrócili załadować swoje kuce – Chyba popracuję nad czymś mocniejszym.
   Zanim wrócili krasnoludy już odeszły kontynuować podróż. Zabrali kuca Halmarain a zostawili w zamian kościste i chyba niezbyt Zdrowe zwierzę.
   Czarodziejka popatrzyła na pozbawione ducha zwierzę a potem zapatrzyła się na drogę.
-Powinnam była pozwolić byście wraz z Ripple okradli ich do gołej skóry – powiedziała.
- Przestań tak gadać! My nie kradniemy – sprzeciwiał się Trap – Ile razy mam ci to powtarzać? Tylko dlatego, że ludzie nieostrożnie obchodzą się z własnymi rzeczami, albo dlatego że sięgają właśnie do swoich sakw a my jesteśmy przypadkiem obok i oni włożą…
- Nie mam ochoty tego wysłuchiwać – warknęła Halmarain.

janjuz - 2014-09-07 20:38:04

Rozdział 16

   Popołudnie okazało się chłodniejsze i Halmarain zaczęła się niecierpliwić, chciała ruszać dalej. Kenderzy zdążyli już przebadać cały zagajnik więc obiekcji nie mieli i szybko osiodłali kuce. Stary kuc, pozostawiony przez krasnoludy, wydawał się zadowolony z mniejszego obciążenia grzbietu. Krasnoludy żlebowe nadal nie nauczyły się prowadzenia wierzchowców, lecz okazały prawdziwy talent do robienia rzeczy użytecznych z dostępnych materiałów. Umpth znalazł kawałek liny pozostawionej, jak z uporem twierdził, przez krasnoludy. Zawiązał na tej linie trzy kolejne pętle i umocował całość do lewego strzemienia przy siodle Halmarain.  Wykazał się nawet zmysłem praktycznym zupełnie nie przystającym do dziecinnego czasem zachowania, przy dolnej pętli pozostawił luźny kawałek liny. Po tych pętlach czarodziejka lekko wspięła się w siodło. Kiedy już siedziała wygodnie, jednym ruchem mogła wciągnąć prowizoryczną drabinkę i umocować luźną linkę do siodła, co chroniło ją od zaczepiania o trawy i krzaki na szlaku.
- Okazuje się, że i Agharowie potrafią być użyteczni – przyznała, gdy już sprawdziła nową metodę dosiadania kuca.
   Trap był już gotów do wyruszenia a Halmarain chwyciła wodze kuca Begluga i kuca jucznego i uwiązała je z tyłu siodła. Ripple szła z tyłu prowadząc kuce Groda i Umptha. Koło od wozu, znów przymocowane do swego rodzaju włóka, toczyło się za Umpthem.
   Wiodąca na północ droga, którą jechało się z Deepdel do fortecy Ironrock kręciła mocno podnóżem wzgórz. Skupiska drzew w jakich schronili się przed słońcem w południe ustąpiły teraz łagodnym stokom wzgórz pokrytym niskimi krzewami, ciągnącym się aż do łańcuchów górskich widocznych w oddali.
   Zanim jeszcze zaczęli kolejny etap podróży ustawili kuce w szeregu i uważnie przyjrzeli się mapie Trapa.
- Gdy pomyśleć o całym trudzie jaki kartograf włożył w tą mapę to aż się prosi, żeby tu dodać kilka praktycznym detali – parsknęła czarodziejka – Nie ma tu ani Deepdel ani drogi Ironrock.
- Cóż, i tak jest to piękna mapa – odparł Trap, broniąc swe, niezbyt ładnie nabytej, własności.
   Zwinął ją ostrożnie i umieścił na powrót w sakwie. Miał już dać ostrogi kucowi gdy Umpth się nagle odezwał.
- Krasnoludy z powrotem – oznajmił.
   Trap się obrócił i spojrzał wstecz. Drogą galopowała szóstka krasnoludów. Kender wzniósł się w siodle. Już miał im pomachać gdy Halmarain wyciągnęła rękę i pacnęła go w dłoń.
- Co im zabrałeś? – zapytała z gniewem w głosie i wyrazie oczu.
- Nic! – odpalił Trap – Przecież wiesz! Przecież trzymałaś na nas zaklęcie póki nie przysięgliśmy nic takiego nie robić.
- Okazuje się ,że za późno – wypluła gorzkie słowa i popatrzyła na drogę – Gonią jakby kogoś ścigali lub sami byli ścigani, tylko że nikt za nimi nie jedzie. Zabieraj nas stąd nim nas znajdą.
- Czarodziej gderać znów – mamrotał Umpth.
- Nie gdera, po prostu jest zmęczona – powiedział Trap tłumacząc wątpliwości na korzyść Halmarain – Jak będzie w lepszym humorze to przeprosi, ale wiem co masz na myśli, robi się znów…
- Dość tego – warknęła Halmarain – Ruszamy.
- Onie się pewnie zorientowali, że wzięli nie tego kuca i jadą go oddać – zasugerowała Ripple.
- Też mi opowieść – powiedziała Halmarain.
   Złapała wodze, obróciła kucem i pognała wstecz do niewielkiego lasku. W jej ślady pognały kice Begluga i juczny jako, że trzymała u siodła ich wodze.
- Trap opowie – powiedział Grod do Ripple jadącej za czarodziejką – Jego mówi dobra historia.
   Kenderka nie odpowiedziała. Cała jej uwaga była skupiona na drodze, nie ze względu na kuce, lecz aby ochronić koło podskakujące za Umpthem. Ponieważ Halmarain przjęła dowództwo Trap jechał obok siostry.
- Nawet nie dostałem się w pobliże ich bagaży – z ciężkim westchnieniem oznajmił siostrze – Zabawnie byłoby tam zajrzeć ale nie miałem nawet szansy.
- Ja też nie – odparła – Nie może im chodzić o nas. Naprawdę lepiej by było, żeby nie była tak podejrzliwa.
   Ripple cisnęła gniewne spojrzenie w plecy oddalającej się Halmarain.
- Pewnie jednak wracają oddać kuca – Trap zgadzał się wcześniej wyrażoną sugestią siostry.
- Nie uda im się wymienić go na własne zwierzę jeśli Halmarain będzie dalej tak uciekała – powiedziała Ripple – A jeśli my nie przyspieszymy to szybko stracimy ją z oczu.
   Trap był zmuszony się zgodzić. Słońce wciąż jeszcze dość ostro przygrzewało im plecy bowiem Halmarain prowadziła na wschód, prosto do wzgórz. Czerwona tarcza powoli zanurzała się za horyzont. Po kilku minutach mieli za sobą wygodną drogę i musieli przedzierać się między wzgórzami. Halmarain gnała jak szalona, tak bardzo pragnęła zgubić krasnoludy. Kenderzy galopowali za nią utrzymując kontakt wzrokowy, gdy nagle im zniknęła skręcając ostro na południe.
- Szybciej, skryła się za wzgórzem – powiedziała Ripple.
- Mogła by na nas zaczekać – uskarżał się Trap.
   Nie widział, by krasnoludy powracały do zagajnika. Mogli przecież pędzić drogą z powodów nie mających nic wspólnego z kenderami i ich grupką. Grupa Tolema mogła zgubić coś w drodze na południe i teraz wraca, by to znaleźć. O ile wiedzieli to w zagajniku nie zostało nic poza kawałkiem liny. Kenderom się nudziło więc przeszukali zagajnik w poszukiwaniu jakiejś rozrywki. Zauważyliby.
   Podczas gdy Ripple ścigała czarodziejkę Trap pozostawał w tyle. Był pewny, że krasnoludom nie może chodzić o nich. Gdy siostra ciągnęła kuce krasnoludów żlebowych wokół podnóża wzgórz on postanowił rozwiać podejrzenia czarodziejki. Zsiadł na ziemię, uwiązał kuca do krzaka by mieć go w polu widzenia i poszedł na szczyt najbliższego wzniesienia.
   Stał i obserwował, oczekiwał że ujrzy gnających krasnoludów na drodze lecz oni całkiem zniknęli mu z oczu. Po paru minutach znów ich ujrzał. Wyjechali z lasu i kierowali się na wschód. Jechali teraz wolniej, uważnie popatrując na ślady jakie zostawił Trap i jego towarzystwo.
   Jeden z krasnoludów spojrzał do przodu, ujrzał stojącego na wzgórzu kendera i głośno krzyknął. Porzucili teraz tropienie po śladach tylko galopem ruszyli w stronę Trapa.
- Witajcie ponownie – zawołał, gdy tylko się zbliżyli – Myślałem, że zmierzacie do Deepdel. Wróciliście, b oddać naszego kuca i zabrać swojego?
- Złodziejski kender! – zawołał przywódca krasnoludów – Szybko zdejmę ci łeb z ramion!
- A to czemu? Nie mam pojęcia dlaczego się złościsz. Ty sam zostawiłeś kuca. Myśmy nie zabrali go ot tak, bez powodu. Przecież zabrałeś naszego.
   Trap starał się być cierpliwy. Starał się ich zrozumieć. Był już zmęczony rzucanymi nań oskarżeniami, lecz starał się być rozsądny.
- I nie mamy żadnej z waszych rzeczy. Proszę, jeśli chcecie to mogę wam wszystkie pokazać – powiedział Trap.
   Otworzył pierwszą ze swoich wielu sakw i sięgnął głęboko. Fajnie się te rzeczy oglądało a jeszcze fajniej byłoby, gdyby mógł opowiedzieć związane z nimi historie. A może nawet uda się coś wymienić na rzecz nową i bardziej interesującą?
   Grzebał głęboko w sakwie, gdy poczuł przedmiot, którego tak od razu nie umiał zidentyfikować. Wyciągnął go na światło dzienne. Stał tak przez chwilę wpatrując się w złóty pierścień, myślał o jego jego pochodzeniu i w końcu przypomniał sobie wszystko. Znalazł go w skrzyneczce czarodzieja leżacej pod łóżkiem Orandera. Zamierzał odłożyć go z powrotem lecz w pośpiechu przy odjeździe całkiem zapomniał. Żeby go już nie zgubić włożył pierścień na palec i wzniósł rękę, by i krasnoludy mogły zobaczyć.
- To nie wasze. To należy do… - w ostatnie chwili przypomniał sobie, żeby nie wspominać o czarodziejce – do mojego przyjaciela – dokończył i zrobił krok naprzód w intencji pokazania pierścienia krasnoludom.
   Taki krok powinien wystarczyć na co najwyżej dwie stopy. Usłyszał tymczasem świst wiatru w uszach i nagle spostrzegł, że stoi u podnóża wzniesienia, jakieś pięćdziesiąt stop niżej. Rozejrzał się, wyraźnie zdumiony co też mogło się stać.
   Usłyszał okrzyki krasnoludów za plecami więc się odwrócił. Siedzieli wciąż jeszcze na kucach i otaczali puste miejsce.
- Och, to interesujące – powiedział.
   Usłyszał go najbliższy krasnolud. Odwrócił się gwałtownie w siodle i zaczął gapić się na uśmiechniętego Trapa.
- Dziwisz się jak to zrobiłem?
- Tam jest! – wrzasnął krasnolud – Stosuje jakieś brudne, magiczne sztuczki!
- Nic z tego! - zaoponował Trap.
   Po zastanowieniu jednak zmienił zdanie, lecz wolał nie informować o tym krasnoludów.
   Najbliższy z nich właśnie obrócił kucem i galopem zbliżał się do kendera. Trap nadal miał zamiar wywrócić sakwy na lewą stronę i dowieść, że nie ma żadnej z ich rzeczy. Na widok pędzącego krasnoluda pomyślał, że ten gotów go w pędzie rozjechać. Zrobił krok w bok. Tym razem znalazł się o pięćdziesiąt stóp bardziej na północ.
- Używając tego pierścienia powinno się nosić kapelusz – powiedział do siebie.
   Świst powietrza w takim ruchu był na tyle silny, że już przyprawiał go o ból uszu.
   Pierwszy krasnolud wciąż jeszcze galopował do miejsca, gdzie znajdował się kender zanim wykonał ostatni krok. Drugi już szarżował na nową pozycję Trapa.
- Ale cudowna zabawa – zawołał Trap.
   Tym razem wykonał dwa kroki i całkowicie minął czwórkę wciąż stojącą na zboczu. Zatrzymał się dwadzieścia stóp dalej. Przywódca krasnoludów, Tolem, natychmiast nań ruszył.
- Nie złapiesz – Zaśpiewał Trap i z radości skoczył w powietrze jednocześnie wykonując piruet.
   Po chwili uznał, że ten piruet był kompletną pomyłką. Kręcił się wciąż jeszcze gdy na wysokości czterech stóp przelatywał przez krzaki. Zupełnie jakby leciał w kilkunastu kierunkach jednocześnie.
   Krasnoludy starały się szarżować we wszystkich naraz kierunkach byle tylko go dopaść. Przelatując obok nich widział czerwone z wściekłości twarze i oczy dyszące zemstą.
   Przez chwilkę Trap jakby zawisł w powietrzu tuż nad Tolemem, który wyciągnął ramię by go chwycić. Przez jakieś chyba perwersyjne działanie pierścienia Trap okręcił się wokoło i spadł na zad kuca Tolema twarzą w kierunku przeciwnym do zwykłej jazdy.
   Zaskoczone zwierzę stanęło dęba. Tolem puścił wodze i chwycił się sidła byle tylko nie spaść. Trap tymczasem ześlizgnął się z zadu, potknął dwukrotnie i… był już ponad sto stóp dalej, stał u podnóża wzniesienia.
   Zachwiał się i siadł na ziemi. W głowie wciąż jeszcze mu się kręciło. Krasnoludy jeszcze go nie dostrzegły więc pozostał na miejscu i podczas gdy oni ganiali wokoło, on starał się przywrócić poczucie równowagi. Czwórka krasnoludów dobyła toporów i wykrzykiwała różne groźby i przekleństwa pod jego adresem.
- Znaleźć złodzieja! – krzyczał Tolem do pozostałych krasnoludów.
- I znów to samo. Znowu nazywają mnie złodziejem – mruknął Trap.
   Taki brak zaufanie zaczynał go już irytować.
- Już wiem! Ja wam pokażę! – oznajmił głośno w stronę pobliskich krzaków.
   Dziesięć magicznych kroków zaniosło go wokół wzgórza prosto do spętanego kuca. Znów miał w ręku hoopak.  Następnie zaś, tym razem ostrożnie stawiając kroki, podszedł i zatrzymał się dokładnie w środku grupy rozzłoszczonych krasnoludów.
   Pojawił się tak nagle, że reakcja zaskoczonych krasnoludów okazała się mocno spóźniona. Trap nie był zaskoczony ani spóźniony. Ostro zakończonym, stalowym końcem hoopaka dziabnął najbliższego krasnoluda w… tył. Krasnolud wrzasnął, podskoczył w siodle i spadł na ziemię.
   Pozostali ruszyli na kendera z uniesionymi toporami.
   Trap był pewny, że może wymknąć się pościgowi więc zrobił tylko dwa długie kroki w bok i… oddalił się o sześć stóp.
-Ups! – zamamrotał.
    Dał nura w krzaki ledwie unikając szarży krasnoludów tak skupionych na dopadnięciu go, że omal nie powaliły się nawzajem wymachiwaną bronią.
- Przepraszam! – zawołał i dał nura pod krzaki.
   Trzymał głowę nisko, przeskakiwał od krzaka do krzaka i ledwo, ledwo unikał krasnoludzkiego pościgu. Wpadł w gęste, wysokie zarośla. Był teraz niewidoczny. Podniósł kamień i, używając procy hoopaka, cisnął toczący się kamień po ziemi na północ.
   Krasnoludy pognał w kierunku wskazanym przez hałasujący kamień. Trap poczołgał się na południe a potem na powrót przedostał się do małego zagajnika. Krasnoludy tego nie powinny się spodziewać.
   A właściwie to mogli i o tym pomyśleć. Z ich strony patrząc to najmądrzej byłoby pomyśleć, że kender będzie szukał schronienia wśród drzew. Odszukał więc źródło o błotnistych brzegach i starannie przeszedł na zachód pozostawiając wyraźne ślady stóp, do momentu aż znalazł się na twardym gruncie. Wtedy skręcił na południe i ukrył się pod dużym, gęstym krzakiem.
   Poczuł się bezpieczny. Popatrzył na pierścień, zdjął go z palca i dokładnie obejrzał. Potrząsnął nim i przystawił do ucha. Chyba jednak magia nie chlupie tak jak woda w dzbanie. Włożył pierścień z powrotem i wykonał jeden, bardzo ostrożny krok. Magia nie wydłużyła kroku. Rozczarowany kender zdjął pierścień i schował go do sakwy.
   Nienawidził myśli, że mógł zużyć całą magię zawartą w przedmiocie. Takie kroki giganta to była wspaniała zabawa. I nawet kręcenie się w powietrzu było interesujące. A na dodatek dokonał czegoś istotnego. Powstrzymał krasnoludy, które teraz gdzieś błądzą w poszukiwaniu kendera, przed pogonią za Ripple i Halmarain.
   Tyle, że słońce było już nisko, niedługo się ściemni, i jak on ma odnaleźć siostrę i małą czarodziejkę?
   Trap siedział na ziemi w gęstwinie krzaków i myślał zarówno o krasnoludach jak i o swych towarzyszach.  Krasnoludy wciąż tłukły się gdzieś po krzakach gdy jeden z nich nagle dostrzegł ślady przy źródle.
   Po krótkiej naradzie wszyscy popędzili w stronę drzew. Ripple i cała reszta prowadząca zwierzęta była już daleko poza zasięgiem wzroku gdy pojawiła się wśród drzew grupa krasnoludów. Trap schował dobrze kuca i krasnoludy chyba pomyślały, że ich zwierzyna wróciła do zagajnika przy drodze.
   Kender przedarł się przez krzaki do swego kuca i wyruszył na poszukiwanie reszty grupy.
- Wiesz, sądząc po sposobie w jaki wywijali toporami to z pewnością nie byli przyjacielscy – powiedział kucowi – A mnie już męczy słuchanie, że jestem złodziejem. Żaden z nich nawet nie zbliżył się do mnie wystarczająco by cokolwiek wrzucić mi do sakwy.
   Tak dla pewności, żeby się całkiem upewnić, otwierał po kolei swoje sakiewki i palcami sprawdzał zawartość. Poza pięknym, małym kamykiem, który znalazł nad strumieniem nie było tam ani jednego przedmiotu, którego by nie miał nim spotkali krasnoludów.
   Wydobył ten kamyk i zbliżył do twarzy ponieważ słońce zaszło i ledwie go widział. Wyglądał na to, że kuc lepiej wie jak znaleźć drogę przez te krzaki. A to był tylko kawałek zwykłej skały wygładzony przez wodę. Podniósł go zanim nadjechały krasnoludy. Wkładając go do sakwy znalazł inny w sakwie. Wydobył go. W tym czasie mrok się już pogłębił więc nie widział drugiego kamienia, lecz pamiętał jego dotyk. Nie był wcale kamień tylko szaro zielony dysk szkła, który znalazł na podłodze laboratorium Orandera po ataku merchesti.
- To też miałem rzed spotkaniem z krasnoludami – powiedział wkładając go z powrotem do sakwy.
   Nie widział szlaku przed sobą więc zsiadł z kuca i poprowadził zwierzę szukając wciąż siostry i reszty przyjaciół.
   Godzinami tak szedł szukając reszty. Nie widział śladów więc zdecydował, że się zatrzyma na noc a rankiem ruszy na dalsze poszukiwania. Właśnie szukał wygodnego miejsca na  nocny  postój gdy wdepnął w sam środek ich obozu. Zaskoczył wszystkich tak po prostu wychodząc z ciemności.
- Trap! – krzyknęła Ripple I skoczyła od ogniska.
- Jemu nieżywy, dobra opowieść… - powiedział Grod.
   Na widok kuca ruszył naprzód i zaczął wymachiwać martwą wiewiórką chcąc odstraszyć wszystko, co wrogie. Umpth stał dzierżąc koło.
- Nie taki nieżywy! – odparł Trap i wprowadził kucyka do płytkiej groty, a właściwie zwykłego załomu skalnego w zboczu wzgórza.
   Ripple napełniła kubek herbatą i ucięła dla brata potężny kawał szynki. Położyła go na kromce wczorajszego chleba i Trap zaczął żuć. Halmarain oderwała się od studiów nad magiczną księgą.
-Zdołałeś utrzymać krasnoludy z dala od nas – powiedziała.
   Powiedziała to tonem tak zwykłym jakby niczego mniej się po kenderze nie mogła spodziewać.
- Oczywiście!
   Zaakceptował jej zdanie, że on to sobie wszystko zaplanował, że taki miał być skutek całej przygody.
- Oni naprawdę oszaleli. Nic z tego nie rozumiem – powiedział Trap – Ciągle nazywali mnie złodziejem a ty przecież wiesz, że nie mamy niczego co by do nich należało.
- Oczywiście, że wiem – Halmarain zadrwiła z tonu Trapa.
- To możesz go nagrodzić i pokazać jakąś miła magię – powiedziała Ripple z bojowym błyskiem oka.
- A Trap opowie historię – skrzywił się Grod.

janjuz - 2014-09-15 10:36:17

Coś króciutki więc dam dwa! :)


Rozdział 17

A więc najmniejsza nawet część historii nie zostanie utracona, Astinus zapisuje…

   Draaddis Vulter wywalił z siebie cały ciąg przekleństw, które obróciły przy okazji parę zdumionych myszy w koty. Uciekły natychmiast prosto w pomarańczową chmurkę jaka nagle wypełniła środek laboratorium.
    W chwili gdy kender wpakował zdobiony runami dysk widzenia do sakwy zarówno Draaddis jak i sama Takhisis całkowicie oślepli jeśli chodzi o jego położenie. Draaddis przypuszczał, że mały złodziej wręcz zapomniał, że go wciąż niesie. Tak czy inaczej, czarno odziany czarodziej pomyślał, że fakt iż kender wciąż go ma jest pomyślnym darem losu.
   Wcześnie czy późnie, wiedziony żądzą dotknięcia i zbadania swych rzeczy wyciągnie go z sakwy na światło dzienne. Gdyby natomiast pozostał porzucony na podłodze laboratorium Orandera to nie mieliby żadnego sposobu na określenie, gdzie też ten kender może się włóczyć.
   Drobnym pechem można nazwać sytuację, że mały złodziejaszek wydobył go w końcu na zewnątrz, lecz zrobił to w nocy i uniemożliwił tym czarodziejowi jasne określenie miejsca pobytu kendera.
   Stał teraz i zastanawiał się co czynić. Czy ośmieli się powiedzieć królowej, że w końcu ujrzał kendera, lecz nic więcej powiedzieć nie umie? Nie powie tego. Nie może. Wiedział, że Takhisis może go torturować tylko przez jego własny umysł a jednak wciąż drżał z przerażenia pamiętając iluzje jakie posiała mu w głowie.
- Więcej tam można było zobaczyć niż przypuszczasz – odezwała się Królowa przez kulę.
   Czarodziej obrócił się w miejscu. Był całkiem skołowany bowiem strach odessał mu całą krew z mózgu. Dojrzał rozbawiony błysk w oku bogini patrzącej z czarnej kuli. Najwidoczniej wiedziała, że rozważał czy powiedzieć, że widział kendera czy też nie. Ponieważ jednak nie wspomniała o tym zaniedbaniu więc i on nie zamierzał wydobywać go na światło dzienne.
- Mam szczęście, moja Królowo, że twój wzrok tak dalece przewyższa mój – odparł.
- Kender podróżował na wschód, w kierunku gór – poinformowała go Królowa Mroku – Są teraz niezbyt daleko na północ od miejsca gdzie przecięli południowy kraniec Gór Vingaard gdy szli na zachód.
- Najpierw szli na zachód, przecięli wyżynę, potem na północ ale tylko krótko, teraz na wschód z powrotem do gór?
   Draaddis podrapał się po uchu rozważając tak mylącą trasę kendera. Wzruszył w końcu ramionami na taką niekonsekwencję.
- W każdy razie możemy znowu ustawić Kaldre na ich tropie – powiedział swej pani.
- Tak, wyślij posłańca – Takhisis uśmiechnęła się do własnych wizji.
- Musimy odzyskać ten kamień jeśli chcemy sprowadzić merchesti do tego świata – zgodził się Draaddis.
- Och, przybędzie, i to nie jeden – szelmowsko uśmiechnęła się Takhisis – Kiedy zdobędziemy oba kamienie otworzymy portal szerzej i sprowadzimy ich tu więcej. Będą siać spustoszenie dokoła a świat Ansalonu znajdzie się w chaosie nie mniejszym niż podczas Kataklizmu.
   Takhisis odsunęła się od swej kuli. Cała jej twarz stała się teraz widoczna w świetle straszliwej poświaty gdy delektowała się samą ideą tego, co ma nastąpić. Nagle jej widok gwałtownie się wyostrzył.
- Lecz wpierw twój rycerz śmieci musi odzyskać od kendera kamień bramy.
- Odzyska, Królowo, otrzymał życie po to, by ci służyć. Jest ambitny a ty zaoferowałaś mu by jego sny stały się rzeczywistością…
- Staną się nią jeśli się pośpieszy – parsknęła Takhisis.
   Obraz pięknej kobiety zafalował i nagle jej prawdziwa postać – smok o pięciu głowach – zwijała się w kuli. Oczy, płaskie i bezlitosne, wpatrywały się w roztrzęsionego czarodzieja. I po chwili, równie nagle, pojawił się obraz ludzkiej, pięknej kobiety.
- Czy nie mówiłam ci, Draaddis, że to niemowlę będzie rosnąć? Szybkość z jaką to się dziej jest na razie niewielka, lecz każdego dnia może osiągnąć stan, gdy jego wzrost stanie się gwałtowny a on sam stanie się żarłoczny, będzie żarł wszystko co znajdzie się w zasięgu wzroku. Są znane z tego, że w trakcie gwałtownego wzrastania mają tak wilczy apetyt, że mogą pochłonąć nawet własnych rodziców. A teraz spójrz na kenderów! Kiedy wielki głód się zacznie oni będą pierwszym celem. Jeśli ta mała złodziejka ma wciąż kamień bramy to będzie on poważnie zagrożony.
- Jak… jak długo potrwa zanim rozpocznie się stadium gwałtownego wzrostu?
- Nie wiem. Nawet bogowie niewiele wiedzą o płaszczyźnie Vasmarg, a na dodatek to stworzenie zostało ze swego świata zabrane, co oznacza, że może wzrastać wolniej, lub odwrotnie, że o wiele szybciej.
- Popędzę Jaeruma Kaldre – odparł Draaddis.
- Dopilnuj tego. Czas nie pracuje dla nas, Draaddis. Ziemie Krynnu z każdym dnie stają się spokojniejsze. Nieufność spowodowana wojnami po Kataklizmie wygasa. Nie chcę mierzyć się ze światem zjednoczonym, gdy powrócę na twoją płaszczyznę.
   Wyraz twarzy Takhisis ukazywał głębokie niezadowolenie gdy oddalała się od kuli i wracała do postaci pięciogłowego smoka. Na zakończenie czarodziej widział już tylko jedną głowę dymiącą nozdrzami i wpatrującą się weń tymi płaskimi i bezlitosnymi oczami aż wreszcie obraz pokryła mgła.
   Przynajmniej nie torturowała, pomyślał wdzięczny za drobną łaskę. Tak czy inaczej, jeśli Jearume Kaldre nie odniesie sukcesu to on nie umknie gniewu Królowej na zbyt długo.

Rozdział 18
   Następnego ranka Wujek Trapspringer był doprawdy rad, że to siostra zadała pytanie nad którym i on się głowił…
- I dokąd teraz? – Ripple spytała Halmarain.
   Właśnie siodłały kuce. Mała czarodziejka wciąż starała się ściągnąć w dół łeb kuca, by założyć mu uzdę. Zwierzę było oporne i trzymało łeb wysoko.
- I po co próbujesz? – spytała Ripple zapominając wcześniejszego pytania.
- Nie jestem bezradna, tylko… pionowo pokonana – cisnęła czarodziejka starając się znów sięgnąć łba kucyka.
   Kiedy wreszcie skończyły siodłanie wierzchowców mogli wszyscy udać się w dalszą podróż. Poprzedniego wieczoru rozbili obóz u podnóża wysokich wzgórz. Kiedy wreszcie pojechali Ripple znów zadała poprzednie pytanie.
- Powinniśmy spróbować powrotu na drogę – powiedziała Halmarain lecz po chwili potrząsnęła głową – Nie na drogę, pojedziemy na północ przez pogórze. Musimy dojechać do Palanthas.
   Ripple ciężko westchnęła. Brat to dobrze rozumiał. Nie będzie żadnej możliwości by zawrzeć nowe przyjaźnie. Przygnębienie Ripple szybko ustąpiło pod wpływem zwykłego dla kenderów optymizmu.
- Ale zawsze możemy zobaczyć jakieś nowe stwory – powiedziała- Trap, pamiętasz gadki Studdera Rangewide’a o ograch, nagach, gryfach i…
- I satyrach, olbrzymach i bakali – Trap uzupełnił listę aż podskakując z podniecenia – Jeżeli tylko będziemy się trzymać blisko gór to może spotkamy doprawdy interesujące ludy!
- Wystraszycie mnie na śmierć! – wzdrygnęła się Halmarain – I pewnie ruszycie na poszukiwanie potworów gdy tylko odwrócę się tyłem. Naprawdę wolałabym używać dróg tylko, że wciąż ścigają nas krasnoludy no i pamiętaj, typek w opończy jest na twoim tropie. On ściga ciebie, nawet jeśli tego nie chcesz przyznać. Jeżeli Orander jeszcze żyja to jego szanse powrotu na Ansalon maleją z każdym, straconym przez nas dniem. I z każdym dniem rośnie niebezpieczeństwo, że rodzice Begluga przedrą się do Krynnu.
   Rozejrzała się wokół i dojrzała młodego potwora jak klęczał i patykiem wiercił w norze wiewiórki ziemnej.
- A on robi się gorszy z każdym dniem.
   Trap ciężko westchnął. Halmarain uparcie nie wierzyła małemu merchesti. Mały tymczasem zamarł i wpatrywał się w coś, co widział pod ziemią. Udowadniał  swą sprawność. Powoli cofnął patyk, którym dręczył wiewiórki ziemne. Jednym, błyskawicznym skrętem przegubu posłał sztych prosto w głowę niezbyt ostrożnego królika.
   Z okropnym chichotem przytruchtał przez obóz po czym wrócił na miejsce wciąż trzymając ogłuszone, małe zwierzę za tylną łapę.
   Trap podnosił właśnie siodło Umptha gdy usłyszał pisk królika i obejrzawszy się za siebie dostrzegł jak Beglug męczy zwierzę. Merchesti szarpał królika za przednie łapki jakby miał zamiar rozerwać wciąż jeszcze żywą istotę.
- Przestań!
   Trap chwycił swój hoopak i pobiegł przez obóz. Głośne chlaśnięcie drzewcem prosto w ramię małego potwora przekonało go do wypuszczenia ofiary. Królik prysnął w krzaki lecz przednie łapy co i rusz mu się podwijały i równie dużo biegł jak się zwijał. Beglug obnażył zęby na Trapa i warknął lecz kendera nie zdołał przestraszyć.
- Można zabić zwierzę, które chcesz zjeść, ale nigdy nie męcz ich dla zabawy – kender ostro pouczał małe merchesti.
- Nie zdołasz nauczyć go litości czy łagodności – powiedziała Halmarain.
   Beglug podrapał się po ramieniu i zaskowyczał patrząc na Trapa i małą czarodziejkę z żałosnym wyrazem oczu.
- I niech cię tylko nie ogłupi smutny wyraz oczu – ostrzegała – Jest złym demonem i nigdy nie stanie się niczym innym.
- Nauczy się, że nie wolno ranić dla zabawy – odparł Tarp.
   Był zdecydowany ucywilizować choć trochę małego merchesti.
   Trapowi nie podobał się brak jej zaufania wobec merchesti, lecz co gorsza, wystraszyła tym Groda. Mniejszy z krasnoludów żlebowych rozszerzał oczy na każde wspomnienie zła i już popatrywał na Begluga jakby spodziewał się, że mały potworek za chwilkę odgryzie ramię któremuś z jego przyjaciół.
   Następnego dnia wędrówkę prowadził Trap. Skręcił od razu lekko ku północy, prosto do podnóża wzgórz. O świcie, gdy weszło słońce, było bardzo pogodnie i spodziewali się jasnego, miłego dnia. Nie jechali jednak dłużej jak godzinę, gdy chmury zaczęły gęstnieć. Pół godziny później piorun uderzył w zbocze góry. Beglug zaryczał zachwycony i zamachał ramionami. Mała czarodziejka wydała głośny tak krzyk zaskoczenia, że kuce zaczęły się boczyć.
- Musimy znaleźć schronienie zanim kuce rzucą się do ucieczki – zawołała Halmarain.
   Trap się z nią zgadzał. Nie miał nic przeciw maszerowaniu przez góry, lecz podobnie do innych kenderów uwielbiał jazdę konną i nienawidził samej myśli, że mógłby stracić wierzchowca. Pogalopował przodem w poszukiwaniu jakiegokolwiek nawisu, który mógłby ich trochę ochronić przed zbliżającą się burzą.
   Daleko nie odjechał. Jadąc łatwym szlakiem napotkał płytką jaskinię z niskim, wąskim wejściem. Pozostali dołączyli doń dosłownie na parę chwil przed początkiem burzy.
   Wejście do jaskini było niskie. Musieli zejść z siodeł i zmusić kuce do pochylenia łbów zanim zdołali wejść.
- Kolejne opóźnienie – mruknęła Halmarain i  wprowadził kuca w półmrok.
   Bardziej w głębi jaskini Grod wręczał właśnie parę kijków Beglugowi jako przękąskę a tymczasem Umpth uwalniał koło z zaimprowizowanych włók.
- Dużo stóp iść – zawołał Umpth potrząsając z niezadowoleniem kudłatą głową.
  Dwójka kenderów oraz czarodziejka obrócili się w jego stronę i ujrzeli jak stoi przyciskając ucho do metalowej obręczy koła.
- Ten Krasnolud żlebowy… - Halmarain zaczęła już kolejną tyradę narzekań, lecz tym razem Trap jej przerwał.
- Nie czepiaj się go. Ostatnim razem to on miał rację – przypomniał kender.
   Oczy Halmarain błysnęły, lecz po chwili przytaknęła.
- Możliwe, że ta luźna obręcz jakoś wychwytuje i zwielokrotnia wibracje – powiedział, wyraźnie szukając logicznego uzasadnienia dla tego, co Aghar uznawał za magię – Powinniśmy zamaskować wejście do jaskini jeśli to tylko możliwe.
   Halmarain podbiegła do wejścia i wyjrzała na zewnątrz jaskini.
- Nikogo jeszcze nie widzę – powiedziała do Trapa – Dałbyś radę wyciąć ten wielki krzak i zaciągnąć go przed wejście? Ja uciszę tym czasem kuce.
   Trap wyskoczył na ulewę i sięgnął po nóż. Nie było go w pochwie u pasa.
- O do licha! Zgubiłem – mruknął.
   Sięgnął głęboko do sakiewki szukając drugiego noża, tego podobnego do noża Orandera. Palce napotkały na pierścień i zanim Trap się zorientował już go miał na jednym palcu. Znalazł nóż! Ku jego zaskoczeniu nóż ciął krzaki jak ciepły ser. Obrócił się I ruszył biegiem do wejścia do jaskini. Zrobił tylko krok I walnął o ścianę niskiego urwiska o jakieś trzydzieści stop dalej.
   Ten pierścień znów posiada magię! Tylko, że niestety teraz może tylko spowodować kłopoty z powrotem do jaskini.
   Z dużą niechęci  zdjął pierścień z palca i wrzucił go do sakiewki. Cztery szybkie kroki i już stał u wejścia do jaskini gdzie wbił ostry koniec krzaka w rozmiękła od deszczu glebę. Halmarain obserwowała go z jaskini a teraz przypatrywała mu się z dużą uwagą i zamyśleniem.
- Co tam robiłeś?
- Ciąłem krzaki – kender był pewien, że go przecież obserwowała.
   Już otworzyła usta do jakiejś ostrej uwagi, gdy błyskawica walnęła całkiem blisko. Usłyszeli spanikowany kwik koni i kilkanaście wystraszonych głosów. Czarodziejka położyła palec na ustach i nakazała ciszę.
   Malutka kobieta oraz kender podglądali poprzez liście krzaka jak konny w ciężkiej opończy i okryty kapturem przejeżdżał obok. Prowadził dużą grupę koboldów. Atmosfera niesamowitego zagrożenia towarzyszyła temu przemarszowi.
   Obserwowali dalej, lecz żaden z przechodzących nie poświęcił nawet jednego spojrzenia na mijane krzaki. Po kilku minutach kolejna błyskawica rozdarła powietrze. Do wędrowców dotarł oddalony okrzyk przestrachu koboldów. Halmarain odwróciła się od wejścia a przestrachu walczył na jej twarzy o lepsze  z wyrazem gniewu.
- Ktoś ubrany w czarną opończę dotarł do Deepdel szukając kendera – szepnęła – Ten jeździec pasuje do opisu i jest na Naszym tropie. Musi iść za tobą.
- Nie! Mówiłem ci już! Nie może nas szukać – powiedział Trap – Nawet nie wiem kto to może być.
- Nigdy go nie widziałam a nie jest kimś kogo łatwo zapomnieć – dodała Ripple z dreszczem – Czuło się od niego aż falę zła.
- Prawda – potwierdziła czarodziejka – Na pewno byś go nie zapomniała, a jego sakiewka nie jest tą do przetrząsania.
- My nigdy…- Trap już zaczął rozzłoszczone zaprzeczenia, lecz Halmarain mu przerwała.
- Chcę wiedzieć w jaki sposób wykonałeś ten ogromny krok – zażądała.
- To ten pierścień – odparł zapominając o gniewie.
   Otworzył sakiewkę i palcami przeszukał jej zawartość. Znalazł niewielki, złoty przedmiot. Bardzo chciał, wręcz pragnął pokazać go uczennicy czarodzieja i uzyskać jej opinię.
- Przypuszczam, że wpadł do mojej sakwy gdy przeglądałem jakąś skrzynkę pod łóżkiem Orandera – powiedział.
   Opowiedział o badaniach jakie przeprowadzał podczas gdy ona studiowała księgi zaklęć. Opowiedział również o pierwszym doświadczeniu z pierścieniem, kiedy to skakał dokoła i kiwał krasnoludy przezywające go złodziejem.
- Cudownie! Chciałabym widzieć śmigasz wokół nich. Nie mam ci za złe, że ich tak potraktowałeś – powiedziała Ripple – Nie było to miłe z ich strony, żeby tak cię przezywać. Nawet Halmarain wie, że nie mogliśmy wziąć od nich niczego. Przyszpiliła zaklęciem nasze ramiona do ciała chociaż muszę powiedzieć, że wcale nie musiała tego robić, nie było to nic dobrego. Przecież przyrzekliśmy, że nie ruszymy niczego a na dodatek i tak nas trzymała jak najdalej od krasnoludów.
- Najwidoczniej spóźniłam się ze środkami ostrożności – mruknęła czarodziejka.
- Nie, nic takiego. Nie dotknęliśmy żadnej z ich rzeczy. A teraz chciałbym dowiedzieć się czegoś o tym pierścieniu – upierał się Trap broniąc się jednocześnie przed odwróceniem uwagi.
- Pierścień wykonał Orander – odparła Halmarain – Ale nałożył nań dodatkowe zaklęcie.
   Na jej twarzy ukazał się rzadki gość – uśmiech.
- Muszę przyznać, że nie każdy złodziej tego świata to kender. Wiele lat temu Orander miał ucznia o bardzo lepkich palcach więc zaczął chronić swą własność przez ograniczanie jej mocy.
- To znaczy, że działa to przez jakiś czas a potem przestaję? – spytała Ripple - Interesujące. Ale niezbyt to zabawne gdy kończy działanie w połowie kroku. Można wpaść do strumienia, albo upaść na twarz, albo i gorzej.
   Trap macał palcami zawartość sakiewki. O ile dobrze pamiętał… pamiętał. Wyjął z sakiewki drugi pierścień.
- Mam jeszcze ten – powiedział wyciągając pierścień przed siebie – Nie próbowałem go jeszcze więc nie mam pojęcia co takiego robi, poza tym, że może to być ten co robi wielkie kroki, ale jeśli tak, to nie wiem co robi tamten.
   Włożył na palec drugi pierścień. Wyglądało, że nic się nie dzieje więc go zdjął i podał Halmarain a wziął pierwszy. Kiedy tylko włożył go na palec Halmarain aż podskoczyła. Taka była zaskoczona. Ripple sapnęła i zaczęła rozglądać się wkoło.
-Trap! – wrzasnęła.
- Tuataj jestem – odparl kender.
   Wskazał siebie palcem tylko, że… nie widział własnego palce, który musiał być teraz skierowany ku niemu.
- To znaczy, myślę, że tu jestem. Co się stało… O rany! Cudo! Ale zabawa! Jestem niewidzialny!
   Ściągnął go I znów stał się widzialny. Uważnie obejrzał pierścień.
- Też ma ten… ogranicznik? – spytał.
- Najpewniej – odparła czarodziejka – Będzie pracował ciągle o ile znasz słowow negujące zaklęcie ograniczenia. Ja nie znam. Większość rzeczy Orandera ma ograniczniki.
- Ciekawe, czy to też jest pierścień Orandera – powiedziała Ripple.
   Wyciągnęła jeden, który był niemal identyczny z dwoma jakie trzymał Trap.
-Nie wiem w jaki sposób wpadł mi w ręce ale wygląda tak samo jak te.
   Podała go Halmarain a sama nachyliła się mocniej by obejrzeć pierścienie trzymane przez brata.
- Wkładałam go ale nic się nie działo więc może mam go skąd indziej.
- Nie – odparła czarodziejka oddając pierścień – ma znak Orandera więc coś na pewno robi. Na razie trzymajcie je przy sobie ale uważajcie. No i myślę, że lepiej by było gdybyście teraz wywalili wszystko z sakiewek i pokazali coście jeszcze wzięli.
- Wspaniale! Pokażę ci. A ty pokażesz co tam masz w torbie? – spytała Ripple.
   Oczy kenderki aż błyszczały z tłumionego gniewu, czuła się obrażona.
   Czarodziejka drgnęła, pomyślała i potwierdziła.
- Może tak będzie najlepiej. Jeżeli później coś z moich rzeczy znajdziecie gdzie indziej to będziecie wiedzieć, że to moje i z pewnością oddacie.
- Ty pierwsza – powiedziała Ripple.
   Do oskarżeń Halmarain miała znacznie mniej cierpliwości od brata.
- Bardzo dobrze. Pokażę wam wszystko co mam w torbie. I ostrzegam… nic z moich rzeczy nigdy – wskazała palcem na twarze obojga kenderów – nie może wpaść do waszych sakw.
   Połatana, niewielka torba jaką Halmarain zwykle nosiła przerzuconą przez ramię okazała się zwodnicza. Czarodziejka ostrożnie wydobyła z niej najpierw stos książek z zaklęciami, każda miała wielkość torby. Późnie poszła niewielka sakiewka, dwa zestawy odzienia, dodatkowa para butów a za nią opończa.
- W jaki sposób zmieściło się to wszystko w tak małej torbie? – pytał Trap.
- Czarodziej mają swoje sekrety, nawet uczniowie – odparła.
   Kopała dalej w torbie a brwi unosiły się jej coraz wyżej ze zdumienia by opaść z dreszczem. Złąpała torbę od dołu i wywaliła wszystko. Wypadło z torby sporo kawałków stali, złowieszczo wyglądający nóż i para dobrze uszytych rękawicach stanowczo zbyt wielkich jak na jej dłonie. Na końcu wypadł z torby naszyjnik składający się z trzydziestu srebrnych, na półtora cala szerokich dysków podzwaniających jeden o drugi. Dyski były połączone srebrną linką a każdy z nich był delikatnie grawerowany obrazami i krasnoludzkimi runami.
   Pośpiesznie odciągnęła ubrania, buty i księgi magiczne od rzeczy wypadłych z torby. Zupełnie jakby nawet kontakt z nimi mógł jej rzeczy skazić.
- Te rzeczy nie są moje! – powiedziała z naciskiem.

janjuz - 2014-09-22 09:26:06

I dalej z tym koksem!



Rozdział 19
   Halmarain  uporem zaprzeczała znajomości przedmiotów, wymachiwała przy tym ręką wskazując a to porozrzucane stalowe monety, a to nóż, a to rękawice a nawet i naszyjnik. Na kenderów patrzyła z dużą podejrzliwością. Na rękawice i na naszyjnik patrzyli oni jednak tak zachwyceni, że szybko pojęła iż widzą te przedmioty po raz pierwszy w życiu.
- Nie włożyliście mi tych rzeczy do torby?
- Z pewnością nie – odparła Ripple – Trzymasz ją zawsze tak blisko siebie, że chyba nie dałabym rady. A poza tym, nigdy nie widziałam tych rzeczy. Te rękawice są piękne. Jeśli nie będą na ciebie pasować to  chętnie bym je miała, o ile oczywiście zachcesz mi je dać.
- Jeden kawałek stali nie różni się zbytnio od drugiego, to oczywiste – dodał Trap – Ale jestem przekonany, że naszyjnik bym zapamiętał. To bardzo interesujące… te wszystkie rysunki na dyskach.
   Podniósł naszyjnik nim Halamarain zdążyła go powstrzymać.
- Ciekawe, czy te wszystkie runy i rysunki są tylko ozdobą, czy też oznaczają coś specjalnego?
   Ripple przebiegła po brudnej posadzce jaskini i przyłączyła się do brata, razem uważnie badali wypracowane, piękne rysunki. Mała czarodziejka tymczasem wciąż była zaniepokojona sposobem w jaki weszła w ich posiadanie.
- Nie wzięłam tego naszyjnika – twierdziła z uporem – Nie mam pojęcia jak znalazł się w mojej torbie! O na Księgę Gileana! Gadam zupełnie jak kender!
- Ktoś przez pomyłkę wpakował to do twojej torby. Wciąż ci przecież mówimy jak bardzo nieostrożnie różni osobnicy obchodzą się z własnymi rzeczami – odparła nieobecnym głosem Ripple.
   Bardzo była zajęta srebrnymi dyskami.
- Zawsze zapominają, gdzie co położyli – zgodził się z siostrą Trap.
- Kiedy to mogło znaleźć się w mojej torbie? – myśli Halmarain pobiegły inną ścieżką – Nie było ich tam gdy opuszczaliśmy Deepdel. Przepakowałam wtedy wszystko.
   Oczy się jej nagle rozszerzyły.
- Od momentu jak opuściliśmy pokoje to blisko nas był najpierw oberżysta a potem już tylko krasnoludy. Do nikogo w Deepdel raczej to nie należało. Wszystko wygląda na krasnoludzką robotę… i dlatego teraz krasnoludy nas ścigają.
   Srebrne dyski o wiele bardziej interesowały kenderów niż wynurzenia czarodziejki.
- Potrzebujemy więcej światła – powiedział Trap i sugestywnie spojrzał na różdżkę Halmarain.
- Nie ma mowy – odparła czarodziejka, potrząsnęła głową i spojrzała w wylot jaskini – Nie mam pojęcia co poczułam przez tego jeźdźca w czarnej opończy ale było to coś dziwnego. W tej chwili nie użyję żądnej magii. Może to wyczuć i tu wrócić.
- To ja nam troszkę oświecę – najwyraźniej Trap uznał obiekcje czarodziejki za rozsądne.
   Zerwał się na równe nogi i odszukał krasnoludzkie krzesiwo, które jakimś trafem wpadło do jego sakwy gdy opuszczali Deepdel.
   Krzesiwo nie działało dobrze nie mając drewna do spalania więc dało światło wystarczające tylko na jeden rzut oka. Ze sklepienia jaskini zwieszały się dziesiątki końcówek korzeni. Dotknął jednej. Była sucha i nadawała się na pochodnię. Jedną ręką nie zdołał korzenia wyrwać więc schował krzesiwo do sakwy i chwycił korzeń oburącz. Korzeń był uparty więc Trap podskoczył, zacisnął dłonie i szarpnął w te i wewte.
- Pomogę! – krzyknęła Ripple.
Wykonała krótki skok i już wisiała dodając swoją wagę do wagi Trapa. Wystarczyło by zluzować korzeń, lecz nie wystarczyło by go zerwać. Korzeń opadł o trzy cale a ze sklepienia spadła warstwa ziemi gruba na stopę.
- Ups!
- Co wy wyczyniacie? – zawołała Halmarain i zerwała się na nogi.
- Tylko próbowałem urwać ten korzeń i zrobić pochodnię – zaczął wyjaśniać Trap.
   Przeszkodził mu kawał mokrego błota, który odpadł od sklepienia, gdzie jeszcze przed chwilą było całkiem sucho. Kender zdążył odskoczyć w bok.
- Jest tam z pewnością dość mokro – oznajmił – i założę się, że gdzieś blisko jest tam strumień, który…
   Przerwało mu stęknięcie. Obrócił się i zobaczył młode merchesti jak zrywa się na nogi i ściera kawał błota z twarzy. Zanim jeszcze ktokolwiek, kender czy czarodziejka, zdążył się poruszyć już słowa kendera okazały się prorocze. Stały strumień wody, dobrze ubabrany błotem, lał się ze sklepienia.
- Jaskinia zapada – oznajmiła Umpth patrząc w górę.
   Nagrodą za tą mądrość okazała się warstwa błota spadająca mu prosto na twarz.
- Kuce! – wrzasnęła Ripple i skoczyła w głąb jaskini.
   Halmarain złapała Begluga za ramię i zaczęła go wyprowadzać z jaskini z powrotem na szlak, przy okazji jednym ruchem usuwając maskujący wejście krzak. Kenderzy szarpali wodze kuców i prowadzili je do wyjścia podczas gdy dwójka krasnoludów glebowych truchtała tuż za nimi. Nagle potężny kawał mokrego błota oderwał się od sklepienia i zwalił z nóg Groda. W kilka sekund był już do połowy pogrzebany błotem.
- Grod! – wrzasnął Umpth.
   Zaalarmował tym kenderów, którzy puścili wodze kuców i pośpieszyli na pomoc.
- Spadło błoto – sapnął Grod a w wielkich, błękitnych oczach szalało przerażenie.
   Umpth jednym ruchem pchnął koło w stronę wyjścia z jaskini. Następnie obrócił się i mocno chwycił ramię Groda. Trap i Ripple przygnali z pomocą i razem chwycili drugie ramię uwięzionego krasnoluda glebowego.
   Sklepienie zaczęło się rozpadać. Zalegało teraz wokół nóg kenderów i Umptha i całkowicie pokrywało Groda.
   Trójka ratujących stała po kolana w błocie lecz dalej ciągnęli Groda. Wspólnym wysiłkiem wyciągnęli mu głowę z błota. Jak tylko szybko potrafili, unosząc nogę za nogą… nie dali rady szybciej przebijać się przez zwały błota… poruszali się w kierunku wyjścia z jaskini. Mniejszego z krasnoludów ciągnęli za ramiona aż w końcu został uwolniony.
- Długie ręce teraz – wybełkotał Grod gdy już został wywleczony na otwartą przestrzeń.
   Za ich plecami jaskinia zawaliła się już całkowicie a fal błota wylała się na zewnątrz na górski szlak i kompletnie zablokowała im planowaną trasę.
   Umpth odszukał swój ukochany artefakt podczas gdy pozostali stali w ulewnym deszczu, który szybko zmywał z nich błoto. Głośna burza przerażała jednak kuce.
- Koboldy przed nami, krasnoludy za nami i jeszcze jaskinia, która okazuje się błotną jamą – mruczała Halmarain i prowadziła kuca z powrotem na szlak by znów pojechać przez podgórską krainę – Będzie trzeba dużo szczęścia, żebyśmy zdołali przebyć te góry.
   Mokre loki spadały jej na twarz, zawsze najpierw usiłowała je zdmuchnąć by w końcu sięgnąć do nich ręką.
   Początkowo widzieli w ulewie nie dalej niż na kilka stóp, po upływie pół godziny burza przeszła równie raptownie jak się pojawiła. Słońce zaczęło przeświecać przez niskie chmury rzucając smugi światła na górskie zbocza. Trap prowadził kawalkadę pieszo a po chwili dołączyła do niego Ripple. Oboje prowadzili kuce za uzdy.
- Będziemy dalej iść na północ – westchnął Trap – Mam oczywiście nadzieję na postój w Ironrock bo może to być całkiem ciekawe miejsce do zwiedzania, nawet jeśli przez to zboczymy trochę z drogi… ale jeśli zamierzamy i tak iść przez parę tygodni to co to za różnica jeśli pójdziemy troszkę dłużej? Wiesz co mam na myśli, od wąwozów, które przeszliśmy do tego okrążenia jakie robimy próbując zmylić krasnoludy i tego człowieka w opończy po prostu poruszamy się kółkami. Założę się, że zgubiliśmy wszystkich.
- A dlaczego nie mieli by zabłądzić? – spytała Ripple – My zabłądziliśmy więc jeśli oni idą za nami to też powinni. No i prawdę mówisz o tym krążeniu w kółko.
   Brat potwierdził.
   Grod i Umpth nadal nie nauczyli się jazdy wierzchem, lecz potrafili już prowadzić zwierzęta jeśli wetknęło im się wodze w dłonie. Za nimi szła Halmarain prowadząc własnego kuca, jucznego i dosiadanego przez Begluga. Ripple i Trap myszkowali dobrze w przedzie i wyszukiwali najłatwiejsze przejścia.
   Przez pierwsze dwie godziny od opuszczenia jaskini podróżowali bardzo powoli. Kopyta kuców tonęły po kostki w błocie. Każdemu krokowi towarzyszył odgłos ssania gdy wyciągały nogi z błota. Jadąc jednak cały czas w kierunku północnym wkrótce zostawili błoto za plecami. Trap ściągnął młodemu demonowi buty i Beglug ruszył naprzód w podskokach i z kijem w ręku, którym ścigał każde stworzenie na tyle nieostrożne, że dało się zobaczyć.
   Trap już po chwili znalazł zastosowanie dla ruchliwości młodego merchesti. Używając procy hoopaka ubił dwa króliki, które Beglug wypłoszył. Wkrótce dostał trzeciego i tego pozwolił Beglugowi zjeść.
   Napotkali mały strumyk. Właściwie strużkę wijącą się w ziemi między kamieniami. Trap zauważył ślady butów i kucyków.
-O rany! Słuchajcie! Nie tylko my podróżujemy przez te wzgórza – zawołał do siostry i zaczął badać ślady. Krasnolud żlebowy wskazał na wyraźniejsze odbicie w twardym gruncie.
- Czarodziej kucyk – powiedział – Może magiczny. Znalazł ją.
- Ale ubaw! To pierwszy kucyk Halmarain – powiedziała zaskoczona Ripple.
   Wskazała na nieregularność kopyta, którą zauważył krasnolud żlebowy.
- Ten, którego zabrali przez pomyłkę.
- Jest – powiedział Umpth przełażąc przez strumyk i przenosząc koło.
   Magiczny artefakt klanu Aglest był czysty jednak krasnolud żlebowy zdołał jakoś ubłocić sobie ręce, twarz, brodę i  hełm.
- Sądziłem, że Neidarowie idą za nami – powiedziała Ripple z wyraźnym zaskoczeniem.
- To dziwne – odparł zamyślony Trap – Obcy z koboldami nas ściga ale jedzie przed nami, krasnoludy podobno są na naszym tropie ale też przeszły obok nas.
- Może tutaj śledzi się inaczej – powiedziała Ripple.
- Jak inaczej? – spytał Umpth.
   Ciemne zmarszczki mu się pogłębiły jakby usiłował rozwiązać zagadkę.
- W Hylo, gdy kogoś śledzisz to idziesz za nim – wyjaśniał Trap – Ale tutaj… tutaj jesteśmy za wszystkimi, którzy nas śledzą. Dobrze, że nas nie ścigają; nigdy byśmy ich nie zobaczyli.

janjuz - 2014-09-28 11:11:08

Rozdział 20
Astinus z Palanthas opisywał kolejną scenę
   Jaerume Kaldre uspokoił wierzchowca który zaczynał pod nim szaleć. Czekał na grzbiecie górskiej odnogi skryty przed leżącym niżej szlakiem przez kępę krzaków i konary niskiego drzewa. Siedem kuców, prowadzonych przez kenderów, krasnoludów żlebowych i jednego krasnoluda człapało poniżej wspinając się po górskim szlaku. Wspinaczka była powolna ze względu na zalegające po ostatnich deszczach błoto.
   Troszkę szczęścia no i błogosławieństwo Takhisis nareszcie na niego spłynęły. Kiedy tylko przeminął nieoczekiwany deszcz szybko się zorientował, że jakimś cudem zgubił i kendera, i małego demona. Był na tym samym szlaku a nawet widział ich tropy. Oczywiście ulewa zmyła wszelkie ślady tropionej zwierzyny, lecz kiedy deszcz ustał, Kalder mógł być pewien, że wysychające błoto wkrótce ujawni kolejne ślady umykającej mu grupy. Po chwili jednak stwierdził, że oto prowadzi bandę koboldów po szlaku wolnym od jakichkolwiek śladów stóp. Kender i jego towarzysze znaleźli się za jego plecami. Zmusił protestujące koboldy do wspinaczki po stromych zboczach góry aż dostrzegł wreszcie ściganą grupę jak okrąża wzgórze na zachód od gór.
   Naprędce ułożył improwizowany plan zasadzki, kiepski plan ale przynajmniej miał wszystko co do takiej zasadzki potrzebne; grupę koboldów. Jedyne co teraz musiał, to zaczekać.
   Malewik, przywódca koboldów, przestępował z nogi na nogę tuż obok rycerza śmierci. Najwyraźniejszym powodem zniecierpliwienia była chęć dołączenia do koboldów oczekujących już w zasadzce. Kalder zdawał sobie sprawę, że pragnienie humanoida wypływało chęci opuszczenia towarzystwa nieumarłego przywódcy. Rycerz nie przejmował się nerwowością czy strachem jaki powoduje, Kalder się tym cieszył. Sama możliwość wzniecania przerażenia była potężną siłą.
- Trzymaj swoją grupę w ukryciu w tych krzakach za głazami dopóki ci podróżni się z wami nie zrównają – rozkazał rycerz śmieci – Wtedy masz schwytać dwójkę kenderów i małego potwora. Nie możesz ich poranić. Zabij pozostałych.
   Malewik skinął głową, zmarszczył nos i otworzył usta w cichym chichocie.
- Zabij czy zostaw w spokoju, nic mnie to nie obchodzi – powiedział Kalder.
   Trójka krasnoludów go nie interesowała. Krasnoludy żlebowe były dlań całkiem bezużyteczne a już całkiem nie pojmował powodu obecności małego krasnoluda, który z nimi podróżował. Rozkazy miał wyraźne; odebrać kamień od kenderskiej dziewczyny, która trzyma go w kieszeni albo w torbie i zabezpieczyć małego demona. Kender miał magiczny dysk widzenia należący do Draaddisa Vultera a czarodziej chciał go odzyskać, priorytety rycerza śmierci były jasne. 
- Kenderów zabijcie jeśli to będzie konieczne ale przynieście do mnie do przeszukania – rozkazał Malewikowi – Nie zrańcie małego demona bo żywcem obedrę was ze skóry.
   To była już ostatnia instrukcja. Odesłał przywódcę koboldów na zbocze wzgórza, do pozostałych.
   Kalder zdawał sobie sprawę, że złodziejskie humanoidy musi trzymać na oku. Oczy Malewska rozbłysły, gdy rycerz rozkazał mu przynieść kendera do przeszukania. Koboldy były pazerne na wszystko, co miało jakąś wartość i dało się ukraść.
- Pamiętaj, że wszystko cokolwiek niosą kenderzy oraz demona zabieramy do czarodzieja – przypomniał Kalder Malewikowi – Nie chcesz chyba zawieść Draaddisa Vultera, co?
- Koboldy nie czynią maga wściekłym – odparł Malewik i tym razem się nawet nie uśmiechał.
   Kalder chciał sam pojechać na zbocze góry lecz obawiał się, że zmiesza się z koboldami, które rozbiegały się przed nim niczym jak chmura i może na dodatek zaalarmować kendera zanim dotrze on do zasadzki. Odnowione życie miało jednak słabe strony. Tak czy inaczej, kiedy koboldy zatrzasną pułapkę to zanim przeszukają kendera on już będzie siedział im na karkach.
   Strach przed Jaerumem Kaldre sprawi, że schwytają kenderów i małego demona. Powinni też być jednak zainteresowani zabiciem krasnoludów a nie ich rozbrojeniem i przytrzymaniem aż do końca krwawej roboty.
   Trochę poniżej widział jeszcze Malewska przedzierającego się w stronę towarzyszy. Wszyscy przykucnęli za krzakami i głazami po obu stronach szlaku gdzie lekkie nachylenie stoku dawało łatwy dostęp do śledzonej zwierzyny.
   Jakieś poruszenie na lewo od Kaldre zwróciło jego całą uwagę. Obrócił głowę w ostatnim momencie by móc jeszcze dostrzec goblina wślizgującego się w zarośla. Rycerz śmierci rozpoznał hełm z utwardzanej skóry z nabitymi nań płytkami zardzewiałego metalu. To był przywódca tej samej bandy, która zaatakowała koboldy w labiryncie wąwozów na południowym krańcu Gór Vingaard.
   Te głupie stwory wciąż ich ścigały pragnąc zemsty za tamten atak.
   Gobliny załatwiły wtedy piątkę koboldów zanim je wypłoszył, bardziej zresztą przerażeniem niż bronią. Zabił trzy, lecz banda liczyła ze czterdzieści. Jeszcze czwórka przeszła w stronę zasadzki gdy je obserwował. Szły jakoś niezdecydowanie, jakby niepewne czy mają zaatakować, czy nie.
   Podjął decyzję za nich; nie tym razem.
   Przepędził je raz, może przepędzić znowu. Obrócił koniem i powoli przeszedł przez grzbiet zbocza. Skrywały go cały czas zarośla więc mógł jechać nie będąc widzianym ze szlaku. Przeklinał kendera, który okrzykiem zaalarmował gobliny w wąwozach, zgrzytał zębami i zmuszał konia do wspinaczki po stromym zboczu. To przez tego kendera musiał teraz opuścić scenę zasadzki i zająć się goblinami. To przez tego kendera koboldy mogły znaleźć kamień bramy jaki niesie dziewczyna i go uszkodzić zanim rycerz śmierci będzie znów z nimi. Głośny okrzyk mógł odstraszyć gobliny, mógł też jednak ostrzec kendera a słyszał, że mają wspaniały słuch. Kaldre jechał prosto na gobliny i tylko miał nadzieję, że nie zaczną wrzeszczeć. Na swoje nieszczęście nie widział całej bandy. Dwóch ukrywało się bliżej niego niż mógł się spodziewać. Wpatrywał się w przywódcę i po drodze zmiótł jeszcze dwójkę, która ukrywała się na zboczu i bliżej niego. Byli nieźle ukryci kiedy wjechał na nich przez krzaki w których się ukrywali.
   Zerwali się teraz i gnali przed siebie wrzeszcząc ostrzeżenia. Żaden nie ubiegł więcej niż dziesięć kroków gdy ich dopadł. Świszczący miecz pozbawił głowy jednego z nich i przeszedł przez bark drugiego zostawiając na ziemi jęczącego z bólu goblina. Reszta gobelinów prysła. Z wyjątkiem jednego, najmniejszego.
   Szaman goblinów.
   Ten nie bał się rycerza śmierci. Cisnął zaklęcie; zielonkawa chmura rozrastała się goniąc w kierunku Kaldre. Szarpnął wodze nie będąc całkiem pewny co też magia gobelinów może zdziałać wobec jego osoby. Koń się skręcił i jakoś zdołał uniknąć zielonkawej chmury lecz poślizgnął się i stracił oparcie dla kopyt na błotnistym zboczu góry. Spadając w dół Kaldre zobaczył jeszcze drugą chmurę, niebiesko białą mgłę, wypływającą z dłoni szamana. Był w przyklęku, właśnie wstawał na nogi i już wiedział, że drugiemu zaklęciu nie umknie. Gdy zaklęcie mroźniejsze od chłodu śmierci zamknęło się wokół niego poczuł, że ramiona i nogi ma zamrożone i całkiem unieruchomione.
   Był bezradny. Zatrzymany w jednym miejscu zaklęciem zamrożenia. Spodziewał się teraz ataku gobelinów które posiekają go na kawałki. Gobliny się cofnęły i zeszły ze zbocza. I wtedy zdał sobie sprawę, że tylko połowa gobelinów pięła się po zboczu.
   Gdzie się podziała cała reszta?

janjuz - 2014-10-06 08:51:53

Zgodnie z przyrzeczeniem  :)




Rozdział 21
Każdy kender kocha podróżowanie , mój Wujek Trapspringer nie był wyjątkiem…

    Trap czuł na ciepło na lewej stronie twarzy oświetlanej  słońcem gdy tak szli na północ, prawa strona była jednak chłodzona popołudniowym wiatrem. Już niebawem trzeba będzie rozejrzeć się za dogodnym miejscem na obozowisko. Rozglądał się za jakimś strumykiem… obóz powinien być blisko wody… gdy zobaczył węża pełzającego szybko po trawie. Potencjalną ofiarą gada miał zostać jasno niebieski ptaszek właśnie szarpiący z ziemi jakiegoś robaka.
- Och, nic z tego – zawołał Trap i kompletnie zapomniał, że właśnie prowadzi kuca.
   Puścił wodze i poczłapał w górę lekkiego wzniesienia. Podniósł kamień, machnął procą hoopaka i załadował kamień. Strzał nie był tak dobry jak powinien, lecz w każdym razie wystraszył węża.
- Twój kucyk – wrzasnęła Halmarain i wskazała w dół zbocza.
   Wierzchowiec Trapa poczuł się nagle swobodny, zlazł ze szlaku i teraz zmierzał w dół zbocza prosto do połaci jasnej, soczystej trawy.
- Hej, dokąd to leziesz? – zawołał za zwierzakiem kender I w te pędy za nim pobiegł.
   Kuc dostrzegł ścigającego go kendera, potruchtał szybciej i ugryzł kawał kępki trawy, po czym… spokojnie ruszył z powrotem.
- Chodź tutaj -  zaśmiał się Trap.
   Zachowanie kucyka wcale go nie zirytowało. Zwierzak zdawał się droczyć z jeźdźcem, bawić się z nim, a Trap ochoczo podjął zabawę.
- Przestaniesz się wreszcie wygłupiać i złapiesz kuca? – zawołała czarodziejka gdy reszta grupy zbliżyła się już do strefy niskich krzaków i sporych głazów.
    Trap obrócił głowę by jej odpowiedzieć. Po chwili uznał, że to był zdecydowanie kiepski pomysł. Gdy tylko obrócił się i spojrzał wstecz przez ramię natychmiast stąpnął na płytki dołek luźnych kamyków. Starcił grunt pod nogami i upadł wymachując jak szalony. Przez czzas potrzebny do odzyskania oparcia dla stóp kucyk zdążył odtruchtać dalej. 
- To nie potrwa długo, już się zatrzymał… - Trap, co było bardzo rzadkie, zapomniał języka w gębie.
   Wpadł właśnie na kępę krzaków zza których wylazł goblin. Przez dłuższą, pełną wahania, chwilę, Trap wpatrywał się w człekopodobnego stwora, który wyglądał na równie jak Trap zaskoczonego. . Trap oprzytomniał jako pierwszy.
- Cześć. Pomógłbyś mi złapać mojego kuca? – zapytał radośnie – Mieszkasz tutaj? A może wiesz gdzie tu są kamienie. Wiesz, trawy wszytko kryją i…
- Zabić kender. Zjeść kucyk – przerwał mu warknięciem goblin i ruszył naprzód z uniesioną, nabijaną ćwiekami maczugą.
- Nie. Nie sądzę. Ten pomysł mi wcale nie odpowiada – odparł Trap i widząc drugiego goblina wyłażącego z ukrycia w krzakach zaczął się cofać.
    Nagle się zatrzymał.
-Zjeść kucyka? Wow! A to interesujące. Jak też smakuje kucyk?
   Nie miał zamiaru robić posiłku  własnego wierzchowca ale pytanie uznał za co najmniej intrygujące.
   Zaintrygowało też goblinów. Walczyli oni zazwyczaj ze swoimi ziomkami, koboldami I ludźmi i żaden z nich jeszcze nie znalazł się w sytuacji, że oto rozmawia z wrogami. Wymienili zakłopotane spojrzenia i najwidoczniej nie mieli pojęcia czy mają odpowiedzieć, czy też nie, a zwłaszcza jak.
   Zakłopotanie wrogów dało Trapowi wystarczająco dużo czasu wpakować dłoń do sakiewki i wymacać jeden z dwóch trzymanych tam pierścieni. Włożył jeden na palec i spojrzał o sobie. Widział sam siebie, więc zdał sobie sprawę, że nosi teraz pierścień pozwalający robić gigantyczne kroki. Zrobił jeden wstecz i omalże nie zleciał z urwiska za plecami.
- Ouć! O mały włos. Nienajlepszy pomysł – powiedział do siebie.
   Spojrzał w dół na trzydziesto stopową głębię. Nic zbytnio interesującego.
   Gobliny przystanęły zdumione nagłym przeniesieniem się Trapa poza zasięg ich broni. Uciekający wróg był jednak czymś dla nich znanym i zrozumiałym. Zawyli i ruszyli za nim. Jeden potknął się na nierównym gruncie i padł na twarz. Drugi przeskakiwał kamienie, najwidoczniej był zbyt zaabsorbowany dopadnięciem zwierzyny, by umiał upaść.
   Trap usłyszał krzyki w górze i po chwili ujrzał więcej gobelinów. Słyszał krzyk Halmarain i wycie Begluga, a po chwili również piski koboldów. Dostrzegł nawet jak jeden z nich ucieka szukając ukrycia.
   Trap stał przech chwilę nad urwiskiem i zastanawiał się nad sytuacją. Oto znowu koboldy i gobliny. W górze zbocza dostrzegł kulejącego goblina z koboldzie włócznią sterczącą z klatki piersiowej. Sto jardów dalej goblin, który sugerował zjedzenie kucyka właśnie ścigał kenderowego wierzchowca. Zwierzę kłusowało z powrotem na szlak. Inny goblin właśnie szarżował na Trapa a Ripple wołała brata.
   Trap wciąż miał na palcu magiczny pierścień więc wiedział, że nic mu nie może zagrażać. Chciał troszkę podpuścić go bliżej i gwałtownie zejść mu z drogi. Wiedział doskonale, że jest atakowany, lecz nic a nic go to nie złościło. Kiedy jednak zawołała Ripple stracił natychmiast całe zainteresowanie zabawą. Siostra była w potrzebie, dla najbliższego napastnika nie miał już czasu.
   Nastawił z przodu hoopak, zupełnie jak włócznię, a potem zrobił krok giganta do przodu czym zwielokrotnił siłę uderzenia ostrego, okutego metalem końca broni w brzuch człekopodobnego stworzenia. Włócznia goblina była wycelowana w kendera więc skręcił się mocno, żeby uniknąć grotu. Tak czy inaczej poczuł szarpnięcie tuniki na ramieniu. Kiedy goblin padł na plecy Trap jednym szarpnięciem uwolnił hoopak po czym rozejrzał się wokoło.
   Uznał, że najpierw powinien uratować kuca, lecz usłyszał krzyk siostry i całą duszą chciał tam natychmiast pognać. Co robić, w którą stronę gnać? Czy będzie przy Ripple szybciej jeśli najpierw dopadnie wierzchowca? Nie, uznał, że nie. Nie zamierzał jednak pozwolić, żeby goblin zjadł kuca.
   Sięgnął do sakiewki w poszukiwaniu odpowiednio ostrego kamienia. Palcami wyczuł jedynie gładkie kamyki ze strumienia. Wydobył jeden i włożył w procę hoopaka. Zauważył wtedy, że to nie kamień, lecz jedna ze szklanych kul ognia z Deepdel.
- Świetnie! Jeszcze lepiej! - i zwrócił się do hoopaka – Postaraj się.
    Zawinął bronią i posłał szklaną kulkę w powietrze. Celował w szerokie plecy goblina, lecz nie wziął pod uwagę nierówności terenu. Napędzany żądzą dopadnięcia kuca goblin skoczył na stertę kamieni więc kula dosięgła go z tyłu na wysokości bioder. Płyn zmieszany z proszkiem wypłynął gdy tylko pękło szkło i rozrzucił ogień na tył nóg i pośladki.
   Stwór skoczył jeszcze dwa kroki nim zorientował się, że właśnie się pali. Zawył głośno i skoczył. Huknął w ziemię dość mocno bowiem wylądował w pozycji siedzącej. Zaczął się teraz tarzać po ziemi a tymczasem Trap runął w kierunku Ripple.
   Jednym z gigantycznych kroków minął płonącego goblina. Drugi doprowadził do kolizji z innym, który wynurzył się z krzaków dokładnie na trasie kendera. Impet magicznych kroków Trapa znokautował goblina i zbił z nóg. Jego heł poleciał gdzieś na bok a głowa walnęła o skałę z obrzydliwym chrupotem.
   Trap upadł pomiędzy krzaki i to tak twardo, że wybiło mu oddech. Leżał na boku i zastanawiał się, co też mu się stało. Nie czuł, żeby coś złamał jednak kilka chwil minęło nim odzyskał oddech. Ciągle jeszcze słaby i niezbyt pewny siebie, jednak wstał na nogi. Ciekawe uczucie; pomyślał. Jedno z tych doświadczeń którego nie chciał stracić, lecz absolutnie nie pragnął powtarzać.
   Gdzieś z przodu była siostra, i na pewno nie krzyczała by tak głośno gdyby nie miała prawdziwych kłopotów. Zachwiał się, co oznaczało, że obija się o zbocza gór po obu stronach, i w końcu padł do czołgania zanim wpadł na myśl, że przecież wciąż ma na palcu magiczny pierścień. Uznał, że teraz bardziej przydałby się ten drugi, pierścień niewidzialności.
   Usiadł i zaczął grzebać w sakwie. Znalazł drugi pierścień. Kiedy wstał nie mógł już zobaczyć własnych stóp. Spojrzał na odłożony na czas poszukiwań pierścienia hoopak. Podniósł go z ziemi i hoopak natychmiast stał się niewidzialny. Z bronią w ręku ruszył w górę szlakiem.
   Pierwszą napotkaną osobą był Umpth. Siedział na ziemi, jedną rękę trzymał na kole a drugą na metalowym hełmie.
- Koło, zrób ranić koniec… koło, zrób ranić koniec – mamrotał.
   Trap przebiegł obok krasnoluda glebowego, który nie znajdował się w żadnym niebezpieczeństwie. Krzyknął na Ripple. Dźwięk głosu kendera wywołał z krzaków za jego plecami goblina z włócznią w dłoni i gotowością do walki. Malutkie oczka poszukiwały źródła dźwięku.
   Trap zahamował z poślizgiem. Wyrwał zaskoczonemu goblinowi włócznię z rąk. Stwór rozglądał się za znikającą bronią. Gębę wciąż jeszcze miał otwartą gdy kender zawinął nad głową ciężkim drzewcem i palnął zaskoczonego goblina w grdykę. Ten wciąż jeszcze padał z głupim wyrazem na twarzy gdy Trap już gnał dalej w poszukiwaniu Ripple.
   Po kilku następnych susach wpadł w na wpół spalone krzaki. Gdzieś z przodu doleciał go zapach dymu. Obiegł zakręt na szlaku, z trudem się zatrzymał a potem cofnął dwa kroki.
   Halmarain trzymała różdżkę oburącz i używała jej jak maczugi. Koniec różdżki świecił i gdzie tylko dotknął tam krzaki stawały w ogniu. Wywijała właśnie w jego kierunku gdy dostrzegł kobolda skradającego się za jej plecami.
- Uważaj! – zawołał.
   Nie wymienił żadnego kierunku więc czarodziejka po prostu zawinęła różdżką dokoła i… trafiła niedużego stwora w głowę i ramiona. Gdy kobold się schylił różdżka dotknęła jego odzieży i podpaliła rękawy. Stwór kwiknął ze strachu i zniknął, tylko smród palonej odzieży i przypalonego mięsa ciągnął się za nim.
- Trap, gdzie jesteś? – spytała przyciszonym głosem i rozglądała się wokół.
   Głowa się obracał krótkimi ruchami w lewo i prawo a oczy nerwowo poszukiwały atakujących wrogów.
- Tu jestem, gdzie jest Ripple? – Trap zdjął pierścień i wrzucił go do sakwy – Groda i Begluga też nie widzę.
- Nie mam pojęcia – szepnęła Halmarain – Nie widziałam nikogo od momenty gdy napadły nas gobliny i koboldy. Na więcej niż dziesięć stop nic w tych krzakach nie zobaczysz. Sądzę tylko, że krasnoludy żlebowe gdzieś uciekły.
- Nie Umpth – Trap wskazał na szlak.
   Ciągle jeszcze słyszał zawodzenie przywódcy klanu Aglest.
- Co tu się dzieje? – dopytywał – Kto tu z kim walczy i dlaczego? Zabawne! Nigdy nie sądziłem, że w tych wzgórzach będzie tyle zabawy.
   Ledwie skończył paplaninę gdy usłyszeli ciężkie kroki biegnącego i zza zakrętu wypadł ciężko dyszący Grod. Łzy wymywały mu czyste ścieżki na pobrudzonych policzkach. Wytarł nos rękawem.
- Nie złapać kobold – wydyszał – Gdzie Umpth?
- Tam dalej, na szlaku – odparł Trap – Widziałeś Ripple? Gdzie jest Beglug?
- Ścigałeś koboldy? – w głosie czarodziejki brzmiało niedowierzanie.
- Biec za kobold – odparł Grod.
   Powoli odzyskiwał oddech.
-  Kobold złapać Ładny Kender i Lawa Brzuch. Przyjść goblin. Kobold uciekać. Zabrać Ładny Kender i Lawa Brzuch – więcej łez trysnęło na brudne policzki Groda – Nie chcieć oni zabrać Ładny Kender.
- Zabrali Ripple? – Trap odepchnął czarodziejkę i krasnoluda żlebowego i pognał w górę szlakiem.
- Dokąd biegniesz? – wrzasnęła Halmarain zapominając o ściszeniu głosu.
- Odnaleźć siostrę! – odwrzasnął.
   Trap rozpoczął pościg sprintem. Po chwili zdał sobie sprawę, że nawet wściekłość na koboldy za porwanie siostry nie pozwoli mu utrzymać takiego tempa na dłużej. Kontynuował szybkim truchtem. Na wschodnich stokach wzgórz pójdzie szybciej. Na razie z szybkości mógł być zadowolony. Umysł pracował mu szybciej od stop i już rozpatrywał wszystkie możliwości ratunku.
- Włożę magiczny pierścień niewidzialności…
   Zapomniał o magicznych pierścieniach!
   Powinien znaleźć ten pozwalający na stawianie kroków giganta a w parę minut dopadnie koboldy. Wsunął dłoń w sakwę, oczywiście znalazł najpierw zły pierścień i musiał znowu szukać. Palce na ślepo wywijały w sakwie i nagle miał pierścień na kciuku.
- Teraz – powiedział.
   Skoczył o pięćdziesiąt stóp. Tropy wiodły dokładnie na wschód, I to poprzez szczyt wzgórza. Wykonał nie więcej jak tuzin kroków gdy zdał sobie sprawę ze słabych stron swego planu. Ruszał się teraz za szybko by mieć na oku trop koboldów.
- Musieli skręcić w innym kierunku – powiedział do siebie.
   Wykonał dwa kroki w kierunku grzbietu wzgórza. Drugi krok cisnął go poza urwisko.

janjuz - 2014-10-13 10:05:17

Rozdział 22
… w wielkiej księdze opisywał Astinus gniew Królowej Mroku…

- Zedrę mu głowę z ramion! – szalała Takhisis – Zagotuję mięso jego ciała!
   Mroczna Królowa ciągnęła dalej swe groźby tak straszliwe, że nawet Draaddis zaczął drżeć ze zgrozy. Chwytał tylko ich niewielką cząstkę. Takhisis była tak rozgniewana, że wróciła do postaci pięciogłowego smoka i każda z pięciu głów miotała przekleństwa jednocześnie.  Kulę początkowo wypełniała głowa zionąca ogniem a potem jej miejsce zajęła inna ale poza polem widzenia czarodzieja reszta nieustannie miotała złorzeczenia i groźby przerywane tylko rykami poszczególnych głów.
- Zgubić kendera to wystarczająco źle – krzyczała Królowa mroku – Ale zgubić jeszcze koboldy?  Zapłaci za niekompetencję!
   Draaddis stał w ciszy, nie ośmielił się wtrącić. Pozwalał by ten gniew wypalał się sam. Minęły godziny nim Królowa się uspokoiła.
- Gdzie on jest? Co ci mówi ten skrzydlaty szczur? – spytała gdy wreszcie skończyła swe tyrady.
- Jaerume Kaldre jest wciąż w tamtych górach, Królowo. Zaklęcie zamrożenia użyte przez goblina  było mocne. Wciąż jest u podnóża wzgórz, wciąż jeszcze jest zamrożony, lecz już wkrótce będzie na tropie koboldów. Zwykły pech… na domiar w połączeniu z goblinami… tym razem był jego przeciwnikiem. Wpoił jednak małym stworom potrzebę dostarczenia nam merchesti i kendera.
- Tak, tylko czy będą o tym pamiętali? – warknęła Takhisis.
- Mój posłaniec donosi, że koboldy ze wszystkich sił śpieszą na wschód. Najwidoczniej Kaldre przekonał ich, że będą mieli do czynienia nie tylko z moim gniewem, lecz przede wszystkim z twoim jeśli nie odniosą sukcesu.
- Przynajmniej na razie. Ale czy tak będzie aż dotrą do Pey? – Takhisis nie wyglądała na całkiem przekonaną.
- Kaldre ostrzegł ich, że mam na usługach posłańca, który ich cały czas obserwuje. Posłaniec donosi, że już kilka razy uważnie badali niebo w jego poszukiwaniu. Jeśli wierzą w taką kontrolę to tak, dotrą.
- Powiedziałeś, że pochwycili kenderską dziewczynę. Oznacza to, że muszą mieć kamień bramy. Nie złapali Konderskiego samca?
- Nie, pani. Jeśli o to chodzi to sam nie wiem co myśleć. Posłaniec przysłał mi obraz kendera gnającego w kierunku kuca podczas gdy reszta właśnie docierała do miejsca zasadzki.
- Pójdzie w pościg? Czy reszta tej grupy dogoni koboldy w próbie ratunku dla porwanych? Czy masz jakiś sposób, by ostrzec koboldy?
- Na ostrzeżanie ich nie mam żadnego sposobu, wielka pani. Tylko, co może zdziałać jeden kender i mały krasnolud. Pozostali dwaj to Agharowie, nie będą walczyć. Kaldre jest jeszcze pod wpływem zaklęcia, lecz już wkrótce ruszy śladem koboldów.
- Wolałabym, byś dostarczał lepszych wiadomości gdybyś się tak nie wahał w ich dostarczaniu – odparła Królowa Mroku – Co tam jeszcze trzymasz w zanadrzu?
- Tylko kłopoty z merchesti, wielka pani. Za każdym razem gdy trzeba przekroczyć strumień są problem z merchesti. Najwidoczniej nie znosi wody.
- Kender nie miał z nim tych kłopotów.
- Nie. Wtedy jednak merchesti jechał konno i nie musiał pakować nóg w wodę. Jak na razie, zabił dwa koboldy i zranił kolejne dwa. Obawiam się, że jeśli Kaldre ich szybko nie dogna to merchesti wytłucze nasze sługi.
   Takhisis wpadła w furię. Pojawiło się znowu pięć smoczych  łbów. W pracowni czarodzieja rozpełzły się ciężkie, siarkowe obłoki. Draaddis wiedział dobrze, że to tylko iluzja, lecz moc Królowej była tak potężna, że uwierzył i zaczął się krztusić.
*  *  *  *  *
   Dwieście stóp wyżej z drzemki przebudził się wilk. Kichał i kaszlał by w końcu wykuśtykać z jamy i wejść między otaczające drzewa. Czy musi znaleźć dziś nowe schronienie? Zastanawiał się nad tym jeszcze wtedy gdy nozdrza już mu się oczyściły i zaczął nocne polowanie.
   Tej nocy posiłku dostarczył ranny goblin. Wilk pożarł ramię i nogę a resztę ciała zakopał by lepiej skruszało. Powrócił do nory w ruinach chociaż wciąż bał się wyczuwanych tam zapachów. Bezpieczna przystań była jednak ważniejsza. Ze zdumieniem stwierdził, że tym razem nie może wyczuć nawet drobiny odoru, który uprzednio go, wyrzucił na zewnątrz. Zwinął się w legowisku, drzemał, węszył, drzemał, węszył i jeszcze powtórzył to kilkanaście razy nim wreszcie uznał, że może tu znowu bezpiecznie zasnąć.
*   *   *   *  *
   Trap przekroczył urwisko , lecz nie poleciał daleko a już kępa krzaków spowolniła upadek i dalej już tylko toczył się w dół stromego stoku. Kilka zadrapań jakie zdały mu krzaki i kilka głębszych siniaków uzyskanych podczas staczania się w dół wzgórza spowodowało, że nie czuł się najlepiej. Ranny jednak nie był. Ponieważ wciąż jeszcze miał na palcu pierścień więc teraz mocno napiął kolana i skoczył. Stopy znalazły się o stopę nad ziemią. Spróbował z całych sił jeszcze raz i skoczył na odległość dwóch stóp.
- Trzeba zapamiętać, że mam z Oranderem do pogadania jeśli chodzi o ten pierścień – mruknął – A może już to mówiłem?
   Uznał, że już kiedyś tych słów musiał użyć.
    Ponieważ i tak nie był w stanie wyskoczyć z wąwozu więc zdjął pierścień i schował go do sakwy. Spróbował wspinaczki. W zapadającym zmierzchu nie widział trasy zbyt dobrze i szybko stopy straciły mu oparcie. Trzy razy zjechał ze stoku nim zrezygnował i poszukał sobie w miarę suchego miejsca na sen. Rankiem, gdy będzie widział co robi, na pewno pójdzie lepiej.
- Być może Orander wykonał mnóstwo małych dzbanuszków, napełnił je wszystkie mocą i wstawił wszystko do pierścienia a ja mogę na raz zużyć tylko jeden – zamruczał i już po chwili zapadł w sen.
   Wstał rankiem, poprzeciągał się we wszystkie strony, odszukał pierścień i skoczył. Magia znów działa! Przeleciał nad wąwozem i wylądował na kamieniu, który się pod nim zachwiał i znów Trap leżał jak długi.
- To na razie wszystko – powiedział do pierścienia i go zdjął – Możesz poczekać aż wylezę z tych górek.
   Ciągle jeszcze czekało go odnalezienie śladów koboldów więc potruchtał wzdłuż łańcucha wzgórz mają c słońce prosto w twarz. Tamci biegli na wschód kiedy stracił ich tropy.
   Przebiegł właśnie skaliste zbocze i wpadł na kolejną przestrzeń porośniętą gęstymi krzakami. Właśnie gnał przez te krzaki gdy usłyszał okrzyk.
- Koło! Wróć!
- Umpth? Umf!
   Drugi okrzyk Trapa zabrzmiał jak echo pierwszego, połączenie zaskoczenia i uderzenia wichru wybijającego dech z piersi. Koło wypadło z krzaków, walnęło kendera w prawe ramię i wywróciło do góry nogami. Machnął niezłego kozła. Uderzył o ziemię z głośnym hukiem a jednocześnie prawe ramię i noga przeszła mu przez szprychy koła. Umpth i Grod pojawili się zza krzaków w kilka chwil.
-Zabaw wielkie! Koło znalazł kender! – zawołał tryumfalnie Umpth.
- Nie wierzę! – głos Halmarain aż ociekał irytacją.
   Głos dopadł Trapa w chwili gdy właśnie wytężał siły by uwolnić się z uchwytu dziwnego przeciwnika.
   Zanim zdołał stanąć na własnych nogach już mała czarodziejka w towarzystwie dwóch krasnoludów glebowych pokazała się na szlaku. Twarz miała czerwoną z wyczerpania a oczy nabiegłe gniewem. Ciągnęła wodze swego kucyka. Zaraz za nim ukazał się cały ciąg zwierząt. Na wierzchu tobołka Ripple Trap dostrzegł przywiązany jej whippik.
- No, nie wierzę! – wrzasnęła czarodziejka podczas gdy dwójka krasnoludów glebowych wykrzywiała twarze w śmiesznym grymasie.
   Spojrzała na nich i odwróciła się do Trapa.
- Daleko nie zaleciałeś – powiedziała.
   Próba wypowiedzi typu „a-nie-mówiłam” była jednak obciążona odcieniem ulgi.
- Zamierzam z Branderem poważnie porozmawiać o tym pierścieniu – powiedział jej Trap – Powinien założyć jeszcze jedno zaklęcie aby pierścień nie przerzucał nikogo przez urwisko.
   Zdał pokrótce sprawę z własnego pecha.
- Naprawdę cieszę się, że cię odnaleźliśmy – przyznała czarodziejka marszcząc brwi w kierunku żlebowców – Nie mogę wpakować tych durniów na kuce.
- Trzeba jechać kuc – powiedział Grod szarpiąc niecierpliwie rudoblond brodę – Kobold szybki. Goblin szybki. Kuc szybki. Czarodziej wolny.
- Szlag mnie trafia na to ale on ma rację – przyznała mała kobieta.
- Niech mnie! Ja chcę gnać! Pomogę ci wpakować ich na kuce ale sam lecę naprzód – obstawał Trap uparcie – Wrócę do was jak odnajdę Ripple i Begluga.
- Pognasz szybciej konno niż pieszo – powiedziała halmarain.
- To wezmę swojego…
- Nic z tego. Ja je kupiłam, są moje i zostaną wszystkie razem. Chcesz jechać, to musisz zostać z nami.
- Mogę użyć magicznego pierścienia…
- Na jak długo nim znowu zatrzyma cię ogranicznik albo zlecisz z kolejnego urwiska?
   Trap zmarszczył brwi. Nie umiał odpowiedzieć.
- Będziesz nas potrzebował żeby uratować merchesti i Ripple – dodała halmarain – Wiem, jak bardzo chcesz odnaleźć siostrę. Na pewno jednak nie bardziej niż ja chcę uratować małego demona. Jeśli nie zdołamy go odesłać to jego rodzic może wejść w Krynn szukając dziecka.
- Tracić czas – rzekł Grod – Nie gadać.
- Jechać teraz kuc – wsparł brata Umpth.
   Trap przestał oponować i pomógł wpakować na kuce krasnoludy żlebowe. Halmarain na ochotnika postanowiła, że poprowadzi na jednej lince wszystkie zwierzęta oprócz kuca na którym jechał Trap. Kender miał jechać przodem i wybierać najłatwiejszą drogę przez góry. Nie za daleko przodem jednakże.
- Tylko co z odnalezieniem śladów koboldów? – naciskał kender.
- Znajdziemy je po drugiej stronie gór – odparła czarodziejka – Podróżują na wschód. Dokładnie na wschód choćby przyszło iść najcięższą ścieżką. Bez trudu znajdziemy ich na równinie.
- Znaleźć ślad raz – powiedział Umpth.
- Czy… czy znalazłeś jakiś znak… - Trap zamilkł, nie zamierzał wyrażać narastającego strachu o Ripple.
- Tak, i wiemy ,że oboje żyli dziś rano – potwierdziła czarodziejka – Tam, gdzie przekraczali strumień widzieliśmy oznaki oporu Begluga przed wejściem do wody. A z boku były ślady co do których grod z uporem twierdził, że należą do Ripple. A to wisiało na gałęzi.
   Podała mu błękitne piórko z przymocowanymi dwiema zielonymi fasolkami. Związane to było niebieskim rzemykiem.
-To należy do Ripple – zawołał uradowany Trap.
   Od czasu do czasu wplatała piórka w kitkę. Dość często już widział taką szczególną ozdobę siostry.
- Skoro Beglug może walczyć a ona zostawiać dla nas znaki to znaczy, że oboje żyją nie są ranni – powiedziała Halmarain – Zabrano ich na wschód.
- Więc się pospieszmy – zawołał Trap znowu przejmując prowadzenie – A po drodze ułożymy plan.
   Trap znalazł między wzniesieniami niską przełęcz. Nie musieli szukać tropów więc Trap jechał obok Halmarain. Z szybkością katapulty produkował kolejne plany uwolnienia jeńców.
- Według mnie powinniśmy postąpić następująco – powiedział – Kiedy tylko dopadniemy koboldy to ty, Grod i Umpth wejdziecie na drzewo w miejscu gdzie konary wystają…
- A skąd wiesz, że tam będzie drzewo? – przerwała mu Halmarain – A poza tym; krasnoludy żlebowe nie są w stanie bez pomocy wleźć na kuce to jak wejdą na drzewo?
   Trap się zmarszczył.
-To może tak; weźmiemy wóz…
- A skąd masz zamiar wziąć wóz? – zdumiała się czarodziejka.
- Kolce i osty! Nic ci nie odpowiada! Chcesz pomóc w ratowaniu Ripple i Begluga czy nie? – wściekał się kender.
- Chcę! – krzyknęła czarodziejka – Tyle, że nie da się ułożyć żadnego planu nim ich nie odnajdziemy.
- Lawa Brzuch zjeść kobold, może – zasugerował Grod.
- Tego by nie zrobił – oburzył się Trap wygodnie zapominając psa oberżysty w Deepdel.
- Och, nigdy nie wiadomo, a byłaby to zemsta odpowiednia – Halmarain aż się uśmiechnęła – Woleliby nigdy ich nie porywać.
- Dlaczego brać Beglug? – spytał Grod – Kender ładny, Beglug nie.
- Ponieważ…?
   Trap brzmiał jak echo pytania Groda.
- Nie wiem, i nie podoba i się to.
   Zaniepokojenie widoczne w oczach Halmarain jeszcze się pogłębiło.
- Mnie na pewno nie! – wojowniczo ogłosił Trap.
   Z gory odrzucał wszystkie zarzuty. Ripple to jego siostra i to on był najbardziej zainteresowany ratunkiem.
- Kryje się za tym coś więcej niż zwykła nikczemność koboldów – powiedziała Halmarain – I dlatego musimy być bardzo ostrożni.
- Człowiek czarna opończa – kiwnął głową Grod.
- A właśnie! Zupełnie o nim zapomniałem – powiedział Trap – Był z koboldami?
- Nie widziałam go – odparła czarodziejka.
   Spojrzeli pytająco na krasnoludy żlebowe lecz ci tylko wzruszyli ramionami.
- Był z koboldami w górach – w zamyśleniu rzekła Halmarain – A wcześniej, w labiryncie?
   Trap skinął twierdząco głową widząc zapytanie w oczach.
- I bili się z goblinami, ci mogli pójść za nimi – kontynuowała – Sądzę, że należy się go spodziewać z koboldami gdy ich wreszcie dopadniemy.
- Kim on jest? – apytał Trap – Skąd wiesz dokąd oni zmierzają? Znasz go może, wiesz gdzie on żyje?
- Żyję? Wątpię czy żyje; ale masz rację, to z jego powodu sądzę, że wiem dokąd koboldy zmierzają.
   Trap czekał, lecz czarodziejka nie zamierzała chyba niczego wyjaśniać. Wrodzona niecierpliwość szybko pokonała dobre maniery.
- No, zamierzasz nam coś powiedzieć?
- Nie, nie jestem wcale pewna czy mam rację, a jeśli mam to wcale nie chcielibyście jej znać odparła i popędziła kuca do szybszego biegu.
   Przez pewien czas zmuszała kuce do galopu kiedy jednak zaczęły słabnąć znowu przywołała kendera.
- Zmęczyliśmy je chyba za bardzo – powiedziała – Powinniśmy teraz trochę pójść pieszo i je poprowadzić a za tamtym strumieniem zatrzymać się na odpoczynek.
   O sto jardów dalej widziała strumyk.
- Tu są ślady Ripple i Begluga – powiedział Trap, gdy doszli do brzegów strumie - I krasnoludy są znów przed nami.
- Ci sami? – spytała Halmarain.
- Na pewno. Tu są ślady twojego kuca. Przeszli strumień za koboldami – powiedział Trap uważnie badając tropy – Ooo, popatrz tutaj, ślimak też poszedł.
- Jak daleko przed nami? – spytała czarodziejka.
- Och, miniesz go zanim dojdziesz do wody, chyba że na niego nadepniesz.
- Daj spokój – warknęła.
   Przeszła przez strumień i zsunęła się z siodła. Krasnoludy żlebowe poszły w jej ślady i pomaszerowały dalej wciąż tocząc koło przed sobą. Nie zaszli daleko gdy Grod przybiegł z powrotem.
- Koło gada goblin iść – sapnął.
- Och, to koło to już przyszłość przepowiada – westchnęła Halmarain.
- Nie gada, pada! – upierał się krasnolud żlebowy – Umpth stać i podnosić. Patrzeć w tył i widzieć. Oni iść.
   Grod wskazywał na przejście w górach za ich plecami.
- To nie znaczy, że to koło ich znalazło – kłóciła się Halmarain.
- Nie lubić koło – warknął Grod a jego błękitne oczy tym razem patrzyły na Halmarain z gniewem.
- Och, naprawdę nie o to jej chodziło – uspokajał Trap zranione uczucia krasnoluda – Pamiętaj, że ona może robić magię ale nie może powiedzieć, że ktoś nadchodzi tak jak może koło.
- Noo, tego potrzebowałam! – cisnęła czarodziejka – Tak czy inaczej… jeśli nadchodzą to lepiej się ukryć.
   Trap już miał zamiar się kłócić lecz go zagłuszyła.
- Jeżeli pozwolimy by nas minęli to szybko znów będziemy w drodze.
   Trap był już gotów do sprzeczki, lecz go uprzedziła.
- Jeśli pozwolimy, by nas minęli to znacznie szybciej będziemy w drodze.
- Już wiem!
   Trap wskazał na lewo gdzie głęboki cień czaił się w niskim, lecz gęstym lesie. Pozostali potwierdzili. Wyglądało to na najlepsze wyjście spośród kilku mniej przyjemnych alternatyw.
   Grupka poruszała się teraz przez wysokie, dość gęste krzaki. Nikt z nich nie miał wątpliwości, że gobliny mogą pójść w ich tropy. Od czasu do czasu Trap schylał się i podnosił kamień pasujący do procy hoopaka, lecz wciąż prowadził konsekwentnie w kierunku drzew.
   Nie umawiali się w żaden sposób, lecz wszyscy maszerowali w kompletnej ciszy. Starali się nawet nie płoszyć zwierząt ani ptaków, które mogłyby odlecieć w popłochu i zdradzić, gdzie są w tej chwili. Liście spadłe z zarośli w pobliżu drzew głuszyły stąpnięcia kucyków. Zagłębili się na jakieś pięćdziesiąt jardów w las gdy mogli już wejść do niewielkiego, błotnistego strumyka. Poprowadzili nim kuce przez sto jardów na wschód a następnie zawrócili na własny szlak. Jeśli gobliny idą ich tropami to wpadną w zasadzkę.
   Poranek minął i słońce już zaczęło osiągać zenit dnia. Tarp poszperał w jukach u siodeł wręczył każdemu niewielki posiłek. Siedzieli i jedli dobrze ukrycie, gdy doszły ich głosy z oddali. Głosy wyraźnie się kłócące.
   Po chwili Trap zorientował się, że głosy nie dobiegają z południowego wschodu, skąd można spodziewać się gobelinów, lecz gdzieś z głębi lasu. Siedząca po prawej stronie Halmarain popatrywała przez gęstwę swego schronienia i po chwili szepnęła, a właściwie tylko poruszyła ustami.
- Krasnoludy.
   Trap wyśliznął się z kryjówki i pośpieszył przez las, wciąż przeskakując od drzewa do drzewa. Po chwili dotarł na skraj niewielkiej polany na której pasła się grupa krępych kuców. Rozpoznał sześciu ścigających ich krasnoludów. Wyglądało, że odbywają jakąś naradę, kłótliwą naradę.
   Szybko się wymknął i wrócił do własnej kryjówki. Gdy Halmarain podniosła brwi w niemym pytaniu odpowiedział na migi wskazując palcami wokół szyi i piersi przypominając skradziony naszyjnik. Westchnęła. Zrozumiała, że zidentyfikował krasnoludów.
   Kender wrócił do krzaczastej kryjówki w ostatniej chwili. Banda goblinów wstąpiła właśnie w wysokie zarośla i kierowała się w stronę lasu. Ku zaskoczeniu Trapa wcale nie szli śladem zostawionym przez kendera, czarodziejkę i krasnoludy żlebowe. Szli teraz co najmniej o sześćdziesiąt stóp na zachód tropu ich małej grupki.
   Podchodząc do lasu rzadko popatrywali na ziemię. Nie szli niczyim tropem. Jeśli jednak będą nadal szli w tym kierunku to najpierw miną podróżników, lecz po chwili wyjdą na polanę. Hałas kłótni krasnoludów z pewnością stłumi dźwięki nadchodzących dzikich stworów.
   Krasoludy i gobliny stoczą wspaniałą bitwę. Trap pragnął to zobaczyć. Pomyślał o Ripple przebywającej gdzieś na wschodzie i doskonale wiedział, że nie powinien się spóźniać. Tyle, że Halmarain trzymała ich w ruchu z dala od kogokolwiek i już zaczynał być znudzony. I chociaż obawiał się o los siostry to w pełni zdawał sobie sprawę, że muszą pozostać w ukryciu póki gobliny nie przejdą. I tak nie mogli teraz przez jakiś czas iść tropem koboldów więc zobaczyłby choć troszkę tej bitwy.
   Sięgnął do kieszeni i wyciągnął dwa pierścienie. Wcisnął jeden na palec i dokładnie się obejrzał. Wciąż był widzialny. Ostrożnie, byle tylko nie poruszyć stopami, zdjął pierścień i włożył go do lewej sakiewki.
   Kiedy drugi znalazł się na palcu kendera ten już widzieć się nie mógł. No i dobrze. Pognał przez las i szybko dotarł do miejsca skąd miał świetny widok na polanę.
   Trzech krasnoludów wciąż siedziało na ziemi. Dwóch tupało w górę i w dół i wciąż się kłóciło. Szósty opierał się o drzewo i ściągał prawy but. Był odwrócony tyłem do całej reszty. Do Trapa zresztą też siedział tyłem. Krasnolud odwrócił but do góry nogami jakby chciał zeń wytrząsnąć kamyk i dla pewności wpakował jeszcze do środka rękę i coś sprawdzał. Następnie, wciąż ostrożnie się chwiejąc na  jednej nodze podniósł drugą, zgiął ciało we dwoje i przytrzymał but w gotowości do wzucia.
   Stał odwrócony tyłem do Trapa więc jego zad prezentował szeroki, miękki cel jakiemu nie oparłby się żaden kender z hopakiem w dłoni i sakiewką pełną kamieni; szczególnie zaś nie kender noszący pierścień niewidzialności. W mgnieniu oka Trap miał już kamień w dłoni i posyłał go na dystans pięćdziesięciu jardów dzielących od krasnoluda.
   Kamień palnął krasnoluda w miękką część prawego pośladka. Zaskoczona ofiara wrzasnęła, zaklęła i upadła. Puścił przy tym but, który poleciał łukiem w wysoką trawę. Towarzysze popatrywali na niego gdy się podnosił i ryknął. Kiedy się zaś obrócił mógł Trap rozpoznać, że trafił samego Tolema, przywódcę grupy krasnoludów.
   Trap przycisnął dłonie do ust i zdusił wybuch śmiechu. Jeżeli jeden kamień sprawił tyle uciechy, pomyślał, to więcej kamieni sprawi jej więcej. Pierwszy pocisk przykuł uwagę samego przywódcy. Drugi walnął w kolano innego krasnoluda i poderwał je wszystkie na równe nogi. Kender dławił się śmiechem widząc rozwścieczonych półludzi ganiających bez sensu w kółko.
   Magiczne pierścienie to kupa zabawy! Zastanawiał się kto też ma posłużyć za następny cel? Zdecydował, że będzie to potężne chłopisko w czarnym odzieniu i z czarną, zakurzoną brodą. Posłał trzeci kamień, lecz krasnolud właśnie się odsunął. Niewielki kamyk uderzył znowu w przywódcę trafiając go w wielki paluch prawej stopy. Ponieważ nadal nie miał założonego buta więc teraz podskakiwał w kółko z bólu. Pozostali szybko się ukryli. 
   Palce Trapa grzebały w sakiewce w poszukiwaniu kolejnego kamyka kiedy ostatni krasolud skrył się już za pniem drzewa. Ciężko westchnął straciwszy taką szansę. Nim jednak całkowicie poddał się rezygnacji usłyszał łamanie gałązek i trzask w krzakach. Nadchodziły gobliny.
   Wyszli na polanę nie mając pojęcia, że za pniami drzew kryje sześciu wściekłych krasnoludów. Uważając, że to gobliny są winne ich ostatnim przygodom krasnoludy zaatakowały z wrzaskiem i wojennymi okrzykami.
   Tolem, teraz już w pełni obuty, wypadł wymachując wojennym toporem aż wreszcie mógł zadać śmiertelny cios. Zablokował ostrze włóczni najbliższego goblina.
   Gobliny zostały wprawdzie zaskoczone, lecz będąc zawsze czujne w podróży, szybko się pozbierały. Największy krasnolud zablokował pierwsze uderzenie włóczni, lecz wielki goblin włożył w cios całą siłę i ostrze wbiło się w metalową tarczę. Teraz zaś krasnolud i goblin tańczyli w kółko i starali się uwolnić swe uzbrojenie.
   Pozostałe krasnoludy atakowały wywijając toporami. Bitwa rozwijała się wściekle szybko, gdy Trap usłyszał za plecami łamaną gałązkę.
- Koło znaleźć kender.
   Trap się odwrócił i ujrzał nadchodzących Umptha i Groda uważnie rozglądających się wokoło. Najwidoczniej nie łączyli dźwięków niedalekiej bitwy z najmniejszym choćby niebezpieczeństwem. Żaden z nich nie był uzbrojony, chociaż i tak nie umieliby efektywnie użyć broni nawet gdyby ją posiadali.
   Trap z westchnieniem rezygnacji odwrócił się  plecami od bitwy i pośpieszył w stronę Agharów. Gdy tylko wybiegł poza pole widzenia polany zdjął pierścień.
- Przypuszczam, że lepiej stąd wiać – rzekła z widocznym w głosie poczuciem winy i zaprowadził ich do Halmarain.
- Może pozabijają się nawzajem i się od nich wreszcie uwolnimy – powiedziała czarodziejka.
   Oczywiście dopiero po kłótni z Trapem na temat jego niewielkiej wycieczki.
   Jej podejście całkowicie zaszokowało kendera.
- To nie jest przyjemne! Tak naprawdę to raczej nieuprzejme. Nie winię ich, że idą za nami – powiedział – Chcą z powrotem ten naszyjnik i doprawdy nie rozumiem dlaczego go im nie oddajesz. Nie wierzę, że chcesz by stało im się coś złego.
- Nie – przyznała mała czarodziejka – Wcale nie pragnę,żeby się pozabijali , po prostu chcę się od nich uwolnić. Oddam naszyjnik gdy tylko będę mogła, tyle że nie sądzę by w tej chili było to możliwe, nie mogę ci teraz nic wyjaśnić bo nie jestem pewna czy to ca podejrzewam jest prawdą… Nie pytaj teraz. Jak wszystko przemyślę to na pewno ci powiem.
- Ale to była piękna bitwa – miękko rzekła Trap, wyraźnie pragnąc wrócić i wszystko obejrzeć.

janjuz - 2014-10-18 21:12:04

Rozdział 23
   Po opuszczeniu lasu w którym wciąż trwała walka pomiędzy krasnoludami i goblinami kender, dwójka krasnoludów żlebowych i czarodziejka jechali jeszcze przez parę godzin. Noc przeszła bez żadnych zdarzeń, lecz przygoda wyraźnie  wymęczyła wszystkich co okazało się następnego ranka nim upłynęła godzina od wyruszenia na szlak.
   Drogę przeciął im szeroki, lecz płytki potok. Od wielu godzin nie widzieli najmniejszych znaków obecności koboldów Trap i Halmarain rozdzielili się. Każde z nich prowadziło jednego krasnoluda żlebowego jadąc w górę i w dół biegu strumienia. Trap nie jechał dłużej niż dziesięć minut z biegiem potoku gdy napotkał zagadkowe ślady. Gwizdnął cicho i przywołał Halmarain.
- Przeszli tędy – pokazał Grodowi ślady stóp – Popatrz, to jest ślad Ripple. Z jakiegoś powodu stała z boku. Beglug sprawił im sporo kłopotu. Widzisz jak to walczył gdy go zmuszali do przejścia? MMożesz nawet zobaczyć jak tu wbił kopyta, a tutaj jest ślad krwi, musiał chyba ugryźć któregoś z koboldów, mam nadzieję, że na dobre – mówił kender uważnie badając błotnisty brzeg.
- Lawa Brzuch nie lubi woda – powiedział Grod.
- Nie. Zimnej wody – sprostował Trap.
   Przypomniał Agharowi radosną zabawę merchesti w gorącej kąpieli w kuchnie Orandera. Beglug przybył ze świata znacznie cieplejszego i nic chłodnego nie sprawiało mu przyjemności.
   Przytruchtała Halmarain i wszyscy już zebrali się w miejscu gdzie koboldy przekroczyły potok.
- Koło mokło – skarżył się Umpth.
   Powtarzał te skargi przy każdym strumyku.
- Koło nie lubi woda.
- Woda zmywa magia – dodał Grod.
- Nie dziwacz – parsknęła Halmarain.
   Była już gotowa do przejścia potoku lecz teraz ściągnęła wodze i zmarszczyła brwi patrząc na wodę.
   Trap obrócił się i skrył uśmiech. Mała czarodziejka by prędzej umarła niż przyznała rację Agharom, lecz wahanie krasnoludów glebowych mało na nią widoczny wpływ.
- Zaraz się przekonam – powiedział Trap.
   Wszyscy wciąż czekali na zachodnim brzegu podczas gdy on zsiadł z konia i zdjął buty. Dno strumienia w tym miejscu okazało się kamienne. Do połowy szerokości potoku sięgała jedna, duża kamienna płyta. Dalej leżały wygładzone wodą otoczaki.
- Wszystko w porządku – zawołał.
   Umpth ześlizgnął się z kuca i szedł za końskim zadem. Podniósł koło, wciąż przymocowane do włóków, i z pluskiem pokonał strumień w ślad własnego wierzchowca. Halmarain poczekała aż wszyscy bezpiecznie przekroczą potok po czym pogoniła swego kuca. Wahanie było przyczyną kłopotów. Kuc juczny podszedł do brzegu i chciał się napić. Właśnie pochylał łeb gdy ogromna ropucha zarechotała i skoczyła pomiędzy zadnimi kopytami kuca. Zaskoczone i objuczone zwierzę szarpnęło się w lewo, prosto w górę strumienia poza skalną płytę. Kuc skoczył i wylądował w błocie aż po brzuch.
- Ruchome piaski! - wrzasnęła Halmarain.
    Ramieniem wskazywała szamoczące się zwierzę. Trap siedział na ziemi i właśnie wciągał buty. Skoczył na równe nogi w jednym bucie już wzutym a drugi trzymając w dłoni. Odrzucił na bok but i runął do strumienia. Dwójka krasnoludów glebowych poszła w jego ślady. Trap wyrwał wodze z rąk rozkrzyczanej  czarodziejki i pociągnął mocno. Jedynym sukcesem było ściągniecie uprzęży ze łba kuca. Znacznie bardziej odporni na brud Umpth i Grod wskoczyli w błoto i zaczęli ciągnąć za grube uwięzi trzymające pakunki na grzbiecie kuca. Krasnoludy szarpnęły parę razy, stracili oparcie stóp na krawędzi głębokiego dołu ruchomych piasków i zanurzyli się po ramiona.
- Głęboki błoto – powiedział Umpth przez ramię do kendera.
- Głęboki błoto – sapnął Grod i zniknął.
   Z błóta wychynęła jedna pobrudzona ręka, wystarczyło by Trap mógł ją chwycić. Z pomocą Halmarain wyciągnął małego krasnoluda z pułapki ruchomych piasków.
- Szybko! Nie trzymać kuc długo – zabulgotał Umpth.
   Zdołał wydostać ciało na powierzchnię, lecz teraz tonął dość szybko.
- Może to się przyda?
   Halmarain brnęła przez wodę. Niosła wodze pozostałych kuców oraz wodze swego własnego wierzchowca.
- O wspaniale! Pociągną jeśli tylko zdołamy złapać je za linkę spodnią – zawołał Trap – Umpth. Dasz radę?
- Tak, trzeba ciągnąć – plując odkrzyknął Umpth.
   Twarz ciągle zanurzała mu się w bagnie a on wysilał się by chociaż podbródek wynurzyć. Pomacał ręką za plecami i złapał skórzane linki.
- Łap!
   Halmarain cisnęła w jego kierunku długi, ciężki rzemień. Koniec upadł tuż za nim a linki boczne uprzęży spadły mu na plecy.
   Umpth pogmerał troszkę ręką, zamamrotał coś, co zostało całkowicie zagłuszone kwikiem przerażonego zwierzęcia. Krasnolud żlebowy czynił jakieś mało inteligentne uwagi i jednocześnie szukał na oślep w dalszym ciągu. Przesunął się już do połowy korpusu kuca przez co spowodował, że zwierzę zapadło w bagno jeszcze bardziej. Trap mocno trzymał nogi Amhara, lecz w tej sytuacji on również zaczął tonąć w bagnie.
- Ja trzymać ty – zapewnił go Grod.
   Trap poczuł jak ręce krasnoluda zaciskają mu się na nogach.
- Wow! Ale ubaw! To interesujące – powiedział wynurzając twarz z błota – Nie czuję tego co prawda, lecz uważam, że tonę. Ciekwe, co też kryje się na dnie tego błocka? Założę się, że masa ciekawych rzeczy już tu zniknęła i gdyby dało się je znaleźć…
- Nie ma na to czasu – cisnęła Halmarain – Jeśli szybko nie wydostaniemy Umptha i kuca to utoną w tym bałaganie.
   Trap westchnął. Nigdy więcej nie uda się w podróż z czarodziejką; odbiera radość z każdej zabawy. Tak czy inaczej ani krasnolud żlebowy ani kucyk nie wyrażali chęci obejrzenia dna bagna więc przypuszczał, że powinien ich uratować.
   Umpth już prawie zatonął lecz jeszcze wzniósł ramię i pomachał. Zasygnalizował, że skończył mocowanie rzemieni do uprzęży kuca.
- Halmarain! Wyciągaj kuca – zawołał Trap.
   On sam zaś mocniej ścisnął nogi krasnoluda.  Powoli był wyciągany wstecz gdy nagle usłyszał krzyk Halmarain i głośny plusk.
   Grod puścił Trapa na tyle wcześnie, że zdążył jeszcze wyciągnąć małą czarodziejkę na twardy grunt.
- Daj mi te rzemienie – rozkazała Halmarain.
   Mała czarodziejka pochlapała głośno biegnąc do nich. Dopadła swego kuca i przyprowadziła go blisko do rzemieni, lewe strzemiono przerzuciła przez siodło i była gotowa, by przymocować rzemienie do uprzęży siodła. Widzieli już tylko nos tonącego w bagnie kuca. W chwilę później Halamrain napięła rzemienie a pozostałe, umocowane do innych kuców, osłabły gdy wierzchowiec czarodziejki powoli ruszył w dół potoku i zaczął oddalać się od błotniska.
   Tymczasem Trap, wciąż mocno trzymający nogi Umptha, stanowił jakby ogniwo łańcucha włączające Umptha i kucyka. Czuł się rozdzierany na dwoje lecz uchwytu nie zwalniał. Nie minęło wiele czasu a poczuł jak stopy obijają mu się o kamienie brodu a chwilę później kolanami walnął o kamienną płytę. Podciągnął nogi pod siebie, wstał i ruszył naprzód by pomóc Grodowi w wyciąganiu Umptha.
   We dwóch wyciągnęli krasnoluda żlebowego z błota bez większych trudności. Wciąż jeszcze trzymał w garści uprząż kuca, lecz wierzchowiec Halmarain powli wyciągał ich obu w górę i twardszy grunt. Nie minęła długa chwila a przerażone zwierzę znalazło pod kopytami twardy grunt i wyrwało się z bagna. I kender, i krasnoludy szybko zeszły z drogi rozdygotanemu zwierzakowi.
   Kuc stał już spokojnie, lecz wciąż jeszcze się trząsł. Umpth obmył w strumieniu twarz z błota, i to po raz pierwszy bez niczyjego nakazu. Podniósł twarz, rozejrzał się wokoło i mrugając strząsnął wodę z oczu. Powędrował spojrzeniem do czarodziejki i twarz wykrzywił mu grymas.
- Czarodziej stać się Aghar – powiedział – Przyłączy klan Aglest?
- Kender też – dodał grod.
- Ostrożnie – warknęła Halmarain.
   Wciąż usiłowała zmyć z siebie lepkie błoto z bagniska.
- Ty też powinieneś się umyć.
- Wiedzieć, ona powiedzieć – odparł Grod.
   Nawet jednak jego nos marszczył się na woń błocka.
- Musimy teraz ć kuca i wszystko co jest w jukach – powiedziała Halmarain i nagle urwała -… gdzie są juki…?
- W błoto – odparł Umpth, bezwiednie gładząc rękaw – Nie wyciągnąć kuc i juk.
- Stracił nasze juki? – gapiła się niedowierzająco Halmarain.
- Jej! Przepadło… wszystko… Ale Umpth ma rację, nie wyciągnelibyśmy i kuca, i juków razem – rzucił Trap – Może mógłbym wrócić i je wydostać – zasugerował z nadzieją w głosie – Przywiązałabyś do mnie rzemienie i…
- Nie. Nic z tego – ucięła dyskusję Halmarain.
- Nie! Teraz nie myć juk i ubrań – zawołał Grod jakby ta strata stała się nagrodą – Stracić magia – dodał wąchając ubranie – Trup wiewiórki śmierdzieć też.
   Straty Groda zarówno Trap jak i Halmarain uznali za swoje nagrody, lecz naczynia kuchenne też zostały utracone w jukach. Trap użył hełmu Groda aby obmyć wodą bok kuca i oczyścić zwierzę z błota podczas gdy pozostali myli z błocka zarówno siebie jaki swe ubrania. Zajęło to godzinę.
- Przynajmniej jest słonecznie i gorąco – powiedział Trap wzuwając buty – Ubrania niedługo nam wyschną a przynajmniej nie musieliśmy myć Begluga.
   Halmarain wspięła się na siodło.
- Trzeba będzie kupić więcej zapasów gdy dojdziemy do Thelgaard. Mam nadzieję, że sakiewka Orandera wciąż jest pełna.
- Thelgaard – uśmiechnął się Trap – Może to będzie interesujące.

janjuz - 2014-10-26 08:40:00

Rozdział 24

   Trap był rozczarowany Thelgaardem. Zarówno mury miejskie jak i większość budynków zbudowano z szarego kamienia. Najmniejsze nawet rzeźbienie nie zdobiło prostych budowli. Czasami tylko okiennice obramowywały okna, lecz wykonane były ze starego, wysmaganego deszczami, szarego drewna. Kender zaglądał w każdą mijaną uliczkę z nadzieją błyszczącą w oczach. Szare budynki były wszędzie takie same więc szybko zaczął się nudzić.
   Zostawili kucyki w pierwszej, napotkanej stajni publicznej. Poranek był gorący więc Halmarain I krasnoludy żlebowe zostawili pancerze, broń I hełmy razem z wierzchowcami. Miasto nie oferowało niczego ciekawego więc Trap nie miał nic przeciwko pośpiechowi wykazywanemu przez Halmarain. Dokonywała zakupów w szaleńczym pośpiechu a Trap zgadzał, że nie powinni tu tracić czasu. Jak najszybciej powinni wrócić na ślad koboldów… zwłaszcza, że w mieście nie było nic interesującego a i mieszkańcy byli jacyś małomówni.
- Piękno Thelgaardu jest skryte wewnątrz ścian – powiedziała im Halmarain – Budynki władz miejskich oraz co bogatsze rezydencje są udekorowane wielkimi marmurowymi płytami, które zakupiono od krasnoludów z Garnet.
- Nie widziałem tu nigdzie marmuru – Trap już zaczął się zastanawiać, czy by Ne wyśliznąć się czarodziejce i troszkę pozwiedzać.
- I nie zobaczysz – ucięła Halmarain – Jesteśmy tu tylko po to, żeby uzupełnić zapasy. Nie możemy sobie pozwolić na ściąganie na siebie uwagi.
- Zostawić koło a czarodziej niemiły – mamrotał Umpth.
- Ona ciągle zła – westchnieniem zgodził się Grod.
   Krasoludy żlebowe nie były zbyt zadowolone. Zanim weszli do miasta Halmarain zmusiła je do ponownego mycia i czyszczenia odzieży aby mogli wyglądać jak Neidarowie. A w dodatku zmusiła ich do pozostawienia koła w stajni, razem z kucami.
-Nie złości się na was – powiedział Trap do Agharów idących za nim i czarodziejką – Ona po prostu…
- Po prostu jest wściekła – przerwała Halmarain – Zdajecie sobie sprawę, że jesteśmy w drodze od wielu dni i uszliśmy tylko dwadzieścia pięć mil od miejsca gdzie zaczęliśmy podróż? A nasza sytuacja jest gorsza niż gdy wychodziliśmy Lytburga. Straciliśmy małego demona i kamień bramy.
- Grod i Umpth nie zrobił – powiedział Grod pociągając się za jasną brodę.
- Nie, czarodziej też nie zrobił – westchnęła Halmarain przechodząc niechcący na język Agharów – I dlatego jestem wściekła.
- Mieszkałaś kiedyś w Thelgaardzie? – spytał Trap wyraźnie mając nadzieję na opowieść.
- Nie, to Orander tu dorastał. Opowiedział mi trochę.
   Trap westchnął I postępował za czarodziejką w tej wędrówce od sklepu do sklepu I od straganu do straganu. Zauważył właśnie całe mnóstwo fascynujących przedmiotów, kiedy jednak chciał chwycić nożyk z pięknie zdobioną rękojeścią czarodziejka złapała go za rękę i powstrzymał przed dotknięciem go.
- Potrzymaj to – powiedziała wskazując na worek mąki – Grod może ponieść trochę jabłek, jest sól, herbata, o i pledy…
   Ramiona Trapa wkrótce były zbyt pełne przeróżnych zapasów by mógł choćby dotknąć czegokolwiek. Cierpiał pod obciążeniem jeszcze przez godzinę zanim wreszcie zaczął się skarżyć a i tak Halmarain doładowywała zarówno jemu jak Agarowi coraz to kolejne zakupy.
- Prawie już skończyliśmy - powiedziała czarodziejka po wyjściu z jednego ze sklepów – Jeszcze tylko kupimy jakieś naczynia i …
   Stali właśnie na zewnątrz, na ulicy, gdy dwójka małych ludzi, około ośmiu lat, wybiegła zza rogu ulicy i wpadła wprost na Halmarain  aż ją okręciło.
- Uważajcie – warknęła odzyskując równowagę.
   Głos miała wysoki jak każde dziecko , lecz ton rozgniewanej osoby dorosłej. Dzieciaki obróciły się i popatrzyły na jej osobę. Widok postaci przypominającej dziecko lecz o twarzy osoby dorosłej na moment ich zatrzymał. Następnie mniejszy z nich, wciąż jednak sporo większy od czarodziejki, podszedł i popatrzył na nią z góry.
-Coś ty jest? – spytał wyraźnie obraźliwym tonem.
- Jakieś dziwadło – powiedział drugi po czym schylił się i podniósł kamień.
   Właśnie odchylał wstecz ramię i już był gotowy do rzutu gdy z tyłu pojawił się Trap.
- Nie jesteś uprzejmy – zawołał.
   Między innymi pakami Trap niósł woreczek z solą, który jak na swoją wielkość był zdecydowanie ciężki. Ponieważ hoopak miał wciąż przywiązany do pleców to zamiast niego użył woreczka soli. Palnął nim w ramię chłopca szykującego się do rzutu kamieniem.
   Chłopak się cofnął a Grod podbiegł i złapał worek soli. Nie leżało w obyczajach krasnoludów glebowych wyrzucanie czegokolwiek użytecznego.
- Uważaj, to krasnolud! – zawołał chłopak obrażający czarodziejkę.
   Zaraz też wziął nogi za pas a drugi wystartował jak mógł najszybciej za nim.
- Wszystko powiem ojcu, już on się wami zajmie – zawołał wyższy i po chwili obaj zniknęli za budynkiem.
- Musimy zejść z ulicy i zniknąć zanim ci dwaj przyprowadzą ojca – powiedziała i zaczęła rozglądać się za gospodą.
   Nie musieli daleko iść. Już dwa budynki dalej zauważyli przyblakły drewniany szyld anonsujący „Przystań Wędrowca”, a więc chyba jedzenie, napitki i przyzwoite pomieszkanie.
- Zjemy coś jeśli tylko wasza trójka nie wpadnie w kolejne kłopoty – powiedziała czarodziejka i poprowadziła przez szerokie drzwi.
   Jak chyba wszystko inne w Dzielnicy Bramy, części Thelgaardu specjalizującej się w obsłudze podróżnych, gospoda była przeznaczona dla osób z niezbyt zasobną sakiewką. Część stołów i krzeseł nosiła ślady niedawnych napraw, nowe nogi i tak dalej, niewątpliwie po przejściach z karczemnymi awanturami. Blaty stołów były jednak czyste, choć troszkę porysowane.
   Trójka mężczyzn wyglądająca na robotników popijała właśnie w najodleglejszym zakątku pokoju. Byli całkowicie zaabsorbowani rozmową i nie zwracali uwagi na wchodzącą do gospody trójkę przybyszy.
   Halmarain poprowadziła do odległego stolika. Kiedy do ich stolika podeszła tęga kobieta przynosząc cztery kubki piwa czarodziejka zamówiła wystarczająco dużo zrazów mięsnych by zaspokoić nawet apetyt Agharów.
- Dlaczego ci chłopcy byli tacy nieuprzejmi? – zapytał Trap gdy posługaczka oddaliła się po zrazy.
- Dzieci potrafią być okrutne – Halmarain skwitowała incydent wzruszeniem ramion – Są ludzie, którzy uważają, że bogowie użyli deformacji by ukarać jakieś zło a więc oni powinni karać kulawego, ślepego czy niemowę, albo niedorozwiniętego czy też tych, co nie urośli…
- Ależ tak nie można – odezwał się poruszony Trap.
- Nie. Jednak z tak prostego powodu najlepiej dla mnie jest teraz udawać podróżującego krasnoluda – odezwała się smutno Halmarain – Ciesz się, że jak na swoją rasę jesteś całkiem normalny.
   Posługaczka przyniosła zrazy i wszyscy skupili się na jedzeniu. Trap właśnie skończył jeść i był w połowie drugiego kubka ale gdy drzwi do gospody otworzyły się szeroko i do środka weszła piątka wędrowców.
   Byli poważnie uzbrojeni; miecze, łuki a nawet kilka dziwnych, powykrzywianych toporów. Nosili pancerze poskładane z dziwnych kawałków a poza tym mieli plecaki i śpiwory. Wszyscy byli ludźmi.
   Twardym wzrokiem powiedli po sali po czym zajęli stół niedaleko od miejsca gdzie Grod spokojnie chrupał ostatek swego dania. Halamarain wyprostowała się niespokojnie. Trap popatrzył w ich kierunku ponad wzniesionym kubkiem. Szybko go opuścił i uśmiechnął się do nowoprzybyłych. Był pewien ciekawych nowin a teraz z zainteresowaniem przyglądał się porysowanym pancerzom I lekko zużytemu uzbrojeniu.
- Cześć – powiedział napotkawszy wzrok jednego z przybyszów.
   Oczy mężczyzny wpatrującego się w Trapa gwałtownie się zwęziły. Skinął głową i pochylony do przodu cichym głosem oznajmiał coś towarzyszowi. Cała trójka przy narożnym stoliku usłyszała słowo „kender”. Pięciu ciężko uzbrojonych ludzi obróciło się i zaczęło przypatrywać się osobie Trapa. W końcu jeden z nich powitał go krzywym uśmiechem.
   Uradowany kender wiercił się już na krześle; oto wreszcie spotkał paru przyjacielskich ludzi.
- Trzymaj łapy przy sobie – szepnęła do Trapa Halmarain.
- Miłego dnia – powiedział podróżny do Halmarain widząc, że przygląda im się z zainteresowaniem – Też w podróży?
   Wskazał na ich bagaże.
- Tak, w drodze do Palanthas – odparła Halmarain – Daleka droga przed nami to i ruszamy za chwilę.
   Szturchnęła dwuznacznie kendera lecz ten zignorował oczywisty sygnał. Myślał właśnie o tym co mu powiedziała i bardzo mu się to nie podobało.
- Ale co z Ripple i…
   Urwał w pół zdania i popatrzył na czarodziejkę, która właśnie wymierzyła mu kopniaka pod stołem.
- Spotkamy ją po drodze – odparł czarodziejka marszcząc czoło.
   Chciał już zapytać, co przez to rozumie lecz podróżny, który ich powitał miał własne pytania.
- A więc z pewnością zależy wam na spokojnej podróży – powiedział mężczyzna.
   Nawet jak na człowieka był mężczyzną rosłym choć raczej młodszym od całej reszty sądząc po twarzy pozbawionej jeszcze brody.
- Jesteśmy tu po to, byście mogli być tego pewni.
- Eskorujecie podróżnych? –
   I znowu Halmarain odezwała się zanim Trap zdążył wypowiedziać choćby słówko. Mówiła całkiem spokojnie, lecz Trap zdawał sobie sprawę, że wolałaby nie mieć takiego towarzystwa w podróży. Wiercił się wyczekująco bowiem był bardzo ciekaw jak też uda się jej uniknąć niemile widzianego towarzystwa.
   Jeden z pozostałych mężczyzn, facet o bardzo szerokich barach, potrząsnął głową, która wydawała się za mała jak na jego barki.
- Nie, nasza robota to oczyszczanie dróg z bandytów – powiedział – Potrzebujemy wieści o bandzie oprychów składającej się z ludzi, pół-goblinów i jednego kendera. Znamy tylko imię ich przywódcy; Herderk.
   Popatrzył uważnie na Trapa.
-Jednym z członków bandy jest kender.
- Jego nieżywy – odezwał się nagle Grod – Ale to dobra opowieść.
- Wiedziałam, że się to tak skończy – z rezygnacją w głosie odezwała się Halmarain.
- Skoro tak, to nagroda przeszła koło nosa – zamruczał jeden z mężczyzn.
- Co się z nim stało? – zapytał pierwszy.
   Popatrywali na Groda czekając odpowiedzi, lecz on skinął na Trapa. Kender z ciężkim westchnieniem pożegnał opowieści jakich nie usłyszy, lecz szybko pocieszył się, że opowiedzenie historii jest równie zabawne jak jej wysłuchanie. Ciągle jeszcze w głowie kołatała mu irytacja na Halmarain i je sugestie, że zajmuje się złodziejstwem.
- Zginął bowiem czarodziej mu nie chciał uwierzyć – palnął i już się zaczął martwić jak też będzie ciągnął dalej opowieść.
- Ja nie uwierzyłbym czarodziejowi – roześmiał się młody wojownik – Ale mów dalej, co też mu się przytrafiło.
   Umysł Trapa dokonał szybkiego przeglądu opowieści, jakie już opowiadał. Nie miał zamiaru powtarzać już opowiedzianej historii. Przypomniał więc sobie wszystkie niebezpieczeństwa jakie dotąd napotkali.
- Kłopoty kendera zaczęły się gdy odłączył się od reszty bandy i miał właśnie przekroczyć strumień – zaczął i podniósł się z krzesła.
   Popatrzył kwaśno na Halmarain.
- Powinie zdawać sobie sprawę, że popadł w kłopoty gdy po drugiej stronie brodu zobaczył czarodzieja ubranego w czerwone szaty.
   Włączył do opowieści bagnisko, w którym omal nie stracili kuca. Utracone bagaże stały się nagle torbami czarodzieja zawierającymi księgi zaklęć i powodem ciągłych utyskiwań Halmarain ciskanych na kendera.
   W tej opowieści fikcyjny Trapspringer wybaczył czarodziejowi i utonął w bagnie starając się uratować księgo zaklęć. I tak właśnie zginął. Nim skończył opowieść już łzy gęstym strumieniem spływały mu po policzkach.
   Wojownicy westchnęli zgodnym chórem. Najmłodszy był wyraźnie poruszony opowieścią. Historia Trapa była tak wzruszająca, że nikomu nawet do głowy nie przyszło powątpiewać w fakt, że złodziej i wyrzutek poniósł śmierć tylko dlatego, że chciał udowodnić iż wart jest zaufania. Ci z wojowników, którzy łez nie przelewali wydawali się poruszeni stratą swej części nagrody.
- Cóż, jeden kłopot dla nas mniej na drodze – powiedziała Halmarain i podniosła się z krzesła – Powinniśmy ruszać póki jeszcze światło dnia pozwala dojrzeć szlak.
   Wezwała Groda, który obchodził stoły i opróżniał każdy pozostawiony bez dozoru kubek i kiedy wrócił zapakowała mu bagaże na plecy. Wygoniła kendera i krasnoludy żlebowe z gospody, prosto na ulicę i do stajni. Pośpiesznie wypadli przez bramy miasta nim mogliby wpaść w kolejne kłopoty.
   Jazda ze wzgórz do Thelgaardu zajęła im część dnia, potem zakupy, czas spędzony w gospodzie i ładowanie juków na zwierzęta i w rezultacie zachód słońca był już całkiem bliski gdy wyjeżdżali z miasta. Ujechali wszystkiego dwie mile gdy napotkali wygodne miejsce na nocleg. Nim jeszcze krasnoludy żlebowe nazbierały drewna na ogień a kender rozsiodłał i spętane kuce puścił na pastwisko już mrok ich dopadł.
- Thelgaard okazał się przyjaznym miejscem, chociaż budynki były naprawdę nudne – odezwał się Trap i smętnie spojrzał przez ramię.
   W oddali widać było jeszcze pochodnie na miejskich murach, które z tej odległości mogły przypominać migające gwiazdy.
- Weszliśmy spokojnie, spokojnie dokonaliśmy zakupów i nie musieliśmy walczyć, by wyjść z miasta – cicho odezwała się Halmarain – Zapamiętam to jako znaczące wydarzenie. A ponieważ nadal mamy magiczną sakiewkę Orandera to nie musimy się kłopotać brakiem pieniędzy.
   Trap wydobył sakiewkę i spojrzał do jej wnętrza. Wierząc, że sama się napełni zdążyli ją już prawie opróżnić. Tym razem jednak była pełna tylko w połowie.
- Tyle, że już nie działa tak jak przedtem – powiedział i pokazał sakiewkę Halmarain.
- Być może magia się zużywa – odparła zaglądając do skórzanej torebki – Wszystko co dobre kiedyś się kończy.
   Czarodziejka ciężko westchnęła.
-Miałam nadzieję, że się napełni gdybyśmy mieli wpaść w kolejne kłopoty.
- Ręce za pełne – powiedział Grod.
   Siedział teraz w kręgu światła rzucanego przez ognisko i przeszukiwał dokładnie nowe ubranie.
- Co przez to rozumiesz? Ręce za pełne? – spytał Trap.
- Nie mieć więcej kawałki stal. Ręce za pełne bagaż – odparł krasnolud żlebowy.
   Poobracał nowo nabytą koszulą, obejrzał ją z przodu i z tyłu, zauważył, że siedzi na kamieniu więc się podniósł trzymając stopy na nowych portkach.
- Nie wycieraj nowych ubrań o brud – powiedziała czarodziejka trochę nieobecnym tonem.
   Jej umysł błądził teraz gdzieś dalej.
- Chcesz powiedzieć, że… - Halmarain gapiła się na krasnoluda żlebowego a oczy rozszerzały się jej ze zdumienia – Więc ty… a potem włożyłeś owoc kradzieży do sakiewki Orandera?
- Nie mieć kieszeń, nie mieć sakiewka, nie mieć torby czarodziej – odparł grod.
   Właśnie podniósł odpowiednio upaprane ubranie z ziemi.
- Czarodziej gadać nie szukać śmieć.
- On okradał każdego kogo tylko spotkaliśmy! – zawołała do Trapa pełna nabożnego lęku – I pakował kawałki stali do sakiewki Orandera! Ty i Ripple też znaleźliście dodatkowe monety w sakiewkach a i ja znalazłam w torbie. Obwiniałam was a to była jego robota!
- Właśnie to powiedział – odparł Trap.
   Dziwił się tylko z jakiego powodu czarodziejka musi mu powtarzać co właśnie oznajmił głośno Grod. Jego własne uszy nie są przecież nic gorsze od ludzkich.
- Nie szukać śmieć, nie znaleźć nic – wyjaśnił Umpth.
   Był teraz ciężko zajęty drapaniem całej swej postaci, od czubka głowy aż do stop.
- Aghar znajduje rzecz. To robi Aghar – powiedział Grod tonem wyjaśniającym, w jego rozumieniu, absolutnie wszystko.
   Odszedł teraz w stronę pasących się kuców.
- A skoro nie wolno mu było przeszukiwać śmietników to szukał gdzie mógł i zdarzyło się, że były to sakiewki otaczających go osób – podsumował Trap, bardziej zresztą adresując wyjaśnienie do siebie niż do czarodziejki.
   Halmarain potruchtała za Grodem. Kender podążył w jej ślady; nie miał zamiaru opuścić najbardziej rozrywkowej konwersacji w tej podróży.
- Idę o zakład – mówiła czarodziejka że naszyjnik od krasnoludów też ty zabrałeś?
- Myśleć… Miły Kender lubi. Nie mógł otworzyć torby – odparł Grod potwierdzając wszystko energicznym kiwaniem blond czupryny – Iść poszukać dożo magia – dodał – Trzeba martwa wiewiórka… albo szczur… albo wąż. Znaleźć… może.
   Odszedł dalej. Halmarain stała w miejscu i patrzyła w ślad za krasnoludem zastanawiając się nad czym, co zrobił nie dając najmniejszych oznak swych zamiarów.
- Rzucę zaklęcie zamknięcia na twoje sakwy i będę pewna, że nie możesz zabrać niczego co należy do krasnoludów – powiedziała.
- Wspaniale! To mi się podoba! Już wcześniej ci mówiliśmy, że niczego z ich rzeczy nie tkniemy – powiedział Trap tracąc oddech w napadzie śmiechu – Przez cały ten czas jaki straciłaś na pilnowaniu nas Grod brał wszystko w zasięgu wzroku.
   Trap powoli zaczynał się złościć z powodu braku zaufania czarodziejki  i wreszcie wybuchnął gniewem.
- Mag, jaszczurka, drobiu flaki, a złodzieja nie rozpozna – zaczął – Gania w koło mały taki a do tego mina groźna.
- Dość tego! – wrzasnęła Halmarain.
   Podskakiwała ze złości i mocno zaciskała pięści.
- Jeszcze słowo a  zamienię ci w… w…
   Zabrakło jej słów lecz wzniosła ramię i palec wycelowała w kendera.
- Ciągle się skarży a w torbie a w torbie ma skraby – podśpiewywał Trap odskakując w bok.
   Popatrzyła na niego dziwnie.
-Hałasuje, krzyczy, biega ale oddać nie zamierza – Trap osłabł ze śmiechu aż kolana się pod nim ugięły.
- Czarodziejska nieufność – powiedział rzucając Halmarain znaczące spojrzenie.
   Oboje rozumieli, że właśnie myśli o opowieści z gospody.
- Bardzo dobrze, obojgu wam jestem winna przeprosiny – odparła mała czarodziejka gdy tylko trochę się uspokoiła – Ale kiedy wejdziemy do kolejnego miasta, kiedy blisko nas znajdzie się ktokolwiek to miej oko na tego krasnoluda żlebowego.
- Ma prawdziwy talent w palcach – odparł Trap – Nie miałem nawet pojęcia, że wsypuje kawałki stali do sakiewki, a przecież ona była w mojej torbie.
- I jeszcze napakował twoją torbę, Ripple i moją – dodała czarodziejka – Teraz też coś przyniósł? Och, Gileanie, mam nadzieję, że nie.
   Zdjęła torbę z ramienia.
- Trap, sprawdź swoje rzeczy. Nie chcę by ktoś jeszcze nas ścigał.
   Trap sprawdził wszystkie kieszenie i sakiewki. Nie znalazł niczego, czego by nie miał ze sobą zanim opuścili Thelgaard. Halmarain postarał się, by ręce miał bez przerwy zajęte więc już nic innego nie zdołał wziąć. Ona z kolei znalazła mały dzbanek wysadzany klejnotami, lusterko, grzebyk i figurkę niedźwiedzia pokrytą z tyłu runami.
- Zastanawiam się kto też za nami ruszy z powodu tych rzeczy – mruczała pokazując to wszystko kenderowi.

janjuz - 2014-11-03 10:46:55

Rozdział 25

   Jeszcze w Thelgaardzie Trap zasugerował, żeby kupić trochę kukurydzy i teraz już wszyscy wyczekiwali na Kenderski pudding. Robił go prawie tak dobrze jak siostra. A na dodatek robiąc pudding poczuje się jakby był bliżej niej. Tęsknił za siostrą a nawet zaczynał się trochę o nią niepokoić, oczywiście w takim stopniu na jaki pozwalała wrodzona natura kenderów.
   O ile pierwszego dnia po tym jak koboldy porwały Ripple i Begluga znajdowali jeszcze ślady ich pochodu to po opuszczeniu gór nie mogli już trafić na żaden trop. Trap jednak uznał, że z całą pewnością odnajdą szlak jutro i to go zdecydowanie uradowało.
- Ja wydostanę teraz kukurydzę a ty wyjmij rondle – powiedział czarodziejce gdy rozbili obóz oddaliwszy się już od miasta.
- Rondle! – zawołała Halmarain i klepnęła się w czoło – Kupiłam wszystko o czym zdołałam pomyśleć ale o rondlach zapomniałam!
- Nie ma rondli? Ale ubaw! Nie zagotuję puddingu w rękach! – skarżył się Trap.
- Ależ oczywiście! – parsknęła czarodziejka – Ja też nie zagotuję wody na herbatę.
   Na całe szczęście zakupili trochę suszonego mięsa i suchary podróżne. Zaspokoiło to głód jednak i tak byli zniesmaczeni zimnym posiłkiem. Halmarain pamiętała o kłopotach z dwójką chłopców więc odmówiła powrotu do Thelgaardu. Stwierdziła tylko, że rondle mogą kupić w Solanthus albo i w jakiejś wiosce po drodze na wschód.
   Następnego popołudnia Trap upolował dwa króliki, które upiekli na rożnie nad ogniskiem, lecz przez kolejne dwa dni rozbijali obozowisko bez możliwości zagrzania wody na herbatę. Halmarain była w paskudnym humorze.
   Trzeci poranek podróży zaczęli wcześnie. Już o świcie byli w drodze i wczesnym popołudniem zbliżali się do Solanthus. Halmarain nakazała postój więc usiedli na szczycie wzgórza i stamtąd przyglądali się miastu. Z dużej odległości mogli dostrzec mocne mury zewnętrzne, szczyty dachów pokrywające wzgórze oraz oraz silną fortecę w środku miasta.
- Nie możemy tam pójść wszyscy – powiedziała – Nie chcę zabierać tam Groda. Już teraz ściga nas zbyt wielu osobników.
   Mówiąc to popatrzyła oskarżycielsko przez ramię na krasnoluda żlebowego.
- Grod nie iść, nie ma więcej stalowych monet – przypomniał Umpth.
- I właśnie dlatego nie pójdzie – odpaliła Halmarain – Nie trzeba nam więcej kłopotów.
- No, to nie z jego powodu obcy z koboldami depcze nam po piętach – przypomniał Trap.
- Czy to on, czy nie on to i tak zbyt wielu wrogów siedzi nam na ogonie – odparła czarodziejka – Pojadę kupić parę rondli. Przynajmniej wieczorem zjemy coś ciepłego.
- Ja mogę pojechać po rondle – zgłosił się na ochotnika Trap.
- O nie – odparła Halmarain – Nie życzę sobie kolejnych problemów z powodu…
   Tu przerwała widząc na twarzy Trapa narastający gniew.
- Pojadę razem z Umpthem – oznajmił Trap.
   Głos kendera wyraźnie stwardniał. Nuty gniewu bulgotały tuż pod powierzchnią.
   Tym razem ani groźne spojrzenie Halmarain ani jej ostry język nie wywarły na kenderze większego wrażenia. Jego dziadek odbył kiedyś podróż do Solanthus i wiele o mieście opowiadał. W tamtych czasach jeszcze widoczne były rumowiska powstałe po trzęsieniu ziemi wywołanym przez Kataklizm. Dziadek był zafascynowany nagłymi atakami, czasem walką a zawsze wysiłkami odbudowujących się ludzi.
   Po małej godzince podróżni znaleźli suchy wąwóz, w którym można się było schronić i ukryć przed wzrokiem innych wędrowców. Halmarain z grodem zajęli się rozbijaniem obozu chociaż czarodziejka była wciąż hamowana przez przypadkowe wędrówki krasnoluda udającego się na poszukiwanie jakiegoś martwego zwierzaka w celu zastąpienia truchła martwej wiewiórki.
   Przed odjazdem zarówno Trap jak i Umpth pozostawili większość swych bagaży a potem pojechali do Solanthus kierując się do południowej bramy. Brama ta otwierała się na góry więc szybko znaleźli się w części miasta zamieszkałej głównie przez krasnoludy.
- Krasnoludy robią dobre rondle – powiedział Trap z widoczny w głosie żalem.
   Najwyraźniej chciał sobie obejrzeć Solanthus. Najwyraźniej też wiedział, że nie powinien tracić tu czasu.
- Naprawdę powinniśmy sprawdzić więcej niż jeden sklep i uzyskać jak najlepszą cenę – zasugerował – No cóż, wiemy, że sakiewka Orandera nie wytwarza monet a przecież Grtoda nie zabraliśmy.
- Obejrzeć śmietnik? Znaleźć rondel? – odparł Umpth.
   Taką sugestię Trap wyraźnie zignorował.
   Popatrzyli na miasto z pewnej odległości i dostrzegli wieże centralnej fortecy. Solanthus rozłożyło się na wzgórzach ciągnących się na wschód więc niektóre ulice wspinaly się stromo na szczyty wzgórz podczas gdy inne kręciły się w niższych rejonach miasta. Z miejsca gdzie teraz się znajdowali wieża fortecy nie była widoczna.
   Kilkanaście gospód było, podobnie jak w wielu innych miastach Krynnu, położonych blisko bram miejskich. Zaraz za nimi ciągnęły się sklepy, rodzaj tych sklepów do których najczęściej zaglądają podróżni w poszukiwaniu zapasów na drogę. Po wizytach w Lytburgu i Thelgaardzie Trap spodziewał się znaleźć stajnie dla kuców w bezpośrednim sąsiedztwie bram. Krasnoludy z rzadka tylko podróżują wierzchem, chyba że jadą naprawdę daleko, tak więc stajnie obsługujące tą część miasta znaleźli szybko na najbliższym wzgórzu.
   Trap i Umpth szybko wjechali do pierwszej z nich. Stajenny krasnolud popatrzył na kendera i na krasnoluda żlebowego po czym zażądał dziennej stawki za pobyt koni płatnej z góry.
- Jego nie lubi kendera – rzekł Umpth gdy wyszli ze stajni i zaczęli wchodzić na wzgórze.
   Żaden nie spodziewał się znalezienia sklepu druciarza na tej wysokości; chcieli po prostu spojrzeć na południową część miasta.
- Patrzeć dobry śmietnik – powiedział Umpth – Może znaleźć dobre To Miejsce.
   Obeszli narożnik budynku i minęli dwa inne domy na stromo wznoszącej się ulicy gdy z tyłu dobiegł i krzyk
- Złodzieje! – krzyk rozbrzmiewał zarówno w dole jak i na górze ulicy.
   Trap i Umpth zatrzymali się i obejrzeli za siebie. Zobaczyli dwójkę krasnoludów cwałujących ulicą pod górę. Kolejnych czterech wyłoniło się zza rogu ulicy którą kender właśnie minął.
- Krasnoludy szalone? – spytał Umth.
- Ale ubaw! To z pewnością oni – Trap rozpoznał krasnoludy, którym Grod buchnął naszyjnik – Może da się to im wytłumaczyć… a może i nie. Nie wyglądają na chętnych do rozmowy.
- One ciągle wściekli. My iść teraz – z nadzieją w głosie odezwał się Umpth.
   Odwrócił się tyłem do nadciągających krasnoludów.
- Chcieć widzieć miasto. Chcieć widzieć śmietnik. Chcieć znaleźć To Miejsce. Nie chcieć widzieć krasnolud.
   Słowa zamienił w czyn I biegiem pognał na górę wzgórza.
   Początkowo Trap gnał w jego ślady, lecz tuż przed zakrętem ulicy zatrzymał się by popatrzeć w tył. Krasnoludy dalej biegły lecz ich szanse na dopadnięcie lekko stop ego kendera były nikłe. Kiedy jednak Trap obrócił się by pobiec za Umpthem okazało się, że Krasnolud żlebowy zapadł się gdzieś pod ziemię.
- O psia kostka! Gdzież on polazł?
   Kender rzucił pytanie w pustą przestrzeń bowiem ulica była opustoszała jeśli nie liczyć jego samego oraz ścigających go krasnoludów. Po prawej stronie otworzyła mu się aleja więc pobiegł tam, lecz wkrótce odkrył duży błąd. Przejście przebiegające między dwoma budynkami przypominającymi stodoły kończyło się nagle na wysokich, tylnych ścianach kolejnej stajni zamykających odwrót z dwóch stron. Trzecią i czwartą stronę stanowiły pozbawione okien ściany i pozostawało tylko przejście którym tu przybiegł. Z całą pewnością nie mógł Umpth tutaj przybiec. Trap zawrócił, lecz było już za późno. Krasnoludy spostrzegły alejkę w którą wbiegł i teraz się zbliżały całkowicie blokując odwrót.
- Cześć! Jak leci? Miły dzionek mamy, prawda? Możemy o tym pogadać – zasugerował Trap rozzłoszczonym krasnoludom – Nie wiem dlaczego tak bardzo pożądacie mojego towarzystwa, lecz jeśli chcecie znowu posłuchać jakiejś historii to…
   Przeszkodził mu przywódca krasnoludów, który wystąpił teraz z szeregu i machnął toporem. Kender złapał za hoopak i uderzył w głownię topora odbijając cios w bok. Cofnął się głębiej w alejkę.
- Wiem czemu się złościcie tylko, że nie mieliśmy pojęcia o tym naszyjniku. Dowiedzieliśmy się dopiero parę dni temu – powiedział – Będziemy uszczęśliwieni mogąc go wam oddać…
- Kenderski złodzieju, ciężko za kradzież zapłacisz – zawołał Tolem.
   Trap wciąż się cofał aż dotarł do budynku magazynu i nagle za plecami miał już tylko kamienną ścianę.
- To nie było uprzejme – powiedział – Nie powinieneś przerywać rozumnej rozmowy wymachując toporem. Mógłbyś jeszcze kogoś skaleczyć a potem byłoby ci tylko przykro.
   Odskoczył od Tolema po to tylko by stanąć twarzą w twarz z kolejnym krasnoludem z nic nie mniejszym toporem.
   Machnął hopakiem udając atak a jednocześnie schylił się unikając topora i przemknął obok krasnoluda. Czterech przeciwników skupionych tylko na jego osobie miał już z tyłu, lecz pozostała dwójka nadal blokowała wyjście z alejki.
   Gdzieś z góry dobiegł go dźwięk skrzypiących kół. Krasnoludy były zbyt skoncentrowane na nim by to usłyszeć. Dźwięk ten dla Trapa nie znaczył nic dopóki nie usłyszał głosu Umptha.
- Ty nie iść tył! – wrzeszczał krasnolud żlebowy.
   Trap nie bardzo rozumiał o co mu chodzi. Z cała pewnością chciał tylko by krasnoludy poszły sobie tam skąd przybyły.
   Trap znowu przeskoczył w bok czym rozwścieczył krasnoludy nie przyzwyczajone do tak zręcznego przeciwnika. Wtedy kender dostrzegł lukę między nimi i skoczył w stronę muru. W całych tych staraniach, by nikt nie zdołał go dopaść od tyłu popełnił pewien błąd. Nie przemyślał wszystkiego do końca. Nagle dostrzegł, że jest w pułapce. Dwójka krasnoludów dotąd pilnująca wyjścia z alejki, żeby nie mógł się tamtędy wymknąć teraz dołączyła do pozostałych. Cała szóstka wzniosła wysoko topory i szła w jego kierunku.
- To nie jest w porządku – powiedział im – Prawie żałuję, że uratowałem wam skórę. Powinniście mi dziękować a nie zachowywać się tak niemiło.
   Zaskoczony Tolem aż stanął w miejscu. Przez chwilę gapił się na kendera po czym jednak ruszył naprzód.
- Ty? Życie nam uratowałeś? Cha!
- Tak właśnie – upierał się kender – Jak myślisz, kto ciskał w was kamieniami I powstrzymał od kłótni w lesie? Kto sprawił, że się ukryliście i zaczęliście nasłuchiwać gobliny, które mogły was zaskoczyć? Wiesz, one mogły was zabić. Powinniście mi być wdzięczni a nie straszyć.
- Nie wierzę w to – powiedział jeden z krasnoludów i postąpił w stronę Trapa.
   Dokładnie nad głową Trapa rozległ się trzask drewna twardo uderzającego gdzieś na samym szczycie kamiennej ściany. Potop gnoju runął w dół prosto na postacie krasnoludów stojących przed Trapem. W mgnieniu oka zostali dosłownie pogrzebani krowim i końskim łajnem. Troszkę poleciało też na Trapa, lecz on był przynajmniej częściowo osłonięty wozem toczącym się po szczycie muru.
- Łapaj koło! Wspiąć! Wrzeszczał z gory Umpth.
   Trap nie był kimś, kto by się wahał gdy nadchodzi czas zmykania więc szybko złapał koło I zaczął wspinaczkę. Waga kendera spowodowała, że wózek przechylił się nieco i jeszcze jedna fala gnoju spadła na nieszczęsne krasnoludy, które z wysiłkiem usiłowały wydostać się z więzienia o niezbyt przyjemnym zapachu. W chwili gdy Umpth wyciągnął ramię by pomóc Trapowi jeden z krasnoludów, który jakoś zdołał uniknąć potopu dopadł drugiego z tylnich kół wózka i zaczął się podciągać. Jego ciężar wystarczył, by wywrócić wózek i przesunąć go poza mur.
   Trap właśnie uchwycił się szczytowego kamienia gdy wózek zaczął spadać. Jakoś się trzymał wisząc i dyndając całym ciałem gdy Umpth go chwycił i wciągnął na górę. Na przedzie wózka tymczasem dwa kuce ciężko walczyły w straconej już bitwie o utrzymanie ciężaru wózka i uchronienie się przed spadkiem na niżej położone podwórze. Trap świsnął nożem i odciął ich uprząż. Za jego plecami i sporo poniżej rozległ się trzask rozpadającego się wózka i wrzask krasnoludów.
- Kuce wrócić od siekiery, wózek spadł – powiedział Umpth i podniósł własną broń.
   Trap tymczasem zdecydował, że o wyjaśnienia poprosi krasnoluda żlebowego nieco później bowiem teraz muszą wziąć nogi za pas, kupić rondle a zwiedzanie Solanthus pozostawić na lepszą okazję. Zatrzymać się tu by kupić rondle to jedna sprawa ale gonitwy z krasnoludami gdy Ripple potrzebuje natychmiastowej pomocy to rzecz zupełnie inna.
- Czarodziej zrobi kender myć – powiedział Umpth pociągając nosem.
   Truchtali razem po górnej części budynku by wrócić na ulicę. Trap się schylił by choć trochę zdrapać gnój z ubrania lecz po chwili dał za wygraną.
   W dwadzieścia minut dokonali niezbędnych zakupów i pozostawili Solanthus za plecami. Wracali wierzchem po własnych śladach aż wreszcie odnaleźli wąwóz. Nie czekał tam na nich nikt.
- Dokąd iść? – spytał Umpth.
- Nie wiem ale na pewno ich znajdziemy – odparł Trap.
   Był zły. Halamrain najpierw żądała, by z nią został a teraz sama go opuściła. Znalazł jednak ślad pięciu kuców, które zostały razem z nią.
- Poczekaj no – gderał na Umptha gdy podążali śladami Halmarain – Nagadam jej gdy ją znajdę… czemu ona idzie na południe? Mówiła, że koboldy są gdzieś na wschodzie.
   Trap I Umpth jechali płytką doliną położoną u stop wzgórz I pilnie śledzili ślady kuców. Kender miał wzrok wlepiony w ziemię gdy jakieś poruszenie przed nim przyciągnęło jego uwagę. Spojrzał w dal i dostrzegł Halmarain właśnie wyjeżdżającą zza wzgórza. Jechała w ich kierunku. Ujrzawszy Trapa i Umptha przyspieszyła. Za nią jechał Grod, kuc juczny i dwa pozostałe kuce. Wszyscy zgodnie przyspieszyli.
- Już nie trzeba ślad rzekł Umpth.
- Sam widzę – mruknął Trap – Tylko poczekaj aż tu dojadą. Powiem co myślę o takim zostawieniu nas samych.
   Gdy tylko Halmarain znalazła się wystarczająco blisko otworzył usta by zacząć przemowę, lecz znów go uprzedziła.
- Cieszę się, że pojechaliście za mną – powiedziała bez śladu przeprosin za opuszczenie poprzedniego miejsca – Teraz możemy ułożyć plan. Znalazłam ich.
- Kogo znalazłaś?
   Trap już zapomniał o gniewie. Znajdywanie rzeczy czy ludzi zawsze kendera interesowało bardziej od dobrej kłótni.
- Koboly co to porwały Ripple i Begluga!
   Czarodziejka potrząsneła głową; nie potrafiła uwierzyć w tak niemądre pytanie.
- Dobrze! Wspaniale! Będzie taniec! Widziałaś Ripple albo merchesti? – pytał kender – Ci co gonią zawsze wyjdą na czoło. Tolem i jego przyjaciele są w Solanthus.
- Zapomnij o nich – powiedziała Halmarain i zanim zdążyła coś dodać Trap już się obraził.
- Nie zapomnę o swojej siostrze – odparł wracając nagle do podstawowego tematu rozmowy.
   Twarz Halmarain poczerwieniała a ona cała aż się nadęła jakby miała zamiar eksplodować gdy nagle się opanowała i uspokoiła.
- Nie, nie zapomnimy – zgodziła się – I masz rację o tych co gonią. Nie wzięliśmy pod uwagę, że jedziemy wierzchem a oni idą. Jesteśmy szybsi. Tak się stało, że ich minęliśmy.
- A więc dlaczego jedziesz na południe? – spytał Trap.
- Bo nie myślałam, że jesteśmy już przed nimi. Szukałam ich tropów. Byłam pewna, że musieli przekroczyć linię wzgórz gdzieś na południe od miasta. Nie mogłam znaleźć żadnego śladu więc wjechałam na szczyt wzgórza żeby się za tobą rozejrzeć i w oddali ich zobaczyłam. Idą tą drogą.
- Cóż, chciałeś planu więc pomyślmy o planie. Trzymają się dolin I nie chcą, by z miasta można było ich zobaczyć. Trzeba się śpieszyć. Są nie dalej jak dwie mile stąd.
- Nadal uważam, że wszyscy powinniśmy się teraz wspiąć na wysokie drzewa…
   Trap upierał się przy swoi, bardzo ulubionym planie lecz Halmarain mu przerwała.
- Rozejrzyj się – powiedziała – Jest tu tyko kilka drzew i to dokładnie na szczytach wzgórz. Koboldy nawet się do nich nie zbliżą.
- Możemy wziąć parę wielkich koni i zwalić tamę na rzece a woda zmyje wszystko w dolinie…
- No, nie bądź dziwaczny! Nie ma w pobliżu żadnej wielkiej rzeki czy jakiejś tamy a nawet gdyby były, to woda zmyłaby i Ripple, i merchesti…
   Przerwała, zastanowiła się i nagle twarz jej pojaśniała.
- Strumień! Ze śladów wynika, że Beglug zawsze mocno się opierał gdy tylko chcieli, by przekroczył strumień.
- Beglug nie lubi woda – powiedział Grod.
- A więc zrobimy tak…
   I Halmarain wyłożyła plan. Trap był rozczarowany. Plan był kontynuacją myśli Halamarain tylko, że jak o tym pomyślał to o wodzie zaczął on sam a poza tym w jej planie jemu właśnie przypadła najlepsza rola do odegrania.
   Pojechali na wschód w poszukiwaniu cieku wodnego płynącego z północnego krańca łancucha Gór Garnet. Przekroczyli szlak wiodący z południowej bramy Solanthus prosto w góry i już po pół mili znaleźli czego szukali. Szeroki, płytki strumień o błotnistych brzegach przecinał drogę koboldom.
   Krasnoludy żlebowe zostały pilnować kuców natomiast Trap i Halmarain wspięli się na wzgórze, które w ich opinii koboldy musiały mijać i tam czekali. Kiedy już byli pewni co do kursu obranego przez te humanoidy popędzili ślizgiem w dół wzgórza i dołączyli do krasnoludów. Spętali kuce z dala od obcych oczu po czym wycięli cztery krzaki, zanieśli je do wybranego miejsca i tam dokładnie zamocowali wzdłuż ścieżki, którą koboldy musiały iść. Mieli tym razem szczęście. Szlak wiódł podróżnych wokoło kamienistego spiętrzenia więc nie zobaczą strumienia zanim nie zbliżą się doń na pięćdziesiąt stóp.
- Pamiętasz, co masz robić? – zapytała Groda halmarain podczas gdy Trap wciskał zaostrzony koniec krzaka w miękki grunt.
- Biec – odparł, a oczy już miał wielkie ze strachu – Biec, biec, biec.
   Przykucnął za krzakiem i wywalił go próbując kryć się w listowiu.
- Chciałabym mieć pewność co do kierunku w którym pobiegniesz – powiedziała czarodziejka podczas gdy Trap ponownie mocował krzak ukrywający Groda.
   Po kilku minutach już wszyscy kucali za swym maskowaniem. Kender i Grod byli ukryci po jednej stronie ścieżki a Umpth i Halmarain po drugiej.
   Trap przyklęknął na ziemi i czekał. Pierwsze dwie minuty czekania upłynęły mu na różnych przewidywaniach, potem zaczął się nudzić. Całą siłą woli zmusił się do pozostania nieruchomym, lecz mózg mu zaczął wręcz galopować opracowując plan ataku. Sprawny umysł przejrzał plan i wykoncypował kilka nowych pomysłów.
- Halmarain – szepnął i wyjrzał zza krzaka.
- Niżej – syknęła w odpowiedzi.
- Och, tak, zapomniałem. Widzisz… Właśnie pomyślałem jak…
- Koło myśleć – spokojnie rzekł Umpth – Myśleć kobold iść.
- Teraz? – szepnął Trap.
- Teraz.
   Po chwili usłyszeli trzask łamanej gałązki, grzechot kamieni nadrodze I przekleństwa w koboldzim języku. Byli blisko. Trap spojrzał poprzez liście. W polu widzenia miał dwóch pierwszych koboldów. Jeden trochę kulał I wciąż podnosił lewą stopę by się po niej podrapać.
   Drugi właśnie ujrzał strumień, wskazał go i obaj warknęli ze złością w głosach. Trap zaczął się podnosić lecz Grod, Grod który z niezwykłą uwagą wschłuchiwał się w słowa Halmarain i posłusznie wciąż je powtarzał, położył mu dłoń na ramieniu.
- Czekać. Beglug dojść woda – szepnął.
   Trap cofnął się i siadł na ziemi. Zabawiał się dwoma pierścieniami trzymanymi w dłoniach i już zaczynał nimi żonglować.
- Beglug iść, teraz pierścień – powiedział Grod i wyciągnął rękę.
- Wiesz, co masz robić? – spytał Trap krasnoluda żlebowego.
- Ja mówił dwa razy – niecierpliwie odpalił Grod.
   W rzeczywistości powtórzył instrukcję już dziesięciokrotnie.
- Biec, biec, biec.
   Trap wsunął pierścień na palec krasnoluda a ten natychmiast zniknął.
- Zaczekaj! To nie tak! To ja miałem być niewidzialny – szepnął Trap i wyciągnął ramię szukając krasnoluda żlebowego.
   Kender nie mógł już dopaść żlebowca więc tylko wzruszył ramionami i wpakował na własny palec drugi z pierścieni.
   Skoczył na równe nogi kompletnie przy tym zapominając jak daleko może go teraz zanieść jeden krok. Nagle znalazł się po drugiej stronie szlaku , zaraz za plecami Halmarain i Umptha.
- Schyl się! – syknęła czarodziejka.
   Mogłaby równie dobrze głośno krzyczeć a koboldy nic by nie zauważyły. Prowadząca dziesiątka koboldów zebrała się wokół Begluga. Był już przywiązany w pasie trzema linami a na każdej wisiało po dwóch koboldów. Reszta całej bandy jeszcze się nie pojawiła.
   Beglug dostrzegł w tej chwili strumień i głośnym wyciem objawił potężne niezadowolenie. Szarpał się z lewa na prawo, zapierał kopytami w ziemi i walczył z całych sił byle tylko nie zbliżać się do wody. Kiedy tylko merchesti zaczęło stawiać aktywny opór na linach zawisły pozostałe koboldy. Wysilały się teraz wszystkie żeby utrzymać pod kontrolą małego demona i nie miały ani możliwości ani czasu by zauważyć nadejście kendera.
- Zaczekaj na pojawienie się Ripple i wtedy zaczniemy…
   Zza skalnego rumowiska wychynęła sylwetka Ripple i Trap natychmiast się podniósł.
- Ripple! – wrzasnął – Przybywamy z ratunkiem!
   Zrobił wielki krok w jej kierunku.
   Koboldy co prawda zdecydowanie wolały mówić we własnym języku, lecz rozumiały przynajmniej pobieżnie języki narodów na ziemiach jakie zamieszkiwali. Szóstka koboldów pilnująca dziewczyny stanęła jak wryta. Dziesiątka męcząca się z Beglugiem gwałtownie osłabła słysząc głos kendera.
- Och, na Gileana! – Halmarain powstała i popatrzyła groźnie na wszystkich.
   Wypowiedziała słowo rozkazu a czubek jej różdżki natychmiast się rozjarzył. Zawinęła różdżką niczym maczugą i uderzyła nią w lewą dłoń. Z różdżki wyleciała ognista kula i spadła w pobliżu dwójki koboldów walczących z Beglugiem.
- Trap! Ależ mam historię do opowiedzenia! – odkrzyknęła Ripple.
   Próbowała zrobić krok do przodu, lecz ręce miała związane a wokół talii była obwiązana liną i za nią prowadzona. Męczyła się.
   Trap postąpił krok w jej kierunku co doprowadziło go do potężnego zderzenia z koboldem trzymającym linkę. Człekopodobny stwór wyleciał w powietrze a Trap potknął się, gdy usiłował odzyskać równowagę, zrobił krok wstecz i walnął kolejnego kobolda. Gigantyczny krok kendera poniósł go,  a wraz z nim i jednego kobolda, poprzez strumień wprost na dwójkę koboldów trzymających Begluga.
   Moc magicznego kroku Trapa cisnęła nim, trzema koboldami i samym Beglugiem prosto w strumień. Merchesti, rozzłoszczone już samą perspektywą zwykłego przekroczenia strumienia, wściekło się wpadając do zimnej, płynące wprost z gór wody. Beglug wstał, złapał dwa koboldy i trzasnął je jeden o drugiego czym całkowicie pozbawił ich przytomności. Trzeci, chwilowo zaplątany w zwoje liny, usiłował uciekać, lecz Beglug go złapał i odgryzł w ramię. Kobold wrzasnął i wierzgnął. Mały demon cisnął go na bok i kobold plasnął w wodę wciąż trzymając się za krwawiący kikut ramienia.
   Wrzask zranionego stwora został omal przytłumiony okrzykiem tryumfy Ripple oraz krzykami pilnujących ją koboldów. Trap agle dostrzegł kamień pojawiający się z nikąd w powietrzu. To Grod noszący ciągle jeszcze pierścień niewidzialności cisnął go i zwalil kobolda z nóg. Drugi ruszył do ucieczki, lecz zderzył się chyba z niewidzialną ścianą. Ripple zaś, choć ciągle miała związane ręce, potrafił posłać kolejnemu stworowi nielichego kopniaka.
   Przez zwykły przypadek Trap dał krok w kierunku pozostałych koboldów i nagle znalazł się między pozostałą siódemką przeciwników pilnujących merchesti. Włócznie i maczugi mieli co prawda w pogotowiu, lecz kompletnie nie spodziewali się kendera, który stał dotąd pośrodku strumienia a teraz nagle znalazł się pomiędzy nimi. Wpadając z rozbiegu Trap zbił z nóg dwójkę koboldów. Trzeciego szybko dziabnął w plecy ostrym, metalowym końcem hoopaka czym go wyeliminował z walki.
   Pozostała czwórka ruszyła razem w jego kierunku więc uznał za właściwe wykonać krok wstecz. Tym razem wylądował po drugiej stronie strumienia. Już miał go ponownie przekroczyć gdy Halmarain wrzasnęła by pozostał na miejscu. Końcem różdżki cisnęła kolejną ognistą kulę, która wylądowała w środku kwartetu wściekłych koboldów.
   Płomienie rozprysły się na boki i podpaliły nogi dwóm koboldom. Podpaleni zaczęli dziki taniec a po chwili wskoczyli do wody. Pozostała dwójka stanęła oko w oko z Beglugiem, który już otrząsnął się z wody i gotów był zaatakować wszystko, co się rusza w polu widzenia.
   Pozostała dwójka koboldów nie miała najmniejszej ochoty na spotkanie z demonem bez towarzystwa swych ziomków. Wrzasnęli głośno w stronę kompanów i ruszyli pędem przez strumień. Pilnujący Ripple kobold również się załamał i pognał w górę wzgórza.
- Kobold gnać! – zawołał wciąż jeszcze niewidzialny Grod.
-Trap! – krzyknęła Ripple i pobiegła w stronę brata.
   Trap zrobił w jej stronę dwa kroki i minął się z nią o dobre trzydzieści stop. Zdjął pierścień i pobiegł z powrotem.
- Poczekaj tylko aż ci opowiem co się nam przytrafiło – zawołał i dołączył do siostry.
- Zaczekajcie z opowieściami aż się stąd wydostaniemy – powiedziała Halmarain i truchtem zbiegła ze wzgórza – Posłałam Umptha by pilnował kuców. Lepiej się pośpieszmy, część koboldów ruszyła w tym kierunku.
   Trap zapomniał o beglugu lecz młody merchesti dołączył do nich truchcikiem. Powarkiwał głębokim basem, lecz tym razem brzmiało to raczej jak powitanie a nie groźba.
- Chcesz jechać wierzchem? – spytała go Ripple – Jechać?
   Podniosła ręce udając trzymanie wodzy i zaczęła udawać jazdę w siodle.
- Nie będziesz już mógł raczej zakąsić koboldem – powiedziała – ale znajdziemy ci coś do jedzenia.
- Lawa Brzuch jeść kobold? – spytał Grod.
   Dwójka kenderów i czarodziejka zaczęli się rozglądać ale nigdzie nie było widać groda. Młody demon zrobił pełny obrót, zawirował i aż kwiknął ze zdumienia.
-Oddaj pierścień – Trap poinstruował Groda.
   Halamarain wciąż ponaglała więc pobiegli wokół wzgórza do miejsca gdzie Umpth pilnował kuce i je uspokajał. Po kilku chwilach wszyscy już byli w siodłach i ruszali dalej.
- No, w sam czas – Halamrain wskazała na wzgórza.
   W oddali widniała sylwetka czarno odzianego jeźdźca galopującego teraz w stronę grupy pięciu koboldów. Stwory się rozwrzeszczały i coś wskazywały więc w końcu wstrzymał konia.
   Połączona ponownie szóstka wędrowców pośpiesznie zjechała ze wzgórza. Zdążyli akurat na czas by czarno odziany jeździec na czarnym koniu ich nie zobaczył.

janjuz - 2014-11-08 21:36:14

Rozdział 26

-Nie mam pojęcia dlaczego nas złapali – mówiła Ripple do Halmarain – Byli naprawdę dziwni. Kiedy jeden z koboldów próbował zabrać mi sakiewkę to ich przywódca go obił. Z jakiegoś powodu nie mieli prawa nas dotknąć, no i chyba strasznie się śpieszyli. Pytałam dokąd to idziemy ale mi nic nie powiedzieli. Nie byli wcale mili.
   Głos Ripple, chociaż starała się mówić niezbyt głośno, niósł się jednak troszkę wyżej po wzgórzu aż do miejsca gdzie na brzuchach, za krzakiem leżeli Grod i Trap. Obserwowali mężczyznę w czarnej opończy.
   Pierwszy pytaniem jakie Halmarain zadała Ripple po zakończonej utarczce było, czy wciąż jeszcze ma kamień bramy. Mała czarodziejka zbladła gdy okazało się, że kenderska dziewczyna po prostu nie wie. Trochę szperania i grzebania w sakiewce i na światło dzienne wychynął kawałek małego, białego i śliskiego kamyka.
- Ja widzi – Grod wskazał na północ.
   Trap spojrzał w tamtą stronę i ujrzał ciemnego jeźdźca pojawiającego się na szczycie wzgórza odległego o więcej niż jedną milę.
   Kulejącą linią wlokło się za nim kilka koboldów. Takich właśnie ujrzał Trap przypatrując się prowadzącemu konnemu. W trakcie gdy kender i krasnolud kontynuowali obserwację do maszerującej grupy dołączyły jeszcze dwa koboldy. Czarno odziany jeździec, a wraz z nim i człekokształtne stwory, rozglądał się wokół przez kilka chwil po czym wszyscy ruszyli w stronę miasta. Kiedy tylko zniknęli z widoku to i Trap z krasnoludem ześlizgnęli się ze wzgórza.
- Idą w stronę miasta – powiedział siostrze Trap – Tamten gość zbiera koboldy. Chyba idą jakimś tropem.
- Może idą do miasta po twoich śladach -  powiedziała Halmarain – Dla nas to też jest najlepsze schronienie. Nawet gdyby ten jeździec poszedł za nami to i tak straż nigdy nie puści koboldów do Solanthus.
- Chodźmy – zawołała Ripple – Chciałabym zobaczyć miasto.
- Jeżeli tak jednak postąpimy to będą tylko obserwować bramy i kiedy wyjdziemy to zaatakują nim ujdziemy jedną milę – rozważała dalej Halmarain – Powinniśmy te okolice co prędzej opuścić, przynajmniej dopóki wciąż nas szukają.
- Pójdziemy znów na zachód? – spytał Trap – Wokoło końca łańcucha gór Vingaard? Jeśli tak, to miałbym ochotę wpaść do Deepdel na kolejną zabawę. Chociaż chyba lepiej by było gdyby Beglug tyle nie jadł… chyba zauważyliście? Beglug robi się coraz większy. Tak czy inaczej, więcej psów jeść nie powinien.
- Nieee – powoli odparła czarodziejka – Nie, pójdziemy na wschód.
- O ile pamiętam to mówiłaś o czarodzieju, który jest przyjacielem twego mistrza. I że on mieszka w Palanthas.
- Oni spodziewają się, że będziemy szli do Palanthas – odparła – Tak im nigdy nie ujdziemy. Nie. Pójdziemy w kierunku najmniej przez nich spodziewanym, w ich kierunku.
- Wspaniale! Na zachodzie już byliśmy. Chodźmy do jakiegoś nowego miejsca. Tylko jak pomożemy czarodziejowi w otwarciu portalu? – spytał Trap.
   Ripple wciąż miała wątpliwości.
- Nie całkiem to rozumiem.
   Halmarain ciężko westchnęła.
- Nie jestem całkiem pewna czy ja to rozumiem. W porwaniu cię było coś dziwacznego – odparła czarodziejka – Koboldy nigdy nie biorą jeńców, nie traktują nikogo w miarę dobrze i nie zabierają tak daleko chyba, że wykonują rozkazy kogoś, kogo mają przyczyny się mocno bać.
- O rany! Bosko! Chcesz powiedzieć, że ktoś tylko pragnie byśmy go odwiedzili? – spytała Ripple – Kochamy spotykać nowych znajomych, mogli nas po prostu zaprosić. No nie mogę sobie wyobrazić niczego lepszego.
- Jeśli mam rację to raczej nie chciałabyś poznać swego gospodarza – odparła miękko Halmarain – Emanacje bijące od tego czarno odzianego sugerują, że to jest nieumarły – rycerz śmierci – a to oznacza, że został przywołany z objęć śmierci przez czarnego maga; ich zakon studiuje nekromancję. Sądzę, że ktoś tam wie, że to ty masz kamień bramy.
- Nieumarły! Ale zabawa! – oczy Trapa wyraźnie się rozszerzyły – To znaczy, że umarł I wrócił do życia. Ależ chciałbym z takim porozmawiać.
- I zrobić opowieść – dodał Grod.
- O jej! No pewnie! – zawołał Trap myśląc już o kolejnej opowieści wujka Trapspringera.
   Halmarain spojrzała ostro, chyba się zreflektowała po czym ciężko westchnęła.
- Któż mógłby być bardziej interesujący; rycerz śmierci czy czarodziej? Rycerze śmierci mogą posłużyć się magią ale nie potrafią stworzyć dla was żadnej ciekawej iluzji.
- A dlaczego nie moglibyśmy po prostu z nim pogadać a potem spotkać czarodzieja? Spytał Trap.
   Zawsze dziwiło go, że mała czarodziejka usiłuje zniszczyć każdą możliwość zabawy.
- Bo gdybyś najpierw pogadał z takim rycerzem to pewnie zostałbyś zabity i nigdy już nie spotkałbyś Orandera.
- Och!
   Trap nadal miał wątpliwości, lecz i jemu nie spodobała się aura zła wprost emanująca z mrocznego jeźdźca.
- A jesteś pewna, że będziemy mogli pogadać z czarodziejem?  Bo rozumiesz; moglibyśmy z tym facetem porozmawiać a on okaże się bardzo interesujący. A tak nie porozmawiamy i nie byłoby fair gdybyśmy na dodatek nie spotkali czarodzieja zwłaszcza gdy już zrezygnujemy z szansy pogadania z kimś bardzo interesującym.
- Sądzę, że wiem kto przywrócił tego rycerza z objęć śmierci – powiedziała Halmarain – A jeśli mam rację to potrzeba nam pomocy kogoś znacznie potężniejszego od czarodzieja w Palanthas. Kłopot w tym, że nie wiem czy możemy liczyć na pomoc idąc na północ i mam wątpliwości, czy ją uzyskamy od czarodzieja na wschodzie, chociaż to on jest najpotężniejszy.
- A kim są ci czarodzieje? – spytała Ripple – Dlaczego o nich nie opowiadałaś?
   Halmarain popatrzyła na wyczekujące twarze kenderów i znów westchnęła.
- Chyba jednak powinnam. Jeśli tego nie zrobię to nie będę miała chwili spokoju. Powiem wam co podejrzewam, i dlaczego. Może wtedy zrozumiecie co nam grozi. Kiedy pierwszy raz ujrzeliśmy rycerza śmierci prowadził grupę koboldów. Kiedy cię pojmali pośpiesznie pogonili na wschód a z tego wnioskuję, że chociaż on ich prowadził to rozkazy przyszły od kogoś znacznie potężniejszego niż nieumarły rycerz.
- Od kogo? – spytał Trap.
- Mistrz Orander często wspominał o czarodzieju czarnych szat, potężnym czarodzieju. Draaddis Vulter mieszkający na wschodzie służy Takhisis i jest specjalistą w nekromancji, czyli w sztuce jaką bardzo rzadko praktykują czarodzieje białych czy czerwonych szat.
- A oni prowadzili nas na wschód – powiedziała Ripple.
- Jeżeli dobrze myślę, to rycerz śmierci szuka cię na rozkaz Draaddisa Vulter. On ma wielką moc. Musimy znaleźć czarodzieja, który dorównuje mu mocą żeby mógł nam pomóc. Wiem tylko o jednym, Mistrz Chalmis Rosterig. Mieszka nawet dalej na wschód od Vultera. Zrozumciem, mogę szukać pomocy tylko od czarodziejów o których uczył mnie mój mistrz. Mistrz Orander często powtarzał, że Chalmis Rosterig pewnie któregoś dnia poprowadzi zgromadzenie czarodziejów. Jest znany jako jeden z najpotężniejszych magów Krynnu, tylko że Draaddis Vulter również.
- A ten Chalmis Rosterig, ten co mieszka na wschodzie, on może zrobić dużo więcej magii? – oczy Ripple aż rozbłysły – No to lecimy na wschód!
   Skoro już wybrali kierunek dalszej podróży to nie mieszkając pojechali dolinami położonymi u stóp wysokich wzgórz znajdujących się na północnym krańcu Gór Garnet.  Znaleźli nawis który skrył ich przed ciekawskimi oczami i rozbili obozowisko na noc.
   Następnego ranka obudził ich deszcz i chłodny wiatr. Deszcz co prawda ustał krótko po wschodzie słońca lecz gwiżdżący w dolinach wiatr był, jak na tą porę roku, stanowczo za chłodny. Pogarbili się w siodłach i byli równie ponurzy jak poranna pogoda.
- Pamiętam opowieści dziadka o Solanthus – rzekła Ripple – Chciałabym, żebyśmy mogli zawrócić to mogłabym zobaczyć miasto.
- Możemy – odparł Trap – Przecież Halmarain może trzymać Begluga w zaklęciu uspokojenia póki nie dojedzie do tego drugiego czarodzieja. Tak naprawdę to wcale nas nie potrzebuje.
   Obejrzał się przez ramię rzucając czarodziejce rzucając czarodziejce niezadowolone spojrzenie. Prowadził na długiej lince kucyka Begluga i jucznego podczas gdy Ripple miała na uwięzi kuce krasnoludów żlebowych.
   Przed deszczem wszyscy otulili się derkami, nakryli nimi nawet głowy i ramiona więc wyglądali jakby byli w opończach. Początkowo Trap pomyślał, rzyciwszy tylko przelotne spojrzenie na małą czarodziejkę i swą siostrę, że w jakiś sposób pomyliły i pozamieniały się prowadzonymi kucami.  Po chwili zorientował się we własnej pomyłce; otóż pomylił sylwetkę zakutanego w opończę Begluga z jednym z krasnoludów. Merchesti rosło.
   A na dodatek Ripple już mu powiedziała, że Beglug robił się coraz bardziej niemiły. Co prawda ani Trap ani jego siostra nie mogli mieć mu za złe, że zjadał koboldy kiedy te go biły usiłując zmusić go do przekroczenia strumienia zimnej wody. Zgodnie z tym co mówiła Ripple, kiedy mały demon odkrył, że umiej zabijać koboldy to zaaatował kilka z nich baz żadnej prowokacji. Dlatego też został powiązany kilkunastoma linami byle tylko nie siał dalszego spustoszenia.
- A wszystko to robił bardzo przebiegle – mówiła Ripple – Wyglądało jakby się tym bawił.
   Dwójka kenderów aż pokiwała z niedowierzaniem głowami.
- Nie, nie możemy zostawić Halmarain same – westchnął w końcu Trap – Nawet jeśli umie opanować Begluga to i tak nie potrafi go wsadzić w siodło. Jeśli chcesz to jedź do Solanthus sama, ja wrócę gdy tylko będę mógł.
- Jeżeli zostajesz z czarodziejką to i ja tak zrobię - westchnęła – Potem tu razem wrócimy.
   Uśmiechnęła się do brata.
- Zwalanie łajna na głowy krasnoludów to fajna zabawa, ale nie bez ciebie.
   Trap uśmiechnął się w odpowiedzi. Dobrze rozumiał uczucia siostry. Wzrastali razem i dzielili dotąd wszystkie przygody. Większość poprzedniego wieczoru spędzili opowiadając sobie wszystko, co im się przytrafiło podczas rozstania. Jakaś uwaga podczas rozmowy przypomniała Trapowi, że nie tylko koboldy  podążają ich tropem.
- Wjadę na tamto wzgórze i popatrzę, czy krasnoludy za nami nie idą – powiedział siostrze.
   Ripple poprowadziła kuce na wschód przez dolinę otoczoną wzgórzami a Trap wjechał na strome zbocze i zeskoczył z siodła blisko wierzchołka. Wspiął się na sam szczyt skąd mógł dokładnie sprawdzić trasę jaką już przebyli. W dali widoczna była droga od południowej bramy Solanthus, droga wiodąca w góry. Nie była niczym więcej jak zwykłą ścieżką, używaną tylko przez myśliwych i krasnoludy, lecz pusta teraz nie była. Sześć niskich, krępych sylwetek siedziało na kucach i wyraźnie się między sobą kłóciło. Wymachiwali ramionami wskazując przeróżne kierunki. W czasie, gdy ich obserwował trzech ruszyło na południe, dwóch wolało skierować się na wschód a jeden raczej na zachód, lecz po chwili dłuższego wahania wszyscy pojechali za pierwszą trójką.
   Z wysoko umieszczonej pozycji miał Trap doskonały widok na wschód. Na dodatek poranny deszczyk wyczyścił powietrze wprost idealnie kryształowo. Stał teraz na ostatnim stromym zboczu. O jakieś dwie mile dalej wzgórza przechodziły w troszkę pofałdowany teren. Na jakieś piętnaście mil dalej przestrzeń wydawała się ziemią całkowicie otwartą. Dopiero dalej, o ile wciąż będą podążać na wschód, wejdą w widoczny mroczny las.
- Musimy gnać najszybciej jak tylko możemy – powiedziała Halmarain gdy tylko Trap doniósł jej o nadciągających krasnoludach i terenach na wschodzie – Krasnoludy szybko zorientują się w swej pomyłce i znów będą nam deptać po piętach.
- Dlaczego po prostu nie oddamy im naszyjnika? – spytała znów Ripple – Nie jest właściwe przetrzymywać czyjąś własność.
- I usłyszeć coś takiego od kendera – westchnęła Halmarain.
   Sięgnęła do torby i wyciągnęła łańcuszek małych krążków. Ripple nazywała to naszyjnikiem, lecz czarodziejka wątpiła by był to po prostu wyrób jubilerski, chyba że stanowił również emblemat rangi.
- Mogę na to spojrzeć?
   Trap obrócił się w siodle i pożądliwie popatrzył na krążki.
- Tylko przez pomyłkę nie wpakuj tego do własnej sakiewki – odparła czarodziejka i wyciągnęła rękę do kendera.
   Trap pogłaskał delikatnie krążki, podobał mu się ich metaliczny dotyk. Rysunki na krążkach były intrygujące a na dodatek nie potrafił, przynajmniej co do części krążków, zdecydować które z nich były rysunkami a które runami. Tak intensywnie zagłębił się w badaniach, że nawet nie zauważył iż Halmarain już odjechała w przód wiodąc kuca Begluga. Nawet Ripple już go minęła.
- Grod patrzy.
- O jej! Pewnie! Czemu o tym wcześnie nie pomyślałem. Oczywiście., popatrz i powiedz co z tego rozumiesz – powiedział Trap – Jesteś krasnoludem, może dla ciebie będzie to miało jakiś sens.
- Ładne – powiedział Grod i zdjął hełm.
   Zamierzał właśnie założyć na szyję cały łańcuszek krążków gdy kender go powstrzymał.
- Nie. Zaczekaj. To nie jest do noszenia. Popatrz na to i powiedz mi, co znaczą te rysunki.
   Grod zmarszczył czoło, założył hełm i zaczął przyglądać się krążkom. Robił to może przez dziesięć minut i w końcu znów zdjął hełm.
- Przestań. Przecież mówiłem. To nie jest do noszenia – warknął zniecierpliwiony Trap – Musimy się dowiedzieć jak najwięcej o tych rysunkach.
- Znać jeden tylko – powiedział Grod i oddał Trapowi łańcuszek krążków.
- Znasz jeden? Pokaż.
   Kender oddał łańcuszek krasnoludowi żlebowemu. Tak naprawdę to nie mógł uwierzyć, że Grod może zrozumieć coś, czemu on nie dał rady, ale w końcu Agharowie to też krasnoludy. Swego rodzaju.
   Grod obojętnie pacnął w jeden z krążków.
- Widzieć tylko wysokie miejsce jak kula – powiedział i wskazał na jeden z krążków.
- Wysokie miejsce podobne do kuli…
   Trap ujął w dłoń krążek pokazany przez krasnoluda. Zmrużył oczy, spojrzał z ukosa i nagle się uśmiechnął.
- Masz rację! To jedna z gór, które widzieliśmy na południowym krańcu Łańcucha Vingaard – powiedział – Tylko dlaczego umieścili jej rysunek na krążku?
   Obrócił krążek w palcach i popatrzył na drugą stronę. Był tam kolejny delikatny rysunek, rysunek klifu jaki widzieli na południowym końcu gór Vingaard. Mijali go okrążając właśnie tą górę. Pamiętał nawet prążkowaną skałę, na krążku niektóre z pasków zaznaczono ciemniej, jakby szkicowano drzwi.
   A więc przeszli obok wejścia do krasnoludzkiej kopalni i nawet o tym nie wiedzieli! Trap pogonił kuca do truchtu i zrównał się z Halmarain.
- Wiem już co znaczą te dyski – powiedział i pokazał jej rysunek góry na jednej stronie i ukrytych drzwi na drugiej. Uczciwość wymaga wspomnieć, że przyznał iż to Grod odkrył tajemnicę.
- Oczywiście odgadłbym to sam tylko, że właśnie badałem cały łańcuch i jeszcze do tego krążka nie dotarłem.
- Myślę, że reszta krążków jest tym samym; to szczyty gór na jednej stronie a szczegóły wejścia na drugiej – dodał Trap.
   Kiedy już odkrył przeznaczenie krążków cała reszta była dość łatwa do odczytania.
- To nie jest dobra dla nas wiadomość – powiedziała czarodziejka.
- Co? A to dlaczego? Ja raczej myślę, że wspaniała. Możemy teraz odwiedzić mnóstwo kopalń i jaskiń i…
- No i dlatego to jest zła wiadomość. Krasnoludy zazdrośnie strzegą swych tajemnic. Ci Neidarowie będą teraz pewni, że zapamiętaliśmy, albo zapisaliśmy, wszystkie te informacje i teraz będziemy mogli rabować ich kopalnie kiedy zechcemy. Nawet oddanie łańcuszka nas nie ocali. Zabiją nas przy pierwszej sposobności.
   Jechali niską doliną między wzgórzami i dalej zaciekle dyskutowali. Za doliną rozciągał się teren lekko pofałdowany. Halmarain pogoniła kuca.
-Mówiłeś, że przed name jest jakiś las. Musimy go dopaść nim krasnoludy znajdą nasze ślady. Nasze życie, a może i całego Krynnu, od tego teraz zależą.
- Jazda więc. Galop to niezła zabawa – powiedział Trap.
- Nie. To błąd – krzyknęła, potrząsnęła głową i ściągnęła wodze – Nie możemy gnać po otwartej przestrzeni za dnia. Zbyt wielu już wypatruje naszych tropów. Trzeba znaleźć miejsce na obóz, odpocząć do zachodu słońca i dzisiejszej nocy przekroczyć równinę.
- Ale…
- Nie kłóć się ze mną – warknęła czarodziejka – Gdzieś tam przed nami siedzi niebezpieczeństwo przekraczające twoje wyobrażenia. Jeśli mam rację i to sam Draaddis Vulter odpowiada za nasze kłopoty to szpiedzy będą nas śledzić wszędzie.

janjuz - 2014-11-08 21:37:28

A co mi tam. Wrzucę kolejny (choć to nie ta kolejka)


Rozdział 27

   Trap znalazł po drodze kolejną, dobrze osłoniętą, dolinę i cała grupka spokojnie przespała dzień. Zmierzch zastał ich gdy przemykali wokół wzgórz a otwartą przestrzeń osiągnęli tuż przed zmrokiem.
- Sporo stworów może widzieć w ciemności – powiedziała Ripple do Trapa gdy dosiadali kuców.
   Wyszczerzył się w odpowiedzi ale nic nie powiedział bowiem właśnie nadeszła Halmarain ze swym śpiworem.
   Nie minęło pół nocy a Trap zdążył już dojść do wniosku, że podróżowanie nocą jest jeszcze nudniejsze niż człapanie za dnia. Na ile mógł się zorientować to trawiasta równina ciągnąca się na wschód od Solanthus do granic Lemish była kompletnie pusta.
   Od czasu do czasu, chyba tylko dla pozbycia się uczucia nudy, Trap sięgał dłonią w bok i zrywał listek z mijanego krzaka. Zwijał listek w palcach, podnosił do oczu by lepiej się przyjrzeć i wyrzucał gdy stracił nim zainteresowanie. Mijał właśnie wyjątkowo wielkie skupisko cieni gdy sięgnął po kolejny liść.
- Uups! – powiedział gdy poczuł w palcach coś co zdecydowanie nie było liściem.
   W palcach miał piórko.
-Aaawk!
   “Krzak” nagle ożył i wstał. Obok kendera stało przestraszone  ‘wari. Wielki, nielotny ptak wysoki na sześć stóp z czego trzy przypadało na solidne nogi i grube, szponiaste stopy. Ciężki korpus wyglądał jak osadzona na tych nogach, spłaszczona i pierzasta kula nad którą wznosi się długa szyja zwieńczona małą główką zaopatrzoną jednak w szelmowska wyglądający dziób. Trap wzniósł wzrok i oto spoglądał  w świdrujące, złoto czarne oczy.
- Co to jest? – zakrzyknęła Ripple.
   Krzyk ptaka nawet w połowie nie był tak hałaśliwy jak alarm podniesiony przez Ripple. Jechała jak zwykle gdzieś na końcu  i wiedziała, że Trap właśnie coś zaniepokoił. Jej krzyk rozpoczął jednak gwałtowną akcję na całym wzgórzu.
   Ponad setka  ‘wari skoczyła na równe nogi, zaczęła skrzeczeć i biegać w kółko.
- Coście narobili! – zapiszczała Halmarain na taki harmider – Zabierz nas stąd!
   Szturchnęła kuca do galopu i po chwili zrównała się z Trapem.
- To tylko   ‘wari – powiedział Trap z niezmąconym spokojem -  ‘Wari są wielkie i dzikie, tyle, że gruntownie głupie i panikarskie. Mogą być nieznośne jak dzieci ale nie są groźne. Obudziliśmy je ale jeśli przestaniecie pokrzykiwać i ganiać w koło to znowu zasną.
   Pogonił kuca, by zrównać krok z czarodziejką. gdzieś z tyłu widział jakRipple dokłada starań, by pogonić sewgo wierzchowca i dołączyć do reszty. Odnalazł ją w ciemności błyskawicznie dzięki jasnym lokom wywijającym za jej głową. Grod i Umpth podskakiwali w siodłach. Zaraz za Halmarain jechał Beglug. Wyglądał jakby spał w siodle, lecz teraz gwałtownie się przebudził, zauważył całe zamieszanie i zaczął wywijać świeżo urwaną gałęzią starając się palnąć wszystko co go otaczało.
- Możemy zginąć od stampede tych  ‘wari – zawołała Halmarain i pogoniła kuca do galopu.
   Pociągnęła za sobą wierzchowca Begluga i kuca jucznego.
   Wielkie nieloty chyba nie potrafiły w ciemności rozróżnić współziomków od konnej grupy. Ponad tuzin ogłupiałych ‘wari przestało krążyć w panice lecz uformowało linię za odjeżdżającą czarodziejką.
- Hej, jak je do tego zmusiłaś? – Trap dołączył do wyścigu poganiając kuca do galopu.
   Nie ujechał nawet stu jardów a również miał eskortę złożoną z ogromnych ptaszydeł. Tworzyły wokół niego tak zbity tłum, że mógł już tylko przywrzeć do siodła i mieć nadzieję, że kuc utrzyma się na nogach. Dudniący odgłos wielkich, szponiastych nóg całkowicie głuszył tętent kopyt galopujących kuców.
   Pomniejsze ptactwo wylatywało z traw i krzaków i krążąc wciąż nad głowami szalejących  ‘wari gnały całymi grupami w poprzek trawiastych równin.
   Trap mocno trzymał się łęku siodła i pozwalał, by kuc sam zadbał o własne zdrowie w tej dzikiej gonitwie. Kender wzniósł się lekko w strzemionach i rozejrzał wokoło wciąż myśląc, że taka jazda to najwspanialsza rozrywka jaką miał od rozpoczęcia podróży. Widział las wystających szyj ‘wari ponad rozpędzoną masą ich ciał. Każda szyja kołysała się w przód i w tył w rytmie dostosowanym do ruchu ‘wari. Obrócił się i ujrzał nieco solidniejszy cień między ptactwem z tyłu. Machnął ręką a Ripple machnęła w odpowiedzi. Nie widział pędzącej gdzieś z przodu Halmarain. W pewnej chwili, najwidoczniej by uniknąć ciosu gałęzi w rękach Begluga, ptaki się rozdzieliły.
   Kuc Trapa rozprysnął wodę dwóch małych strumyków, których kender nawet nie był w stanie dostrzec. Gdzieś daleko w mroku mógł natomiast dostrzec cienie brzegów lasu Lemish. Ciemna linia lasu czerniała mocniej w miarę gdy się doń zbliżali.
   Pędząca na czele całego stampede Halmarain głośno wrzasnęła. Kender tymczasem, który omalże nie stracił równowagi na ostatnim strumieniu, siadł mocnie w siodle. Na krzyk czarodziejki znowu się podniósł. Ledwie mógł dostrzec malutką postać. Równolegle do niej, w odległości nawet nie dwudziestu stóp, kroczyła postać, której kender nie potrafił zidentyfikować. Z całą pewnością był to jakiś wysoki stwór człekopodobny. Nie mógł to być żaden z większych goblinich krewniaków ponieważ szedł równo z, a nawet ścigał się z ‘wari.
- Powinna być z przodu – mruknął kender pod własnym adresem.
   Trap się wyciągnął jak długi w pragnieniu by rozpoznać istotę zdolną do przegonienia w biegu wielkich ptaków, lecz w ciemnościach widział tylko niewyraźne kształty. Skręcały wyraźnie w prawo starając się w opini Trapa zejść ptakom z drogi. ‘Wari się tym nie przejęły i pobiegły za dziwnymi stworami. Halamarain, wciąż prowadząca kuca jucznego i wierzchowca Begluga, została zabrana z nimi. Stampede osiągnęło chyba szczyt pędu u podnóża wzgórz gdzie kender mógł zobaczyć w oddali blask ogniska.
- Więcej ludzi – powiedział do galopującego kuca – Może ta podróż wreszcie okaże się całkiem ciekawa.
   Nie mógł dostrzec niczego więcej poza sylwetkami osób obozujących w tym miejscu a teraz skupionych wokół ogniska.
- A nawet jeśli się tu nie zatrzymamy – powiedział do wierzchowca – to i tak będzie niezła zabawa. Taka jazda przez las z tymi wszystkimi ptakami!
   Wielkie nieloty leciały ostrą szarżą w dół zbocza prosto na obóz. Gapiły się przed siebie i skrzeczały gdy tylko dostrzegły ogień. Trap przypuszczał, że całe stampede skręci na północ lub południe. Dzikie zwierzęta i ptaki zazwyczaj uciekają przed ogniem.
   ‘Wari najwyraźniej bały się ognia. Osobniki w centrum stampede skręcał w prawo i lewo. Z głupoty, a może z przerażenia, osobniki biegnące na skrzydłach grupy naciskały do wnętrza tłumu wyraźnie szukając bezpieczeństwa w grupie.
   Halmarain wraz ze swą dziwną eskortą człekokształtnych postaci pozostał tylko galop prosto na płonące ognisko. Trap tymczasem, wciąż jeszcze w samym centrum stampede, po zaledwie kilku sekundach zjechał ze wzgórza niemal prosto w obóz. Otaczające go ‘wari gnały za poprzednikami rozdzielającymi się na lewo i prawo.
  Zaraz za ogniskiem zaczynał się las. Wielkie ptaki, stworzenia równin i otwartych przestrzeni, nie chciały mieć nic wspólnego z cienistą puszczą. Ruszyły szarżą wokół obozu biegnąc w przeciwnych kierunkach. Kender omalże został zrzucony z siodła gdy cztery ptaki z po jego prawej ruszyły nagle w lewo.
   ‘Wari krążyły wokół ognia w obu kierunkach. Były zbyt spanikowane by się zatrzymać lecz również pełne strach z powodu ognia. Trap usłyszał krzyki i ujrzał głowy goblinów, ponad tuzin, wychylające się z wysokiej trawy. Humanoidy skoczyły na równe nogi ruszyły szukać wątpliwego bezpieczeństwa w obozowisku.
   Trap pogalopował po obrzeżach obozu. Słyszał tam szczęk broni, krzyki Halmarain i wściekłe wrzaski Begluga. Dziwne kształty postępujące obok Halmarain tak długo teraz też weszły w światło ogniska. Trap pamiętał opowieści z dzieciństwa i dlatego natychmiast rozpoznał wemików; centaurowate stwory o torsach ludzkich osadzonych na lwich korpusach.
   Sześć wemików chyba przyłączało się do goblinów, które teraz wpadały do obozu z przeciwnej strony. Już po chwili kilkanaście koboldów i goblinów walczyło z wemikami, koboldy z goblinami zwalczały wemików a z daleka, po drugiej stronie, tłukły się między sobą dwa gobliny.
- Jejku! Skąd oni wiedzą kiedy z kim się tłuc? – zapytał kuca Trap usiłując jednocześnie określić kogo właściwie powinien zaatakować.
   W kręgu światła rzucanego przez ognisko pojawił się nagle siódmy wemik z dwoma młodymi u boku. Wyraźnie starał się uniknąć spanikowanych ‘wari. Halmarain tymczasem, bliżej ognia i wciąż w siodle, wydobyła topór stanowiący dotąd tylko część jej przebrania. Płaską częścią obucha walnęła jakiegoś nieszczęsnego kobolda, który znalazł się przypadkiem w jej zasięgu a pragnął tylko uniknąć włócznik wemika. Rozzłoszczony i przerażony Beglug wył głośno i wywijał gałęzią drzewa waląc wszystko w swoim zasięgu. Dziko atakując wemika zaplątał gałązki gałęzi w rozwianą grzywę lwio-człeko-stwora i jednym szarpnięciem ją uwolnił. Szarpnął się wstecz i walnął wierzchowca w zad. Kuc uskoczył w bok i wyprysnął chcąc zwalić jeźdźca. Merchesti utrzymało się w siodle, lecz wściekle wywijająca gałąź walnęła goblina. Człekokształtny stwór uniósł włócznię by wziąć odwet.
   Trap już dawno władował kamień w skórzaną pochewkę hoopaka a teraz nim wywijał w poszukiwaniu optymalnego celu. Puścił kamień i trafił goblina w bok płaskiego nosa. Trafiony zawył i zwinął się w kłębek, lecz jego włócznia zwaliła teraz z nóg jednego z jego własnych kompanów.
- Co tu się dzieje?
   Ripple, która właśnie wpadła na arenę walk usiłowała przekrzyczeć hałas ganiających ‘wari, krzyki, wrzaski i ryki walczącej masy ciał. Uniosła się w siodle a w dłoniach już dzierżyła hippik z krótką, kenderską strzałą.
- To wygląda na niezłą zabawę! Po czyjej jesteśmy stronie? – zawołała szukając jednocześnie celu.
- Każdy tu tłucze się z każdym! – radośnie zawołał podniecony Trap.
- To może ciśniemy czymś w Halmarain?
   Trap wyciągnął kolejny kamień i obserwował bitwę. Jeden z goblinów walczył na włócznie z wemikiem podczas gdy pozostałe walczyły z koboldami. Halmarain, wciąż trzymająca na uwięzi zarówno kuca jucznego jak i wierzchowca Begluga, został odepchnięta na przeciwną stronę ogniska. Starciła topór i teraz tylko z całych sił trzymała się siodła. Tępym końcem różdżki waliła po głowach koboldów. Beglug zawył radośnie i zawinął gałęziowatą maczugą. Liście już dawno z niej spadły I teraz dwa koboldy wolał się cofnąć przed ciągle jeszcze giętkimi gałązkami tnącymi jak wierzbowe rózgi.
   Jeden ze zdezorientowanych i wciąż kręcących się za plecami Ripple w koło ‘wari wpadł na wierzchowca Umptha. Kuc prysnął do przodu i omalże wpadł w ognisko. Wypłoszony zwierzak chciał jakoś uwolnić się z uprzęży i wpadł w lukę pomiędzy wierzchowcami Trapa i Ripple. Koło, wciąż jeszcze leżące na włokach, cisnęło jednego z koboldów na dwójkę towarzyszy.
   Grupa koboldów uznała, że krasnoludy żlebowe to łatwa zdobycz. Umpth i Grod nie byli przyzwyczajeni do walki. Zignorowali topory w pochwach siodeł i zdjęli hełmy. Trzymali te hełmy za rzemienie mocujące, odbijali ciosy napastników i walili na wroga cały deszcz uderzeń. Po drugiej stronie ogniska wemik zajadle atakował czarodziejkę wyraźnie mając zamiar dziabnąć ją jej własnym toporem. Ripple posłała mu strzałkę w zadek a w tym samym momencie Trap trafił go w szczękę kamieniem ciśniętym z hoopaka. Wemik zawył i cofnął się od czarodziejki.
   Po równinie poniósł się ryk i nagle kender zdał sobie sprawę, że ‘wari wreszcie doszły do siebie i pełnym pędem ruszyły na północ.
   Z lewej strony dobiegł Trapa pomniejszy ryk i nagle kender poczuł na łydce pazur młodego wemika. Cofnął się i podrapał po lewej nodze. Wzniósł hoopak by uderzyć atakującego ostrym końcem broni gdy ujrzał, że napastnikiem jest właściwie dziecko.
- Stań! Zachowuj się! To nie było miłe – ostrzegał.
   Wemik był gotów do nowego ataku więc musiał go jakoś odgonić. Obrócił w dłoniach hoopakiem i palnął wemika w nos widelcowatym końcem drzewca. Wemik zawył, cofnął się i został zagarnięty przez samicę starającą się trzymać młode z dala od zagrożenia. Odciągnęła młode i warknęła na kendera. Podniosła wzrok i zawyła z udręką w głosie.
   Trap spojrzał za jej wzrokiem i zobaczył co ją tak wystraszyło. Ciemna postać w czarnej opończy przedzierała się przez gobliny tnąc mieczem na lewo i prawo. Koboldy i remiki ustępowały z drogi.
   Postać odziana była w ciężką, czarną, opatrzoną kapturem opończę. Gdy mroczna postać obróciła głowę w kierunku kendera Trap mógł ujrzeć czerwony blask oczu.

janjuz - 2014-11-10 09:12:25

Nabieram rozpędu :)




Rozdział 28

   Trap poczuł aurę zła emanującą wprost z postaci odzianą w czarną opończę I po plecach przeleciał mu dreszcz. Nawet jednak przez chwilkę nie zamierzał się cofnąć. Palce kendera grzebały już w sakwie w poszukiwaniu kolejnego kamienia do hoopaka. Był jednocześnie przepełniony nabożnym wprost lękiem więc patrzył więc jak skamieniały. Wpakował kolejny pocisk w skórzaną torebkę hoopaka ruchem całkowicie automatycznym i zawinął bronią nad głową.
   Ujrzał jeszcze jak szkieletowata twarz skryta pod kapturem wykrzywiła się w złośliwym grymasie jakby pocisk ciśnięty przez kendera nie stanowił najmniejszego zagrożenia. Nawet nie próbował uniknąć  kamienia opuszczającego hoopak Trapa a kiedy pocisk ugodził go w bok twarzy po prostu to zignorował. Ruchem szybkim jak błyskawica obszedł ognisko, sięgnął poza Umptha omalże zwalając go jednocześnie z siodła i chwycił za ramię Ripple. Z ogromną mocą wyrwał kenderską dziewczynę z siodła.
   Szybkość, z jaką poruszała się zakapturzona postać kompletnie zaskoczyła nie tylko krasnoludy żlebowe ale i Trapa. Umpth wrzasnął i uderzył obcego trzymanym hełmem, lecz chyba tylko musnął rycerza śmierci. Nieumarły wojownik tylko się odwrócił i odjechał zabierając ze sobą Ripple.
   Jego następnym celem miał być Beglug. Zwiększył szybkość i runął w kierunku merchesti. Beglug panicznie zawył i walnął wysokiego wojownika dzierżoną w dłoniach gałęzią.
   Trap pogonił kuca lecz wierzchowiec też znalazł się pod wpływem aury zła i spanikował. Kuc ostro stanął dęba i kender wyleciał z siodła na szczycie łuku w jaki wygiął się grzbiet zwierzęcia. Poleciał wysoko i już spadał na siodło właśnie opuszczone przez Ripple gdy noga mu się poślizgnęła przez co wylądował po drugiej stronie wystraszonego zwierzaka.
   Dalsze ruchy zablokowały mu trzy przerażone kuce więc dał sobie spokój z próbą przedarcia się między nimi i tylko sięgał po kolejny kamień. Była to zresztą jedyna rzecz o jakie mógł myśleć w takiej chwili.
   Trap zawinął hopakiem nad głową i posłał kolejny pocisk. W tym samym momencie poczuł, że nie trafi gdzie zamierzał. Celował w tył karku człowieka, lecz wpływ otaczającego go zła zmienił cel. Kamień uderzył niżej, ledwie ledwie minął truchtającego kobolda i palnął między łopatki rycerza śmierci.
   Tyle, że Trap nie posłał tego pocisku jaki zamierzał. Przez przypadek wyciągnął z torby jedną z ognistych kulek, którą zabrał z Deepdel. Uderzenie w plecy człowieka było wystarczająco mocne by szklana kapsułka uległa rozbiciu. Czarna szata rycerza stanęła natychmiast w ogniu.
   Nieprawdopodobnie stara i sucha odzież natychmiast się zajęła płomieniami. Rycerz śmierci uwolnił Ripple z uchwytu a ta runęła na ziemię gdy rycerz gmerał przy tasiemkach ubrania trzymającego całą odzież w kupie. Odwrócił się i popatrzył na Trapa zupełnie jakby nie mógł uwierzyć w to, co właśnie się stało. Skryte pod kapturem czerwone oczy rycerza zajaśniały i gwałtownie się rozszerzyły w przestrachu, że oto walczy z własnym, płonącym ubraniem i nie odnosi sukcesu. Po chyba dwóch sekundach jego ciało też stało w płomieniach. Zataczał się wokoło przypominając płonący słup aż wreszcie zawył głosem dobiegającym jakby z ogromnej, wręcz przerażającej dali. Wpadł na goblina którego skórzana kamizela natychmiast zajęła się ogniem. Goblin wrzasnął i zaczął się tarzać po ziemi.
   Bardziej niż niebezpieczeństwo spopielenia przerażające było zło emanujące z umierajacej postaci. Gobliny, koboldy i wemiki wrzasnęły unisono i zaczęły panicznie uciekać we wszystkich kierunkach. Kuc Halmarain cofnął się po czym runął w mrok nocy zabierając małą czarodziejkę, Begluga i jucznego kucyka prosto do mrocznego lasu Lemish.
- Lepiej jedźmy za nią – zawołała Ripple i wskoczyła na siodło swego rumaka.
   Nim Trap zdążył dopaść swego kuca i wskoczyć mu na grzbiet ona już była za plecami brata prowadząc kuce z krasnoludami żlebowymi. Gdzieś z przodu dobiegały odgłosy wskazujące na ciągłe skargi Begluga. Minęli w pędzie biegnące koboldy, potem zataczające się gobliny i wreszcie zrównali się z galopującą Halmarain. Wyprzedzili wszystkich uciekinierów z przerwanej bitwy wokół ogniska i Trap znowu przejął prowadzenie.
   Wierzchowce zaczęły się potykać. Kuc Trapa prawie upadł gdy tylko wpadł w ciemności na jakieś korzenie tak więc kender poczuł się zmuszony do spowolnienia tempa. Jechali jeszcze przez godzinę by wreszcie stanąć. Na nalegania czarodziejki rozładowali i rozsiodłali wierzchowce w absolutnej ciszy. Kenderów szybko to znudziło.
- Jeżeli nie zapalimy ogniska to nigdy nas nie znajdą – powiedziała Ripple do Halmarain – A jeśli koboldy i gobliny idą w tym samym kierunku to już nas musiały minąć.
- Wszystko co nas ściga zawsze jakoś znajduje się przed nami – mruknął Trap.
- Mam nadzieję, że masz rację – powiedziała Halmarain i odchrząknęła – Muszę wyrazić ci swoje uznanie, Trap. Zabicie rycerza śmierci to akt wielkiej odwagi, wart doprawdy wielkiego i sławnego wojownika. Nawet słynny Wujek Trapspringer tego by nigdy nie dokonał.
- A … ja, tego, dokonałem, no nie? – Trap nie miał ochoty na wyznanie, że ognistą kulkę cisnął przez zwykły przypadek.
- Odsunąłeś straszne zagrożenie od Begluga, i od naszego świata. Mogłabym może tego dokonać gdybym nie wystraszyła się tak, że nie mogłam myśleć – przyznała otwarcie – Gdyby cokolwiek stało się Beglugowi to nigdy nie udałoby się nam uratować Orandera ani uchronić się przed matką demona włażącą w nasz świat by odnaleźć własne dziecko.
- Dobrze walka z koboldami? – dopytywał się Umpth.
- O jej, pewnie, przecież nas napadli – odparł Trap.
- Dobrze. Dobrze walnąć hełm – westchnął Grod.
   W głosie Groda brzmiała ulga jakby naprawdę potrzebował czyjejś akceptacji na swoje poczynania. Rozpostarł śpiwór i opuścił go na ziemię. Rozłożył się na nim. W połowie na nim a w połowie w nim. Prawym kolanem kopał w błoto usiłując zająć wygodną pozycję.
- Koło zwalić kobold – dodał swój kawałek Umpth – Agha dobra magia.
- I wracamy znów do tego koła – gderała Halmarain.
- My też trzeba magia – mruknął Grud – Nie mieć martwa wiewiórka – nie znaleźć inna.
   Usiadł i z nadzieją w oczach popatrzył na Halmarain.
- Może ty zrobić martwa żaba?
- Nic z tego!
   Rozzłoszczona czarodziejka popatrzyła na Groda i odwróciła się do kendera.
- Co zacząło to stampede ‘wari?
- To był przypadek – odparł Trap – Chciałem zerwać liść, żeby dowiedzieć się jakiż to rodzaj krzaków właśnie mijamy.
- Tyle, że to nie był krzak – zachichotała Ripple, równie dowcipna jak braciszek.
- Wyrwałeś ‘wari pióro? – zdumiała się czarodziejka – Ty zacząłeś to stampede?
- Rany! Nie miałem pojęcia, że to ptak – wyjaśniał Trap.
- Ani ja. Byłam pewna, że to tylko kępa krzaków – Ripple broniła brata – No i nie zaczęły tego stampede dopóki ty i ja nie zaczęłyśmy krzyczeć i gonić kuce do galopu.
- Nie za dużo wiem o ‘wari ale słyszałem, że hałas je przeraża – dodał Trap po części we własnej obronie a po części chwaląc się wiedzą.
- No dobrze, mamy to już za sobą – mruknęła Halmarain z niechęcią w głosie co chyba oznaczało, że nie podoba jej się sytuacja częściowej odpowiedzialności za incydent – Ale ta bitwa… o co chodziło?
- Nie jestem pewien – odparł Trap po krótkim namyśle – Chociaż myślę, że do jakiejś walki i tak by tam doszło. Te gobliny były bardzo blisko obozu. Chyba śledziły grupę koboldów.
- Wemiki chyba obozowały na równinie – wtrąciła Ripple – Spotkalibyśmy je gdyby nie to stampede ‘wari. Właściwie to nawet teraz tego żałuję. Byłoby miło pogadać z wemikami… to znaczy, o ile one mówią. Ale stampede też było niezłą zabawą.
- To była zabawa?
   Czarodziejka chyba nie była w stanie uwierzyć świadectwu własnych uszu.
- Kender zabawa nie Aghar zabawa – mruknął Umpth.
   Zdecydował się pójść za radą czarodziejki i położył się na ziemi.
- Kender nie ma bólu – Dorzucił swój kamyczek Grod.
- Cóż, jedna sprawa jest pewna – westchnęła Halmarain – Ten stwór w czarnej opończy już nie będzie się za nami włóczył. Uwolniłeś nas od niego i pewnie też od jego koboldów.
- A to ten nas tak śledził? – spytała Ripple.
- Poznałem to uczucie zła w jednej chwili – powiedział Trap – Teraz to wolałbym nawet nie być tak szybki z tą ognistą kulką. Chciałbym wiedzieć dlaczego deptał nam po piętach.
- Sądzę, że tak naprawdę to byś nie chciał – odparła Halmarain owijając się kocem.
- Koce i ciernie! Nie udało się z nim pogadać, i nie udało się tak naprawdę spotkać z wemikami – narzekała Ripple szukając swego śpiwora – Zaczynam myśleć, że już nigdy nie przytrafi się nam nic zabawnego.
- Stampede było zabawne – powiedział Trap.
- To może wrócimy odszukamy te ‘wari? – zasugerowała Ripple.
- Kładźcie się spać albo cisnę na was zaklęcie – ostrzegła czarodziejka.
- Eee, ‘wari są już pewnie zbyt zmęczone na kolejną gonitwę w tą noc – zauważył tonem filozoficznym Trap.
   Rozwinął śpiwór i wyciągnął się na nim zanim jeszcze pomyślał o pytaniu, które chciał zadać. Usiadł ponownie.
- Halmarain, walnęłaś tego kobolda nasadą różdżki. Myślałem zawsze, że magia wypływa z jej czubka.
- No i dlaczego nie użyłaś żadnego zaklęcia? – dopytywała Ripple.
- Magię należy oszczędzać na czas gdy będzie niezbędna – odparła czarodziejka tonem dumnej nauczycielki.
- A to dobre – mruknęła Ripple – Trzymał mnie za ramię i ściągnął z kuca. Myślałam, że tak ma być.
   Odpowiedziała jej tylko długa cisza.
- Jeśli już musisz wiedzieć to byłam zbyt wystraszona by pamiętać jakiekolwiek zaklęcie – przyznała Halmarain – Nauczyłam się na pamięć zaklęcia ciskania pocisków więc też mogłam rzucić ognistą kulkę. Też mogłam tego stwora podpalić – czarodziejka wydała długie, smutne westchnienie – Po prostu byłam zbyt przestraszona by o tym pomyśleć a więc dobrze się stało, że to Trap użył tej kulki.
   Trap uśmiechnął się w mrok i znów położył na śpiworze. Przecież nawet nie myślał o żadnej kulce ognia. Wyciągnął ją z torby myśląc, że trzyma kamień. Nikt go nie pytał czy miał zamiar podpalić złego człowieka. Jeśli czarodziejka chce myśleć, że uczynił to celowo to niech sobie myśli. On na to pozwala.
   Nagle Halmarain zerwała się na równe nogi.
- To nie jest mój śpiwór! – krzyknęła nie zważając na własne wcześniejsze ostrzeżenia – Sądząc po smrodzie należy do jednego z krasnoludów żlebowych.
- No to się z nim zamień – sennie odparła Ripple.
- Umpth? Grod? – wołała czarodziejka ale Agharowie już spali a kiedy Aghar zaśnie to obudzenie go jest całkiem trudną sztuką.
   Trap się uśmiechnął i odpłynął w sen. Zostawił Halmarain samą by sama rozwiązała swój własny problem. Wiedział doskonale, że nie zdoła dobudzić krasnoluda, lecz jej frustracja może uczynić resztę nocy lekko podniecającą. Zasypiając wciąż jeszcze słyszał jej narzekania.

janjuz - 2014-11-12 15:40:40

Rozdział 29

… a w zatęchłej bibliotece w Palanthas słowa spływały z pióra Astinusa…

- Niemożliwe!
   Takhisis patrzyła na Draaddisa Vultera za pośrednictwem kuli a jej wzrok miotał pioruny. Nawe ściany podziemnego laboratorium maga zdawały się skręcać przed gniewem Królowej Mroku. Czarno odziany mag skłonił się nisko. Miał nadzieję, że uda mu się jakoś gniew boginii ugłaskać.
- Jeżeli życzysz sobie sama wysłuchać świadectwa posłańca to natychmiast sprowadzę go do kuli – powiedział – Gdy powrócił w pamięci miał tylko obłędną walkę i śmierć Jaerume Kaldre w płomieniach. Jeżeli popełniłem jakiś błąd tworząc posłańca, choć nie wiem w jaki sposób, to z twoją mądrością i mocą ukazać mi możesz gdzie pobłądziłem.
- Twoje pochlebstwa nie robią na mnie wrażenia – warknęła Takhisis – Doprowadź posłańca do kuli.
   Wysokie krzesło umieścił Draaddis o stopę od kuli i przeszedł przez całą komnatę. Skrzydlaty szczur był akurat zajęty rozgryzaniem suchara więc nie zachował czujności. Czarodziej złapał go za ogon i podniósł do góry. Skrzeczącego i wywijającego się z uchwytu człowieka posadził wreszcie na krześle.
   Nieszczęsny stwór skurczył pod ostrym spojrzeniem bezlitosnej bogini, zaskrzeczał z przerażenia gdy badała zawartość jego pamięci. Uwolniła go po pięciu minutach. Szczur odskoczył z oparcia krzesła i poleciał do najdalszego zakątka komnaty gdzie skulił się za wielkim, glinianym dzbanem i bełkotał coś przerażony.
- Niemożliwe! – powtórzyła Takhisis – Jak kender mógł zniszczyć Kaldre? Skąd mógł wiedzieć, że Kaldre jest wrażliwy tylko na ogień?
- Prawdopodobnie nie wiedział, moja królowo. Kenderzy to dziwne istoty. Rzadko posługują się logiką w naszym rozumieniu – Draaddis szukał metody złagodzenia jej gniewu, który szybko mógł obrócić się przeciw niemu – Czy uważasz, że wieści od posłańca mówią prawdę?
- Ten stwór to tylko szczur ze skrzydłami. Nie ma nawet zdolności do kłamstwa. Na temat tego, co widział musi mówić prawdę, chyba że wszczepiłeś mu kłamstwo w mózg…
   Draaddis aż cofnął się od kuli choć wiedział dobrze, że żadna odległość go nie może chronić.
- Nie bój się, nawet ty zdajesz sobie sprawę, że nie mógłbyś nic zyskać przynosząc mi tak złe wieści.
- Nie, moja królowo, i nigdy nie chciałem niczego mniej niż sukcesu we wszystkich twych zamierzeniach.
- Sam zabezpieczysz ten sukces – odparła Takhisis – Dopadniesz kendera, kamień bramy oraz merchesti osobiście. A kiedy fale merchesti będą włóczyć się po Krynnie otrzymasz nagrodę.
- Fale mer… - Draadis był tak zaskoczony, że jednym słowem zdradził wielką ignorancję – Wiedziałem, że planowaliśmy popróbować sprowadzenia rodziców małego demona na Krynn…
- Nie tylko tych demonów, lecz tak wielu jak tylko zdoła się przedostać – syknęła Takhisis.
   Pojedyncze, perfekcyjne w swym pięknie oko patrzące nań z kryształowej kuli dosłownie go sparaliżowało – Ziemie i rasy Ansalonu nadal są podzielone. Od czasu Kataklizmu panuje nieufność do wszystkich  i do wszystkiego. Jednak z każdym dniem walk jest mniej a rasy zbliżają się do siebie. Muszę wrócić na Krynn póki jeszcze są w niezgodzie. Z dziesięć tych merchesti może dokonać zamieszania, jakiego teraz potrzebuję.
- Ale jak…- Draaddis ugryzł się w język.
   Takhisis zaczęła łykać końcówki słów a to znaczyło, że jej niecierpliwość co do wdrożenia planów gwałtownie wzrosła. Nie miał ochoty jej zirytować.
   Tyle, że Królowa Smoków i Mroku rozumiała jego umysł. Syknęła tak, że kolejna butla się rozpadła a potem bogini wytężyła siły by opanować własne emocje.
- Będziemy mogli użyć kamienia bramy kenderskiej dziewczyny w połączeniu z tym, który znajduje się teraz na innej płaszczyźnie. Jeżeli to się powiedzie to cóż może stanąć na przeszkodzie dwojgu ludziom, stojącym od siebie wystarczająco daleko, przed utworzeniem otworu dość dużego by przenieść więcej merchesti?
- Umysł twój, moja królowo, jest wielki i zarazem subtelny. Stoję tu pełen czci nabożnej.
- Nie masz czasu by stać, pełen czci czy jakkolwiek – odpaliła – Czuję moc tych kamieni. Czuję drżenie materii rozdzielającej płaszczyzny i, po krótkim zastanowieniu, zaczynam rozumieć jak materia ta działa. Nawet dla malutkiej uczennicy otwarcie portalu nie jest zdanie ponad siły, choć równie dobrze może zostać przezeń wessana. Na szczęście zostawili ją w Lytburgu.
- Tak, na szczęście – zgodził się Draaddis.
- Ciągle jeszcze możemy dopaść tych małych złodziei i demona. A wtedy będziemy mogli otworzyć portal. Kiedy już po naszej stronie będziemy mieli dorosłe merchesti to ty i ktoś, komu rozkazujesz będziecie prowadzić ich poszukiwania młodego.
   Twarz Królowej Mroku wykrzywił straszliwy uśmiech.
- A ich śladem będzie szła fala zniszczeń, jakich Krynn nigdy jeszcze poznał.
- A wtedy i ty będziesz mogła zstąpić do tego świata – szepnął Draaddis i zadrżał z wyczekiwania i strachu zarazem.
- A w tym czasie ty i ja będziemy podróżować po świecie, otwierać kolejne portale do Vasmarg i ściągać więcej merchesti. Kiedy zajmą się niszczeniem świata w nadziei znalezienia drogi do domu, my będziemy budować armię.
- Rzekomo w celu walki z merchesti?
   Takhisis znów się roześmiał, tym razem z zachwytu.
- Myśl doskonała i tak subtelna, Draaddis. Wyraźnie mądrzejesz. Zbudujemy armię z tych samych ludów, które nas zwalczają a nim dojdą do tego, kto im przewodzi będą już moi! – tryumfalny uśmiech Takhisis zamarł.
- Draaddis, jest coś jeszcze czego żądam.
- Tak, moja królowo?
- Kenderów chcę żywych. Uwięzisz ich w podziemnych komnatach. Gdy tylko wrócę na Krynn poznają, że zasłużyli na mą szczególną uwagę.
- Zrobię jak żądasz, moja królowo – odparł Draaddis z drżeniem.
   Zobaczył złe zamiary w oczach boginii i podczas gdy zwykle nie czuł sympatii do nikogo poza sobą to tym razem wiedział, że kenderów czeka groza jakiej nawet on nigdy nie doświadczył.
* * * * *
   Sladge Grafont, straszak, przywódca wymieszanej bandy ośmiu straszaków i czterech hobgoblinów, podrapał się po brzuch i wykrzywił gębę w grymasie. Stał teraz na stromym zboczu wzgórza i spoglądał w dół na niewielkie ognisko w wąskiej dolince. Całe dnie spędził na poszukiwaniach by na koniec dopaść zwierzynę. Był za sprytny by runąć ze wzgórza nim będzie wszystkiego pewien więc  spędzi tu jeszcze parę minut na obserwacji szóstki krzątającej się wokół ogniska.
   Od dwóch lat gdy prowadził bandę nie przegrał żadnej potyczki, ta jednak była najważniejsza ze wszystkich. Jeśli zwiedzie w tej misji to jedyną nagrodą będzie śmierć.
- Być znaleźć podróżnych? – spytał Brudge, zastępca Sladge’a.
- Myślę tak, myślę tak – odparł Sladge – Czarodziej mówił podróżnych być sześć a sześć obcych być obozować.
   Sladge nie miał nawet najmniejszej ochoty myśleć o czarodzieju, który nagle wtargnął do ich obozu jakieś trzy… może cztery dni temu… a może pięć. Sladge zawsze miał kłopot z określeniem upływu czasu. Draaddis Vulter przyrzekł nagrodę w postaci znakomitej, wytwarzanej przez krasnoludów broni, jeżeli znajdą szóstkę obcych których poszukuje. Przyrzekł również karę gdyby go zawiedli. Sladge aż się zatrząsł, gdy sobie przypomniał jak czarodziej przywołał mroczną postać. Czarny stwór, wyglądający jak beznoga i bezręka część bezksiężycowej nocy, nie posiadająca głowy ani stóp, ani żadnej widocznej broni porwała Mishaga. Po prostu czerń go otuliła i już... nie było go. A wtedy czarodziej rozkazał Sladge’owi zlokalizowanie i napaść na grupę podróżującą na wschód. Jeśli tego nie dokona to czarny stwór wróci i zabierze i jego, i resztę bandy.
   Sladge znów się podrapał i dalej patrzył na obóz poniżej. Jak zaatakować to już był jego problem. Wiedział dobrze, co robić gdy atakował zaskoczoną grupkę. P prostu zabijali wszystkich i zabierali wszystko, co przedstawiało jakąś wartość… ta napaść ma być inna.
   Czarodziej powiedział, że mogą zatłuc i obrabować trójkę krasnoludów; jednego Neidara i dwóch Agharów. Dwójka kenderów i dziwaczny, nieduży stwór z jakim podróżują mają być schwytani żywcem.
   Musi też jakoś powstrzymać bandę od przeszukania i obrabowania kenderów. Nie miał pojęcia jak tego dokonać. Widzieli czarodzieja, słyszeli groźby, tylko czy będą o nich pamiętać gdy krew im zawrze od mordu i rabunku? Nie miał ochoty na to, by stać się pożywieniem czarnego czegoś ponieważ członkowie bandy zapomnieli, że muszą pastępować według rozkazów czarodzieja.
- Być iść teraz? – zapytał Brudge.
- Chcesz być ruszać za szybko, nie myśleć – przywódca strofował towarzysza.
- Móc być użyć atl-atl – zasugerował Brudge i potrząsnął krótką włócznią oraz pałką do ciskania.
- Mózg być wypłynąć – narzekał Sladge.
   Brudge zawsze był zbyt niecierpliwy. Sladge czasem się zastanawiał, czy nie jest też trochę tchórzliwy. Jego zastępca zawsze wolał atakować na dystans. Za walką wręcz nie przepadał.
- Czarodziej mówi móc zabić wszystko tylko nie kender i złodziej z kopytami. Jak mówić stąd który być z kopytami? – spytał Sladge.
   Najrozsądniejszym sposobem postępowania było jednak wykonywanie rozkazów czarodzieja a to oznaczało trzymanie pod kontrolą całej bandy. I dlatego potrzebował ostrożnego planu.
   Brudge podrapał się po brzuchu, potem po głowie a w końcu po ostro zakończonym lewym uchu. Rozejrzał się wokół jakby szukał odpowiedzi.
- Móc zabić krasnoludy – mruknął gardłowo.
   Żądza krwi już w nim wzbierała. Ciągle palcami macał rzucaną broń. Brudge był zbyt sprytny by narażać się niepotrzebnie na niebezpieczeństwo. I właśnie dlatego był zastępcą.
- Ale robić coś, albo sen skończy plan – powiedział Brudge i wskazał włócznią resztę bandy.
   Siedzieli wszyscy przygarbienia na pniakach na zboczu wzgórza podczas gdy dowódcy pracowali nad planem.
- Być ziemia trząść ich obudzić.
   Sladge dobrze wiedział, że kompan ma rację. Od paru dni ścigali już podróżnych bez chwili wytchnienia. W tej chwili gnali jeszcze z rozpędu. Gnali popędzani jakąś nerwową energią która popycha ich wszystkich do wysiłków poza granice wytrzymałości. Wiedział dobrze, że tej energii teraz muszą użyć albo padną ze zmęczenia.
- Czołgać cicho ze wzgórza – polecił Sladge – Być blisko widzieć Rego z kopytami zanim zabić reszta.
   Poczekał aż Brudge przekaże rozkazy pozostałym a potem poprowadził. Podstępny atak mógłby się powieść gdyby zmęczenie nie kazało mu wleźć na chwiejny kamień. Ześlizgnął się o dwadzieścia stóp łamiąc po drodze krzaki. Mały kamień poleciał w dół.

janjuz - 2014-11-15 13:53:10

Rozdział 30

   Mój Wujek Trapspringer w końcu uznał, że podróżowanie w towarzystwie czarodziejki, krasnoludów żlebowych oraz merchesti jest interesujące…
- Koło mówi ktoś iść!
   Ostrzeżenie krasnoluda żlebowego wyrwało Trapa z głębokiego snu i postawiło od razu na równe nogi. Ripple, z już gotowym whippikiem, była równie szybka.
   Umpth spał wtulony uchem w zardzewiałą obręcz koła i, jak zazwyczaj, jako pierwszy podniósł alarm.
- Co… co się dzieje? – spytała Halmarain rozglądając się dokoła.
   Trzymała straż przez kilka ostatnich godzin w nocy, lecz teraz siadła w zmiętym śpiworze z głową jeszcze kiwającą się od snu.
- Koło mówi ktoś iść – powtórzył Umpth.
   Halmarain popatrzyła krasnoluda żlebowego i wstała rozglądając się wokoło.
- Kto taki? – spytała – I gdzie jest Trap?
- Założył pierścień Orandera, ten od niewidzialności – odparła Ripple.
   Gorączkowo grzebała w torbie lewą ręką w prawej już dzierżąc whippik. Tarp natomiast, pozostając dla reszty otoczenia całkowicie niewidzialny, odszedł dalej od ogniska. Początkowo nic nie słyszał, lecz po chwili doszedł go ze zbocza powyżej przyciszony syk a potem lekko syczący szept. Wyślizgnął się z obozu i poszedł w górę. Minął w ciemności człekokształtne stwory i byłby ich wcale nie dostrzegł gdyby straszak niosący koniec liny nie palnął się paluchem stopy w kamień i nie wpadł na drzewo chwytając jakiejś gałęzi.
- O ho ho! – mruknął do siebie Trap – Skradamy się do nas, co?
   Pośpiesznie zbiegł ze wzgórza aż dopadł ostatniego ze skradających się stworów. Ścisnął hoopak i wpakował widelcowaty koniec broni między kolana straszaka. Stwór zawył i potoczył się w dół przewracając jak tocząca się bila cztery hobgobliny i kolejne trzy straszaki. Chcąc powstrzymać spadanie ze wzgórza stwory zaczęły się chwytać jeden drugiego. Uczestnicy niedoszłej zasadzki staczali się ze wzgórza najbardziej stromą ścieżką, łożyskiem wyschniętego potoku. Po drodze wpadali na kamienie i głazy. Kiedy zaś łożysko strumienia skręciło plątanina ciał potoczyła się na południową stronę grzbietu wzgórza i poleciała poniżej obozowiska.
   Trap pobiegła za nimi. Fascynowała go ta plątanina nóg, ramion i przeróżnej broni sterczącej z kuli splątanych ciał straszaków i hobgoblinów. O fakcie, że jest tym zbytnio zainteresowany przekonał się, gdy potknąwszy się o korzeń poleciał w dół stromizny. Wylądował na poduszce splątanych ciał.
    Łapsko jakiegoś straszaka chwyciło za tył kamizelki kendera więc nie miał już innego wyjścia tylko z całą resztą plątaniny staczał się po zboczu. Skupiał się co prawda przede wszystkim na własnym losie, lecz i tak dosłyszał parę razy uderzenia metalowego hełmu o kamienie. Zadźwięczało jakby kto łbem walnął o skałę.
   Bycie częścią toczącej się kuli było nowym doświadczeniem, kiedy jednak kula wykonała obrót kender znalazł się na dole. Uderzenia, zadrapania i sama waga ciężkich stworów powodowała duży dyskomfort no i nie była zabawna. Na całe szczęście, gdy kula dotoczyła się już do samego dołu żlebu kender był niemal na samym wierzchu. Straszak zwolnił uchwyt na kamizelce kendera więc ten szybko potoczył się w bok. Pozostali jakoś usiłowali wstać, lecz jeden straszak i dwa hobgobliny leżały nieruchomo tam gdzie padły. Jeden z nich miał fatalnie powgniatany hełm.
   Pozostali byli albo ogłuszeni albo oszołomieni. Spadli na samo dno żlebu, tylko trzy długie kroki od strumienia, tyle że za zakolem strumyka więc z obozu byli niewidoczni. Oszołomieni i absolutnie nie mający pojęcia gdzie się teraz znajdują nie stanowili bezpośredniego zagrożenia. Trap był podrapany i poobijany, lecz większych ran nie odniósł. Otrząsnął się i chwiejnym krokiem poszedł w kierunku czterech straszaków, którzy w spadającą kulę ciał nie byli wplątani. Oni oczywiście też teraz szukali zaginionych kompanów.
   Pierścień niewidzialności wciąż działał tak więc kender nie obawiał się zbytniego zbliżenia do wrogów. Najpierw poszedł śladami ostatniego z nich a potem wszedł pomiędzy ostatnią dwójkę. Szeptali coś do siebie dokładnie ponad głową kendera.
   Trap uznał to za bardzo zabawne. Mógł wślizgnąć się pomiędzy wrogów a oni nie mają o tym pojęcia. Więcej zabawy miałby rozumiejąc ich mowę ale i tak nie rozumiejąc zabawę miał przednią. Przypatrywał się właśnie większemu z nich gdy niezdarnie stąpnął na kamień i omalże nie stracił równowagi. Starając się złapać równowagę szeroko rozłożył ramiona i stalowym końcem hoopaka dziabnął jednego ze straszaków w plecy.
   Wielki stwór odwrócił się i warknął na straszaka idącego jego śladem. Odpowiedzią było warknięcie pełne zaskoczenia i zaprzeczenia. Trap wyszczerzył zęby. Przeszedł w ciszy kilka kolejnych kroków i dźgnął straszaka w pośladki. Dziabnięty warknął lecz nawet się nie odwrócił. Za trzecim razem Trap dźgnął z całych sił i natychmiast odskoczył w bok. Ofiara kendera odwróciła się do swego kompana.
   Rozzłoszczony straszak zawył z wściekłości i jednym ciosem powalił drugiego straszaka. Zaskoczony wywarczał całą serię przekleństw i kopnął napastnika. Okrzyki wściekłości rozbrzmiewały teraz echem wśród wzgórz. Pozostali dwaj, rozwścieczeni fiaskiem zastawionej pułapki, zwrócili się przeciw walczącej dwójce i drzewcami włóczni zdrowo ich obili.
   Kender prysnął przed siebie i po chwili był już w obozie. Ripple była bardzo zajęta. Wraz z Grodem zakładali siodła kucom. Dociągała popręgi w trzech siodłach podczas gdy Halmarain i Umpth trzymali straż.
- Spowolniłem ich, lecz są coraz bliżej – szepnął do Ripple.
   Zaskoczona dziewczyna aż odskoczyła doświadczając głosu bez obecności ciała. Na szczęście nie była osobą skłonną do pisków i wrzasków.
- Nosisz jeden z pierścieni Orandera – powiedziała – Chciałabym wiedzieć co zrobić z moim.
- Załóż a zobaczysz co się będzie działo – odparł i obejrzał się przez ramię.
   Atakujących nie było jeszcze nigdzie widać więc dociągał wraz z siostrą popręgi kuców. Rozejrzał się wokół w poszukiwaniu małego demona. Jak tylko będą mogli wpakować go w siodło to mogą mieć szansę ucieczki przed człekokształtnymi prześladowcami.
- Nie widzę Begluga – powiedział wbijając wzrok w cień.
- A gdzież on jest? – zezłościła się Halmarain.
   Mały demon rozpłynął się w powietrzu.
*  *  *  *  *
- Beglug pójść? – spytał Umpth.
   Rozglądał się dokoła a brudną twarz wykrzywiło głębokie zamyslenie.
- Taa, może koło mogłoby go znaleźć – cisnęła Halmarain.
   Po chwili głos czarodziejki złagodniał.
- To pewnie moja wina. Nie mogłam siodłać kuców; powinnam jego pilnować.
- Przecież trzymałaś straż przed atakiem – odezwała się Ripple, która jak zawsze była pełna sympatii i zrozumienia.
- Nikt nie jest w stanie dopilnować wszystkiego – odezwał się Trap – Po prostu musimy go odnaleźć ale w międzyczasie musimy pozostać tutaj. Może sam wróci.
- Iść znaleźć Beglug teraz – powiedział Umpth przykładając ucho do metalowej obręczy koła – Duża stopa iść.
- Straszaki – Trap już miał hoopak w pełnej gotowości.
   Sięgnął do sakwy w której trzymał gładkie kamienie. Miał zamiar wydobyć jedną z tych ognistych kulek które zabrał z Deepdel. Sądził, że ich znalezienie powinno być łatwe bowiem opakował je w kawałek materiału, lecz gładkie otoczaki ze strumienia jakoś same opadły na dno sakwy i teraz nie umiał ich dotykiem w ciemności odróżnić od innych kul.
   Nie mgli teraz uciekać, nie mogli pozostawić merchesti samego. Poprowadzili kuce w górę północnego stoku wzgórza za plecami i zajęli stanowiska na zalesionym zboczu ponad obozowym ogniskiem. Nikt nie wydawał poleceń, nikt nie starał się dowodzić, po prostu wszyscy uznali, że tak należy. Z przeciwległego stoku dobiegały odgłosy warkliwych poleceń; człekokształtne stwory szykowały się do ataku. Wycia i ryczące rozkazy sugerowały, że chyba dowódcy mają ze swoim oddziałem jakieś kłopoty.
   Grod oznajmił, że idzie poszukać Begluga i zniknął na stoku powyżej reszty. Umpth biegał z twarzą pełną przerażenia tam i z powrotem od obozowiska do kucyków, przynosił paczki i posłania, których w pośpiechu nie załadowali. Nikt go nie przestrzegł, że w tym pragnieniu zebrania całości ruchomego majątku zdradza miejsce ukrycia pozostałych członków grupy. Ledwie skończył z tym truchtaniem juki kuców zostały załadowane. Gdyby teraz wiedzieli tylko gdzie podział się krasnolud żlebowy oraz mały demon to mogliby jeszcze uciec.
- Iść szukać Beglug? – zasugerował Umpth z lekka wystraszonym głosem i ostrożnie popatrzył przez ramię – Wszyscy iść szukać Beglug.
- Nie możemy ganiać po nocy przez las – odparła Halmarain – Jedyna szansa to pozostać tu razem, choć doprawdy nie mam pojęcia co możemy zdziałać przeciwko tym straszakom.
   Głos jej drżał, lecz stała w pełnej gotowości.
- Sprawdź, może pamiętasz jakieś zaklęcie – zapytała Ripple – Może kiedy zdecydujesz się na jakieś to będziesz mogła go użyć zanim zaatakują.
- Staram się – czarodziejka coś tam szeptała i mamrotała pod nosem.
   Pisnęła cicho gdy zobaczyła poruszenie pod drzewami po drugiej stronie strumienia. Tuzin dużych, człekokształtnych stworów weszło w księżycową poświatę naprzeciwko obozowiska. Nie widzieli jeszcze ani czwórki podróżnych  skrytych w cieniu drzew, ani spętanych kuców stojących wyżej na zboczu.
- I właśnie teraz się zużyło – mruknął Trap z wielkim niezadowoleniem bowiem znów był widoczny jeśli kiedykolwiek znów zobaczymy Orandera to sobie z nim poważnie porozmawiam o tej jego magii.
   Zdjął pierścień i schował do sakwy szukając jednocześnie drugiego.
- Gdybyż ten pierścień miał choć troszkę magii – westchnęła Ripple i podniosła dłoń ukazując bratu drugi pierścień jaki zabrała ze skrzyni Orandera – Chciałabym, żeby powiększył mnie tak, żebym była dwa razy większa od straszaków a wtedy dopiero zobaczyliby… uups!
   Gałęzie zaczęły chłostać wokoło gdy Ripple wystrzeliła wzrostem na piętnaście stóp.
- O rany! Ale ubaw! Jak to zrobiłaś? – pytał brat szybko odchodząc od powiększającej się jeszcze stopy siostry – Możesz też powiększyć mnie?
- Nie wiem jak to zrobiłam – odparła i wyszła z pomiędzy osłaniających ją konarów drzew.
   Kiedy odepchnęła pierwszy z nich usłyszeli krzyk przerażenia. Ripple popatrzyła, sięgnęła ręką i zdjęła Begluga z drzewa. Kiedy postawiła go na ziemi rozejrzał się wokół zaspanymi oczami i szeroko ziewnął.
- Gdyby Gryd tu był to moglibyśmy…
   Trap zamierzał powiedzieć „zwiać”, lecz było to bezcelowe. Najpierw rozmowa, potem hałas powstały przy wzrastaniu Ripple a potem wystraszony wrzask Begluga sprawiły, że straszaki ich dostrzegły. Nie widziały jeszcze Ripple bowiem liście wysokich drzew dokładnie ją maskowały.
   Największy z nich runął przez w stronę drzew, lecz po trzech krokach stanął, ryknął na pozostałych i pozwolił, by go minęli. Gnał tuż za nimi waląc po plecach zwalniających kompanów. Z rozpryskiem przelecieli strumień, minęli dogasające i ognisko i ruszyli w górę zbocza.
   Ripple przepchnęła się przez kryjące ją drzewa i wyszła na otwartą przestrzeń, by stanąć twarzą w twarz z dwoma, pierwszymi napastnikami. Humanoidy stanęły jak wryte i zaczęły się na nią gapić. Obydwa straszaki miały po siedem stóp wzrostu i przywykły myśleć o sobie jako o największych i najdzikszych stworzeniach na świecie. Stali teraz zagapieni a niziutkie czoła marszczyły im się ze zdumienia, a szpiczasto zakończone uszy drgały nerwowo.
- Cześć – zawołała Ripple.
   Sięgnęła wielką ręką, złapała najbliższego straszaka za ramię i cisnęła go wstecz do reszty kompanów.
- Fajnie żeście wpadli z wizytą.
   Złapała wycelowaną w nią włócznię drugiego napastnika podczas gdy on sam usiłował się właśnie cofnąć. Mocny chwyt na drzewcu broni pociągnął go do przodu.
- Zabawmy się trochę.
   Chwyciła go za bark i cisnęła w nadbiegającą trójkę. Cała czwórka poleciała wstecz do samego strumienia.
   Trap wreszcie odszukał drugi z pierścieni, które zabrał ze skrzynki skarbów Orandera. Wsunął go szybciutko na palec, wziął jeszcze z sakiewki kamień i wpakował go w procę hoopaka. Zauważył straszaka, który skradał się z tyłu całej grupy straszaków, dosłownie krył się za ich plecami. Humanoid sprytnie wykorzystywał cień by okrążyć i zajść Ripple od tyłu.
- To powinno cię zatrzymać – mruknął Trap i zawirował hopakiem.
   Na całe nieszczęście wymachiwanie hoopakiem nad głową pochłonęło uwagę kendera w takim stopniu, ,ze całkiem zapomniał o pierścieniu. Żeby wzmóc siłę rzutu zrobił dość spory wykrok. Nieszczęsny krok zaniósł go daleko od drzew i trzasnął o straszaka, który właśnie wyłaził z cienia na drugim brzegu strumienia.
   Kamień puszczony z hoopaka poleciał całkiem dziko i palnął Ripple w lewą łydkę. Szarpnęła nogą i… kopnęła straszaka, który zachodził ją chyłkiem od tyłu. Zawył głośno lecąc w powietrzu, palnął o pień drzewa i ześlizgnął się na ziemię.
   Tymczasem Trap, lekko oszołomiony kolizją ze straszakiem,  potrząsnął głową, spojrzał na pierścień i zapiał z zachwytu.
- To było wspaniałe!
   Popatrzył na straszaka, który odzyskiwał równowagę po tym, jak Ripple zrobiła zeń bilę do kręgli. Kender zrobił w jego kierunku krok i trzasnął go w bok. Wielki humanoid ponownie poleciał do strumień.
- I jeszcze raz! – powiedział Trap, któremu od zderzenia zadźwięczało w uszach.
   Zrobił krok w kierunku kolejnego straszaka, lecz tym razem cel był troszkę z boku a na dodatek dostrzegł, że uwaga Ripple zwraca się znów ku jego osobie więc zaczął się cofać. Trap znalazł się nagle na zboczu wzgórza gdzie znalazł kolejny cel. Zderzył się z Grodem. Na szczęście krasnolud żlebowy znalazł się gdzieś w okolicy końca gigantycznego kroku kendera. Grod sam stanął na nogi.
- Nie mam Beglug – powiedział – Ja wracać.
   Ostatnie słowa brzmiały jak wyraz pretensji. W końcu Trap nie musiał tak bezceremonialnie na niego wpadać.
- Znaleźliśmy Begluga. Umpth gp teraz pilnuje – odrzekł Trap – Idź mu pomóc.
   Kender się odwrócił I już był gotowy do kolejnego kroku olbrzyma, lecz większość straszaków i hobgoblinów – przynajmniej ci, co trzymali się jeszcze na nogach – wiała na drugą stronę strumienia. Ripple jeszcze dokuczała im whippikiem, który urósł wraz z nią bowiem trzymała go wyrażając życzenie.
   Oszołomiony przywódca odzyskał przytomność umysłu. Odnalazł oszczep i miotacz oszczepów zwany atl-atl. Brał na cel plecy wycofującej się Ripple gdy Trap wystrzelił kamień i posłał go w stronę straszak. Tym razem znalazł wybuchową kulkę ognia, która trzasnęła przywódcę straszaków w plecy. Trafiony poczuł płomienie przez skórzaną kamizelkę i wyjąc pognał w stronę strumienia.
   Większość straszaków i hobgoblinów główną broń pogubiło w starciu. Część porzucili tocząc się ze wzgórza. Część wytrącono im z rąk gdy Ripple cisnęła jednego z napastników w grupę pozostałych. Dwóch miało topory, jeden krótką włócznię ale nie była to broń, która mogłaby sięgnąć gigantyczną kenderską dziewczynę. Zwłaszcza chłoszczącą ich wciąż skórzaną pętlą wielkiego whippika.
   Gdzieś poniżej Ripple przywódca napastników wpadł do wody aż skórzana kamizela zaczęła parować. Czmychnął pomiędzy drzewa. Napastnicy pozbawieni przywództwa zawyli głośno, warknęli parę przekleństw i pobiegli przez małą polankę prosto w cień drzew. Ripple już chciała biec za nimi gdy Halmarain powstrzymała ją głośnym krzykiem.
   Trap wykonał wielki krok przez drzewa i dołączył do reszty a Ripple z łatwością przekroczyła strumyk i z powrotem weszła pomiędzy drzewa. Odgarniała przy tym konary jakby były to tylko źdźbła traw.
- Nareszcie wszyscy razem – powiedziała mała czarodziejka – Ruszajmy stąd nim twoje zaklęcie się wyczerpie.
- Dopóki się nie wyczerpie to ona nie może dosiąść kuca – przypomniał Trap.
- Mogę przecież zażyczyć sobie…
- Nie! – przerwała jej Halmarain – Nie mam pojęcia ilu życzeń możesz oczekiwać od pierścienia ale nie będzie tego za wiele. Nie marnuj ich.
   Jedną ręką Ripple posadziła Begluga w siodle, pozostali dali sobie radę sami. Trap poprowadził kuca siostry i ciągnął w jej zastępstwie kuce krasnoludów żlebowych. Za nim jechała jak zwykle Halmarain wiodąc kuca Begluga i jucznego. Za całą kolumną maszerowała Ripple; trzymała tylną straż na wypadek spotkania ze straszakami.
   Tuż przed brzegiem lasu Ripple gwałtownie skurczyła się do normalnych rozmiarów.
- Jak dobrze – powiedziała Halamrain – Na otwartej przestrzeni lepiej nie mieć w grupie giganta. Widziano by cię na mile wokoło.
   Gdy tylko opuścili las Trap skręcił na południowy wschód gdzie rozległe mokradła mogły chronić przed zobaczeniem ich z daleka. Pod taką ochroną podróżowali aż do wchodu słońca. Następni ruszyli na północny wchód by ominąć kolejny grzbiet górski.
   Zatrzymali się dopiero późnym popołudniem wybierając nizinę na postój. Halmarain rozpaliła ognisko a Ripple upiekła dwa króliki, które Trap upolował kamieniem ciśniętym z hoopaka. Podczas gdy zmęczone kuce spokojnie się pasły a Halmarain pilnowała ogniska dwójka kenderów wspięła się po zboczu szukając dobrego punktu obserwacyjnego.
- Dobrze się ukryjcie – zawołała za nimi czarodziejka.
- No nie, zupełnie jak byśmy nie przejechali tego grzbietu mniej niż godzinę temu – skarżył się Trap.
   Jednak się trochę ukryli gdy już dotarli do szczytu wzgórza. Rozglądali się wokoło bez specjalnego zainteresowania. Widzieli już wystarczająco dużo trawiastych równin, starczy na jakiś czas.
- A co to? – Ripple przykucnęła i dłonią wskazała jakieś poruszenie na północnym zachodzie.
- Wygląda na tych krasnoludów co to depczą nam po piętach – powiedział Trap – No i nie uwierzysz; znowu są przed nami!

janjuz - 2014-11-15 13:54:27

Rozdział 31

- Jaki rodzaj stworów żyje w tych ruinach? – spytał Trap.
   Obrócił się w siodle i przez ramię popatrzył na Halmarain a w twarzy widać było oczekiwanie na odpowiedź.
- Takie, o których wolałbyś nic nie wiedzieć – odparła, lecz błysk natychmiastowego zainteresowania w oku kendera skłonił ją do wniesienia poprawki.
- Takie, o których ja wolałabym nic nie wiedzieć. Mogą w każdym razie zagrażać Beglugowi.
- I znowu coś, czego nie zobaczymy – zamamrotał Trap.
   Odwrócił się w siodle i popatrzył na szlak za plecami. Po czym znów zwrócił się w kierunku czarodziejki, zmarszczył brwi i szorstkim głosem rozzłoszczonego kendera oznajmił.
- Nie mieliśmy za wiele zabawy w tej twojej podróży, nic a nic – powiedział – Kiedy znajdziemy tego drugiego czarodzieja to chcę zobaczyć jakąś magię albo…
    Pozwolił niewypowiedzianej groźbie zawisnąć w powietrzu.
- A Ripple też tak postąpi – ostrzegł.
   Trap poczuł się wykorzystany i zużyty. Właśnie mijali ruiny Pey majaczące w oddali a on miał prawdziwą ochotę na zwiedzanie.
   Mała czarodziejka słyszała o Pey. Znała położenie ruin i dobrze wiedziała, że są blisko. Od chwili, gdy na horyzoncie ujrzeli krasnoludy uparła się, że podróżować będą tylko nocą za wyjątkiem okolic ruin Pey. Z jakiegoś powodu odmówiła kenderowi jakichkolwiek wyjaśnień. Wyglądała na przerażoną samym zbliżaniem się do Pey.
   I znów jechali nocą.
   Jazda nocna miała według Trapa tylko jedną zaletę; Beglug spał i nie dręczył jucznego kuca. Z każdym dniem małe merchesti stawało się coraz złośliwsze. Zanim jeszcze rozbili obóz użył nowo ułamanej gałęzi do chłostania Umptha i ganiania go po całym obozie.
   Dwójka kenderów wraz z Grodem w końcu odebrała małemu demonowi rózgę lecz wrzaski i krzyki sfrustrowanego merchesti niosły się na mile wokoło.
- Oddaj mu to – powiedziała Halmarain z ciężkim westchnieniem.
   Użyła nań wszystkich zaklęć uspokajających, lecz jej magia odnosiła coraz to mniej sukcesów wraz ze wzrastaniem demona. Studiowała ciężko by znów nauczyć się zaklęć. Już niedługo będą mogli mieć tylko krótkie chwile wytchnienia od jego kocich wrzasków.
- Dlaczego po prostu nie zamienisz go w żabę, czy co innego, dopóki nie znajdziemy czarodzieja? – spytała Ripple – Moglibyśmy go wpakować do torby i wtedy łatwiej byłoby sobie z nim poradzić.
   Kenderska dziewczyna uwielbiała kucyki a ponieważ Beglug dręczył je przy każdej okazji odkryła jak bardzo go nie lubi.
- Ponieważ nie wiem jak – mamrotała Halmarain – Gdybym wiedziała to mielibyśmy w podróży znacznie mniej problemów.
- Nie móc zrobić żaba? – spytał Grod.
   Trap przez chwilę wpatrywał się w czarodziejkę a potem zaczął się śmiać. Śmiał się tak, że aż go zgięło i w końcu, gdy już nie mógł ustać prosto, siadł sobie na ziemi. Ripple popatrywała na brata z wyrazem zakłopotania, lecz rozbawiona jego śmiechem, sama też zaczęła chichotać.
- Co się z wami dzieje? – ostro spytała Halmarain.
- I nadszedł czarodziej i zasiadł na pniu.
   Ripple podjęła zabawę w jednej chwili.
- I straszy, że w żaby zamieni nas już – dodała.
   Grod się roześmiał i zaczął klaskać.
- Nie chcę tego słuchać – wrzasnęła Halmarain.
- I sapie, i dycha, napełnia nas strachem – chichotał Trap.
- Lecz groźby, zaklęcia nie mają dziś wzięcia – dowaliła na domiar złego Ripple po czym rzuciła czarodziejce chytry uśmieszek.
- Grod też zrobi! – krzyknął kenderom krasnolud żlebowy jednocześnie aż podskakując z podniecenia.
   Zauważył, że uwaga wszystkich jest już zwrócona ku jego osobie więc nadął się ogromnie i złożył ręce za plecami.
- Nie musieć już myć! - zawołał i popatrzył z nadzieją na Trapa.
- Ojej! Chce się żyć! – obowiązkowo zwieńczył Trap.
- Skończyliście? – spytała cicho Halmarain.
   Właśnie utraciła największą broń w walce z brudem okrywającym krasnoludy żlebowe.
   Trap  nie miał pojęcia w jakim kierunku mają teraz się poruszać więc ruszył w stronę, która pozwalała im dojść do ostatniej ostrogi górskiej kolejnego łańcucha, jakieś może dwadzieścia pięć mil na wschód.
- Nie; powinniśmy iść dokładnie na wschód od Pey – powiedziała czarodziejka gdy zdała sobie sprawę, że idą północny wschód – Powinniśmy dotrzeć do gór o jakieś dziesięć mil na południe od Zamku Kurst. Wtedy przyda się naszyjnik krasnoludów.
- To już prawie dotarliśmy? – Trap nie mógł uwierzyć – Znajdziemy więc tego nowego czarodzieja i zobaczymy wreszcie jakąś magię?
   Kender opisywał czarodzieja czekającego na końcu szlaku jako „nowego” ponieważ znalezienie go było najnowszym celem podróży.
- Niczego nie przyrzekam – cicho powiedziała Halmarain – Pamiętaj, że nie znam Chalmisa Rosteriga. Wszystko, co nim wiem to, że jest czarodziejem o potężnej mocy.
- Hej! No wspaniale! Teraz już znamy jego imię i wkrótce będziemy na miejscu.
   Poznanie imienia uczyniło czarodzieja bardziej realnym. Trap od razu pogonił kuca, chciał jak najszybciej dotrzeć do celu. Komnaty czarodzieja będą z pewnością wypełnione mnóstwem rzeczy interesujących, tylko patrzyć i dotykać, no i będzie można namówić Chalmisa Rosteriga na pokazanie jakiejś zabawnej magii.
    Jechali całą noc. Świt zastał ich w samym środku pagórkowatego terenu pomiędzy ruinami Pey a najbardziej na zachód wysuniętą ostrogą Gór Khalikst. Rozbili obóz i przespali większość dnia, lecz późnym popołudniem obudził ich kwik jednego z kucyków. Trap natychmiast się zbudził i zerwał na nogi a hoopak był już gotów do walki. Pierwsza myśl kendera dotyczyła krasnoludów lub koboldów atakujących obóz. Osłupiał jednak i zmarszczył z obrzydzenia, gdy dostrzegł kucającego przy kucu Halmarain Begluga. Kuc leżał na ziemi i dziko walił kopytami. Kender nie zdążył się nawet ruszyć gdy poruszenia kuca osłabły i zwierzę umarło. Małe merchesti przegryzło mu gardło.
- Och! Nie! Nie! – Ripple ruszyła biegiem, lecz stanęła po kilku krokach i zaczęła szlochać.
   Kenderka uwielbiała kuce i lubiła czyścić im sierść, zaplatać grzywy, ogony czy czyścić kopyta.
- Beglug! Zły! Zły! – wrzeszczał Trap na niewielkiego potwora.
   Był wciąż jeszcze w szoku i nie mógł wykrztusić z siebie nic więcej.
   Halmarain się ruszyła, wymamrotała zaklęcie i po chwili blask zła w oczach merchesti przygasł. Zanucił i coś cicho i po prostu stał w miejscu. Na polecenie Halmarain wrócił do ogniska, zwinął się i zasnął.
- Mówiłam wam, że ten potwór to samo zło – powiedziała czarodziejka patrząc na martwego kuca.
- Nie dobrze robić Lawa Brzuch spać – powiedział Umpth popatrując na truchło – Jego zjeść kuc teraz, nie zły dwa dni, może.
- Nie będzie jadł tego zwierzęcia! – krzyknęła Halmarain – Ostatnią potrzebną nam sprawą jest odkrycie przez demona jak smakują nasze wierzchowce.
- Nie zrobić dobra magia – wtrącił Grod, który też patrzył na zwłoki – Za ciężki. Nie móc nieść.
   Coś szybko upitrasili, załadowali ocalałe kuce i opuścili obóz. Halmarain jechała na jucznym kucu a jego juki z zaopatrzeniem rozdzielono na grzbiety  kuców Agharów i kenderów.
   O świcie kolejnego dnia znaleźli głęboki żleb w którym znalezienie ich było niemożliwe. Rozbili obóz w miejscu, od którego do pierwszych gór dzielił ich dystans dwóch mil.
- Jak już skończymy jeść to może poszlibyśmy odwiedzić czarodzieja? – spytała Ripple.
   Była uszczęśliwiona, podobnie jak jej brat, że nudna podróż była już za nimi.
- To byłoby miłe – zgodziła się czarodziejka z jednoczesnym przygnębionym westchnieniem.
- O jej! Jakaś ty smutna. Sądziłem, że jak tu dojdziemy to będziesz uradowana – powiedział zaskoczony jej wyraźnym rozczarowaniem Trap.
- Ciągle jeszcze mamy wiele mil do przejścia po tych górach w poszukiwaniu ukrytego wejścia do opuszczonego miasta krasnoludów… opuszczonego od tysiąca lat – odparła Halmarain – To będzie najtrudniejsza część podróży.
- Trudna? Nieee, to będzie frajda. Lubię szukać różnych rzeczy – powiedizała Ripple – A jak poznamy, że już znaleźliśmy?
- Nie wiem.
   Kenderska para popatrzyła zdumiona na Halmarain. Nawet krasnoludy żlebowe zamarły zapominając na chwilę o jedzeniu i tylko gapiąc się na czarodziejkę.
- Czarodziej nie sprytna – powiedział Umpth.
- Tak mówić – zgodził się z nim Grod.
- Zamknijcie się!
   Halmarain wstała jednym skokiem i odmaszerowała ostro od ogniska. Małe stopy wzbijały chmurki kurzu gdy tak maszerowała wyschniętym łożyskiem potoku.
- Jest zmęczona – powiedziała Ripple – Gdy ktoś jest zmęczony to wszystko wygląda na trudniejsze niż jest naprawdę. Ja tam nie widzę żadnej trudności. Bez kłopotu znajdziemy wejście.
- Jak zrobić? – pytał Umpth.
- Jesteście krasnoludami… nie Hylarami, Neidarami, Daewerami I z pewnością nie Daergarami, lecz jednak krasnoludami. Powinniście umieć znaleźć wejście do krasnoludzkiego miasta.
- Agharowie nie żyją pod ziemią – przypomniał jej Trap – Nie mają pojęcia o kopalniach czy jaskiniach.
- Klan Aglest ma koło – ogłosił Umpth – Koło wie wszystko.
- Wiecej niż człowiek czarodziejka – dodał Grod zwracając twarz w bok, by było wiadome, że mówi do Umptha.
- Móc znaleźć wieś – zgodził się Umpth.
   Potruchtał wokół ogniska by usiąść twarzą w twarz z Grdem i podniósł jeden palec, potem zaś drugi.
- Koło wie ktoś idzie, dwa razy.
   Podniósł dwa kolejne palce i mocno się zakłopotał. Patrzył teraz na trzy palce co było co najmniej mylące. Wszystko zaś dlatego, że jego rasa nie była w stanie liczyć dalej niż do dwóch. Szybko rozwiązał problem… schował jeden palec pod brudny kciuk.
-Koło znaleźć Trap – powedział Grod i podniósł jeden palec.
   Zdenerwowanie Halmarain nie zaniosło jej zbyt daleko od obozu i właśnie teraz wracała a do jej uszu dotarło ostatnie zdanie rozmowy krasnoludów.
- Dość tego – krzyknęła na krasnoludy pamiętając jednak o zniżeniu głosu by nie przyciągać niczyjej, niechętnie widzianej, uwagi – Jeżeli koło jest tak potężne to pozwolimy mu znaleźć wejście do krasnoludzkich jaskiń.
- Czy to miejsce ma jakąś nazwę? – spytał Trap.
- Digondamaar, co oznacza „złote komnaty” w języku Neidarów.
- Neidarów? – zdziwił się Trap.
- Naprawdę? To interesujące. Opowiedz o tym – prosiła Ripple.
- Miasto nie jest Hylarskie. To Niedarowie założyli tu kopalnię I osiedle więcej niż tysiąc lat temu. Z jakiegoś powodu je opuścili.
   Halmarain przerwała i westchnęła ciężko nim zaczęła dalej mówić.
- Jak wiele tu zbudowali, jak daleko się zagłębili i dlaczego odeszli pozostaje zagadką znaną tylko krasnoludom. Plotka mówi, że Chalmis Rosterig mieszka w podziemnych komnatach niedaleko od jednego z wejść, zachodniego. To wszystko co wiem.
- Nie za wiele tego – rzekła Trap z lekką nutą przygany w głosie – No i opowieści to z tego też nie zrobiłaś. Na początek, dobre i to. Ty teraz zostań w obozie z Beglugiem i odpoczywaj. Jeżeli dwójka kenderów i dwa krasnoludy żlebowe nie będą mogły znaleźć wejścia to będzie znaczyło, że go tam nie ma.
   Halmarain wyglądał na niezdecydowaną. Popatrzyła wokół na obozowisko, dobrze ukryte w żlebie, a potem na małego demona, który zwinął się teraz w słońcu i spał.
- Już wiem. Przyniosę ci wodę ze strumienia żebyś miała swoją herbatkę – szybko powiedziała Ripple – Możesz tu sobie usiąść i odpoczywać a my pójdziemy na zwiedz… szukanie.
- Musicie uważać. Nigdy nie wiadomo, jakiego rodzaju stwory mogą się znaleźć w tych górach – odparła Halmarain.
   Trap pomyślał o ostrzeżeniu czarodziejki i sprawdził zawartość sakwy w poszukiwaniu kamieni do hoopaka. Zwinne palce kendera natrafiły na coś, czego dotykiem nie umiał zidentyfikować więc wyjął to na zewnątrz.
- Zupełnie o tym zapomniałem – mruknął i zaczął oglądać mały, szaro zielony dysk ze szkła.
   Przełożył go do innej sakiewki żeby nie użyć przez pomyłkę dysku jako pocisku do hoopaka.

* * * * *
   Jak głosi plotka Astinus z Palanthas służy bogu Zivityn albo też Gileanowi, bogowi wiedzy. Nikt nigdy nie poznał prawdy. Niemniej jednak teraz tylko pokiwał głową i opisywał satysfakcję wprost wylewającą się z głosu Mrocznej Królowej…

- Nareszcie! – powiedziała Tekhisis i westchnęła z ulgą.
   Po chwili parsknęła niezadowolona.
- Są w jakimś żlebie, nie widzę terenu wokoło.
- Spójrz Pani na te czerwone i szare prążki gleby – wskazał Draaddis Vulter – Taka anomalia geologiczna istnieje tylko w jednym miejscu na Krynnie.  Są na wschód od nas… wśród wzgórz. Przeszli tuż obok nas!
- Przynajmniej ten głupi kender nie zgubił dysku widzenia.
   Patrzyli jeszcze gdy kender wsunął dysk widzenia z powrotem do sakwy i natychmiast mała, ciemna chmurka przesłoniła skojarzonego z nim towarzysza, który leżał przy lustrze w laboratorium Draaddisa Vultera.
- Dopadnę ich, Draaddis – głos Mrocznej Królowej aż kipiał groźbą – Nie bynajmniej już żadnego durnia. Żadnych rycerzy śmierci, żadnych koboldów, żadnych goblinów i żadnych straszaków… a jeśli ci życie miłe, żadnych błędów.
   Komnata jakby znów wypełniała się mrocznymi miazmatami. Z mgły wyłaniały się zaciskające ramiona o długopalcych dłoniach z jeszcze dłuższymi szponami. Draaddis czuł rozdzieranie skóry i odrywanie żywego mięsa z twarzy i kończyn. Nie miało znaczenia, że czarodziej doskonale wiedział iż tortura ta jest tylko iluzją; ból w jego umyśle był rzeczywisty. Krzyknął i upadł, błagał zmysły o łaskę utraty przytomności lub o śmierć. Rany były tylko iluzją więc nie otrzymał żadnej z tych łask.
   W przerwach między własnymi wrzaskami, jak przez mgłę, słyszał skrzeczenie małego, skrzydlatego szczura. Szczur chwiejnie wyłonił się zza sterty książek i żałośnie zamachał skrzydłami, zupełnie jakby nagle utracił umiejętność lotu.
   Gdy tylko iluzja, a wraz z nią i ból, zgasła szczur zaczął pochlipywać. Draaddis stracił parę minut na odzyskanie tchu, uspokojenie zmysłów i wspięcie się na nogi.
- Rozumiesz Vulter? Będę miała kendera; będę miała ten kamień.
- Natychmiast rozpocznę poszukiwania – Draaddis głęboko skłonił się przed Królową.
   Nie powiedział jej, że wzgórza pomiędzy Pey a zachodnim krańcem gór są gęsto pocięte wąwozami. Wszystkie wyglądają niemal identycznie.

* * * * *
   Dwieście stop ponad laboratorium stary wilk wyskoczył z liściastego barłogu i wyprysnął prosto w ciemną noc. Trzymał lewą tylnią łapę cały czas uniesioną bowiem jakiś szponiasty stwór dopadł go we mgle i rozdarł ciało do żywego.
   Gnał wokół ruin i właśnie wypadł zza rogu, minął dwie wiewiórki zajadle dyskutujące nad miejscem zagrzebania wcześnie spadłego orzecha. Widząc gnającego wilka wiewiórki szybko skryły się w wysokiej trawie.
   Biegł już pół mili gdy zorientował się, że cały czas używa zranionej łapy. Zwolnił do truchtu. Po chwili stanął. Miejsce wyglądało na bezpieczne a chciał ranę wylizać nim znów zacznie boleć. Sprawdził sierść lecz nie znalazł najmniejszego śladu. Co się z nim wyczynia?

janjuz - 2014-11-17 08:50:58

Rozdział 32

   Pewnego razu Wujek Trapspringer powiedział mi, że jedną z najtrudniejszych spraw przy otwieraniu zamka czy unieszkodliwianiu pułapki jest znalezienie właściwego zamka. Powiedział mi też, że tą lekcję odrobił w czasie swojej pierwszej podróży…

- Znaleźć kopalnia Neidar ciężko – powiedział Umpth – Zmęczony.
   Ciężko klapnął na ziemię posyłając w powietrze obłok kurzu.
- Na muchy i robaki! Jesteś tak kiepski jak Halmarain. Nie będzie żadnych problemów – powiedział Trap – Po prostu musimy znaleźć właściwe miejsce.
   Zostawili Halmarain w obozie a sami prowadzili poszukiwania już prawie przez cały dzień. Krasnoludy były zmęczone, kenderska para też, lecz ci ostatni mieli wielką uciechę; oto wreszcie wymknęli się z kręgu strachów i biadolenia małej czarodziejki.
- Hej! Ale ubaw! Zupełnie zapomniałem! Już wiem, co musimy zrobić – zawołał Trap I wyciągnął z sakwy naszyjnik krasnoludów. Podwędził go z torby Halmarain. Po raz pierwszy zdarzyło się, że wziął od niej coś z pełną świadomością czynu, lecz uznał, że mogą tego potrzebować. Kiedy opuszczali obóz pamiętał jeszcze, że na obramowaniu każdego dysku znajdowały się maleńkie rysunki. Wiele z nich dotyczyło gór. Jeśli opisywały teren nad krasnoludzkimi kopalniami  to być może zdoł coś dopasować. Zabrał naszyjnik z tą intencją. Krótko po opuszczeniu obozu zaabsorbował się otoczeniem do tego stopnia, że o dyskach i swoich przemyśleniach całkiem zapomniał.
   Gdy tylko Umpth usiadł na zapylonej ziemi Grod ogłosił, że idzie na poszukiwanie jakiegoś martwego zwierzaka potrzebnego do magii Agharów i odszedł niedaleko na zbocze góry. Poczłapał i pochlapał w jakiejś strudze po czym klapnął pod drzewem.
- Tu chłodno – zawołał do brata.
   Kenderzy wiedzieli, że krasnoludy żlebowe nie ruszą się z miejsca dopóki nie odpoczną wiec brat i siostra znaleźli sobie głaz i usiedli razem w pobliżu. Trap wziął jeden koniec naszyjnika a Ripple drugi po czym oboje zaczęli przyglądać się rysunkom na dyskach i porównywać je otaczającą rzeczywistością. Powoli posuwali się wzdłuż naszyjnika dysków gdy nagle Trap spojrzał za siebie, z powrotem na trzymany właśnie dysk i zapiszczał z zachwytu.
- Popatrz! Widzisz ten podwójny szczyt?
   Najpierw wskazał na górę a potem na dysk.
- A zaraz za nim jest taka wysoka skała.
- Tak. To ten dysk – powiedziała Ripple – ale nie widzę gory z przodu.
   Wstali oboje i zaczęli się rozglądać. Chcieli znaleźć kąt pod jakim szkic został wykonany.
   Grod już najwidoczniej odpoczął wystarczająco bowiem gdy dwójka kenderów zaczęła chodzić w te i we wte zszedł ze wzgórza i do nich dołączył. Zawsze dotąd, gdy tylko zaczynali badać łańcuch pokrytych rysunkami dysków wykazywał mniejszy z krasnoludów żlebowych wykazywał całkiem nie-Agharskie zainteresowanie. Tym razem sprawę całkiem zignorował. Podszedł do brata, który wciąż jeszcze siedział w pyle wąwozu.
- Zmęczony, zmęczony, głodny – powiedział – Iść obóz. Spać.
- Jeść, potem spać – Umpth poprawił priorytety i powstał.
- Nie! Jeszcze nie, ciągle jeszcze jest dość światła – oponowała Ripple, lecz tym razem krasnoludy żlebowe nie były otwarte na żadną perswazję.
- Iść teraz – rzekł Umpth i rzeczywiście poszedł na wschód.
- Stań! Zaczekaj! Właśnie znaleźliśmy dysk… - Trap zaczął się sprzeciwiać, lecz po chwili dał sobie z tym spokój.
   Rozumiał dobrze jak się czuli. Najpierw całą noc jechali konno a potem spędzili cały dzień włócząc się po górach. On też był zmęczony ale nie miał za złe krasnoludom takiej ucieczki, a przynajmniej był już zbyt zmęczony na kłótnie z nimi.
- Na kolce i ciernie! Zaraza na krasnoludy żlebowe. Nie możemy pozwolić, żeby poszły same – klęła Ripple – zgubią drogę w tych żlebach.
   Słońce kryło się już za zachodnim łańcuchem gór gdy doszli do obozu położonego na dnie wyschniętego koryta strumienia. Halmarain właśnie kłóciła się z Beglugiem, który wodę przyniesioną na polewkę wylał na ziemię, zawzięcie mieszał glinę po czym pokrywał się plastrami szybko twardnącej mikstury.
- Przynajmniej nie próbował zjeść żadnego z kuców westchnęła mała czarodziejka.
- Ani polewki – z ulgą stwierdziła Ripple.
   W czasie nocnej jazdy Trapowi dopisało szczęście; upolował trzy króliki. Jeden zaspokoił wzrastający apetyt na mięso Begluga. Pozostałe dwa posłużyły za surowiec na polewkę.
   Krasnoludy żlebowe już miały zamiar rozpocząć ucztę samodzielnie gdy Halmarain trzepnęła Umptha drewnianą łychą w brudne ręce. Szybko nałożyła dwie wielkie porcje i postawiła je przed Agharami zanim ci zdążyli sięgnąć do kotła. Napełniła czarki kenderów i już wszyscy siedli wokół ogniska i zgodnie się posilali. Widać było, że podłuższej drzemce mała czarodziejka była w lepszym nastroju i bardziej pełna Nadzie aniżeli rankiem tego dnia. Nie powiedziała co prawda ani słowa gdy dwójka kenderów opowiadała o znalezieniu szczytu odpowiadającego rysunkom na dysku, lecz oczy jej wyraźnie rozbłysły.
   Na dalszą rozmowę to nawet Kenderzy okazali się jednak zbyt głodni. Krasnoludy żlebowe pożarły pierwszą porcję i zdążyły skończyć dokładkę podczas gdy Kenderzy wciąż pracowali nad pierwszą czarką.
- Spać teraz – ogłosił Umpth tonem nie dopuszczającym do jakiejkolwiek dyskusji.
   Wziął swój śpiwór i padł na w miarę równej powierzchni gruntu.
- Spać dobrze – zgodził się Grod i poszedł w ślady brata – Drzwi nie odejść. Krasnoludy nie odejść.
- Co? Jakie drzwi? Jakie krasoludy?
   Trap odsunął nie opróżnioną czarkę i skoczył na równe nogi. Dopadł do Groda.
- Jakie krasnoludy? Gdzie oni są?
- Hej, nie patrz tak na mnie. Ja nie widziałam żadnych krasnoludów – zawołała Ripple odpowiadając na pełne zapytania spojrzenie Halmarain.
- Widzieć  ze wzgórza – odparł Grod i zawinął się w derkę zamykając oczy.
- Z którego wzgórza? – naciskała Halmarain, lecz krasnolud żlebowy, z typowym dla swojej rasy prostolinijnym pragmatyzmem już odpłynął w sen.
   Podczas gdy mała kobieta wymieniała zdumione spojrzenia z dwójką kenderów jasne wąsy krasnoluda już zaczęły się unosić w głośnym chrapaniu.
- Hultajskie nasienie!
   Halamrain popatrzyła na śpiącego i wróciła do ogniska.
- Myślicie, że naprawdę widział te krasnoludy?
- Tak – powoli odpowiedział Trap – Umpth i Grod nie kłamią.
- Rzeczywiście – zgodziła się czarodziejka – Nie mają na tyle wyobraźni.
   Trap się z tym nie zgadzał. Uważał, że krasnoludy żlebowe udowodniły zarówno posiadaną wyobraźnię jak i sporą dozę przebiegłości, lecz mówienie tego Halmarain doprowadziłoby tylko do kolejnej sprzeczki a co innego zaprzątało mu teraz głowę. Jeśli Grod mówił, że widział krasnoludy to znaczy, że je widział.
- Myślisz, że to są te krasnoludy co idą naszym śladem – powiedział wpatrując się w praktykantkę czarodzieja – A być może tak nie jest.
- Oczywiście, że to te same – cisnęła Halmarain – Muszą być.
- Dlaczego? – spytała Ripple.
   Podobnie jak jej brat nie rozumiała argumentacji czarodziejki.
- Wzięliśmy ich naszyjnik…
- My go nie wzięliśmy – oponował Trap.
- Grod go wziął, lecz oni o tym nie wiedzą – Halmarain wyglądała na poirytowaną – Ten łańcuszek dysków, stanowiący jak się okazuje mapę wejść do kopalni i pułapek po drodze, ma dla nich ogromną wartość. Nigdy nie uwierzą, że krasnolud żlebowy po prostu chciał wręczyć go Ripple jako ozdobę.
- To wyjaśnia dlaczego idą za nami by go odzyskać – powiedziała Ripple – Ale nie wyjaśnia czemu czekają na nas u celu podróży.
- O tak, wyjaśnia – upierała się czarodziejka – gdy tylko wpadł w nasze ręce ruszyliśmy przecież na wschód zupełnie jakby ta decyzja wynikała z czegoś, co odczytaliśmy z naszyjnika. Pewnie nic nie wiedzą o porwaniu ciebie i Begluga. Ich kopalnie zawsze znajdują się w górach, zwłaszcza w łańcuchu Gór Garnet. Przecież kiedy opuszczaliśmy Solanthus szli na południe do Gór Garnet.
- Och, rozumiem! Oni uważają, że kierujemy się w stronę jednej z ukrytych kopalni w tym łańcuchu – w gardle Ripple zabrzmiał chichot zadowolenia z powodu zrozumienia argumentacji Halmarain – A kiedy kontynuowaliśmy marsz na wschód…
- Uznali, że kierujemy się do Digondamaar – dokończyła czarodziejka – To pewnie jedyne opuszczone siedlisko krasnoludów na naszej trasie, a przynajmniej w okolicy.
   Uśmiechnęła się z chytrym zadowoleniem.
-  A ponieważ na nas czekają więc wskazali nam wejście. Problem tylko, jak ich ominąć?
   Trap, czując nagle ciężar zmęczenia, ziewnął szeroko. Sugestia wydawała się Ripple tyleż nieoczekiwana co i nieodparta; ziewnęła równie mocno.
- Musicie być wyczerpani – z sympatią w głosie odezwała się Halmarain – Prześpijcie się parę godzin. W stronę gór ruszymy tuż przed świtem. Wtedy też pomyślimy o jakimś planie.
    Noc okryła cieniem wzgórza i żleby gdy Grod się nagle zbudził. Usiadł, przeciągnął się, nieźle się podrapał i ziewnął aż zatrzeszczały szczęki a uszy zdrżały z wysiłku. Zastanawiał się, jak długo spał? No i dlaczego właściwie się zbudził skoro było jeszcze ciemno?
   A potem już wiedział. Spał bardzo czujnie I budził się na każdy szelest już od wielu dni. Dwójka kenderów a nawet brat Groda, mądry przywódca klanu Aglest, nie przywiązywali wiele wagi do ostrzeżeń czarodziejki, lecz Grod jej wierzył. Merchesti było złe. Pomimo, że naprawdę chciał mieć oko na Lawa Brzuch to jednak gdy zasnął mały demon zabił jednego z kuców. Grod był zdecydowany powstrzymać Begluga przed kolejnego.
   Mniejszy z Agharów nie dbał wcale o dobro kucyków. Równie dobrze mógł iść jak jechać wierzchem. Ale Ładny Kender byłby znów płakał a Grod tego nie chciał.
   Rozejrzał się po kiepsko oświetlonym obozie, ognisko właśnie dogasało, i nagle zrozumiał przyczynę dla której obudził się tak nagle. Mała czarodziejka miała teraz trzymać wartę, lecz oparta o głaz spała i głośno posapywała. Oddech czarodziejki we śnie przypominał ciche szepty.
   Po drugiej stronie obozu Lawa Brzuch czołgał się powoli w stronę Ładnego Kendera. Oczy błyszczały mu czerwienią jak zawsze gdy był gotów do ataku na cokolwiek.
- Czarodziej! – zagulgotał Grod.
   Był tak przerażony zagrożeniem przed jakim znalazła się Ripple, że wydany przezeń okrzyk raczej przypominał skrzek. Rzucił się w kierunku Begluga szarżując przez cały obóz i walnął głową demona posyłając ich obu na ziemię.
   Beglug zerwał się pierwszy. Warczał głęboko, miękko, głosem niskim, gardłowym, pełnym zła i groźby. Wyciągnął szpony i przygiął kolana gotując się do skoku na wciąż jeszcze toczącego się krasnoluda.
   Grod zorientował się, co mu grozi i zamierzał wiać gdy właśnie usłyszał za plecami nucącą czarodziejkę. Zaklęcie zadziałało gdy merchesti już rzucił się na Groda. Kiedy jednak dopadł krasnoluda żlebowego w oczach już zgasła żądza krwi.
- Beglu, idź spać – rzuciła Halmarain i pobiegła z powrotem – Zranił cię?
   Zadała pytanie Grodowi  tonem tak miłym i pełnym troski, jakiego jeszcze nigdy wobec Aghara nie użyła.
- Jego nie ranić mnie. Iść ranić Ładny Kender – odpowiedział czarodziejce.
- Dobrze, że obudziłeś się na czas. Ocaliłeś jej życie – powiedziała Halmarain.
- Ja mówić ja budzić. Lawa Brzuch zły. Robić rzecz zła – upierał się Grod promieniejąc na myśl, że ocalił życie kenderskiej dziewczyny – Znaleźć duży czarodziej szybko. Beglug iść do jego To Miejsce. Nie ranić kuc ani Ładny Kender.
   Przemowa Groda zawierała słów więcej niż zwykle wypowiadał w ciągu tygodnia. Był jednak wciąż zmieszany spojrzeniem czarodziejki. Spojrzeniem twardym, badawczym, zupełnie jakby chciała mu zajrzeć do głowy.
- Jesteś znacznie sprytniejszy niż usiłujesz się wydawać, prawda? – powiedziała, lecz ponieważ sformułowała to jako pytanie nie wiedział jak ma odpowiedzieć.
   Po chwili krople deszczu wygoniły mu z głowy pytanie Halmarain.
- Obudź resztę. Musimy się wydostać z tego żlebu – ostrzegła i pośpiesznie zaczęła zbierać swoje rzeczy – Jeśli się rozpada na dobre to ten żleb spłynie wodą.
    Trap nie potrzebował pomocy Groda żeby się obudzić. Zimny deszcz padający prosto na twarz szybko go oprzytomnił. Ripple, Umpth i Beglug też już wiercili się w śpiworach. Merchesti zaskowytało i zaczęło drżeć.
   Halmarain pogoniła wszystkich ostrzeżeniem o nadchodzącej powodzi w żlebie więc szybko osiodłali kuce i załadowali bagaże. Beglug i Umpth jeszcze narzekali na obudzenie w środku nocy lecz posłusznie jechali za wiodącymi ich wierzchowce kenderami. Przekroczyli strumień u stóp żlebu i trochę pojechali pod jego prąd. Nim najgorsza burza uderzyła z pełną siłą zdołali już znaleźć inny wąwóz wiodący w góry więc pojechali nim do chwili aż zaczął wypełniać się wodą.
- Tędy! – zawołała do brata Ripple.
   Pamiętała niewielką, ślepą dolinkę, którą odkryli tego ranka. Nie mogli straszyć kuców ciemnością i dźwiękami echa w kopalni a ta dolinka wydawała się świetnym miejscem na ich pozostawienie.
   Wejście do doliny było wąskie i z łatwością mogli je zablokować ściętymi krzewami. Wspaniałe miejsce dla kuców. Tuż obok wejścia do doliny rosły kolczaste krzewy. Nacięli ich całe naręcza. Mieli wspaniały płot.
-No, teraz będzie najlepszy moment na zbliżenie się do obozu krasnoludów – pwoedziała Halmarain I popatrzyła na Groda – Pamiętasz drogę?
- Ciemno – narzekał krasnolud – Nie widzieć gdzie iść.
- Ja mogę powiedział Trap – Wiem w którym miejscu był gdy dostrzegł krasnoludy.
- Dlaczego iść teraz? – narzekał Umpth – Ciemno, zimno, mokro.
- A krasnoludy owiną się derkami i siądą wokół ogniska – odparła Halmarain – Nie będą się nas spodziewać.
- Nie wierzyć my tak głupi – mamrotał Grod.
   Gmerał we własnym śpiworze aż wydobył zeń derkę, której użył jako opończy. Na wierzch jeszcze narzucił odporną na wodę spodnią materię śpiwora. Poszedł za Trapem wciąż owijając się derką i wlókł się podtrzymując końce improwizowanej opończy wciąż wpadające w błoto letniego deszczu. Umpth poszedł za przykładem brata a Beglug skowytał dopóki nie został podobnie zabezpieczony. Umpth miał dodatkowy problem; musiał trzymać derkę i jednocześnie prowadzić koło.
- Zaczynam myśleć, że mają więcej zdrowego rozsądku niż mogłabym sądzić, że mogą mieć – powiedziała Halmarain po godzinie marszu.
   Była cała przemoczona i drżąca.
- Czarodziej uczy – powiedział Grod tonem pełnym zadowolenia, który zawsze złościł czarodziejkę.
   Zacisnęła szczęki i cicho człapała za dwójką kenderów.
   Trap uśmiechnął się pod nosem. Halmarain nie mogła użyć derki i tkaniny na
spodnie nawet gdyby bardzo chciała. W ciemności panującej w żlebie nie dostrzegli jej i zostawili. Nie była tym zachwycona, lecz wierząc, że wkrótce dojdą do czarodzieja, nie narzekała za mocno.

janjuz - 2014-11-21 17:23:40

Rozdział 33

   Samotna świeca oświetlała ton historycznego dzieła podczas gdy Astinus pisał…

   Gdzieś poniżej, u stóp wzgórza, na dziesięciostopowym cyplu wystającym akurat na skrzyżowaniu żlebu i strumienia siedział królik korzystający z przewagi wyższego, suchego gruntu. Królika zaskoczył mroczny kształt, jaki nagle pojawił się pięć stóp przed nim.
   Królik prysnął przed siebie nawet nie zauważywszy, że kształt ten to człowiek w czarnych szatach, z głową skrytą pod kapturem. Gdyby nawet stworzenie rozpoznało rodzaj ubrania to nie mogłoby już zrozumieć runów obramowujących brzeg szaty, ani też faktu, że właśnie ujrzało czarodzieja.
   Draaddis Vulter wręcz zataczał się ze zmęczenia. Kenderów i merchesti szukał już ponad dwa dni bez chwili wytchnienia.
   Draaddis umysłem śledził podróże małej grupy. Gdy już przecięli południowe Góry Vingaard obeszli z bliska północny kraniec Gór Garnet a następnie  niewielką ostrogę gór, która kończyła się ledwie parę mil od Pey. Opuściwszy swe laboratorium Draaddis teleportował się w góry gdzie, jak dobrze wiedział, kolejna banda goblinów miała swe siedziby.
   Takhisis wyraźnie powiedziała, by nie więcej nie polegał na dzikich humanoidach i wcale też tego nie zamierzał. Potrzebował ich tylko do poszukiwań. Doliny między wzgórzami i głębokie żleby ukrywały podróżnych. Zależnie od obranego kierunku podróży mogli znajdować się wszędzie na obszarze co najmniej trzystu mil kwadratowych.
   Większość goblinów wysłał na północny wschód, poza Zamek Kurst, uważając , że grupa prowadzona przez kendera nadal będzie w miarę możności unikać gór.
   Gobliny były już poza jego zasięgiem gdy odkrył cały szereg tropów kuców idących na wschód od Pey. Poszedł za nimi, lecz ku swemu rozczarowaniu znalazł na końcu szlaku tylko szóstkę krasnoludów i musiał wszystko zacząć od początku. Tuż przed ulewą odkrył kolejne ślady znikające w żlebie tuż u jego stóp. Woda spływająca z okolicznych wzgórz niemal wypełniła niewielki żleb. Parę zwęglonych kawałków drzewa wypłukanych przez wodę I porzuconych na stercie kamieni stanowiło niezły dowód na opuszczone obozowisko. Pytanie brzmiało, czy opuścili obóz z własnego wyboru czy też wdzierająca się woda, spływająca obecnie żlebem, zmyła zarówno obozowiczów jak i ich dobytek.
   Draaddis wypowiedział słowo rozkazu i oto kula światła pojawiła się nad rwącym strumieniem. Posłał ją z biegiem strumienia aż ujrzał głębszy cień i sam pośpieszył brzegiem. Światło chwiało się na derką złapaną przez ciernisty krzew więc pośpieszył dalej z biegiem potoku. Zastanawiał się tylko, jak daleko będzie tak musiał się przedzierać nim znajdzie ciała dwójki kenderów i merchesti.
* * * * *
   Mój kochany Wujek Trapspringer mówił zawsze tak; kocham spotykać nowych ludzi, niektórzy z nich jednak nieźle potrafią życie utrudnić.
   Chodziło o kłopoty, jakie sprawiały mu te nieznośne krasnoludy… nie żebym coś miał przeciw krasnoludom, ale sami rozumiecie…
- Nawet jak znajdziemy krasnoludy, to nadal nie mamy sposobu, żeby odciągnąć je od wejścia – powiedziała Halmarain.
   Zmęczył ją deszcz, ciągłe ześlizgiwanie się i powrotne wdrapywanie na wzgórze. Poranną pogodę ducha deszcz zmył do cna.
- Nie wiemy, czy krasnoludy rozbiły obóz dokładnie naprzeciw wejścia – kontynuowała – A może siadły gdzie się dało bo były po prostu zmęczone. Podobnie jak my.
- Nie można, nie zrobimy, nie będziemy, dlatego – zawołał zirytowany ponuractwem czarodziejki Trap – Możemy to znaleźć. Mogę użyć swego pierścienia niewidzialności…
- Pierścienia niewidzialności Orandera – przypomniała Halmarain.
- … pierścienia Orandera, prześlizgnąć się tuż obok nich i rozejrzeć się za wejściem – zakończył kender – Jeśli go tam nawet nie ma to będziemy mogli zacząć nowe poszukiwania.
   Halmarain skinęła potwierdzająco.
-Tylko pamiętaj, że zaklęcie nie trzyma za długo. Lepiej, żeby cię nie zobaczyli.
   Chłoszczący deszcz nie ustawał. Wspinanie się po zboczu szło wolno, lecz w końcu dotarli pod drzewo gdzie schronił się już Grod. Czując się pomocnym, czy też chcąc się takim okazać, krasnolud żlebowy wskazał na północ, potem na południe, po czym dla pewności dodał jeszcze wschód i zachód. Pozostali dojrzeli gdzieś w oddali błysk ognia.
- Jak oni utrzymują ogień na takim deszczu? – pytała Ripple.
   Czarne chmury dosłownie zalewały ich wilgocią, lecz wyglądało to, jakby ogień krasoludów nic sobie z tego nie robił.
- Wspaniale! Ogień, który płonie na deszczu. Chciałbym coś takiego. Czy to jakś magia? Krasnoludy też mają magię? – pytał Trap z płonącą nadzieją w oczach.
- Nic mi o tym nie wiadomo, ale też krasnoludy nigdy nie były przedmiotem moich nauk – odparła Halmarain – Oczywiście poza Agharami – dodała widząc twarde spojrzenie Groda.
   Trap pomyślał, że już zaakceptowała myśl o magii koła krasnoludów żlebowych gdy zauważył jak schyla głowę i ukrywa uśmiech.
   Podczas gdy pozostali podróżni czekali pod drzewem, które dawało choć trochę ochrony deszczem Trap, to ślizgając się, to zjeżdżając pogonił w dół zbocza. Na dnie doliny dzielącej dwa wzniesienia górskie napotkał rwący potok, lecz szczęśliwie się składało, że w poprzek tego potoku padło spore drzewo. Spory pień zastąpił most w miejscu, gdzie prąd rwał najmocniej.
   Wspinaczka po przeciwległym zboczu była już trudniejsza a to z powodu wody omywającej całe strome zbocze, lecz w końcu znalazł się w odległości pięćdziesięciu stóp od obozu krasnoludów. Szóstka Neidarów siedziała pod czymś w rodzaju namiotu. Właściwie były to tylko derki rozpięte na pośpiesznie wyciętych drągach, lecz jakoś chroniły przed bezpośrednio lejący deszczem. W każdym razie chroniły ognisko. Krasnoludy były nawet częściowo suche ponieważ siedziały na siodłach zdjętych z grzbietów kuców, które teraz były dość blisko bowiem nawis skalny chronił je częściowo przed deszczem. Zwierzęta były spętane i spały.
   Trap zmarszczył brwi. Gdyby to się działo w jednej z jego opowieści to krasnoludy gadałyby jeden przez drugiego a on dowiedziałby się wszystkiego co mu potrzebne. Miast tego siedziały i milcząco gapiły się w ogień. Poszukiwania wejścia spadły tylko na jego barki.
   Kender wydobył pierścień, wsunął go na palec i sam się sprawdził. Był wciąż widzialny. Uznał, że to nie ten pierścień. Trzymając pierwszy w lewej ręce prawą przeszukiwał sakiewki. Acha! Zakładając drugi pierścień zniknął natychmiast, sam siebie nawet nie widział.
   Skoro krasnoludy nie zamierzały gadać o niczym interesującym obszedł cały obóz i z bliska obejrzał skalną ścianę. Zaraz za ogniskiem znalazł coś dziwnego. W miejscu gdzie podstawa kamiennej ściany przechodziła w krzywiznę wystawała cienka jak wafelek ścianka przypominająca trochę zasłonę. Wąziutkie otwarcie, tak wąziutkie, że poszukiwacz musiał przycisnąć się do ściany by go nie przeoczyć, pozwalało wejść do komory długiej na dwanaście a szerokiej na sześć stóp.W wielu miejscach ściana zewnętrzna była tak cienka, że nawet przyćmione światło ogniska krasnoludów docierało do wnętrza. Trap rozejrzał się wokoło.
   Uznał, że oto znalazł wejście do porzuconego miasta Diogondamaar. Mógł nawet zobaczyć cienkie szczeliny w miejscach, gdzie ściana została nienaturalnie wygładzona i wyrównana. Obrysowywały one drzwi wysokie na pięć szerokie na cztery stopy. Nieregularności ściany za jego plecami były dziełem natury. Cała reszta ściany była chropowata, wyjątkiem był fragment zasłony. Wielki sekret był porażką.
   Wyślizgnął się z tego przedpokoju I pognał wzdłuż podstawy ściany na tyle długo, by zniknąć w mroku po czym zdjął pierścień. Jak tylko wrócił pod drzewo po drugiej stronie doliny opowiedział o wszystkim czego się dowiedział.
- A więc wszystko co pozostaje nam do zrobienia, to trzymać z dala krasnoludy gdy będziemy otwierać wejście sposobem o jakim nie mamy pojęcia – powiedziała Halmarain takim tonem, że całe zadanie wyglądać zaczęło na niemożliwe.
   Deszcz wypłukał z czarodziejki resztki entuzjazmu.
- Myślałem trochę o tym – powiedział Trap – gdzież jest ten nożyk, co tnie wszystko?
   Zaczął przetrząsać swoje sakwy, lecz to Ripple znalazła nóż w swoich bagażach.
- Musiałeś go tu włożyć przez pomyłkę – powiedziała wręczając nóż bratu.
- Ładny Kender potrzebuje ładny nóż – powiedział Grod.
- Mam przez to rozumieć, że ich też obrabiasz? – Halmarain aż podniosła głowę ze zdumienia.
   Sama myśl, że ktoś może zabierać rzeczy kendera wydawała się jej nie do pomyślenia.
- Naprawdę? – oczy Trapa patrzyły na krasnoluda bardziej z podziwem niż z gniewem – Lepiej chyba sprawdźmy pakunki i wszystko posortujmy – powiedział do Ripple jak tylko zatknął nóż za pas.
   Szybko omówili plan i zaczęli przekradać się przez dolinę. Idąc cały czas w deszczu i mroku mogli podejść rzeczywiście blisko obozu krasnoludów unikając przedwczesnego wykrycia. Kiedy już zbliżyli się na tyle, na ile starczyło im odwagi Trap włożył pierścień niewidzialności i przemknął obok krasnoludów. Poszło o tyle łatwiej, że tym razem leżeli owinięci w derki i głośno chrapali. Trap przekradał się u stóp skalnej ściany aż doszedł do miejsca gdzie krasnoludy trzymały swe wierzchowce. Przy pomocy noża Orandera szybko poprzecinał skórzane pęta, którymi kuce były unieruchomione.
   Kiedy już ostatnie zwierzę zostało uwolnione narobił hałasu, zupełnie podobnego do przerażonego rżenia, i klepnął kuce po zadach. Runęły wystraszoną szarżą u podnóża skały przebiegając w pobliżu śpiących krasnoludów.
   Pierwszy z krasnoludów, który je usłyszał narobił wrzasku czym poderwał resztę na równe nogi. Cała szóstka pobiegła ścigać spłoszone wierzchowce. Kiedy tylko oddalili się od ogniska Trap wbiegł w obręb światła, zdjął pierścień i dał sygnał pozostałym by się pośpieszyli. Po kilku chwilach wszyscy znaleźli się w schronieniu za kamienną zasłoną. Trap zaciągnął Halmarain do obrysu drzwi podczas gdy Ripple wypatrywała powrotu krasnoludów.
- To tutaj.
   Stał przed wygładzonym fragmentem kamiennej ściany i   szeroko rozkładając ramiona i pokazywał Halmarain rysunek drzwi.
- Dziwne. Jaskinię ukryli świetnie a drzwi pozostawili tak łatwe do odkrycia – powiedział.
- Spróbuję zaklęcia otwarcia powiedziała czarodziejka.
   Podciągnęła rękawy i przygotowywała się do trudnego dzieła.
- Nie zapomnij o innych zaklęciach – odezwała się Ripple z cienia jaskini – Dwóch krasnoludów już dopadło swe kuce. Szybko tu wrócą.
- Cisza, nie przerywaj mi koncentracji – powiedziała Halmarain.
   Mamrotała inkantancję o troszkę dziecinnym brzmieniu.
- No i ? Nic się nie dzieje – rzekł Trap choć i tak wszyscy to widzieli.
   Halmarain zmarszczyła brwi.
-Nie miałam nadziei na to, że zaklęcie otworzy drzwi, lecz powinien ukazać się pobłysk… poświata wokół obramowania drzwi… coś powinno się dziać. Spróbuję zaklęcia poszukiwania.
   Obserwowali ścianę, lecz zaklęcia czarodziejki pozostały bezowocne.
- Koło próbować drzwi? – spytał Umpth.
   Stał obok i głaskał wyczekująco zardzewiałe i ubłocone koło.
- Dobra, spróbuj – Halamarain wyglądała na wyczerpaną.
   Położyła dłonie na biodrach.
- No, zobacz co możesz zrobić.
- Krasnoludy wracają – ostrzegła Ripple.
- Gdybym miał tu więcej światła to może znalazłbym zamek – zasugerował Trap.
- Musimy poczekać na światło dzienne. W przeciwnym razie krasnoludy dostrzegą poświatę przez tą zasłonę – odparła Halmarain – Jeśli tylko zachowamy ciszę to nikt się nie zorientuje, że tu jesteśmy.
   Bardzo się myliła.

janjuz - 2014-11-23 23:25:31

Rozdział 34

   W wielkiej księdze historii Astinus zapisywał…

   Stopa Draaddisa Vultera wykonała ślizg a on sam aż zawirował. Szedł na wschód, wzdłuż mokrego, gliniastego brzegu rwącego potoku. Spodziewał się znaleźć ciała utopionych kenderów i merchesti gdy nagle wyczuł wiadomość płynącą doń z północnego wschodu.
   Był zaskoczony, zaskoczony głównie z tego powodu, że już na parę godzin kompletnie zapomniał o posłańcu; skrzydlatym szczurze. A ponieważ o nim zapomniał to zapomniał również o konieczności wzmocnienia rozkazów dla szczura. Mały stwór pozwolił, by wiatr zwiał go w stronę gór. Poszukał sobie schronienia po zawietrznej stronie skalnego rumowiska.
   Czuł słaby nakaz, lecz kiepskim umysłem go ignorował, zwłaszcza, że właśnie obserwował gobliny Draaddisa. Człekokształtne stwory, podobnie jak i szczur, starały się właśnie znaleźć jakieś schronienie przed deszczem. Myśli skrzydlatego szczura skupiały na zimnym deszczu i głodzie, omijały kwestię rozpoznania goblinów. Wyraźnie skupiał się na własnym nieszczęściu.
   Wystraszony skrzek szczura rozbrzmiał w umyśle Draaddisa, gdy zwierzę przesłało obraz dwójki kenderów, którzy przeszli może o dwie stopy od ciemnej kryjówki posłańca. Za kenderami szybko posuwały się dwa krasnoludy żlebowe oraz merchesti zaś tyłów pilnował najmniejszy z krasnoludów. Dopóki szczur nie przesłał wyraźnego obrazu twarzy Halamarain Draaddis nie orientował się, że mała czarodziejka idzie z podróżnymi i prawdopodobnie im przewodzi.
   Wycofał umysł i powtórnie rozpatrzył własne wnioski. Uznał, że musiał się pomylić. Widział małą uczennicę w laboratorium Orandera.  Widział kenderów na szlaku, razem z merchesti, dwójkę krasnoludów żlebowych oraz jednego, młodego, jeszcze bezbrodego krasnoluda…
   Uczennica podróżowała w przebraniu. Widział ubranie krasnoluda i drugiego spojrzenia już mu nie poświęcił. Nie rozpoznanie jej było bardzo poważnym błędem; smocza królowa nie będzie zadowolona, chociaż i ona nie przejrzała tego przebrania.
   Uczennica doprowadziła podróżnych do zachodniej odnogi Gór Khalikst, blisko krasnoludzkich kopalń. Musiał istnieć powód dla którego szli na wschód… Chalmis Rosterig! Już otwierał usta by wypowiedzieć zaklęcie teleportacji, gdy zdał sobie sprawę, że już go nie pamięta. Ponowna nauka a potem teleportacja będą jednak i tak szybsze niż fizyczna podróż podczas panującej burzy.
   Wydobył księgę, znalazł jakiś kamień który, choć mokry, nie był pokryty błotem. Draaddis usiadł, okrył opończą księgę dla ochrony jej przed deszczem i zapalił niewielkie magiczne światełko.
   Poruszał ustami w miarę zapamiętywania słów. Musiał dostać się do Digondamaar nim uczennica z kenderami dotrze do białego maga.
* * * * *
   Uwielbiam co prawda opowiadać tą historię, lecz jest ona strasznie długa a moje gardło jest już bardzo, bardzo suche… dzięki, oberżysto, dużo lepiej, wspaniałe piwo podajesz.
   Aaa, gdzie to ja skończyłem? Właśnie opuszczali Solathus… już to opowiadałem? A mówiłem już o wspaniałym stampede ‘wari? Lubię tą część. Nie chcielibyście tego jeszcze raz usłyszeć?
   Och, już wiem… pogonili precz kuce krasniludów I dotarli do tajnego wejścia do Digondamaar…
- Wraca dwójka krasnoludów – ostrzegła Ripple, którą pozostawili na straży by obserwowała krasnoludy usiłujące połapać swe wierzchowce – Trzech złapało już po kucu i teraz gonią pozostałe…
   Potworny błysk pioruna oświetlił na moment zbocze górskie. Na ułamek sekundy światło przebiło cienką warstwę kamiennej kurtyny.
- A to co?
   Trap ciągle badał skalną ścianę w poszukiwaniu sposobu na otwarcie sekretnych drzwi. W błysku światła, gdzieś wyżej na ścianie, widział chyba kawał skały jakiego wcześnie nie zauważył. Usiłował go odnaleźć gdy światło już zgasło, lecz bez skutku.
- O rany! Ten piorun wystraszył kuce krasnoludów i jeden z nich zwalił jeźdźca – powiedziała Ripple – To wystraszyło resztę i teraz wszyscy galopują z góry na sam dół.
- Czy którykolwiek z krasnoludów patrzy w naszą stronę? –spytała Halmarain.
- Nie, są teraz zbyt zajęci zjeżdżaniem i spadaniem!
   Mała czarodziejka podniosła różdżkę, wypowiedziała cicho słowo zaklęcia, machnęła różdżką a z jej końca wypłynęła mała kulka światła i popłynęła nad Trapa by zawisnąć nad jego głową.
- Chwaliłeś się jak to umiesz znajdować pułapki i zamki, znajdź teraz – powiedziała z wyzwaniem w głosie.
- Jej! To nie fair! Nikt przecież nie może widzieć w ciemności… chociaż wiesz, Ripple, czy czasem Makeway Northgo nie miał takiego magicznego szkiełka, że…
   Trap odwrócił się od ściany całkowicie zajęty pytaniem na temat odległego krewniaka.
- Zamierzasz może się kiedyś tej skale przypatrzyć? – spytała z naciskiem Halmarain.
- Och. Pewnie! Zapomniałem – Trap wrócił do poszukiwań.
   Zaczął właśnie się dokładniej przyglądać gdy nadbiegła Ripple.
- Połapali już kuce i właśnie włażą pod górę – ostrzegła.
   Halmarain zamamrotała i mała kulka światła spłynęła do koniuszka różdżki by tam zgasnąć.
- Musimy poczekać do wschodu słońca – powiedziała – Każdy musi zachować bezwzględną ciszę.
    Nałożyła na Begluga zaklęcie uspokojenia a ten owinął się w derkę i położył spać. Dwójka krasnoludów żlebowych siadła na ziemi. Oparli się o kamienną zasłonę z wyrazem całkowitego zadowolenia malującym się na twarzach.
   Czekanie było najgorsze dla kendera, znudził się tym po niecałej minucie. Trap usłyszał coś, co mogło przypominać szperanie. Zorientował się, że Ripple przegląda teraz sakiewki, szpera w nich i szuka czegoś zajmującego, co pomogłoby jej znieść upływ czasu. Wyglądało to na dobry pomysł więc też zaczął gmerać palcami we własnych rzeczach. Wydobył jeden z gładkich kamyków i przekładał z ręki do ręki przez jakiś czas. Zdawało mu się, że trwało to już dobrych parę godzin gdy usłyszał jak krasnoludy wracają do obozowiska.
- Ktoś przeciął pęta – powiedział jeden z krasnoludów – Gobliny albo koboldy włóczą się gdzieś blisko.
   Krasnoludy zaczęły gadać we własnej mowie. Powiedział coś jeszcze lecz kender nie za dobrze znał ich język więc za dużo nie zrozumiał.
- Zrobię pochodnię i się rozejrzę – powiedział drugi – Ajajaj! Te kolce kłują jak…
   Krasnolud nie dokończył zdania bowiem jego krzyk bólu zaskoczył Trapa, który upuścił to, co w jego opinii było tylko kamykiem.
   Zabawiał się jednak jedną ze szklanych kulek ognistych, które zwędził w Deepadel a która teraz upadła na kamienną posadzkę przedsionka i pękła. Eksplodowała płomieniami niemal dokładnie między stopami Ripple, która wrzasnęła i odskoczyła w tył.
- Pośród wszystkich głupków…
   Halmarain połknęła resztę skargi. Jeśli nawet krasnoludy nie usłyszały Ripple to ona sama zaraz zdradzi ich kryjówkę.
- Nie jest głupi! Przestań się nadymać i pamiętaj o swojej magii – Ripple odskoczyła  od znikających płomieni i ostrzegała Halmarain
   W jednym mgnieniu oka chwyciła hippik i już stała w gotowości do palnięcia pierwszego krasnoluda jaki się tylko ukaże.
   Krasnoludy żlebowe się obudziły i, rozpoznając zbliżającą się walkę, stanęły oparte plecami o gładką skałę.
- Halmarain, nie zapominaj, znasz magię jaką teraz możesz użyć – powiedziała Ripple – A my byśmy bardzo chcieli zobaczyć magię.
- I co takiego mam zrobić? – pytała rozzłoszczona czarodziejka – Nie chcę ich zabijać więc co, mam zacerować im ubrania czy pozmywać naczynia?
   Nawet jeśli krasnoludy nie dojrzały błysku płomieni to z całą pewnością usłyszały krzyk Ripple i późniejszą rozmowę z czarodziejką. Trap dojrzał z głębi skalnego przedsionka poruszające się światła pochodni i słyszał podzwanianie dobywanej broni.
   Ponieważ tajemnica ich nadejścia została już złamana więc Halmarain cichym poleceniem przywołała światło z końca różdżki i posłała je do wejścia gdzie oświetlało Neidarów, lecz obrońców pozostawiało skrytych w cieniu.
   W wejściu jako pierwszy ukazał się Tolem, przywódca krasnoludów, a Trap posłał mu pocisk w postaci zwykłego kamienia. Upewnił się czym strzela dzięki podniesieniu kamienia z podłoża. Celował w sam środek krasnoludzkiego napierśnika a siła uderzenia kamiennego pocisku okazała się na tyle duża, że Neidar zachwiał się i cofnął do swych kompanów.
- Wybacz, nie miałem zamiaru cię zranić – zawołał Trap – Jeśli tylko się uspokoisz to wszystko będziemy mogli wyjaśnić i nie sądzę żebyś się potem złościł. Zauważyłeś, że nawet nie próbowałem cię zabić.
- I to był twój błąd! – ryknął w odpowiedzi krasnolud.
   Wpadł galopem do przedsionka wznosząc topór ponad ramiona zupełnie jakby miał zamiar rozrąbać na połowę Trapa w momencie, gdy tylko go dopadnie.
- Musisz nauczyć się słuchać – odparł Trap i odskoczył w bok unikając rozpędzonego krasnoluda.
   Tolem nie mógł dobrze widzieć szorstkiej, pokrytej gruzem podłogi przedsionka więc wpadł na kamienie i omalże upadł. Potknął się, zatoczył i obrócił w lewo. Stał twarzą w stronę Ripple gdy odzyskał równowagę.
- Nie ranić Ładny Kender – wrzasnął Umpth.
   Chronił się pod odległą ścianą lecz widok topora spadającego na głowę przyjaciółki odbudował odwagę krasnoluda. Rękę miał opartą o obręcz koła. Ruchem szybszym od myśli, za szybkim by go móc przewidzieć, złapał za koło i cisnął je mocno w stronę krasnoluda.
   Oś walnęła w róg na hełmie Tolema i zaczęła nim obracać. Sama waga koła wytrąciła krasnoluda z równowagi . Zatoczył się wstecz i wpadł na swych kompanów, którzy jego śladem pognali do przedsionka. Czworo z nich leżało teraz bezładnie jak kupa siana.
-Jego zrobić dobry kręci-taniec – zawołał Grod pełen podniecenia i strachu jednocześnie.
- Aghar magia bardziej duża niż Neidar – odparł Umpth z satysfakcją w głosie.
   Podbiegł do Trapa i pomógł mu wstać.
   Ripple klęczała na kamieniach. Nie była tak cierpliwa jak jej brat i szybko dała sobie spokój z pomysłem wyjaśniania całej kradzieży krasnoludom. Wpakowała hippik w szczelinę skalnej podłogi, podniosła kamień i użyła luźnej pętli jako improwizowanej procy.
   Kamień trzasnął jednego z krasnoludów, który właśnie wstawał z plątaniny ramion i nóg. Trafiła go silnym ciosem w ramię i krasnolud padł na jednego z towarzyszy.
   Pozostała dwójka krasnoludów zachowywała się dziwacznie. Wpadli co prawda do schronienia jakie dawał przedsionek, lecz byli wyraźnie mniej zainteresowani małą grupą podróżnych niż czymś, co pozostawało na zewnątrz.
   Whippik należący do Ripple nie był pomyślany jako dobra proca więc drugi pocisk poleciał nad głową krasnoluda. Poleciał gdzieś w ciemność i palnął coś z głośnym „bum”. Krzyk bólu i przekleństwa zaraz po nim były zdecydowanie człekopodobne.
- Ktoś tam jeszcze jest – powiedział Trap.
   Prawie zapomniał o krasnoludach tylko stanął wysoko na palcach usiłując dostrzec cokolwiek.
- Gobliny – warknął jeden z krasnoludów znajdujący się najbliżej wejścia.
   Chyba zapomniał o wrogości wobec podróżnych w obliczu wroga znacznie bardziej niebezpiecznego.
- Ilu? – spytał Tolem jako przywódca krasnoludów.
   Uwolnił już hełm od ciężaru koła i był gotów do ponownego ataku na Trapa. Najwyraźniej nie odpowiadało mu teraz odwracanie uwagi Ne większego wroga.
- Wygląda na tuzin lub więcej, no i są z nimi straszaki, nie widzę ile.
- Gobliny? Straszaki? O rany, nagle robi się wokół całkiem tłoczno – Trap aż zatańczył z podniecenia – Razem damy radę pogonić precz dwadzieścia goblinów.
- Nie ma żadnego razem… - warknął największy krasnolud, lecz Tolem mu przerwał dowodząc czemu został przywódcą.
- Walka z kenderem może poczekać – powiedział – Najpierw rozprawmy się ze wspólnym wrogiem.
   Popatrzył na grupkę zbitą przy odległej ścianie przedsionka.
- Jedno z was używa magii; mogłoby teraz posłać światło na zewnątrz to wiedzielibyśmy ilu musimy pobić.
   Halmarain westchnęła na utratą tajemnicy i przeszła pomiędzy krasnoludami w stronę wyjścia. Poprowadziła światełko i wtedy ujrzeli dziewięć straszaków i w pewnej odległości jeszcze dwadzieścia goblinów.
- Nie dacie im wszystkim rady – powiedziała do Tolema – Powiedz jak dostać się do Digondamaar. To jedyna szansa.
   Gobliny powoli podkradały się w kierunku wejścia, lecz krasnoludy, a każdy uzbrojony w kuszę, widziały teraz wyraźnie swe cele. Pierwszego goblina trafił Tole prosto w gardło. Kolejny zginął z pierzastym grotem w oku a następny uciekł wraz z kompanami kulejąc bowiem strzała tkwiła w jego nodze. Umknąwszy poza zasięg strzał krasnoludów zatrzymali się zebrali do kupy, najwyraźniej omawiając strategię postępowania.
- Zabrałaś mapę – warknął krasnolud, gdy gobliny uciekły – Choć pewnie to kender.
- Jeśli masz na myśli ten łańcuszek z dyskami – powiedziała Halmarain – To zabrał go jeden z Agharów, a na dodatek nie miał pojęcia co zabrał. Po prostu szukał czegoś ładnego żeby dać prezent Konderskiej dziewczynie.
- A ty tego nie badałaś i nie zapamiętałaś? – naciskał Tolem.
- Gdyby tak było to już wiedzielibyśmy jak dostać się do środka – odpaliła mała czarodziejka.
- Nie potrzeba naszyjnik wtrącił się Grod – Krasnolud prowadzi. Obóz krasnolud u drzwi krasnolud To Miejsce.
- Mogliśmy użyć dysków – powiedział Trap.
   Nie chciał przyznać, że może istnieć jakaś tajemnica w którą on nie umiałby się wgryźć. Poszperał w sakwie po czym wręczył łańcuszek dysków krasnoludowi.
- Po prostu nie mieliśmy czasu z tym całym wędrowaniem, ściganiem i w ogóle wszystkim co się działo. Przypuszczam, że będziesz to teraz chciał z powrotem i już nigdy nie zbadam tych rysuneczków.
   Halmarain przyciągnęła z powrotem niewielkie światełko, by pomóc krasnoludowi w poszukiwaniu wejścia.
- Dobrze wiesz, że będę chciał tego z powrotem – warknął Tolem – A teraz lepiej szybko tam wejdźmy. Te straszaki jednym uderzeniem rozwalą cienką część zasłony.
- Przynajmniej rozjaśniło się na tyle, że można zobaczyć, co się robi – odezwał się Trap.
   Pilnie obserwował jak krasnolud przewraca w palcach kolejne dyski szukając tego, który wyjawia tajemnicę Digondamaar.
- Oczywiście, gdybym tylko sam miał dość światła to dałbym pewnie radę otworzyć te drzwi – prychnął.
   Już jako małe dziecko wyjawiał wielkie talenty w dziedzinie rozwikływania wszelkich pułapek; z tego też względu nadano mu takie a nie inne imię (przy.tłum. – Trap=pułapka, Springer=skoczek). Wyglądało to wręcz na niesprawiedliwość, że tak mało swych talentów mógł użyć w pierwszej podróży.
   Gdy tylko Tolem odnalazł właściwy dysk kender nie miał już czasu na jego badanie. Gobliny i straszaki podchodziły po zboczu góry i już były blisko podstawy klifu. Ponieważ wejście było wąskie a jego układ dziwaczny to nie więcej niż dwa krasnoludy naraz mogły wypatrywać wroga. Gobliny nie musiały obawiać się prawdziwego ataku ze środka.
   Halmarain zgasiła światełko chociaż humanoidy z pewnością już zdążyły je dostrzec przez cieniutką zasłonę. Staraszaki włóczniami waliły w ścianę, lecz bez światła z wewnątrz wskazującego słabe miejsca ciągle chybiały.
   Krasnoludy znów użyły kusz. Dwóch naraz występowało do przodu w stronę wejścia, strzelało przed siebie po czym cofało się szybko, by zrobić miejsce dla drugiej dwójki z gotowymi kuszami. Kender stał z boku i aż podskakiwał z niecierpliwości, tak palił się do walki. Halmarain trzymała ramię małego demona i stała tak daleko od pola walki jak to tylko było możliwe w tak ograniczonej przestrzeni. Nie musiała też popędzać krasnoludów żlebowych, ci woleli się skryć niż walczyć.
   Straszaki wciąż atakowały skalną zasłonę. Mała czarodziejka pisnęła gdy zza jej pleców doszedł dźwięk przesuwanych kamieni i otworzyły się drzwi, nie tam gdzie wskazywały linie na ścianie, lecz na najpaskudniejszym końcu przedsionka, gdzie kamienie wyglądały na całkiem nie ruszane.
- Kto się ośmiela naruszać mą prywatność? – zagrzmiał głos.
   Gigantyczny dźwięk wydawał człowiek, który stojąc był tylko trochę wyższy od krasnoluda. Otaczała go poświata w odcieniu lekko różowym, przynajmniej częściowo tłumacząca gniew palący się w jasno błękitnych oczach. Brodę i włosy miał białe jak śnieg i bardzo długie. By nie przeszkadzały mu w chodzie, podzielił i brodę i włosy na dwa długie pasma zwisające do kolan po obu stronach głowy.
   Nosił brudną, ongiś białą szatę której brzeg pokrywały wyhaftowane runy.
   Zrozumienie sytuacji, że tuzin postaci wewnątrz jest właśnie atakowanych przez humanoidy z zewnątrz zajęło mu mgnienie oka.
- Do środka – rozkazał.
   Wskazał drzwi za swymi plecami i zaczął mamrotać jakąś inkantację.
   Trap poczuł jakby coś ciągnęło go wraz z silnym wiatrem. Spojrzał na własne stopy, poruszały się szybko po podłodze działając jednak nie na jego polecenie, lecz na skutek obcej woli.
   Tuż przed nim, równie szybko, poruszali się Halmarain, krasnoludy żlebowe oraz Beglug. Trap nie mógł się zatrzymać, lecz obejrzał się przez ramię i spojrzał za siebie. Ripple, znajdująca się tuż za nim, oraz pozostałe krasnoludy poruszali się z tą samą prędkością. Te ostatnie patrzyły na własne nogi wytrzeszczonymi oczami.

janjuz - 2014-11-25 21:24:52

Rozdział 35

   Gdy tylko Trap został przeciągnięty przez ukryte drzwi i znalazł się w pasażu wiodącym do Digondamaar natychmiast szeroko uśmiechnął się do czarodzieja.
- Cześć, nazywam się Trapspringer Fargo – wyciągnął rękę na powitanie, lecz poruszał się zbyt szybko by czarodziej mógł ją ująć – Doceniam fakt uratowania z łap goblinów ale czy musiałeś ruszać nami z taką prędkością? Z przyjemnością obejrzałbym te tajemne drzwi.
   Musiał całkiem odwrócić głowę by dojrzeć czarodzieja. Ostatni z krasnoludów już zdążył przejść za nim przez drzwi. Znowu dało się słyszeć szuranie i drzwi się zamknęły.
   Niezamierzony ruch stop ustał I kender mało się nie przewrócił. Gdzieś z przodu chwiali się na nogach Hamarain i krasnoludy żlebowe. Beglug zatańczył na drobnych kopytach i upadł na ścianę raniąc sobie ręce. Zapiszczał i zaczął lizać rany.
   Kender mógł wszystkich widzieć dzięki światłu jakie emanowało z postaci czarodzieja. Wyglądało jakby był otoczony łuną rozświetlającą całe przejście.
   Krocząc zamaszyście minął krasnoludy, które to popatrywały na ściany przejścia to nieufnie spoglądały na świecącą łunę i magicznego gospodarza. Kender pomyślał, że jednak czarodziej jest bardziej interesujący od ścian. Podłoga, sklepienie oraz ściany były tak gładkie i równe jakby je wycięto nożem, tyle że miejsce wyglądało dokładnie tak samo jak każde inne. Nazwa tych podziemi w języku krasnoludów oznaczała Złote Sale, lecz żadnego śladu złota nie było nawet widać.
   Chalmis Rosterig zamierzał minąć Ripple ta jednak zastąpiła mu drogę i, podobnie jak jej brat, wyciągnęła rękę na powitanie.
- Jestem Ripple Fargo, miło mi cię spotkać – wyciągnęła rękę tak energicznie, że nie miał jak jej zignorować – Czy wszyscy czarodzieje są tak niewielkiego wzrostu? – pytała dalej jakby nieświadoma zmarszczenia brwi jakie wywołała jej uwaga – Jeżei tego wymaga sztuka czarodziejska, to może i ja zostanę czarodziejką. Uwielbiam zanurzać się w księgach, uczyć zaklęć i czynić magię. Czy możesz zrobić jakieś sztuczne ognie?
- Kender! – słowow wystrzeliło z ust Chalmisa z mocą eksplozji – Tego mi jeszcze brakowało… kender.
- Oczywiście! Możemy być bardzo pomocni jeśli tylko dasz nam okazję – zgodził się z nim Trap naśladując szybkie krczki czarodzieja po jego lewej stronie podczas gdy Ripple drobiła po prawej – Chcieliśmy pomóc Oranderowi, lecz przeszedł przez portal i już nie mogliśmy zbyt wiele zdziałać, lecz jeśli zdołasz go ściągnąć z powrotem to może wcale nie będzie chciał wracać jeśli mu się tam spodobało… a to byłby prawdziwy wstyd ponieważ Halmarain powiedziała, że on mógłby zrobić dla nas magię. Ten wisiorek jest magiczny? Z całą pewnością jest przepiękny. Mogę go dotknąć?
   Sięgnął ręką do klejnotu zwieszającego się z łańcucha I leżącego na piersi czarodzieja.
   Chalmis ostro odepchnął rękę kendera i odwrócił się przez ramię.
- Chodźcie wreszcie! – zawołał do krasnoludów – W przeciwnym razie zostaniecie tu w ciemności. Nie mielibyście ochoty na spotkanie z  tym, co się włóczy w tych tunelach gdy gasną światła.
   Krasnoludy przyspieszyły kroku by dołączyć do reszty. Halmarain złapała Begluga za ramię i poprowadziła go dalej przejściem idąc tuż przed białym magiem. Umpth i Grod truchtali tuż za nimi, przy czym Umpth wciąż toczył koło.
   Gdzieś zza pleców dobiegały odgłosy przytłumionego uderzania; to człekokształtne stwory usiłowały otworzyć tajemnicze drzwi. Gdzieś z przodu widać już było światło pochodni. Aura światła, otaczająca czarodzieja, zgasła gdy tylko weszli do komnaty oświetlonej pochodniami umieszczonymi w lichtarzach na ścianach.
- Noo, teraz rozumiem – powiedział Trap rozglądając się dookoła.
   W świetle pochodni ukazały się obrazy, coś jakby złote rysunki na skalnych ścianach. Nawet przy ograniczonej wiedzy kendera na temat obróbki metali szybko pojął, że do wypełnienia rys w skale użyto rafinowanego złota. Rysunki były raczej niczym więcej jak zwykłymi szkicami choć zawierały sporo detali. Złoto mieniło się różnymi kolorami. W pobłysku świateł pochodni czasem świeciło zielonkawo, czasem czerwono czy żółto czyniąc rysunki prawie, że barwnymi.
   Komnatę w najwidoczniejszy sposób zaprojektowano jako wielką jadalnię. Stało tam ponad pięćdziesiąt stołów i ławek, wszystko kamienne, wszystko w długich rzędach. Kilkanaście było popękanych; blaty kamienne, które ongiś były siedzeniami ław czy blatami stołów leżały zwalone na bok, lecz większość była w doskonałym porządku.
   Kiedy już wszyscy znaleźli się w komnacie Chalmis przystanął i zaczął się im przypatrywać, zwłaszcza długie spojrzenie poświęcił Beglugowi.
- Z jakiego powodu tu przyszliście i to wlokąc za sobą w ślad przeróżne paskudne stwory i naruszając moje odosobnienie? – zagrzmiał czarodziej.
   Mówiąc o paskudnych stworach wskazał palcem na kierunek z którego przyszli więc najwyraźniej miał na myśli gobliny. Krasnoludy żlebowe, wciąż jeszcze owinięte derkami, uznały, że najbezpieczniej będzie się schronić za plecami kendera. Beglug warknął i sięgnął w stronę czarodzieja szponiastą łapą.
   Chalmis Rosterig wyciągnął w stronę merchesti palec i mruknął coś cicho. Beglug zamarł zupełnie jakby go coś zamroziło.
-A teraz gadać! - rozkazał Chalmis.
   Rozkaz czarodzieja uwolnił potok wyjaśnień i usprawiedliwień, pytań i objaśnień. Wydawało się ,że cała winę należy zwalić na Trapa gdy Halmarain zdawała pełną relację o próbie Orandera podjęcia podróży między płaszczyznami, podróży gwałtownie przerwanej dramatyczną interwencją kendera. Krasnoludy z kolei nie potrafiły zaakceptować faktu, że jakiś żleb owiec był zdolny do wypróżnienia im kieszeni. Głośno oskarżali kendera o kradzież Mapy Sekretnej Wiedzy, jak nazywali naszyjnik.
   Trap z kolei głośno wyjaśniał, że ani nie ukradł naszyjnika, ani nie przerwał celowo zaklęcia Orandera i z całą pewnością pragnął powrotu tego ostatniego z innego świata, żeby mógł z nim przedyskutować problemy z magicznymi pierścieniami. Ripple zaś ponawiała pragnienie nauki magii a czy w międzyczasie, mógłby Chalmis,  proszę, pokazać jakieś sztuczne ognie? Naprawdę chciałaby je zobaczyć. Krasnoludy żlebowe, których przerażenie okazało się tylko tymczasowe, głośno dyskutowały o wszystkich osobach co to sobie nawzajem przerywają a przecież kender już im tłumaczył, że to bardzo grubiańskie i nierozważne.
- Dość tego! – zagrzmiał Chalmis.
- O jej, ty to masz głos – powiedział Trap – Mógłbyś nauczyć mnie jak można tak ryczeć? Byłoby wspaniałe. Mógłbym się zakraść każdemu za plecy po cichutku… oczywiście nie zamierzam tak ryczeć cały czas, ale…
- Pozamieniam was w żaby i skończy się to całe paplanie – ostrzegł Chalmis.
- Naprawdę? – naciskała nagle rozzłoszczona Ripple – Halmarain też tak mówiła, lecz ona tego nie może.
- Ale Mistrz Chalmis może, więc lepiej się zachowujcie jak należy – ostrzegła mała czarodziejka.
- Nie wszystko naraz – Chalmis trochę zniżył głos – Najpierw, tak dla uspokojenia, kto skradł mapę wiedzy krasnoludów? Oddać natychmiast.
- Oni mieć – odparł Grod.
- A więc wasz problem już rozwiązany i nie będziemy musieli wysłuchiwać niczego na ten temat – powiedział czarodziej w stronę krasnoludów – A teraz o co chodzi z merchesti, Oranderem i płaszczyzną Vasmarg? I pamiętaj, mała z czerwonych szat, że nic mnie nie łączy z osobnikami spoza mego zakonu.
   Halmarain odpowiadała z pokorą, która wprawiła kendera w zdumienie.
- Rozumiem to, Mistrzu Chalmisie, lecz jesteśmy w wielkiej potrzebie i błagamy o pomoc… nie tylko dla nas, czy Orandera… cały nasz świat może być zagrożony.
   Powtórzyła całą historię od nowa kładąc jednak mniejszy nacisk na winy kendera a większy na niebezpieczeństwo wejścia na świat rodziców Begluga, lub grozę dorastania Begluga na Krynnie. Była zdecydowana ratować Orandera jeżeli tylko jeszcze pozostawał wśród żywych. Podniosła badawczy wzrok ma wielkiego maga.
- A sądzę, że są jeszcze inni, którzy wiedzą o Beglugu i kamieniu bramy niesionym przez kendera.
   Opisała Jaerume Kaldre i powiedziała Mistrzowi Chalmisowi, że uważa go za jednego z nieumarłych.
   Chalmis Rosterig słuchał z rosnącym napięciem wyrażonym ściągnięciem brwi. Ostatnia informacja wywarła wrażenie większe niż pozostałe.
   Halmarain opisywała porwanie Ripple I Begluga.
- Koboldy dokładały starań, by żadne z porwanych nie doznało uszczerbku i gnały z nimi co sił w tym kierunku. Podejrzewam więc, że rozkazy dostawały z Pey i tam miały porwanych dostarczyć – zrobiła wyczekującą pauzę.
-  Do Draaddisa Vuktera – oznajmił Chalmis z twarzą coraz to bardziej zasępioną – Pomyślałem o nim gdy tylko wspomniałaś nieumarłego. Chciałbym wierzyć, że nie kryje się z tym sama Mroczna Królowa ale to chyba za wiele oczekiwań.
- Nic o tym nie wiedziałem – odezwał się Trap – Nie mówiłaś nam. To nie było w porządku. Podróż mohła być dużo bardziej interesująca gdybyśmy wiedzieli, że to Takhisis nas ściga. Myślisz, że może tu przyjść? Byłoby wspaniale zobaczyć smoka.
- A jak myślisz, dlaczego tak walczyłam, żeby dostać się do Mistrza Chalmisa – malutka kobieta zwróciła się do kendera – Myślisz może, że awanturowałam się i walczyła w tej podróży bo tak lubię?
- Myśleć tak – zdecydowanie odparł Grod.
- Myśleć też – szybko poprał brata Umpth.
- Och, zamknijcie się! – Halmarain spiorunowała Agharów wzrokiem I zwróciła się do czarodzieja w białej szacie – Przyniosłam księgę Mistrza Orandera spisaną przez wielkiego Mistrza Alchviema. Mogę ją otworzyć i czytać ,lecz nie mam tyle mocy by jej użyć.
- A Ładny Kender przynieść rondel – dodał Grod.
- Mamy tylko jeden kamień bramy – powiedział Mistrz Chalmis – Jeśli jednak Orander wciąż ma drugi to być może mamy szansę – pociągnął w zamyśleniu długą brodę – Przyjrzyjmy się temu. Jeżeli sługusy Takhisis są na waszym tropie to nie mamy zbyt wiele czasu.
- Jeść teraz? – spytał Grod.
   Mistrz Chalmis popatrzył ostro na krasnoluda żlebowego a potem popatrzył na całą resztę zgromadzonych. Palcem wskazał kolejne drzwi w wielkiej komnacie.
- Tam znajdziecie kuchnię. Zabierzcie tam krasnoludy żlebowe i zostawcie nas w spokoju – odpowiedział i dalej już całą uwagę poświęcił Halmarain –Zabierz merchesti i księgi do mojego laboratorium.
   Poprowadził do innych drzwi.
- Ładny Kender robi pudding z kukurydzy? – zapytał Grod tupiąc tuż za Ripple.
   Za jego plecami tupało sześciu Neidarów, lecz sugestia Aghara zdołała przykuć ich uwagę na dobre.
- Słyszałem, że kobiety kenderówrobią najlepszy pudding z kukurydzy – powiedział jeden z nich z zazdrością w głosie, lecz najwyraźniej oczekujący takiego smakołyku.
- A pudding Ripple jest już sławny – powiedział Trap do dużego krasnoluda.
   Teraz, kiedy już krasnoludy odzyskały naszyjnik, kender nie widział żadnych przeszkód by mogli zostać przyjaciółmi.
   W kuchni znaleźli rondel, który był już napełniony gorącą wodą. Ripple postanowiła sprawdzić, czy to tylko woda a nie jakaś tajemna mikstura. Krasnoludy tymczasem przeszukały pomieszczenie znajdując nie tylko kukurydzę, lecz i inne niezbędna składniki o które poprosiła.
   Po kilku chwilach cała mieszanina znalazła się w rondlu.
   Cała grupa stała wokół, popatrywała na rondel nadzieją w oczach a kenderska dziewczyna zawzięcie mieszał. Po kilku chwilach dobiegło ich jednostajne zawodzenie, którego źródłem musiała być inna komnata. Zachowanie krasnoludów dowiodło, że pochodzą z umuzykalnionej społeczności; wszyscy zatkali sobie uszy, żeby jakoś się chronić przed hałasem.
- Znowu śpiewają a jeśli jest coś, czego czarodzieje nie potrafią robić, to jest to właśnie śpiew – powiedział Trap, przy czym aż się wzdrygnął – Lepiej pójdę ich nauczyć jak…
   Ruszył do drzwi, lecz Tolem capnął go za ramię.
- Zostaniesz tutaj! Jeżeli dobrze zrozumiałem czarodziejkę – tu Tolem się wzdrygnął – To właśnie twoja chęć pomocy spowodowała cały bałagan.
   Dwa krasnoludy przesunęły się do drzwi kuchni i  całkiem je zablokowały a trzeci, największy, stanął obok Tolema.
- Ciągle nie jestem przekonany, czy to nie ty ukradłeś mapę wiedzy – powiedział i popatrzył z góry na kendera – Zostaniesz tam, gdzie mogę cię mieć na oku.
- Chciałem zobaczyć trochę magii – uskarżał się Trap.
- Najlepsze co robią i tak jest niewidzialne -  odparł Tolem rzucając krzywe spojrzenie przez ramię – Lepiej nie mieszać się do spraw czarodziei.
- Nie jestem pewna czy masz rację -  powiedziała Ripple równocześnie postukując wielką, drewnianą łychą w rondel – Oni naprawdę fałszują. Nie rozumiem, jak mogą zrobić cokolwiek…
   W tej chwili fałszywe tony zawodzenia czarodziejów zostały zagłuszone niskimi tonami huku rozlegającego się echem w przejściu. Huki wkrótce zastąpił hałas pękających w oddali kamieni a zaraz potem wrzaski i krzyki goblinów.
- Przedarli się – powiedział Tolem.
   Chwycił kuszę i wydobył wojenny topór.
-Jak zdołali skoro czarodziej zapieczętował drzwi? – zapytał jeden z krasnoludów maszerując za Tolemem z kuchni.
   Ripple odsunęła rondel z ognia i złapała hippik, który uprzednio położyła na stole.
- Nie wiedziałam, że to zrobił – powiedziała – Znowu nie zobaczyłam magii.
   Cała grupa, szóstka krasnoludów, dwójka kenderów i Agharowie truchtem gnała w stronę przejścia i wpadła razem do sali jadalnej gdzie przedtem rozstali się z dwójką magów i Beglugiem.
- Jeżeli naprawdę zapieczętował  to gobliny nie mogły otworzyć – upierał się Trap przy swoim zdaniu.
- Uwaga! -  wrzasnął jeden z krasnoludów i rozpłaszczył się na podłodze.
   Nad jego głową przeleciała ognista kula. Nadleciała z przejścia, prosto od wejścia frontowego.
- Nie sądzę, żeby te typki przełamały pieczęć – odparł Tolem – Tu potrzeba czarodzieja i jeden już nadchodzi!
- No, to wreszcie zobaczę trochę magii – powiedziała Ripple a oczy jej aż rozbłysły.
- I może to być twój ostatni widok w życiu – odparł Tolem.

janjuz - 2014-11-27 12:56:00

Rozdział 36

   Do komnaty wpadła z przejścia kolejna ognista kula. I znowu Neidarowie, Agharowie oraz dwójka kenderów przykucnęła za powalonymi kamiennymi płytami z rozbitych stołów.
- O rany! Ale strzał! Ciekawe czy trudno cisnąć coś w ciemne przejście? – zastanawiał się Trap.
   Nie oczekiwał bynajmniej odpowiedzi od nikogo tylko podniósł niewielki, kanciasty odłamek skały, oparł hoopak o kamienną kolumnę która kiedyś była nogą od stołu i naciągnął procę. Pocisk pofrunął i zniknął w ciemnościach przejścia.
   Odpowiedzią było absolutnie ludzkie przekleństwo, głos pełen bólu, zaskoczenia i
- Trafiłeś czarodzieja! – powiedział Tolem rzucając jednocześnie Trapowi spojrzenie pełne respektu.
   Krasnolud załadował bełt do kuszy i strzelił w mrok przejścia. Goblin wrzasnął.
- Całkiem sporo ich tam się musi tłoczyć – powiedziała Ripple – Trafimy w kogoś za każdym razem.
   Ustawiła hippik i przygotowała niedużą strzałkę. Jej strzała i pięć krasnoludzkich bełtów wpadło w mrok czający się w przejściu jednocześnie. Usłyszeli krzyki bólu i wycie, lecz nie umieli stwierdzić kto z nich trafił w cel. Salwa za salwą krasnoludzkich bełtów, niewielkie strzałki Ripple a także kamienie Trapa, leciały w przejście a orientując się z dźwięku prawie każdy pocisk dochodził celu. Drugiego krzyku czarodzieja jednak nie słyszeli.
- Pewnie przodem posłał sługusów – stwierdził Tolem.
   Wszyscy zdawali sobie sprawę, że czarodzieje bardziej polegają na swej wiedzy i sztuce a daleko mniej na broni. Trzeba było rozsądnie założyć, że użytkownik magii jest chroniony albo tarczą własnej sztuki albo tarczą własnych sług.
   Ostatnie salwa nie przyniosła okrzyków. Nie było słychać dosłownie nic, żadnych kroków, żadnego szurania ani podzwaniania bronią. Kompletna cisza stała się równie niesamowita co sama idea wrogów czających się w ciemności.
- Iść po biała szata – zaproponował Umpth – Jego bić czarny czarodziej.
- Nie – najwyższy z krasnoludów, który akurat znajdował się najbliżej krasnoludów żlebowych, złapał Umptha za ramię – Akurat teraz lepiej dać mu spokój.
- Tak, lepiej zostawić w spokoju – powiedział Tolem – Nie param się magią ale ten stwór co z wami przylazł to jakiś demon. Jeśli dobrze zrozumiałem co oni gadali, to zamierzają teraz odesłać go do jego świata?
   Z wrócił się z tym pytaniem do Ripple.
- Właśnie teraz próbują tego dokonać. Tego no i jeszcze sprowadzić Orandera, czarodzieja czerwonych szat., z powrotem. Halmarain dała słowo, że on pokaże nam trochę magii ale nie wiem czy będzie tego chciał. Czarodzieje wyglądają na równie naburmuszonych jak krasnoludy… och, nie to miałam na myśli… a w każdym razie nie teraz, gdy już odzyskaliście naszyjnik…
   Trap tylko częściowo przysłuchiwał się propozycji krasnoluda żlebowego i całej rozmowy, jaka się z tego wywiązała. Cała ta cisza, ten brak aktywności, nieee… to straszna nuda. Z zapartym tchem czekał na dalszą walkę. Co się, u licha, stało?
   Czyżby zabili już wszystkie stwory? Nie, trudno by było w to uwierzyć. Nawet gdyby każdy bełt i każda strzałka Ripple były śmiertelne w skutkach… co było zgoła nieprawdopodobne… to ilość pocisków, jakie posłali w ciemność przejścia była mniejsza liczby wszystkich stworów. Jeżeli zaś ostatnia salwa w nic nie trafiła to znaczyć mogło, że wróg albo się wycofał, albo znalazł sposób by uniknąć trafienia. Krasnoludy wciąż zadawały pytania na które Ripple starała się odpowiedzieć. On tymczasem powoli odsuwał się na bok, ja najdalej od całej grupy. Przesuwał się coraz bliżej mrocznej czeluści przejścia.
   Uznał, że najlepiej uniknie wystawiania się na cel jeśli padnie na brzuch. Zrobił to i powoli przesuwał się do ściany usiłując dojrzeć coś interesującego. Trzymał głowę przy samej ziemi i przesuwał się do przodu wyglądając zza narożnika. Oko w oko spotkał się ze świniookim goblinem w metalowym hełmie. Stwór podniósł jazgotliwy alarm i się wycofał. Trap szarpnął głowę wstecz i po chwili gnał pędem w stronę bezpiecznego schronienia.
- Czołgają się od przejścia, są już przy samych drzwiach! – krzyknął do pozostałych.
   Biegł do połamanego stołu z rozwalonym blatem, szukał zasłony i kamieni do hoopaka.
- Celować teraz nisko! – krzyknął Tolem do pozostałych krasnoludów.
   Posłali w przejście jeszcze sześć pocisków i z satysfakcją słuchali wycia trafionych.
   Usłyszeli wypowiedzianą niskim głosem gdzieś w ciemności komendę i nagle co najmniej dwadzieścia człekopodobnych stworów wpadło do komnaty. Niektóre wciąż jeszcze były w kuckach.
   Ripple i szóstka krasnoludów miała broń w pogotowiu. Mogli teraz widzieć cele więc cztery straszaki padły martwe nim przebiegły trzy kroki wewnątrz oświetlonej komnaty. Pozostali przeskoczyli ciała martwych kompanów i dopadły krasnoludy i kendera nim kusze zostały ponownie naładowane i wymierzone.
   Trap był nieco z boku całego zamieszania. Podniósł szybko duży, kanciasty kamień w wpakował go w procę hoopaka. Dwa razy zawinął bronią nad głową i wypuścił pocisk. Trafił goblina w tył karku i złamał mu kręgosłup. Ukląkł za połamanym stołem i macał podłogę szukając  kolejnego kamienia i  wciąż mając na oku toczącą się przed nim bitwę.
   Nie znalazł nic. Miał jednak wciąż w sakwie, jak pamiętał, jakieś kamienie. Ręka sama zanurkowała i na dnie wyczuł przegubem pierścień. Sam wślizgnął mu się na palec i kender przestał widzieć siebie. Na moment się zatrzymał. Czy ma zatrzymać pierścień? A dlaczego nie? Szóstka krasnoludów I czterech towarzyszy to wciąż znacznie za mało a przecież muszą jeszcze stawić czoła czarodziejowi.
   Ma jeszcze jakieś ogniste kulki? Mocno się zastanawiał. Sięgnął do sakiewki, lecz pojawił się ten sam problem co wcześniej… nie mógł dotykiem odróżnić ognistej kulki od gładkiego kamyka. Musiał zobaczyć. Malutkie pociski, które nosił w sakwie mogły tylko zirytować duże straszaki więc uznał, że lepiej przeskoczyć stół i zaatakować hopakiem.
   Wybrał najodpowiedniejszy cel… oto straszak, który chyba ściga krasnoludy żlebowe. Jednak zmienił zdanie. Tolem powstrzymywał dwa gobliny potężnymi zamachami topora, lecz trzeci stwór, chwiejąc się lekko i balansując na stopach, wypracowywał sobie pozycję dogodną do ataku ot strony pleców krasnoluda. Goblin uznał, że jest gotowy więc nastawił włócznie i runął naprzód. Kender był za daleko by mógł zadać śmiertelny cios więc po prostu cisnął hoopak między kolana goblina i go wywalił. Włócznie o kamiennym ostrzu wypadła z rąk stwora i poleciała do przodu akurat w chwili, gdy Tolem wykonał unik przed ciosem goblina stojącego przed nim. Goblin przed Tolemem otrzymał przypadkowy cios włócznią prosto w pierś.
   Trap został palnięty w plecy, obrócił się szybko i ujrzał goblina gapiącego się na coś co czuł lecz nie mógł ujrzeć. Trap nadział go na ostry, zakończony metalem koniec hoopaka.
   Dwójka goblinów ujrzała jak ich kompan doznaje niewytłumaczalnego upadku a potem ginie bez żadnej widocznej przyczyny. Cofnęli się i wrzasnęli do czarodziej, że natknęli się na jakąś magię.
   Trap ich całkiem ignorował bowiem właśnie szukał wzrokiem siostry. W sam czas by ujrzeć jak dziewczyna cofa się przed straszakiem, który wzrostem przerastał ją ponad dwukrotnie. Kroczył na nią potężny stwór dzierżący wzniesioną, kamienną maczugę. Chwyciła nasadę metalowo drewnianego hippika lewą ręką a w prawą chwyciła skórzaną pętlę. Ruchem błyskawicy wskoczyła na kamienną ławę a potem na stojący za nią stół. Jednym ruchem zawinęła pętlą nad głową i chlasnęła nią przez twarz stwora. Wrzasnął i upuścił maczugę zakrywając oczy dłońmi.
   Trap nie zamierzał być gorszy więc uniósł hoopak i kolejnego straszaka też palnął w gębę. W oczy nie trafił, lecz uderzył w ryjkowaty nochal bestii, złamał go i wbił w czaszkę. Uderzenie było śmiertelne.
- Trap? – spytała Ripple.
   Właśnie zobaczyła jak straszak pada bez żadnej widocznej przyczyny.
- Nosisz pierścień? – pytała dalej.
   Jej oczy biegały na wszystkie strony. Na przemian to szukała brata, to wypatrywała najbliższego z wrogów.
- No nie jest fajnie? Już zaczynałam się bać, że nie spotka nas nic interesującego.
   Uchyliła się przed rzuconą włócznią i chwyciła ją kiedy ta walnęła niegroźnie w ścianę. Złapała za koniec, zawinęła nad głową ze dwa razy i posłała wirującą w tumult.
   Trójkę krasnoludów otaczały gobliny lecz ci trzymali się mocno o własnych siłach a nawet spychali wrogów wstecz w stronę przejścia gdy nagle ukazał się czarodziej. Pochylił głowę jakby właśnie nasłuchiwał czegoś spoza pola bitwy.
   Oczy rozbłysły mu gniewem i zaczął mamrotać jakąś inkantację. Gdy tylko skończył lodowata burza przeleciała falą zarówno po obrońcach jak i napastnikach. Lodowe kulki uderzały człekokształtne stwory i pół ludzi jakby każda z nich wyleciała z procy. Siła magicznej burzy odrzuciła wszystkich do odległych drzwi na końcu komnaty. Za ścianą lodowych kul pozostał nietknięty czarny mag.
   Nawet będąc wciąż niewidzialnym Trap cofał się wraz z innymi i tylko starał się uniknąć lodowej nawały.
   Krasnoludy żlebowe stojące z tyłu złotem zdobionej komnaty dopadły przejścia jako pierwsze, reszta Neidarów oraz para kenderów gnała ich tropem. Tuż za nimi biegły ścigające ich gobliny. O wiele wyższe straszaki musiały się mocno schylić, by przejść pod sklepieniem. Pomiędzy siłami starającymi się uniknąć lodowej nawały zapanowało niepisane zawieszenie broni. Huragan lodu szedł ich śladem do przejścia. Pochodnie na ścianach gasły jedna po drugiej w miarę jak burza je dopadała. Uciekali wszyscy w stronę światła a za nimi następowała ciemność idąca na czele burzy.
   Wszyscy uciekali trasą wyznaczoną przez Agharów tak więc Trap nie był zaskoczony, gdy wpadł w drzwi i znalazł się w laboratorium Chalmisa Rosteriga. Jedno, szybkie spojrzenie wokół i już wiedział, że nie różni się ono zbytnio od komnat Orandera. Półki na książki i zwoje, bulgoczące płyny i dziwaczne przedmioty w szklanych pojemnikach.
   NA końcu komnaty stała Halmarain trzymając w jednej ręce kamień bramy a drugą ramię Begluga. Nuciła jedną nutę, którą Trap uznał za dziwnie znajomą. Wyglądało na to, że nie może poradzić sobie z jedną, nie harmonizującą nutą i kender uznał, że właściwie mógłby jej w tym pomóc. Obok czarodziejki stał Chalmis. Intonował zaklęcie, które chyba wpływało na głos Halmarain; był znacznie głębszy i głośniejszy niż zwykle.
   Burza lodowa zatrzymała się w drzwiach komnaty i tam się miotała w te i z powrotem i zagarniała tak, że krasnoludy, kenderzy i humanoidy znaleźli się w pułapce, przyparci do lewej ściany.
   Kender ujrzał jak Chalmis rusza gdy tylko Draaddis Vulter ukazał się w drzwiach. Chalmis schylił się nad Halmarain. Poruszał ustami wyraźnie coś mówiąc, lecz wycie człekokształtnych stworów, przekleństwa i okrzyki krasnoludów , łomot lodu na podłodze nie pozwoliły Trapowi usłyszeć głosu czarodzieja białych szat. A potem Chalmis się wyprostował i wzniósł ramię, wypowiedział coś pod nosem i lodowa burza znikła a Trap przestał być niewidzialny.
   Biało odziany czarodziej ciągnął dalej zaśpiew a wokół malutkiej kobiety, stojącej wciąż z kamieniem bramy w jednej ręce a ramieniem Begluga w drugiej, narastała płonąca poświata. Wciąż ciągnęła fałszywą nutę. Człekokształtne stwory, uwolnione od zgrozy lodowej burzy, znowu zaatakowały kenderów i krasnoludy. Topory krasnoludów starły się z włóczniami i maczugami. Trap zdrowo się uwijał byle tylko wyślizgnąć się goblinowi, który uparł się żeby kendera przyszpilić do kamiennej ściany na ostrzu włóczni. Ripple dawała sobie radę sama i to walcząc ze straszakiem przerastającym chyba dwukrotnie. Jeszcze wycofując się przejściem wyciągnęła z sakwy niewielką, zaopatrzoną w ostre zadziory, kulę po czym odwinęła z niej ochronną tkaninę i przymocowała do whippika. Zaimprowizowany mini-morgenstern mógł utrzymać daleko stwory znacznie od niej większe.
   W wejściu do laboratorium Chalmisa Draaddis Vulter przeklinał złamanie zaklęcia jego lodowego sztormu. Zaczął kolejny zaśpiew. Rozdzierający uszy dźwięk kruszonej skały wypełnił pokój i odbił się od ścian. Dokładnie przed czarno odzianym magiem podłoga poruszyła się i wzniosła w postaci kamiennego stwora zaopatrzonego w cztery nogi i sześć ramion lecz pozbawionego głowy. Kamienny golem zignorował walkę toczącą się pomiędzy krasnoludami i kenderami z jednej a humanoidami z drugiej strony. Runął prosto w kierunku białego czarodzieja.
   Chalmis już intonował własne zaklęcie; z podłogi dobiegł kolejny ryk rozdzieranej skały. Kilkanaście macek z elastycznego kamienia chwyciło czołgającego się golema Draaddisa i podniosło go w górę. Czworonożny stwór walnął o kamienną podłogę z siłą, która wstrząsnęła całym otoczeniem.
   Ripple upadła i goblin omalże nadział ją na włócznię. Podobnie wytrącony z równowagi Umpth usiłował podeprzeć się kołem. Koło mu się wyślizgnęło z rąk, podskoczyło i palnęło goblina w głowę. Na wpół ogłuszony goblin wyprostował się, popatrzył na krasnoludy żlebowe i potrząsnął głową by choć trochę oprzytomnieć.
   Umpth zorientował się, że uwaga stwora zwróciła się w jego kierunku więc chwycił koło, postąpił krok wstecz i dzierżył swój artefakt wysoko, jakby to była tarcza. Podobnie do brata przerażony Grod chyba nagle przypomniał sobie, że nosi topór i wydobył go z pokrowca. Chciał już podnieść go nad głowę, lecz stracił chwyt i tylko walnął kamienną ścianę za plecami. Stalowe topór zrykoszetował o kamień i rękojeścią zadał ogłuszający cios goblinowi.
   Krasnoludy żlebowe miały już dość bitwy. Umpth złapał koło a Grod podniósł wilgotną derkę i razem zaczęli ganiać wokół walczących w samy środku komnaty kamiennych potworów. Trzy macki jednego potwora zostały już połamane i zniknęły w kamiennej podłodze. Dwa z sześciu ramion i jedna noga pierwszego z nich też uległy zniszczeniu i również zniknęły.
   Trap odskoczył w bok w ostatniej chwili, gdy już straszak nań szarżował. Wielki stwór miał ciężką, metalem okutą maczugę. Jej cios rozwaliłby czaszkę kendera gdyby tylko doszedł celu. Straszak był kompletnie nie przygotowany na taki unk kendera. Ciężka broń kontynuowała ruch w dół i w końcu palnęła w kamienną podłogę z siłą, która wprawiła ramię napastnika w drgawki. Trap zawinął hopakiem póki jeszcze straszak stał w szoku i ciągle drżał. Całą masą ciała wbił broń prosto w pierś straszaka.
   Był co prawda zajęty toczoną właśnie walką, lecz jakąś częścią umysły był też zaniepokojony obecnością Begluga stojącego obok Halmarain. Mały demon jakby się powoli budził i zaczynał dostrzegać walkę, która toczyła się wokół niego. Nagle zaatakował macki kamiennego golema stworzonego przez Chalmisa i odgryzł jedną z nich. Resztka wijącej się macki trzepnęła nim na bok gdzie z kolei szpony demona rozdarły gardło goblina cofającego się przed ciężkim toporem krasnoluda. W oczach Begluga zapłonęło światło walki, ruszył w stronę Ripple.
   W tym momencie Trap właśnie cofał się przed długą włócznią kolejnego straszaka i szukał możliwości ataku własną, znacznie krótszą bronią. Z dużym zadowoleniem zauważył jak merchesti idzie w kierunku jego siostry. Jeżeli Beglug do niej dołączy to będą się nawzajem chronić i będą razem zdolni zadać wrogom znaczne straty. A przynajmniej tak sobie pomyślał. Słysząc głos Ripple zorientował się, jak bardzo się mylił.
- Beglug, co ty robisz!? – wołała dziewczyna.
   Beglug lekko ją pacnął szponiastą łapą.
   Trap jeszcze nigdy nie uciekał przed wrogiem. Teraz jednak znacznie bardziej zajmował go los siostry i Begluga niż walka ze straszakiem. Rozejrzał się wokoło; był niebezpiecznie blisko pozostałych macek kamiennego golema więc zanurkował pod jedną z nich. Upadł i odtoczył się dalej wykorzystując moment gdy macki zmusiły straszaka do schylenia. Humanoid był zbyt skupiony na dopadnięciu  oczekiwanej ofiary, runął do przodu i… został schwytany przez kamienne ramię.
   Trap wstał i od razu uskoczył pomiędzy krasnoluda a goblina usiłując dostać się do Ripple. Kolejna fala napastników, wpadająca do komnat Chalmisa Rosteriga, uniemożliwiła mu dołączenie do siostry.
   Kolejna dwudziestka goblinów i straszaków dołączyła do bójki i zmusiła Trapa i szóstkę krasnoludów do cofania się aż pod ścianę. Krasnoludy żlebowe gnały pomiędzy plecami goblinów a kamiennym golemem i szukały jakiegoś bezpiecznego kąta. Gonitwę skończyły stając twarzą w twarz z Draaddisem Vultere, który natychmiast groźnie wzniósł ramię.
   Przez krótką chwilę Trap mógł zobaczyć Ripple, która cofała się przed rozszalałym merchesti po drugiej stronie komnaty. Starała się go utrzymać na dystans, lecz mały demon wyraźnie starał się zabić kenderską dziewczynę. Porzuciła hippik, który do obrony przed demonem był kompletnie nieprzydatny.  Miast tego używała porzuconej przez zabitego straszaka włóczni. Używała jej ostrożnie i nie pozwalała Beglugowi jej pogryźć. Trap wyraźnie widział, że stara się nie czynić krzywdy stworowi, lecz tylko chroni samą siebie. Czego jednak nie zauważyła to fakt, że cofa się dokładnie w kierunku Halmarain, która była chyba tak bardzo zaangażowana w rzucanie zaklęcia, że nie widziała niczego innego.
   Trap nie mógł ruszyć na pomoc, zbyt był zajęty bronieniem się przed napastnikami.
- Grod, pomóż Ripple! – wrzasnął.
   Krasnolud żlebowy zaczął się rozglądać szukając źródła krzyku w tej całej awanturze i wtedy dojrzał inną postać. Draaddis Vulter właśnie wznosił ramię by rzucić kolejny czar w stronę białej szaty.
- Nie lubić lód! – warknął Grod i cisnął na czarodzieja swoją derkę.
   Ciężka, mokra derka spadła na twarz i głowę maga i spowodowała, że ten się zachwiał. Draaddis Vulter usiłował utrzymać równowagę, lecz na swe nieszczęście poczynił kilka kroków wstecz. Wciąż mając głowę zakrytą derką znalazł się zbyt blisko Ripple jak na spokój ducha krasnoludów żlebowych.
- Zostaw Ładny Kender sam! – wrzasnął Umpth i użył najpotężniejszej broni jaką dysponował.
   Cisnął koło. Koło trafiło Draaddisa w środek pleców i popchnęło w kierunku Halmarain.
   W tym momencie mała czarodziejka podniosła wzrok i ujrzała postać gnającą do niej z głową okrytą derką. Dźwięk, jaki wydobyła niósł tony przerażenia.
   Jasność rozbłysła z kamienia bramy i uformowała połowę łuku zawieszonego w powietrzu. Tuż obok uformowała się nagle pustka. Piekący, gorący wiatr wionął do komnaty i pogasił wszystkie światła.

janjuz - 2014-11-27 12:56:37

Rozdział 37

   Trap rozpoznał w kompletnej ciemności znajomy ryk. Ludzki głos wrzeszczał z zaskoczenia i przestrachu. Przez komnatę przeleciał gorący wicher i kender odskoczył wstecz gdy poczuł na plecach dotknięcie gigantycznej, szponiastej łapy. Minęła go i nagle straszak wydał wrzask przerażenia. Po chwili zabrzmiały dwa kolejne krzyki strachu i bólu. Kender przycisnął się do ściany.
   Nagle Beglug zagulgotał, wyraźnie zachwycony. Po okrzyku Begluga jedyne co dało się słyszeć przez kilka chwil to dźwięk hulającego po komnacie wichru. Nagle wiatr ucichł. Po chwili mroczną komnatę rozświetlił nieco świetlik z różdżki trzech czarodzieji. Najmniejsze światełko należało do Halmarai i wznosiło może cal na podłogą. Kobieta leżała na brzuchu, nie śmiała nawet podnieść głowy.
   Drugie światło należało do Chalmisa a trzecie do czarodzieja czerwonych szat, który parę tygodni temu zaginął. Wyglądał teraz na wychudzonego i zmęczonego.
   Trap poznał Orandera, zauważył jak bardzo jest osłabiony, i pośpiesznie podniósł i ustawił przewrócone krzesło, by czarodziej wygodniej mógł spocząć.
- Ty jesteś Orander. Szukaliśmy właśnie ciebie. No może nie całkiem ciebie, lecz czarodzieja, który mógłby nam pomóc cię wydostać ponieważ Halmarain obiecała, że pokażesz nam magię jeśli jej pomożemy, I nawet jeśli ona upiera się, że to moja wina, że przeszedłeś przez złe drzwi, to myślę…
- Mistrzu Orander!
   Halmarain już siedziała i wpatrywała się w twarz nauczyciela. Po policzkach spływały jej strugi łez – Żyjesz! Nie śmiałam już mieć nadziei! – załkała – Chcieliśmy cię wydostać zanim…
- Czas tamże musi być całkiem inny – rzekła Chalis do nowoprzybyłego całkowicie pomijając okrzyki swych gości.
- W przeciwnym razie już bym nie żył – odparł słabo Orander kiedy dowiedział się, że na Krynnie minęło kilka tygodni – Ponieważ miałem jeden z kamieni to wciąż mogłem śledzić postępy Halmarain, choć jak przypuszczam odległości też są tam inne. Ciągle szły za mną merchesti. Nie mam pojęcia czego chciały…
   Zmarszczył brwi  i spojrzał na swoją uczennicę.
- O co chodzi, dziewczyno?
   Halmarain kręciła się jakby chciała rozciągnąć skurcz i jednocześnie masowała bark.
- Och, to nic takiego skoro wreszcie tu jesteś – odparła – W tej ciemności ktoś mnie uderzył a potem nadepnął. Draaddis Vulter! Zataczał się w moją stronę gdy portal się otwierał.
- Przeszedł do Vasmarg  - powiedział pełen nabożnego lęku Trap.
   Rozejrzał się wokoło. Czarno odziany czarodziej zniknął wraz z walczącymi kamiennymi golemami. Pozostałe przy życiu humanoidy wycofywały do wejścia do laboratorium. Uciekały naciskane przez krasnoludy. Dwójka krasnoludów żlebowych przypatrywała się gawędzącym czarodziejom po czym podeszła do Ripple.
- Jeść teraz?
   Grod pytał tonem wyraźnie świadczącym, że zarówno walka pomiędzy krasnoludami, kenderami i goblinami, późniejsza próba magii czarodziejów a nawet otwarcie portalu do innej płaszczyzny istnienia były tylko przerywnikami wśród spraw znacznie ważniejszych.
   Halmarain popatrzyła na dwójkę krasnoludów żlebowych i niechętnie odeszła od boku swego mistrza. Zaproponowała by dokończyć przygotowanie posiłku Bi i jej mistrz mógłby skorzystać na takim wzmocnieniu.
   Nim jeszcze Ripple i Halmarain były gotowe do nakładania puddingu na talerze szóstka Neidarów wróciła niosąc okrwawione topory. Przegnali na zbocza gór kilka pozostałych straszaków. Z mniejszych goblinów nie przeżył nikt.
   W południe dnia następnego czarodzieje wciąż jeszcze byli pogrążeni w poważnej dyskusji. Badali kamienie bramy. Krasnoludy wybrały się zbadać głębokie jaskinie Digondamaar. Kenderska para łaziła dokoła dotykając czego się tylko dało i nikt, łącznie z nimi samymi, nie zdawał sobie sprawy, że ich sakiewki stały się o wiele cięższe od chwili gdy zjawili się krasnoludzkich jaskiniach. Właśnie skończyli zwiedzanie komnat, które Chalmis oświetlił gdy dołączyły do nich krasnoludy żlebowe.
- Czerwone czarodzieje idą swoje To Miejsce – poinformował Grod.
   Nawet nie rozumiejąc zbyt wiele słów zrozumieli, że Orander i Hamarain będą podróżować za pomocą magii.
- My szukać dobre nasze To Miejsce teraz? Kender pomóc?
- Obiecaliśmy im to – przypomniała bratu Ripple – Założę się, że pasowałoby im Solanthus a i ja go nie zwiedziałam.
   Skoro podotykali już wszystkiego w polu widzenia to nuda szybko ich dopadła. Dwójka kenderów w towarzystwie dwóch krasnoludów żlebowych wyruszyła późnym popołudniem w stronę nizin. Musieli odszukać kuce.
- Mistrz Orander i Mistrz Chalmis to uprzejmi czarodzieje – powiedziała Ripple.
   Mówiąc to wyjęła z sakwy pierścień wzięty ze skrzynki Orandera. Czerwony mag był tak wdzięczny Kenderom za pomoc, że podarował im pierścienie. Orander był zbyt słaby, by zrobić coś poza przekazaniem daru. Chalmi wzmocnił magię pierścieni.
- Mistrz Chalmis dodał magii i do moich – powiedział Trap.
   Wyjął obydwa pierścienie z sakwy. Brwi uniosły mu się wysoko z zaskoczenia widokiem naszyjnika dysków, który służył krasnoludom jako mapa wiedzy.
- Byłam pewna, że oddaliśmy to Neidarom – rzekła Ripple.
- Ładne dla Ładny Kender – odezwał się tupiący obok Grod.
   Sięgnął ręką i dotknął błyszczących loków Ripple zwieszających się jej na plecy i podskakujących w rytm marszowego kroku.
- Grod, nie wolno zabierać niczego, co należy do innych – karcił go Trap – No, ale posiadanie tego to wspaniała sprawa! Pomyśl tylko, czego możemy dokonać. Ale ubaw, będziemy mogli odwiedzić krasnoludy wszelkiego rodzaju… nawet takie, które do nas by nigdy nie trafiły… i robią wspaniałe przedmioty… chociaż niektóre z nich są równie nieznośne co Halmarain… pewnie będą zachwycone mogąc spotkać kogoś nowego po tak długim przebywaniu pod ziemią…
- To mogłoby być zabawne – Ripple uśmiechnęła się do brata – I oddamy to następnym razem, gdy tu wrócimy. Dobrze wiesz, co krasnoludy myślą o takich co to zabierają ich rzeczy.
- Trapspringer, on ukraść, jego nieżywy – powiedział Umpth.
   Grod skinął głową.
-Dobra opowieść. Kender opowie?
   Popatrzył na Trapa wzrokiem tak pełnym nadziei, że Ripple szturchnęła Brata by co szybciej zaczął opowiadać.
- Mój biedny Wujek Trapspringer – powiedział Trap zaczynając jak zwykle opowieść od tych samych słów – Nie przypuszczam, że wdałby się w bójkę z tymi dziwacznymi stworami gdyby wiedział, że to kamienne golemy…
*   *   *   *   *
   Atinus z Palanthas pozwolił sobie na uśmiech gdy zapisywał…
   Głęboko pod ruinami Pey czarny, jedwabny materiał, suto zdobiony złotymi runami, okrywał czarną kulę. W głębi swego królestwa wściekała się Królowa Mroku. Wiedziała o przejściu Draaddisa do płaszczyzny Vasmarg. Straciła sługę a skoro kula była przykryta, straciła też możliwość obserwacji świata Krynnu.
*   *   *   *   *
   Dwieście stop powyżej kuli budził się i przeciągał wilk. Spał dobrze. Nie dręczył go żaden koszmar senny. Nie miał pojęcia co mogło wywołać straszne koszmary… to mógł być ktoś, kogo zjadł.
… i tak kończy się opowieść Wujka Trapspringera.

BoĂŽtes de vitesses https://klinikastonava.cz/ land4fun noclegi polska poxipol wrocław