janjuz - 2014-12-08 08:54:08

W oryginale "Fistandantilus reborn" co może również oznaczać "Fistandantilus powtórnie narodzony"
Autor: Douglas Niles
Seria: Utracone legendy,   vol II


Postaram się nadawać odcinek tygodniowo, podobnie jak poprzednio, w każdy poniedziałek. Ponieważ jednak umoczyłem się równolegle w projekcie technologii energetyki wiatrowej a na dodatek piszę książkę z historii Wikingów więc mogę się czasem troszkę poślizgnąć za co z góry przepraszam. W kolejnym wejściu rozdział 1.

janjuz - 2014-12-08 08:55:50

Prolog

   Rzeka Czasu jest wieczna. Płynie nieubłaganie do tajemniczego celu kanałami wyżłobionymi przez historię Krynnu. Szeroka, majestatyczna fala, przepływająca przez dekady, wieki i epoki nagle staje się rwąca i gwałtowna gdy przebija się przez życia istot, pokolenia czy lata. Wlecze się mrocznymi głębinami lub pieni wokół przeszkód, które czasem rzekę zwężają w rozzłoszczoną kataraktę rwącego prądu – plącze losu milionów istot, gdzie przynosi opowieść o własnym początku, trwaniu i końcu. Każda z nich jest jednak częścią wielkiej rzeki, choć bywa tylko nierozróżnialnym pyłkiem w trwającym wciąż pędzie czasu.
  Zadaniem historyka jest właśnie uporządkowanie prawd szeroko rozproszonych I ich scalenie w jeden kontekst, tak aby wykazać, że pojedynczy pyłek czyjegoś życia musi wmieszać się wielką rzekę. Czy to opowieść o świetle i mroku, o człeku wielkim czy małym to i tak pióro historyka uczciwie i obiektywnie, niezależnie od sposobu widzenia prawdy przez oczy samego historyka.
Najczęściej dzieje się tak, że kropelki indywidualnych historii są wsysane przez większy nurt dodając swe niezauważalne masy tak, że nawet najwnikliwszy historyk  musi się dobrze wysilić, by je dostrzec. Tak zbierają się miliony i, niezależnie od nic nie znaczących losów jednostek to ich wspólna masa nadaje majestat nurtowi i mocy całej rzece.
Zdarza się jednak od czasu do czasu, że plamka jednego życia rozwija własny impet, wyznacza kurs, którego pęd znacznie wykracza poza wagę tego życia. Jednostka taka okręca wokół siebie, czasem tworzy głęboki wir, a czasem wciąga część rzeki we własną, odrębną orbitę. Czasem zanurza się pod powierzchnię, znikają dosłownie wszelkie jej ślady, gdy w rzeczywistości buduje potężny wir którego fale ukrywają się głęboko. Katarakty śmiertelników i ich wiry, żeby nie wiadomo jak potężne, nie mogą jednak uciec z granic wyznaczonych przez rzekę. I w końcu nawet one zostają zmyte niezmordowanym, niepowstrzymanym nurtem czasu i w końcu nawet najsilniejsze fale znikają jakby ich nigdy nie było.
Celem pracy historyka jest, w pewnym sensie, opis odwrotny. Musi wydobyć z przeszłości te właśnie strumyki i przedstawić je temu, kto zdoła zbadać kanały rzeki, kto postara się zrozumieć nawet najmniejszy kawałek ogólnego nurtu. Sumienny kronikarz przedziera się przez mętne głębiny, rozpoznaje najważniejsze siły i poszukuje w korycie rzeki sklepienia niebios, które dostarczy dowodów. 
Wielu jest historyków spostrzegawczych i umiejących zapisać prawdę, lecz na myśli mi przychodzi tera jeden z nich. O opowieściach wartych by je opowiadano można powiedzieć to samo. I chociaż bardzo szeroka jest rzeka, to jest w niej nurt, który zawsze zadziwiał każdego, kto słuchał historii Krynnu. Być może dlatego, że opowieść dotyczy śmiertelnika, który zawsze zmagał się ze słabością i śmiertelnością.
I niewiele brakło by wygrał.
Sądzę teraz, że właśnie ten historyk, i ta opowieść, stanowią wspólną całość. To jest historia o życiu i śmierci, niekoniecznie w tej kolejności, i o człowieku, który wzburzył nurtem Rzeki Czasu jak nikt inny. Jego koniec, kiedy już stał się pewny, był powodem świętowania dla wszystkich co znali jego łotrostwo i moc. I odwrotnie, jego powrót do życia został obmyślony i przeprowadzony w tajemnicy a niósł ze sobą nasiona niewyobrażalnej męki dla przyszłości całego świata.
Wyprzedzam jednak samego siebie – lub raczej wyprzedzam opowieść. Odnotujmy zatem, że rzekę trzeba wpierw badać  cząstkami, niejako pod prąd głównego nurtu naszej historii. Cząstkami czasu, które umieszczą opowieść w prawidłowym kontekście. Takie przelotne zerknięcia wybiera, co zrozumiałe, opowiadający historyk. Wie on dobrze, wiem zresztą I ja, że tak naprawdę to opowieść zaczyna się znacznie bliżej początków wielkiego strumienia, a jego zawirowania sięgną dalej, do katarakt wciąż oczekujących odkrycia.

Tu jednak jest sedno opowieści.

Z Kronik Astinusa
Dziejopisa Krynnu

janjuz - 2014-12-13 19:51:44

Rozdział 1
Nasiona Przetrwania
W imieniu Jego Ekscelencji Astinusa
Kronikarza Krynnu,
Notatka odnosząca się do wydarzeń 2PC-1PC,
Spisana czwartego Mishama, Deepkolt, 369 AC

   Jedna z największych trudności w opisywaniu historii Fistandantilusa wypływa z fakty, że on sam – oraz arcymag Raistlin Majere – spowodowali, że Rzeka Czasu przez pewien okres płynęła dwoma równoległymi kanałami. Są więc dwie wersje historii, i chociaż w większości aspektów są one identyczne to w niektórych, bardzo znaczących kwestiach przepływ rzeki przybiera zdecydowanie inne formy w obu opowieściach.
   Rozbieżność wystąpiła na krótko przed Kataklizmem. W jednym ciągu zdarzeń Fistandantilus właśnie kończył przygotowania do podróży do Istar, gdzie miał utworzyć przymierze z magiem białych szat i wspólnie rzucić potężne zaklęcie podróży w czasie. W innym nurcie czasu Fistandantilus został ujarzmiony przez Raistlina Majere, który dokonał podróży z przyszłości w celu ostatecznej konfrontacji. Stało się przeznaczone młodemu mężczyzny by uniknął Kataklizmu, zaprzyjaźnił z kapłanem i dalej kroczył ścieżką, która wiodła (co poznał zbyt późno) do przeznaczonego celu.
   W każdym razie sto lat po Katakliźmie nastąpiła ogromna bitwa mocy z siłami magii. Krasnoludzka Wojna Bramy zakończyła się potwornymi zniszczeniami w Dergoth. W jednym strumieniu historii zginął w tej bitwie Fistandantilus, w innym – Raistlin został zesłany do Otchłani, lecz chyba i jakaś pozostałość po Fistandantilusie spotkała tam swój kres.
   W tych badaniach powinienem się skupić na rozważeniu czasu prowadzącego do konfrontacji. Raistlin i Fistandantilus stanowili odrębne jestestwa nim siłami magii tak wymieszali swe życia, że Rzeka Czasu doznała zawirowania. Podczas gdy bogowie Krynnu i Król-Kapłan Istar podążali drogą do nieuniknionego starcia to Wieża Wayreth stawała się centrum mistrzostwa magii całego Ansalonu a arcymag Fistandantilus wznosił się na nieosiągalne dotąd szczyty mocy.
Starszy czarodziej był magiem czarnych szat, Mistrzem Wieży Magii oraz – dzięki stworzeniu zaklęcia podróży w czasie – Panem Przeszłości i Teraźniejszości. Żył już całe wieki i spisał księgi czarów, które odkrywały arkana magii jakich żaden mag wcześniej – ani później, z jednym wyjątkiem – nie był w stanie ogarnąć. Już wtedy znano Fistandantilusa jako osobę prastarą. Nawet dokładne badania zapisów elfów trzeba prowadzić aż do ich
najwcześniejszych tomów by znaleźć się przed arcymagiem. Z całą pewnością na długi czas przed Kataklizmem był już nie kwestionowanym władcą magii ma całym Ansalonie.
   Jak dzisiaj już nam wiadomo, źródłem długowieczności maga było pasożytnicze pożeranie niosących ziarna magii głęboko w duszy. Był w tym równie zimnokrwisty jak dobry rzeźnik sprawiający tucznika. Bardzo trudno oszacować częstotliwość okrutnych, morderczych wydarzeń. Najprawdopodobniej jednak pożerał życie kolejnego ucznia co kilka dekad.
    Mimo wszystko ciągnęło ku niemu wielu młodych ludzi. Może nie dowierzali koszmarnym opowieściom jakie z pewnością już słyszeli. Kierowała nimi ambicja, świadomość, że jest to jedyny nauczyciel jaki może im pokazać tajemnice prawdziwej magicznej mocy. Byli zdecydowani, by poznać i posiąść klucze do jego wielkiej wiedzy i towarzyszącej im mocy. Podróżowali z daleka, napływali ze wszystkich stron poszukując wielkiego czarodzieja. Oczywiście, całe mnóstwo czarodziei czarnych szat pojawiło się w świecie dzięki takim studio. Byli wciąż żywi, może nie posiadali już duszy na własność lecz byli cali. Mogli stopniowo wchodzić w krąg wielkości i wielkiego wpływu wywieranego na losy świata.
   Wielu jednak nigdy już nie wydostało się na zewnątrz. To ci, którzy oddali życie nienasyconemu głodowi młodości, żywotności i silnych serc potężnego arcymaga.  Za każdym razem to prastery pozostawał żywy i wiecznie silny, żywotnie młody i potężniejszy swą magią ponad zrozumienie świata.
   Prowadzi to nasze badania do Raistlina, którego misja znajduje dobre udokumentowanie. W następstwie Wojny Lancy odbył on podróż w przeszłość, by móc się uczyć od arcymaga. Niewątpliwie również po to, by stoczyć z nim walkę. Opanował księgi zaklęć Fistandantilusa a przecież jeszcze miał tą przewagę, że znał historię, którą usiłował poprawić. Ironią losów Raistlina jest rzeczywiście fakt, że człowiek tak zdeterminowany, by zmienić kurs rzeki został schwytany w pułapkę przeżywania najbardziej gwałtownego i niszczycielskiego odcinka jej prądu.
   Wyniki zmagań, wielkiej bitwy Fistandantilusa z Raistlinem są zagadkowe. To katarakta w rzece, zakłócenia nią wywołane sięgają daleko poza zakres moich badań. W jednej jednak sprawie notatki arcymaga dostarczają nienagannej informacji potwierdzającej. (Nawiasem mówiąc, fakt ten wystąpił wyłącznie na ścieżce historii obejmującej walkę z Raistlinem; przypuszczam, że w innej jakiś nieszczęsny uczeń został przez arcymaga pokonany i wchłonięty).
   Jedną sprawę należy podkreślić z całą mocą, dotyczy ona przygotowań Fistandantilusa przed próbą wyssania duszy Raistlina.
   Prawdopodobnie w wyniku  wyczucia ogromnej siły swego adwersarza arcymag przeprowadził specjalny czar. Raistlin oczywiście był potencjalną ofiarą, która wznieciła w Fistandantilusie potężny głód. Jednocześnie jednak łotrowski czarownik musiał podchodzić do najnowszego wyzwania z dużą dozą respektu. Zanim więc rozpoczął rzucanie zaklęć podjął pewne środki ostrożności jakich nie podejmował podczas niezliczonych działań, które już miał za sobą.
   Arcymag miał i tym razem, jak zazwyczaj zresztą, pewną liczbę uczniów a w niej młodego mężczyznę o nieznanym pochodzeniu, mężczyznę, którego wybrał na kolejną ofiarę. Wnikliwy badacz historii zauważy z pewnością, że zawsze zanim Fistandantailus rozpoczynał rytuał wysysania duszy to wszyscy pozostali uczniowie byli odprawiani. Ci „niewybrańcy” byli odsyłani z wieży natychmiast, nawet bez świadomości jakiego w rzeczy samej dostąpili szczęścia. Zostało udokumentowane – i to, w rzeczywistości, przez obie strony – że i tym razem arcymag postąpił podobnie przed atakiem na zakamuflowanego Raistlina.

   Notatki arcymaga opisują te środki ostrożności z dużą dokładnością. Użył mianowicie niezwykle złożonego zaklęcia, zaklęcia jakie rzucił na samego siebie. Procedura jest tak skomplikowana, że wymyka się próbom zrozumienia, jest podobne do rzucenia czaru magicznego słoja pozwalającego na umieszczenie duszy potężnego maga, jego esencji duchowej, zamknięcie jej na pewien czas w materialnym obiekcie w celu ochrony maga przed kaprysami zewnętrznego świata.
   W przypadku Fistandantilusa rzucony czar podzielił jego esencję na część ożywioną i nieożywioną. Pozwalało to zachować w całości  śmiertelną postać lecz jednocześnie chroniło ostrożnościową rezerwę właściwego bytu. Mikstura zawarła część wszystkich esencji maga – mentalną, fizyczną, duchową i wiedzę. Tak zaczarowany płyn został zebrany do srebrnej fiolki i wręczony jako dar jednemu z odprawionych uczniów. Sam arcymag w tym momencie nie wiedział, jak potwierdzają jego notatki, czy jego zaklęcie zadziałało czy nie.
    Opowieść aktualna nie skupia się na opisie konfliktu Raistlina z arcymagiem, konfliktu kształtującego historię. Choć być może, że będziemy jeszcze tym zainteresowani w związku ze związanymi z nią pewnymi wypadkami Wojny Bramy oraz wstrząsami magii, które ukształtowały łańcuch górski zwany Skullcap. Na razie jednak udamy się w ślady tego odprawionego ucznia, nosił imię Whas-Tryk, pochodził z Kharolis.

Foryth Teel
Niegodny sługa Gileana

janjuz - 2014-12-31 15:55:33

Rozdział 2
Whastryk Kite

1PC
Pierwszy Palast, Reapember

   Młody adept magii starał się iść miękko by miękko podzelowane buty szły bezszelestnie po leśnej ścieżce. Za każdym jednak razem, gdy tylko stawiał stopę rozlegał się cichy szept giętej trawy i nieznaczne mlaśnięcie podeszwy w wilgotnym, miękkim podłożu. W pewnej chwili, gdy podniósł głowę by spojrzeć poprzez krzaki, złamał niezdarnie gałązkę a dźwięk tym wywołany był jak grzmot błyskawicy w cichym lesie uderzający prosto w zmartwiałe serce. Wmawiał sobie na siłę, że tak naprawdę nic się nie dzieje, że strach, że posunięta do ostatecznych granic ostrożność to tylko nielogiczna reakcja na zagrożenie, które już bezpiecznie zostawił za sobą. A i to zagrożenie było prawdopodobnie tylko wyimaginowane. Nie będzie pościgu – przecież z Wieży Wayreth odesłał go osobiście sam mistrz wieży. Na dodatek Fistandantilus był bez wątpienia zadowolony, że młody Whastryk Kite odchodzi.
   Mimo to trząsł się ze strachu.

   Co i rusz oglądał się nerwowo przez ramię, spoglądając na ścieżkę jaką przeszedł przez Las Wayreth. Wieży już nie było widać, zieleń drzew ją zasłaniała. Ta sama zieleń zapraszająco rozdzielała się przed Whastrykiem i prowadziła dalej, byle dalej od wieży maga i dwójki mieszkańców, którzy wciąż tam zostawali. Przez kilkanaście lat pozostawała wieża, wraz ze spuścizną wiedzy, cudownym skarbcem magii, domem Whastryka Kite’a, szkołą i schronieniem dla niego i jego towarzyszy. I nagle całe szkolenie wszystkich uczniów zostało bezapelacyjnie zakończone. Podejrzewał już, że miejsce to opuścił na zawsze I w związku z tym dopadła go dziwna mieszanina uczuć. Pomimo ciepła środka lata panującego w lesie gdy tylko pomyślał o parze czarodziei wciąż przebywającej w wieży tajemnic zatrząsł się z siłą wystarczającą, by posłać fale dreszczu po znoszonej, czarnej, jedwabnej szacie. Zastanawiał się, jakie moce zostaną przez tą dwójkę uwolnione nim zwarcie dobiegnie końca, nim problem znajdzie rozwiązanie? Whastryk podejrzewał, że tym rozwiązaniem okaże się śmierć młodego adepta magii, jedynego który miał pozostać w wieży gdy cała reszta uczniów została odesłana. Na samą myśl o prastarym Fistandantilusie przeszły go ciarki. Szczupły mężczyzna o wilczym wyglądzie a żywotności i temperamencie dzikiego kota zamkniętego w klatce. W pozbawionych wieku oczach mistrza Whastryk jasno widział jakby wytrawiony głód. Arcymag pożądał czegoś cennego i życiodajnego od młodego mężczyzny, który przyszedł do niego po naukę, przyszedł uczyć się z jego słów. Wszystkim zazdrościł młodości i  wigoru, a od jednego zażąda samej duszy. Whastryk sam wyczuwał głód swego mistrza. Mroziła go świadomość, spojrzenie starszego maga zdołało przeniknąć przez każde włókno ciała. Dotyk tych oczu powodował przerażające odczucia. Co dziwne, była to mieszanina podniecenia i oczarowania.
   Nawet w tej chwili, gdy jako oddalony adept śpieszył po leśnej ścieżce – nawet teraz,  mimo że podejrzewał iż los wybranego jest już przesądzony, że najpewniej będzie martwy jeszcze przed wschodem słońca – Whastryk czuł jak wzbiera w nim zazdrość, czysta, żywa nienawiść skierowana wyłącznie w stronę tego, który został wybrany by pozostać.
   Dlaczego właśnie tamten adept, nie Whastryk Kite, został uznany za wartościowego? Gorzkie myśli gnały przez umysł młodego maga, znowu poczuł znany już wcześniej żal, wiedzę, że w każdym aspekcie życia został tak niesprawiedliwie ograniczony. Jeszcze jako dziecko został osierocony i opuszczony, na surowych ulicach Xak Tsaroth przeżył dzięki własnemu sprytowi i koniec końców dzięki smykałce do magii. Potrafił większym i silniejszym zbirom wyperswadować by jednak zostawili go w spokoju.
   I wtedy Fistandantilus wezwał go do swej wieży. I zobaczył tam Whastryk rzeczy, których nawet nie umiał sobie wyobrazić. Dla własnego dobra nauczył się panować nad własną mocą, nad tajemniczą siłą pozwoli mu władać innymi ludźmi. Pozwoli mu działać na rzecz Zakonu Czarnych Szat.
   A i tak zrezygnowałby teraz z tego za jedną szansę na pozostanie, na udział w potężnym – i najpewniej śmiertelnym – czarze wielkiego zaklęcia mistrza.
   Młody mag unosił z Wieży Wayreth bezcenny spadek. Nie chodzi o skarb w sakiewce, bogactwo w stali czy nawet mnogość magicznych świecidełek. To magiczna wiedza, wspomnienie nauk mistrza zatrzymane w pamięci umysłu. Był wolny więc ta wiedza stanie się kluczem do wielkiej potęgi w świecie ludzi. Musiał tylko wybrać dokąd pójść i jak wykorzystać moc.
   Było jeszcze wspomnienie z nauk w bibliotece Fistandantilusa. Dłoń młodego adepta spoczęła na srebrnej fiolce ukrytej w kieszonce pasa, na skarbie wręczonym przez mistrza jako pożegnalny dar. Ciecz nie była czysta a palce czuły nienaturalny chłód przenikający przez gładką powierzchnię metalowej fiolki. Pamiętał uroczystą ceremonię w czasie której Wręczył mu Fistandantilus ten skarb.
   I znów opanowało go zdumienie. Dlaczego ja? W tej sprawie arcymag wypowiadał się niezwykle tajemniczo, mówiąc tylko by młody adept zachował eliksir, zatrzymał na całe życie, bo być może kiedyś, w jakiejś chwili Whastryk Kite stanie twarzą w twarz z nieuchronną, nieuniknioną śmiercią. Jeżeli w takiej chwili wypije eliksir to, jak zapewniał go Fistandantilus, magiczny płyn zapewni mu przetrwanie.
   Dźwięk grzmotu zatrząsł lasem a czarno odziany człowiek wstrzymał krok. Poprzez gęsty dywan liści drzew przebłyskiwały niewielkie łatki nieba, było jak zawsze niebieski i całkowicie bezchmurne. Przynajmniej gdy Whastryk opuszczał wieżą jakieś dwie godziny temu. Kiedy jednak głęboki, donośny huk zabrzmiał ponownie mężczyzna już wiedział; ten grzmot jest dziełem magii, nie natury. Źródłem była wysoka wieża, iglica czarów leżąca w samym sercu Lasu Wareth.
   Śmignął rozbłysk jasny, iskrzący, jaśniejszy od samego słońca. Głęboko przeniknął pod korony drzew i rozświetlił wszystko zimnym blaskiem. Rozległ się kolejny grzmot a dreszcze mocy przetoczyły się po ziemi. Whastryk przyspieszył kroku, potem zaczął truchtać, a potem już gnał jak szalony wąską ścieżką. Wcześniejsze rozżalenie znikło zmyte falą czystego przerażenia, które podobnie do grzmotu i światła, miało swe źródło w odległej wieży.
   Wicher szalał pośród drzew, gorące podmuchy powietrza nie niosły świeżości deszczowej zawieruchy. Miast tego czuć było tylko okropny, siarkowy odór jak podmuch zgniłego oddechu. Whastryk przyspieszył gonitwę po ścieżce. Błyskawice trzaskały z rosnącą przemocą a mag aż zatrząsł się z wrażenia, że samo niebo otrząsa się ze zgrozy. Rozległ się brzęk a po chwili mężczyzna poczuł uderzenie bólu, gdy czarny grad sypnął mu po ramionach, przeleciał po drzewach i zaklekotał o ziemię. Teraz już gnał jak sam wiatr napędzany mocą własnego przerażenia. Gałęzie biczowały twarz a nienaturalny wicher szarpał za włosy i darł szaty. Czuł jakby dwójka magów za jego plecami,  wieża, las i sam świat były rozdzierane na drobne strzępy. Whastryk przeczuwał, że gdyby zwolnił kroku choć odrobinę to siły zniszczenia dopadłyby i jego osoby.
   I nagle las się skończył. Las Wayreth, miejsce gdzie żył długo, zmienił się tylko we mgłę za plecami. Odkrył ze zdumieniem, wkraczając do pierwszej napotkanej wioski, że znalazł się u stóp Gór Kharolis. A przecież magiczny las rósł tuż za granicami wielkiego miasta handlowego, wspaniałego Xak Tsaroth. Przynajmniej wtedy, gdy Whastryk ten las odnalazł. Ale już wcześniej sporo słyszał o naturze magicznego lasu.
„ Szanowny podróżnik nigdy nie znajdzie Lasu Wayreth, to Las Wayreth znajdzie szanownego podróżnika.”
   Za plecami nie było już żadnego śladu lasu. Młody mag uznał, że jednak dobrze się stało, że został oddalony z tamtego miejsca. Teraz już mógł patrzyć w przyszłość przeczuwając, że lasu nie ujrzy już nigdy. I ta wiedza stanowiła ulgę, nie przestrach.

janjuz - 2015-01-23 12:30:17

Rozdział 3
Zakończenia i wnioski
W Imię Jego Ekscelencji Astinusa,
Kronikarza Krynnu,
Zapis odnoszący się do wydarzeń z 2PC – 1 PC,
spisano Czwartego Misham, Deepkolt, 369 AC.

Niechętnie muszę skonkludować, że w większej części opowieść o życiu Whastryka Kite’a to opowieść o życiu raczej bezbarwnym. Opuścił Wieżę Wayreth i udał się w drogę do Haven.   (Należy odnotować, że w tej sprawie dopisało mu szczęście; kilkunastu innych uczniów, którzy wyruszyli w tym samym czasie co Whastryk, udało się do Xak Thsaroth lub Istar; naturalnie w czasie Kataklizmu zginęli w obu tych miejscach. Najwyraźniej Whastryk Kite miał lepszy instynkt – lub lepsze informacje).
Tak się więc stałó, że zaraz po dotarciu do miasta Haven Whastryk tam zamieszkał I zaczął przygotowywać wszystko do użycia swej magii. Zmienil imię na Czarny Kite i rozpoczął budowanie reputacji czarodzieja, którego lepiej się obawiać, a jednocześnie oferującego specjalne usługi dla odpowiednich klientów za adekwatną cenę.
Niedługo potem, jak wiadomo, w Krynn uderzył Kataklizm. Większość zniszczeń jakie spadły na inne regiony Ansalonu zostały Haven oszczędzone. W rzeczy samej nastąpił szczęśliwy napływ przyjezdnych, którzy uciekając z regionów dotkniętych poważnymi zniszczeniami, masowo napłynęli do miasta.
Haven nigdy nie należało do miast pobożnych, teraz jednak zapełniło się kapłanami Poszukiwaczy, dostarczycieli fałszywej religii wykrzykujących swe zasady na każdym rogu licznym tętniącego życiem miasta. Bezpośrednio po Kataklizmie warunki życia były jednak straszliwie niepewne. Każdy, kto posiadał moc i umiał jej użyć dla swego dobra mógł stać się kimś bardzo wpływowym.
Mijały lata i Czarny Kite stawał się znany w Haven, jako osoba władająca mocą, lecz również jako osoba, która chętnie i umiejętnie zaprzęga tą moc dla własnych korzyści. Z jego usług korzystali zwykli bandyci jak i najemnicy, porzuceni kochankowie jak i zazdrosne żony. Niektórzy z co możniejszych notabli miasta też go sowicie opłacali; za to tylko, że zostawia ich w spokoju – i za to, by inni bogacze wiedzieli, że mroczny mag jest ich znajomym, jeśli nie przyjacielem.
Whastry Kite nosił się tak jak jego mistrz więc przezwisko Mrocznego maga bardzo mu odpowiadało. Nigdy oczywiście nie nabył mocy równie potężnej jak Fistandantilus mógł był być jednak wielce wpływową postacią w mieście  relatywnie odizolowanym  od po-Kataklizmowej reszty świata.
Na nasze szczęście czarodziej pozostawił po sobie bardzo obszerne notatki i zapisy dotyczące tych lat. Przestudiowałem je wszystkie i doszedłem do jasnych wniosków: po pierwsze – Whastryk Kite poznał wyłącznie plotki na temat losu swego byłego mistrza, czarodzieja Fistandantilusa. Powiadano, że arcymag był w Istar gdy gniew bogów poraził świat. Ponieważ od tamtej chwili nie  dostrzeżono go nigdzie, w żadnym miejscu Ansalonu, Whastryk, podobnie jak i cała reszta świata, wyciągnął logiczny wniosek, że czarodziej został zabity. Dla Whastryka wystarczało to całkowicie, by mógł uznać się za pana swej własnej osoby. Ba, znacznie więcej, stał się teraz najważniejszym z czarnych szat, wciąż potrafiących użyć magii na całym po Kataklizmowym Krynnie. Z rzadka tylko myślał o Fistandantilusie, właściwie tylko wtedy gdy trzymał w dłoni małą, srebrną fiolkę, która stanowiła pożegnalny dar czarodzieja. Z pozostawionych notatek wynika jasno, że nie miał pojęcia do czego mógł służyć eliksir; niemniej jednak wciąż dzierżył go w pełnej gotowości. Od czasu do czasu sprawdzał przejrzystą ciecz i wyczuwał w niej głębokie zaklęcie, nieugiętą moc. Zawsze nosił fiolkę przy sobie, w chwilach wyczuwalnego zagrożenia życia nawet trzymał ją w dłoni. W późniejszych latach swego życia stał się Whastryk celem dla wielu ambitnych bohaterów. W większości byli to ludzie, których nienawiść wywołał czyniąc im, pośrednio czy bezpośrednio, jakieś zło. Niektórzy byli samotnymi, śmiałymi rycerzami podczas gdy inni grupowali się w bandy zwykłych ludzi, pragnących tylko zemsty za czynione zło. Co najmniej raz zdarzyła się wśród nich kobieta, córka kupca, którego Whastryk zniszczył za brak okazanego poszanowania.
Wszyscy ci napastnicy ponieśli śmierć, zwykle zresztą szybką i bolesną, gdy tylko przekroczyli łukowe wejście na podwórzec domostwa czarodzieja. Wypracował taktykę postępowania, która wykazała się ogromną efektywnością nie tylko z powodu zabójczej śmiertelności ale i również ze względu na szerzony terror, jaki wpajała potencjalnym wrogom. Whastryk rzucał zaklęcie wzrokiem, dwa bliźniacze błyski energii uderzały ofiarę w oczy, wyrywając gałki oczne z ciała i pozostawiając tylko ociekające krwią, otwarte rany. Tak oślepianych przeciwników, jeśli nawet przedstawiali sobą jakieś zagrożenie, było już bardzo łatwo wykończyć.
Notatki  odkrywają drastyczne szczegóły, jak to  niektórzy wrogowie czarodzieja – włącznie ze śmiałą, skazaną na zgubę bohaterką – byli mordowani przez długi czas uwięzienia, torturowani mentalnie, fizycznie i duchowo. (Zaprawdę, szczegółowe opisy ich cierpień mogą wywołać nawet w obojętnym kronikarzu szloch żałości nad losem ofiar.)
Przez ten czas czarodziej zdążył rozciągnąć kontrolę nad znacznym obszarem Haven, coś około jednej czwartej jego całkowitej, powierzchni, a był to obszar o znakomicie funkcjonującym handlu. Stał się obszarem rządzonym przez zło, egoizm oraz chciwość, był jednak miejscem posiadającym jednego, nie podlegającego żadnym dyskusjom, pana. Whastryk zebrał od osób znajdujących się w orbicie jego władzy mnóstwo pieniędzy, dysponował też sporą ilością posłusznych wojaków. Mniej więcej trzydzieści lat po Kataklizmie teokraci zaczęli zgłaszać pretensje do oficjalnej władzy w Haven a Whastryk w żaden ostentacyjny czy widoczny sposób nie stanął im w drodze. Więcej nawet, dobrze wiadomo, że oddał wiele przysług, nawet związanych z zabójstwami magicznymi przebraniami czy ukradkowym szpiegostwem, potężniejącym kapłanom Poszukiwaczy.  Bez wątpienia takie potajemne użycie magii służyło wzbudzeniu podziwu wśród ludności i wzmacniało władzę skorumpowanych teokratów i ich fałszywych bogów.
Moc czarodzieja wciąż wzrastała a wpływy rozszerzały się na okalający świat. I nagle, w roku 37 AC, jego notatki gwałtownie się urywają.  Może to być co prawda rezultat wciąż wzrastających wpływów Whastryka oraz jego mocy jednakże wnikliwe badania jego zapisków prowadzą do nieco innej konkluzji. Dostrzegłem mianowicie, że przez pięć czy sześć poprzedzających lat (powiedzmy od 31 AC) zapiski Whastryka wskazują coraz mocniej na nadchodzącą starość z jej wszelkimi konsekwencjami. Da się zauważyć drżenie dłoni, która dawniej była bardzo krzepka zaś ostatni tom notatek jest strasznie tandetnie prowadzony, przynajmniej w porównaniu do tomów wcześniejszych. Aż wreszcie, bez żadnego widocznego powodu, notatki całkowicie się urywają. Być może po prostu, że znudzony mag stracił wszelkie zainteresowanie prowadzeniem swych kronik (najgorszy koszmar kronikarza!), a może spotkał go jakiś gwałtowny koniec, który już nie znalazł miejsca w księgach historycznych. Co więce, mimo iż prześledziłem notatki z Haven dokładnie, i to niejednokrotnie, nie natrafiłem na żadną wzmiankę dotyczącą srebrnej fiolki jaką podarował Whastrykowi Fistandantilus. Jakiekolwiek mogły być zamiary arcymaga wręczającego tak niezwykły dar to najprawdopodobniej zamiary te zostały pokrzyżowane. Zarówno fiolka jak i jej zawartość, podobnie jak i życie samego Whastryka, znalazły swój kres w chaosie miasta. 
Któregoś dnia, być może, wrócę do Haven by to dokładniej zbadać; na tą jednak chwilę wygląda, że niczego więcej już do odkrycia nie ma.

Foryth Teel,
W Poszukiwaniu Wagi Gileana

janjuz - 2015-01-28 20:02:45

Rozdział 4
Nieprawdopodobny bohater
37 AC
Trzeciego Miranora

   Paulus Thwait wracał z kuźni do domu. Skręcił jak zwykle w uliczkę prowadząca do miejsca gdzie mieszkał. W przypływie uczciwości przyznawał, że jest to raczej wąska alejka niż ulica ale dla niego znaczyła więcej niż gdyby była bogatą i znaczącą arterią; prowadziła do miejsca, które zwał swoim domem.
   Zwykle poważną a nawet zatroskaną twarz młodego mężczyzny rozjaśnił uśmiech gdy tylko pomyślał o żonie i dziecku, oczekujących go w domu od którego był już tylko o sto kroków. Zignorował pobliskie tawerny i ubogie czynszówki wręcz naciskające ze wszech stron. Tutaj widziało się nędzę Haven. Pozwolił by jego krokami kierowała myśl o ciasnych, lecz ciepłych pokoikach wypełnionych aromatem dobiegającym z piekarnika, i ta pewność, że rodzina nań właśnie czeka. Pomyślał nawet, że odczuwanie takiego szczęścia to dziwne uczucie, zwłaszcza przypominając sobie jak to parę lat wcześniej uważał, że takie szczęście w życiu jest dlań równie prawdopodobne jak podróż na najdalszy z księżyców Krynnu.  Jakże łatwo doprawdy było wpaść w wir bandyckiego żywota, grając rolę jednego z wielu oprychów Czarnego Kite’a, co zresztą czyniła spora grupa młodych mężczyzn z Haven.  Paulus przecież już zdążył dowieść siły i odwagi, tak jak i sprawności i chęci posługiwania się ostrzem. Jego charakter na dodatek stanowił gwarancję, że umiejętności bojowe pozostaną na wysokim poziomie.
   Miał jednak wspaniały talent w dłoniach, i również we wzroku na dodatek. Talent, który rozpoznał najlepszy chyba rzemieślnik miasta pracujący w srebrze. Rzemieślnik ten, Revrius Frank, zabrał młodego chłopaka na praktykę, na naukę rzemiosła. Spowodował tym, że talent Paulusa Thwaita rozwijał się dalej na drodze pracy i uczciwego rzemiosła.
   Krzepki uczeń w zaskakująco krótkim czasie został świetnym czeladnikiem a sam Revrius zaczynał już skryte aluzyjki, jak to w niedługim czasie wyrośnie mu konkurencja w mieście, konkurencja znakomitego jubilera, specjalisty w obróbce srebra. Paulus szedł teraz do domu po długim dniu wypełnionym ciężką pracą. Czuł przypływ dumy, dumy powodującej, że z jeszcze większą determinacją wykona jeszcze lepszą robotę, pracując nad kawałkami metalu i używając dobrze już znanych narzędzi.
   Młody jubiler miał dużo ważniejszy powód by odczuwać szczęście niż tylko zadowolenie z rosnących umiejętności zawodowych. Niecałe dwa lata temu karawana osadników przejeżdżała przez miasto w drodze do podobno wspaniałych okolic dla uprawy roli jakie stały otworem na południu, w pobliżu gór Kharolis. Córka jednego z tych farmerów, Belinda Mayliss, niemal natychmiast wpadła w oko młodemu rzemieślnikowi a wkrótce okazało się, że uczucie było w pełni odwzajemnione.  Para młodych pobrała się zanim rodzina Belindy ruszyła w dalszą drogę. Teraz zaś panna młoda – i ostatnio również mały acz całkiem bysiowaty synek – powodowała, że był gotów ciężko pracować, żyć uczciwie i czerpać szczęście garściami. W dzielnicy Haven w której Revrius Frank prowadził swój warsztat Paulus dopracował się już reputacji człowieka, któremu można powierzyć wykonanie trudnej i skomplikowanej pracy. Ostatni tydzień spędził pracując nad najbardziej wyszukanym projektem w życiu: srebrnym lustrem o idealnym odbiciu, płaszczyzną metalu skutą tak cienko by łatwo ją było przenosić i w ramie miłej dla oka. Jutro dokończy polerowanie kawałka metalu zamówionego przez najdoskonalszego wytwórcę odzieży w Haven.
   Paulus Thwait maszerował dziarsko do domu w przyjemny, wiosenny wieczór. Śmiało można zakładać, że nie miał bladego pojęcia o roli jaką przyjdzie mu odegrać, roli małego acz bardzo ważnego zawirowania w strumieniu Rzeki Czasu. Szedł swobodnie ciasnym zaułkiem przeskakując od czasu do czasu nad luźnymi kamieniami czy też omijając głośno skrzeczącą żabę na trawniku, jak to zresztą czynił każdego wieczora. Zbliżając się do domu Paulus poczuł zapach czosnku i pieprzu. Zdał sobie sprawę, że żonie udało się dostać wspaniałe dodatki do smakowitej polewki. Żołądek jubilera głośno zaburczał a on sam zatupał na schodach wiodących do wąskiego balkoniku tu obok skromnego domku.
- Ten tłusty handlarz koni wręczył mi dwa kawałki stali za robotę przy uździenicy – zawołał wpadając przez drzwi.
   Belinda rzuciła się do niego przez całą szerokość pokoju wciąż trzymając dziecko w ramionach. Zaskoczyła go kompletnie gwałtownym westchnieniem ulgi gdy rzuciła mu się w ramiona.
   Dopiero wtedy dostrzegł tajemniczą postać stojącą w najdalszym od kominka kącie pokoju. Początkowo przypominała postać całkowicie okrytą ciemną materią, lecz po bliższym przyjrzeniu się Paulus poczuł dreszcz niepokoju.
   Wyglądało to zupełnie tak, jakby obcy stał wyprostowany, lecz cały jego dół znikał w oparach mgły! To coś nie miało nóg i w żaden sposób nie było oparte o podłogę!
- Przyszło przed chwilką! – powiedział wystraszona Belinda – Właśnie się pojawiło, tam w rogu, właśnie tam.
- Zranił cię? Przestraszył? – głos Paulusa lekko się łamał gdy tak patrzył na to coś w rogu, słychać w nim było zarówno strach jak i gniew.
- Nie, ani mnie ani Danemu nic się nie stało. To po prostu tam stało jakby czekało na coś.
   Paulus był odważnym człowiekiem wiedział jednak co to znaczy odczuwać strach przed magią i nadnaturalnymi zjawiskami; oba te aspekty były właściwie widoczne w bezcielesnej postaci, która właśnie przesuwała się wirując na środek małego pokoju. Tylko, że to był jego dom a ta wiedza wzmogła w nim odwagę i determinację.
- Czego chcesz? – zapytał gniewnym głosem.
   Cała awanturnicza przeszłość nagle wróciła i miękko ugiął kolana a pięści same zwinęły się po bokach.
- Na początek wystarczą dwa kawałki stali – syknął obcy głosem, który jubilerowi przypominał odgłos syku wrzącej wody.
- A dlaczego mam ci płacić?
- Bo chcesz żyć, widzieć jak żyje twoja rodzina, chcesz wciąż pracować w moim mieście.
- Wszystko to już mam – wielkim wysiłkiem woli powstrzymał się przed natychmiastowym atakiem na zjawę.
- Ach! Lecz jak długo jeszcze? Na to pytanie boi się poznać odpowiedź każdy ze śmiertelnych, czyż nie?
- Odejdź. Zostaw mój dom w spokoju!
- Dzisiaj zadowoli mnie zabranie stali – upierał się niematerialny intruz.
- Nic nie zabierzesz!
- Ha! Będziesz płacił, wszyscy płacą. Od dziś będziesz na liście mojego mistrza! A jeśli nie dasz stali zażądam zapłaty w o wiele droższej monecie!
   Rozwścieczony, młody mężczyzna zaatakował postać po to tylko, by zobaczyć jak jego pięść przelatuje przez tuman czarnego, zimnego powietrza. Poczuł chłód strachu lecz młócił dalej pełen wściekłości i obiema rękami usiłował dopaść nienamacalnego wroga. 
   Zwiewny posłaniec prześlizgnął się obok niego w syczącej smudze gazu wydając dźwięk podobny do maniakalnego, rechczącego śmiechu. Gdy podstępna mgła owinęła się wokół Belindy i wrzeszczącego dziecka kobieta głośno krzyknęła. W poszumie wiatru chmura gazu wyrwała dziecko z jej objęć.
- Będziesz posłuszny. A tak dla pewności, zabiorę dziecko – na jeden rok, tak na początek.
   Upiorne widmo oddalało się tanecznie i ze śmiechem gdy Paulus skoczył za synkiem.
- Będziesz mógł go po tym czasie odzyskać. Ale jeśli przyjdziesz go odebrać siłą to wiedz, że zostaniesz oślepiony a on zostanie zabity.
   Upiór zawirował i oddalił się przez otwarte okno w podmuchu wiatru. Zabrał dziecko i zniknął w mroku.
   Para rodziców wypadła przez drzwi lecz zjawa – a wraz z nią i dziecko – zniknęli w mroku nocy.
- Gdzie oni są!? – głos matki brzmiał rozwścieczonym szlochem – Dokąd to coś zabrało moje dziecko!?
   Paulus, choć gniew i przestrach odbierały mu rozum, znał odpowiedź.
- Czarny Kite! – wyszeptał, tak i pozostali mieszkańcy Haven szeptali imię przerażającego i znienawidzonego maga – Tp jego robota!
- Tylko dlaczego tu przylazł – dlaczego my? – Belinda odrąciła się twarzą do męża i schwyciła za ramiona – I dlaczego zabrał Dany’ego?
- Chodzi o mnie – chce mieć władzę nade mną – powiedział Paulus, sam zdumiony nagłym odkryciem – Powinienem się tego spodziewać. Przecież cała ta część miasta jest na jego liście.
- Nie możesz być aż tak ważny – nie dla niego!
- Mogę – Paulus zaczynał rozumieć o co tu chodzi – Wiem dobrze, że Revrius Frank zmuszony jest do płacenia. Choć on nigdy o tym nie mówi. Tak naprawdę, to chyba się tego wstydzi. Ale teraz Czarny Kite zabiera mu stal i zostawia w spokoju.
- To dlaczego zabrał Dany’ego?
- Bo jestem głupcem – przyznał nagle całkiem załamany Paulus – Powinienem mu zapłacić.
- Nie! – twardo sprzeciwiła się Belinda – Tu chodzi o coś więcej. On się ciebie boi. Wie dobrze, że umiesz mu się postawić.
   Żona mówiła dalej, przekonywująco i tkliwie zarazem.
- Wie dobrze, jaki z ciebie uparty osioł, twardogłowy byk, i zna już sławę twoich pięści.
   Paulus aż zaczerwienił się ze wstydu. Doprawdy nie miał ochoty powracać do lat spędzonych na burdach i bójkach. Ale jednak zdawał sobie sprawę, że żona ma rację.
- Nie będę mu płacił~- zawołał – Odbiorę mu Dany’ego i dopilnuję, żeby to on był tym, który zapłaci cenę.
- Ale jak? Słyszałeś go tak jak i ja. Zostaniesz oślepiony gdy tylko spróbujesz tam wejść!
- Słyszałem, ale mam plan – w duchu już tylko dodał, że dopiero będzie go miał.
Paulus już od dawna nie był porywczym facetem. Tule, że teraz porwany został jego syn więc zdawał sobie sprawę, że jeśli ma go ocalić to musi działać, i to błyskawicznie.
   Przyrzekł żonie, że zachowa wszelką ostrożność i wrócił szybko do pracowni Revriusa Franka. Przez kilkanaście godzin polerował na wysoki połysk srebrne lustro zamówione przez wytwórcę odzieży, lustro, nad którym spędził już wiele czasu. Połyskujący metal został stłuczony młotkiem na tak cienką warstwę, że teraz był już był niezwykle lekki, łatwy do przeniesienia i doskonale nadawał się do planów jubilera. Dodał jeszcze tylko skórzane uchwyty na spodniej stronie lustra ignorując całkowicie głębokie wyżłobienia jakie powstały w nieskalanym dotąd obramowaniu. Następnie zawiesił u pasa miecz, którego rękojeść kończyła się srebrną główką jego własnego projektu. Metalowa klamra pasa reprezentowała sobą większość oszczędności młodej rodziny ale uznał, że właściwym będzie założenie jej teraz, gdy właśnie rusza na walkę o przetrwanie swej rodziny.
   Posępnie zawzięty wyruszył Paulus Thwait ulicami w stronę posiadłości maga. Wielkiego dworu i jego otoczenia, które zajmowało cały kwartał budynków w mieście. Zza kamiennych murów sterczały czarne wieże. Do wnętrza prowadziło tylko jedno wejście – łukowo sklepiona brama, wystarczająco szeroka, by nawet duży powóz przejechał.
   Każdy z Haven znał dobrze reputację tego miejsca. Wejścia nigdy nie zamykała brama, lecz każdy kto wszedł z wrogimi zamiarami spotykał maga a potem był oślepiany piekącymi strzałami, które wypuszczały jego oczy. Pozbawiony wzroku napastnik łatwo ulegał przemocy, był chwytany lub zabijany. A ci, którzy stali się więźniami nieodmiennie znikali na zawsze z oczu reszty społeczeństwa.
- Whastryk Kite! Żądam zwrotu mego syna!
   Pełnym głosem Paulus oznajmił swe wejście i przekroczył niski łuk bramy wchodząc w jej cień. Czekał w cieniu i obserwował wielkie drzwi domu.
   Już po chwili drzwi otworzyły się z hukiem i wypadł z nich z niesamowitą szybkości czarny wir czegoś. Postać była szczelnie okryta opończą, jakby lekko rozmazana, przypominała widmową zjawę widzianą już wcześniej, lecz Paulus był pewny, że to mag we własnej osobie. Prędkość jego poruszeń była zwiększona magią w sposób całkiem oczywisty. Jubiler zważał, by nie podnosić wzroku, nie patrzeć w twarz wroga.
- Głupcze! – wrzasnął ostro Whastryk Kite, znacznie szybciej gadał niż poprzedni, beznogi gość – Ośmielasz się rzucać mi wyzwanie, nędzny rzemieślniku? No to wiedz, że i twoje dziecko, i twoja żona, zapłacą za to!
   Teraz już śmiecz brzmiał szyderczo.
-Lecz nie martw sie! Nie będziesz świadkiem ich cierpień!
   Paulus wciąż jeszcze nie patrzył w twarz przeciwnika. Miast tego podniósł tarczę na wysokość własnej twarzy I, słysząc urywane, gardłowe dźwięki słów magii, ruszył naprzód.
   Podwórzec rozświetlił purpurowy błysk. Jubiler usłyszał szloch cierpienia. Teraz dobył miecza, odrzucił lustrzaną tarczę i pognał naprzód.  Czarodziej znany jako Czarny Kite cofał się trzymając obie ręce na dwóch krwawiących ranach w miejscach gdzi uprzednio maił oczy. Buty Paulusa zadudniły po bruku. Zbliżał się i już wzniósł miecz do ostatecznego, morderczego ciosu.
   Mężczyzna zobaczył jak czarodziej lewą ręką podnosi małą, srebrną fiolkę wiszącą u biodra. Nie zwracając uwagi na zagrożenie i krew spływającą po twarzy Whastryk odchylił głowę i w jednej chwili, w obliczu ataku Paulusa, wypił całą jej zawartość.
   W chwilę później miecz jubilera wciął się w kaptur okrywający głowę maga i utkwił głęboko w jego mózgu. Czarny Kite zesztywniał i ciężko padł na ziemię. Leżał teraz nieruchomo we wciąż powiększającej się kałuży krwi.
   Młody, odważny rzemieślnik odstąpił o krok byle tylko krwią nie zabrudzić butów. Po chwili dźgnął leżące ciało czubkiem miecza. Mag był naprawdę martwy.
   Mężczyzna wszedł do domu szukając swego dziecka.

janjuz - 2016-09-08 20:43:09

A może by tak, choć na troszkę, wrócić do Fistandantilusa i Raistlina?





Rozdział 5
Kolejne dowody
Napisano w Haven
371 AC
Do mego Mistrza i Natchnienia, Falstara Kane’a

   Miałem nadzieję, Najszanowniejszy Mistrzu, że uważne zbadanie lokalnych zapisków pozwoli mi nieco głębiej wejrzeć w prawdę. I rzeczywiście; oto poznałem los czarodzieja Whastryka Kite’a.
   Opowieść ciągnęła się z głębi najstarszych zapisków w kronikach Haven. W istocie rzeczy, żywota dokonał w roku 37 AC zabity przez jednego z obywateli zepsutego miasta; jubilera, którego syn Czarny Kite porwał. (Synek tego człowieka został odnaleziony, bez żadnego na zdrowiu uszczerbku, w głębiach twierdzy maga.) Co się dotyczy mikstury wręczonej przez Fistandantilusa Whastrykowi Kite jakieś trzydzieści osiem lat wcześniej niczego w zapskach nie udało się znaleźć. Wszystko wskazuje na fakt, że niezależnie od tego czy Whastryk wchłonął jej magię czy nie, to nie miało to żadnego wpływu na wynik walki. Jednoznacznie rzecz należy, że mag został zabity; jego odejście spowodowało niejedne radosne wiwaty.
   Jeśli chodzi o jubilera i jego rodzinę to bardzo niewiele udało mi się odnaleźć. Na krótki czas mężczyzna stał się miejscowym bohaterem. Wyprawa zaowocowała odzyskaniem dziecka a ponadto uwolnieniem sporej części Haven z cienia koszmarnego maga. Handlarze wszelkiej maści byli jakoby wystarczająco wdzięczni by ufundować młodemu małżeństwo przyzwoite uposażenie.
  Tak wzbogacona para, przeniosła się wraz z synkiem do niewielkiej wsi w okolicy. Należy tu nadmienić, że chłopczyk dorósł wieku męskiego i dobrze poznał opowieść o bohaterstwie swego ojca. Poza tą krótką wzmianką jednakże dalsza linia rodziny znika nam z widoku i już dalej nie zakłóca nurtu Wielkiej Rzeki.
   Jeśli chodzi o samego Fistandantilusa to w tym okresie naszej historii kroniki niczego nie odnotowują. Wiemy tylko, że użył czaru podróży w czasie, by przenieść się o jakieś sto lat dalej od Kataklizmu.
   Jeżeli jednak chodzi o usiłowania przeniesienia swej esencji w magicznej miksturze to stwierdzić należy, że całkowicie zawiodły.

  Wasz najbardziej oddany sługa
   Foryth Teel








Rozdział 6
Gantor Blacksword
252 AC
Trzeciego Mithrika, Suche Kowadło
   Krasnolud wędrował całe tygodnie; przedział czasu będący odpowiednikiem lat dla umęczonego chaosem umysłu. Równiny Dergoth zostały potrzaskane. Otaczał go tylko poraniony krajobraz, całkowicie pozbawiony wody, wypieczony w jałową pustynię palącym słońcem lata. Szedł bez celu, po prostu wlókł się do przodu zostawiając trop ciężkich butów jak  ślad wędrówki włóczącego się bez celu węża, pokonującego kurz i muł pokrywający twardą skorupą spieczony grunt.
   Wiele już razy od chwili wygnania obracał się za siebie i dziko wpatrywał w dal gdzie wzniosły ogrom Gór Kharolis rósł prosto w niebo. Wznosił zaciśniętą pięść, wygrażał górskiemu masywowi, głośno rzucał wyzwania i przekleństwa, siarczyście spluwał, wściekle tupał i dawał upust swej wściekłości wobec gór i nieba. I jak zwykle dotąd, grzbiety gór pozostawały milczące i obojętne ignorując zupełnie wzrastającą histerię krasnoluda.
- Ja tu wrócę! – wrzeszczał Gantor Blacksword – Wrócę!
   Dłoń spoczęła na rękojeści ongiś wspaniałej broni wiszącej u pasa. Kilkanaście razy dobywał jej i zaczynał wywijać, machać w kierunku górskiej twierdzy krasnoludów. Nawet jednak w gorączce podniecenia, w desperacji, dochodził Gantor do wniosku, że gest ten jest tylko aktem głupoty. I był.
   Głupoty nie dlatego, że cel jego gniewu był odległy i nieosiągalny tylko dlatego, że rękojeść, stal twarda i przez ogrów obrabiana, była tylko rękojeścią; rączką bez ostrza. Sam Than Realgar, pan i władca klanów Theiwarów, pałamał tą broń na kawałki i ogłosił wyrok na Gantora Blacksworda. Brodaty i wiecznie nachmurzony Theiwar był gotów na przyjęcie nawet śmierci za swą zbrodnie, nawet publicznej egzekucji, bolesnego odejścia po długich torturach. Tak zwykle postępowano, zgodnie zresztą z prawem klanowym, z zabójcami. A nie było żadnych wątpliwości, że Gantor był zabójcą innego Theiwara. Najlepsze na co mógł liczyć – a słaba to była nadzieja – to całkowity przepadek dość pokaźnego majątku i dożywotnia praca w norach żywnościowych. Tortury i śmierć przywitałby odważnie, z podniesionym czołem. Ba, z chęcią poszedłby do nor i to wiedząc, że już nigdy nie zobaczy pozbawionych światła wód Morza Urkhan.
   Na ten wyrok nie był gotowy, nie umiał go sobie nawet wyobrazić, oto horror – Than Realgar ogłosił decyzję. Wygnanie. Pod gołe niebo.
   Cały koncept był mu tak obcy, że usłyszawszy słowa wyroku po raz pierwszy, w ogóle nie pojął jego znaczenia. Dopiero, gdy than ciągnął dalej okrutne oznajmienie pełne zrozumienie niewiarygodnej grozy powoli wsiąkało w pokręcony i pełen nienawiści umysł Cantora.
- Zbrodnie twe daleko wykraczają poza granice tolerancji naszego klanu – oznajmiał Realgar, przyznając tym samym, że takie sprawy jak zabójstwa, rabunki, napady i okaleczenia są normalną praktyką rozstrzygania sporów pomiędzy Theiwarami.
- Wiadomo powszechnie – kontynuował Realgar – że spór twój z Dwayalem Thack był głęboki i prawdziwy; obaj uznawaliście się za właścicieli kamienia znalezionego pomiędzy waszymi kopalniami, gdybyś więc ograniczył się do zwykłego zabicia Dwayala w uczciwej walco to i twa obecność przed naszym sądem nie byłaby potrzebna.
   Gantor popatrzył wilkiem i splunął, nie zgadzał się nawet z jednym słowem, przyznając w duchu, że lepiej by było gdyby postąpił zgodnie z sugestią thana. Dwayal Thack był krasnoludem większym od Gantora, sprawniejszym w użyciu czy to miecza, czy topora, nawet jednak w takich warunkach rozgoryczony górnik nie był bez szans. A poza tym; wśród Theiwarów uznawano zasadzkę, nóż w plecy czy nawet wynajęcie zawodowego zabójcy, jako walkę całkiem uczciwą. Chociaż po zakończeniu całego konfliktu musiałby pewnie Gantor zapłacić jakąś rekompensatę rodzinie zabitego.
   Zamiast tego postanowił zająć się problemem osobiście. Jego plan był bardzo prosty choć świetnie przemyślany, no i niezaprzeczalnie śmiertelny. Wycięcie z granitu dokładnie dopasowanych bloków blokujących dwa szyby wentylacyjne łączące pomieszczenia Thacka z ogromną resztą Thorbardinu było dziecinną igraszką. Następnie Gantor Blacksword odwiedził jednego z theiwarskich alchemików. Osobnika zawsze gotowego – za odpowiednią cenę – wspomóc wszelkie nikczemne działania swych klientów.
   Uzbrojony w poplamiony słoik pełen trujących korzeni i ziół, Gantor podszedł do frontowych drzwi sąsiada w kompletnej ciszy, jaka zapada zawsze w mieście Theiwarów w godzinach snu. Podpalił trującą mieszaninę, jednym szarpnięciem otworzył drzwi i cisnął słoik do wewnątrz po czym z trzaskiem zamknął drzwi i zablokował je stalowymi ryglami, jakie wcześniej przygotował.
   Reszta mordu zajęła już tylko kilka minut. Najpierw rozległo się trochę wrzasków, parę kaszlnięć i kilka słabych uderzeń w drzwi. Potem już tylko cisza.
    Gantor pamiętał wciąż radosne uniesienie podczas oczekiwania przed zamkniętymi drzwiami. Dwayal, jego żona, cała kolekcja bachorów – trzy czy cztery szczeniaki, o tylu przynajmniej morderczy Theiwar pamiętał – no i co tam było niewolników oraz sług zatrudniony przez Dwayal Thacka, wszyscy znajdowali się w  zatłoczonym pomieszczeniu. Śmierć przez uduszenie trującymi oparami była nieunikniona, czekała ich jednak straszna męka ostatnich minut. Charakterystyczny smród trujących korzeni dał się odczuć i w korytarzu a więc i ci, którzy nadbiegli usłyszawszy hałas nie mieli wyjścia, musieli czekać. Jedną z zalet trującej mieszanki, na szczęście dla nadbiegających, była właściwość opadania trującego dymu do postaci wilgotnej rosy, całkiem już nieszkodliwej, w parę godzin po odparowaniu.
   W końcu już wejście do komnat było bezpieczne więc Gantor wraz kilkunastoma strażnikami Theiwarów weszli do środka. Ich oczom ukazał się prawdziwy koszmar. Jeden z synów  Dwayala Thacka – oby bogowie przeklęli jego imię po wieki! – przyjaźnił się z synem Staylsstaffa Realgarsona, ukochanego siostrzeńca nie kogo innego tylko samego thana Theiwarów. A co gorsza Staylstaff właśnie odwiedził przyjaciela i w trakcie najścia właśnie zajmowali się zapasami. On także, co naturalne, poniósł śmierć w wyniku działania trujących oparów. A na domiar złego Than Realgar okazał się absolutnie niechętny uznania śmierci siostrzeńca za wypadek, jakim doprawdy ta śmierć była! Miast tego władca Theiwarów zareagował na zabójstwo jakby oznaczało ono jakąś ohydną a nawet bezprecedensową zbrodnię. Gantora zaciągnięto przed oblicze starszyzny klanowej, klanowy trybunał, zmuszono do wysłuchania oskarżeń wszelkiego rodzaju aż w końcu zrozumiał, że zostanie ukarany podjęcie naturalnej i zrozumiałej – według theiwarskich obyczajów – decyzji obrony własnych praw do spornej wartości.
   Stał śmiało w trakcie rozpraw prześwietnego zgromadzenia dzikookich, szczeciniastych krasnoludów i, jako oskarżony, przygotowywał się do odważnego przyjęcia wyroku. Przysiągł sobie, że nawet najbardziej wymyślne i plugawe tortury nie wycisną z niego satysfakcji dla oprawców, widzących jak traci dumę i odwagę. Naprawdę miał zamiar sążniście splunąć gardząc wyrokiem i jego wykonawcami.
   Nastawienie to całkiem znikło gdy usłyszał prawdziwy wyrok. Wygnanie! W najgorszych nawet koszmarach sennych – a Gantor Blacksword wycierpiał już takich koszmarów niemało – nie wyobrażał sobie kary równie straszliwej, koszmarnie nieubłaganej jaką fatum go teraz obciążyło. Blade, rozpalone oczy thana Realgara jaśniały w przyciemnionym świetle gdy ogłaszał wyrok a okrzyki wielu krewniaków Dwayala Thacka odbijały się echem od krokwi sklepienia na dźwięk słów wyroku:
- Gantorze Blacksword! Oto wygnany jesteś na zawsze z ziem Theiwarów. Podobnie jak ze wszystkich ziem stowarzyszonych i sprzymierzonych w Królestwie Thorbardinu. Masz odtąd żyć w świecie na górze i resztą marnego żywota masz spędzić w okrutnym świetle słońca i z dala od krasno ludzkiego towarzystwa.
   Jego własny krzyk przerażenia zatonął w powodzi radosnych okrzyków pozostałych zgromadzonych. Goryczą w pamięci stał mu widok własnej żony i najstarszego syna przyłączających się do reszty. Niewierna kobieta bez żadnej wątpliwości miała już nowego partnera a kompletnie bezwartościowy potomek już pewnie marnotrawił ciężko przez ojca wypracowaną fortunę. Cóż, tak raktyczne i pozbawione sentymentów skąpstwo leżało w naturze Theiwarów.
   Zawsze oczywiście była jeszcze nadzieja zemsty… Któregoś pięknego dnia Gantor Blacksword znajdzie sposób na sprawienie niewyobrażalnych cierpień dla wszystkich wrogów! Na razie jednak wlokący się pod bezkresnym, przerażającym niebem Theiwar pozwolił, by rzeczywistość wzięła górę nad pragnieniami. Pierwsze dni wygnania spędził na wyobrażaniu sobie przyszłych aktów zemsty; zdradziecka żona piekąca się na rożnie na wolnym ogniu w rodzinnym palenisku, żywcem ze skóry obdarty syn cierpiący wielomiesięczną mękę. A może nawet uda się się przetrzymać go tak przez rok.
   No i Than Realgar, on też będzie cierpiał gniew Gantora Blacksworda, i to nie tak litościwie jak żona i syn. Nie, jedyną karą, odpowiednią dla thana będzie to, na co skazał Gantora; wieczna włóczęga pod obliczem słońca i wygnanie z wygód kamiennego Thorbardinu do końca marnego żywota.
   Po kilku początkowych tygodniach wygnania zorientował się jednak, że ciągłe myśli o zemście wiodą go tylko na manowce. Nie mając właściwie nadziei na powrót do Thorbardinu nie miał żadnych praktycznych szans na zranienie wrogów. I choć nienawiść i pragnienie śmierci i chaosu nigdy nie odchodziło daleko od umysłu Theiwara to jednak powoli dotarło doń, że stają się teraz raczej fantazjami, nierealizowalnymi pragnieniami satysfakcjonującego rozlewu krwi.
   Gniew Gantora znajdował już ujście tylko w potrząsaniu zaciśniętą pięścią w kierunku odległych gór, w płaczu wściekłości i rozpaczy, i w końcu w odwrocie, w przyznaniu porażki, w dalszym człapaniu przez pozbawioną szlaków i ścieżek pylistą równinę.
   Krasnoludy Thorbardinu dały mu na pożegnanie mizerne zawiniątko z zapasami po czym wypchnęły go za Bramę Południową wielkie, podgórskiej fortecy. Dały mu też niewielką siekierkę i nóż o kościanej rękojeści i ostrzu z czarnej stali, takie kpiące przypomnienie o ongiś honorowym nazwisku. Miał też kilka skórzanych worków na wodę, koc, sieć i sporo sucharów z twardego, pożywnego chleba – najważniejszego pożywienia górskich krasnoludów. Tjan Realgar dopuścił się jeszcze jednej, ostatniej obelgi. Złapał miecz Gantora, miecz z czarnej stali, i złamał go tuż przy rękojeści, jeszcze jeden symbol haniebnego stanu w jaki teraz popadł.
   Przez dłuższy czas tylko pragnienie zemsty trzymało go przy życiu i zdrowych zmysłach. Wlókł się u stóp Gór Kharolis nocami a w ciągu dnia szukał byle jakiego schronienia przed słońcem. Gdy tylko słońce stało wysoko oczy Theiwara przeszywał ból a jeśli nie znalazł żadnej jaskini czy choćby wąwozu to musiał po prostu nakryć głowę płaszczem i leżeć na ziemi jak kupka nieszczęścia aż do zachodu słońca.
   Przez pierwsze dni wygnania szedł przez tereny obfitujące w wodę a nocami znajdował jakieś grzyby w głębi lesistych zagajników. Czasami łapał ryby, używał sieci i wyciągał ze strumieni pstrąga czy okonia. Łuskowate stwory spożywał, zgodnie z theiwarskim zwyczajem, w całości i na surowo. Takie skromne posiłki tylko wzmagały wspomnienia i tym ostrzej ukazywały jałowość aktualnej egzystencji. Krasnoludzkie suchary chlebowe utrzymały Gantora przy życiu przez kilka tygodni, dodawał do tego co tylko zdołał znaleźć. No i przetrwał. Potem jednak wędrówka stała się coraz bardziej pokrętna. Oblazł chyba całe górskie królestwo krasnoludów, by wreszcie znaleźć się na pozbawionej ścieżek I szlaków równinie. Nie było tu strumieni. Nie było nawet zagajników, gdzie mógłby poszukać choć odrobiny grzybów. Co jednak najgorsze, to brak tu było jaskiń czy choćby najmniejszych osłon dających trochę cienia przed zabójczym słońcem. Z dnia na dzień czuł się coraz słabszy a gdy skończyła się woda po prostu człapał ślepo przed siebie pełen rozpaczy.
   Wędrując przez równinę przeżył jedząc… co właściwie? Wiedział dobrze, że niczego nie upolował a nic choć trochę jadalnego nie rosło na spalonej i suchej pustyni. W pamięci gdzieś majaczyła jakaś padlina, zgniłe, cuchnące mięso pełne robactwa, którego wyrzyganie byłoby jednak aktem sprzecznym z dojmującym, szarpiącym głodem.
   A później był chory, kiszki skręcały mu spazmy i skurcze, które w końcu powaliły go na ziemię. Leżał teraz powalony na spękanej równinie, wciąż w tym samym miejscu, dłużej niż miał ochotę pamiętać. Kilkanaście już razy myślał, że oto bezlitosne słońce zakończy udrękę i w końcu go zabije, i znowu zachód słońca ratował mu życie.
   Dziś też tak się stało. Pogrubiał i wysuszony język wypełniał usta a spękane wargi zaczynały krwawić przy najmniejszym poruszeniu. Powoli odwrócił się na plecy. Wpatrywał się teraz w rozgwieżdżone jakimiś światełkami niebo, odległymi i chłodnymi, takimi jak zawsze w tak szytą noc. Nie wiedział zbyt wiele o gwiazdach – Theiwarowi nie byli w tym względzie zbyt precyzyjni, te wszystkie światła na obcym niebie – wiedział tylko, że coś tam się świeci, coś dostojnego i kpiącego zarazem.
   Chciał już tylko umrzeć, lecz chyba sam Krynn postanowił potajemnie utrzymać go przy życiu.
- Hej, cześć? Nie chciałbym być natrętny ale to dziwne miejsce na obozowisko.
   Gantor początkowo pomyślał, że te słowa to tylko produkt rozgorączkowanej wyobraźni, kolejna uderzenie mające wtrącić go w otchłań szaleństwa. Zmusił jednak obolały język do ruchu i powoli otworzył usta, ot tyle by wyartykułować odpowiedź.
- Leżę, gdzie mi się podoba! Ja, krasnolud, władca tego, co poza Thorbardinem! – odparł zuchwale.
   Miał raczej taki śmiały zamiar lecz suchość w krtani pozwoliła tylko wydać przedłużony skrzek zamiast zuchwałej odzywki.
- Czekaj. Nic cię nie rozumiem. A może chcesz pić?
   Gantor nie mógł odpowiedzieć. A właściwie to dziwił się, jak ktoś obdarzony tak magicznym głosem mógł mieć problem ze zrozumieniem dumnej odpowiedzi. Nim jednak zdołał wygłosić zapytanie poczuł na wargach ciepłe pokapywanie. Ciągnął ile mógł czując szarpnięcie czystej rozkoszy w całym, wysuszonym ciele.
- No jak? Jeszcze?
   Krasnolud mógł już dojrzeć przyćmiony kształt, cień odcinający się od rozgwieżdżonego nieba. Tuż przed twarzą kapała mu na brodę cudowna wilgoć, wprost ze skórzanego bukłaka. Jednym ruchem, jakby obawiając się, że bezcenny nektar zostanie mu odebrany, Gantor złapał bukłak oburącz, wyrwał go z drobnych dłoni i końcówkę wpakował w usta.
   Woda chlusnęła w usta, moczyła zmierzwioną brodę, powodowała parskanie i dławienie – nic to, desperacko żłopał dalej.
- Hej, nie wypij wszystkiego!
   Gantor poczuł jak małe, drobne palce dotykają mu rąk i warknął mokro a mocą wydechu mógł drobną postać swego zbawiciela odesłać o kilkanaście stóp wstecz.
- No dobra, jak bardzo chcesz to sądzę, że możesz wszystko wypić – powiedział głos z wyraźnym westchnieniem rezygnacji – Choć może dobrze by było zachować troszkę na później, o ile oczywiście chcesz. Ale ty chyba nie chcesz.
   Gantor nie potrzebował niczyjego pozwolenia. Tak naprawdę to żaden rozkaż nie zdołałby go teraz powstrzymać. Opróżniwszy cały bukłak przyssał się jeszcze do końcówki, ssał i żuł żarliwie jakby chciał jeszcze wysuszyć sam materiał pojemnika.
- Czekaj! Nie niszcz!
   Z ciemności wychynęły małe, lecz tym razem bardzo uparte dłonie i zdecydowanym ruchem odebrały krasnoludowi osuszony bukłak.
   Krasnolud się nie opierał. Wnętrzności zwijał mu w kulę nagły spazm, przerażający skurcz, grożący wyrzuceniem całej, już wchłoniętej, drogocennej wody. Zaciskał szczęki i łapał się za gardło powstrzymując torsje, wysilał całą swą wolę byle tylko zatrzymać w żołądku życiodajną substancję. Powoli, bardzo powoli zaczął czuć jak woda dociera do kończyn, mózgu, ożywia myśli i przywraca ostrość wzroku, słuchu a nawet dotyku skóry.
   Na koniec Gantor Balcksword zwrócił uwagę na nieoczekiwanego towarzysza. Na ile był w stanie zauważyć to obcy podróżował bez bagażu i samotnie. Nie był też tak wysoki – a poza tym o wiele szczuplejszy – jak krasnolud. Twarz ozdobiona wysokimi kościami policzkowymi, wąska i ogorzała, pocięta siecią zmarszczek pogłębionych teraz napiętą uwagą z jaką wpatrywały się w krasnoluda oczy obcego. Na czubku głowy sterczał wielki węzeł włosów kończący się długim, luźno puszczonym na ramiona, końskim ogonem. Grzywa trzęsła się całkiem wdzięcznie gdy obcy ruszał głową w te i wewte przyglądając się postaci krasnoluda.
- Czym jesteś? – warknął Gantor a ręka instynktownie zacisnęła mu się na kościanej rękojeści noża umieszczonego za skórzanym pasem.
   Głos miał nadal skrzekliwy i ochrypły, lecz przynajmniej język i wargi były już zdolne do ruchu.
- Emilio Haversack, do usług – odparł obcy, wykonując jednocześnie ukłon głową posyłający mu całą grzywę na czoło.
   Gantor chlipnął i cofnął się troszkę, zauważył, że wcale nie jest atakowany. Palce pozostały jednak zaciśnięte na rękojeści noża. Theiwar spróbował ponownie.
- Nie kim – czym jesteś?
- Och, podróżnikiem – odparł Emilio – Przypuszczam, że podobnie jak i ty, tylko podróżnikiem przez Równinę Dergoth. Muszę jednak stwierdzić, że podróżowałem już całkiem sporo do różnych miejsc a każde z nich ciekawsze niż to, co nas otacza. O wiele, wiele ciekawsze.
   Krasnolud warknął, potrząsnął głową posyłają całe kaskady wody spadającej z rozczochranej brody. Oczy, wielkie i jasne jak na ludzkie pojęcie, patrzyły złowrogo na malutkiego osobnika.
- Och, chodzi o to, że jak krasnolud, czy człowiek – zawołał z uśmiechem Emilio – Jestem kenderem. Miło mi cię poznać.
   Obcy ponownie wykonał groźny gest wyciągając nagle dłoń do przodu, nadgarstek w pionie a palce wprzód, i to mierzące prosto w pierś Theiwara. Tym razem Gantor był gotowy. Nóż błysnął w powietrzu kreśląc ostry łuk.
- Hej! Mogłeś mnie skaleczyć! – zawołał kinder szybko cofając palce – Nikt ci jeszcze ręki nie podawał?
- Łapy trzymaj z daleka – warknął krasnolud basem ledwo artykułując słowa.
   Był zadowolony, że udało mu się odstraszyć groźnego kendera, który cofnął się o krok i ukrywał szacunek dla krasnoluda za maską zranionych uczuć i posępnego samo użalania.
- Możliwe, że lepiej być w ogóle trzymał się od ciebie z daleka – sarknął długowłosy podróżnik – Zaczynam myśleć, że danie ci swojej wody było błędem. Tyle, że wtedy szybko byś wyciągnął nogi. A poza tym, zawsze mogę zdobyć jej więcej – kender lekko wzruszył ramionami i nerwowo obejrzał się przez ramię – Tyle, że musiałbym zawrócić do jaskini gdzie ją znalazłem.
- Jaskinie?
   Do ogłupiałego umysłu Gantora przebiło się z paplaniny kendera jedno słowo.
- Tam jest jaskinia? Gdzie?
   Gantor usiłował wstać lecz nogi się pod nim załamały i padł na kolana. Sięgnął przed siebie by złapać kendera jednak mała postać szybko się cofnęła a ręce krasnoluda zastygły w błagalnej pozie.
- No, tam dalej. W zboczu wielkiej góry wyglądającej jak czaszka. No i nazywają Skullcap, jak dla mnie Berecik na Czaszce.
- Zabierz mnie tam!
   Zawołał Gantor rzucając się do przodu. Wizja ciemności, cienia chroniącego przed bezlitosnym słońcem, była bardziej nawet kusząca od myśli większej ilości wody.
- Nie jestem pewien czy chciałbym iść z tobą gdziekolwiek – powiedział kender podnosząc podbródek – Nie chciałeś mnie przed chwilą zabić? NA dobitkę po tym jak uratowałem ci życie? Nie, nie sądzę…
- Błagam!  - Theiwar wychrypiał rzadko używane słowo (taka akcja odniosła skutek: na jakiś czas kender przestał gadać o pozostawieniu nieszczęsnego krasnoluda pośrodku pustyni).
   Gantor Blacksword tymczasem usiłował rozbudzić świeżo uruchomiony umysł i wykonać nim kilka ćwiczeń. Stworzenie było obce; a zatem znacznie niebezpieczniejsze od znienawidzonych Hylarów czy Daewarów, czy też innych klanów krasoludów górskich. Każde rozwścieczone włókno jestestwa, każde zdradzieckie doświadczenie z przeszłości mówiło Theiwarowi, że ten kender stanowi zagrożenie, że jest to wróg jakiego trzeba pokonać a wszystko co posiada słusznie będzie należeć do tego, kto go zabije.
   Teraz jednak najcenniejsza była wiedza, świadomość gdzie też znajduje się jaskinia, a w niej woda i cień. Niezależnie jednak od klanowej skłonności krasnoludów do tortur, kradzieży i nielegalnych zdobyczy, żaden Theiwar nigdy nie znalazł sposobu by wydobyć informację z trupa. Tak więc w tej chwili kender musi pozostać wśród żywych. To sobie ustaliwszy krasnolud starał się skupić na potoku słów wypływających z ust kendera z niesamowitą szybkością.
- Bardzo miło było, jak przypuszcza przynajmniej, spotkać cię – gadał Emilio Haversack – Ale ja już naprawdę muszę iść. Bardzo ważna wędrówka przede mną, z pewnością rozumiesz… tak naprawdę to muszę zobaczyć brzeg morza. A może wiesz jak iść do oceanu – a zresztą, wszystko jedno! Tak naprawdę to jestem pewien, że zdołam go znaleźć samodzielnie.
   Gantor wyskrzeczał jakąś odpowiedź i miał tylko nadzieję, że brzmiała przyjaźnie.
- No a poza tym widzę, że masz własne sprawy, które z pewnością cię zajmują. Jak już mówiłem, spotkanie było przyjemne przynajmniej jak na przypadkowe spotkanie w środku nocy gdzieś pośrodku pustyni…
- Czekaj! – wchrypiał mając nadzieję na wydanie przyjaznego dźwięku.
   Każde słowo oznaczało wielki wysiłek woli.
- Ja – ja chciałby jeszcze z tobą pogadać. Nie przyłączyłbyś się do mojego obozowiska?
   Szerokim gestem wskazał na pozbawiony wszystkiego, spękany teren wokoło. Padł na zapomnianym przez bogów pustkowiu, nic innego to nie było a jednak kender skłonił się nisko jakby został zaproszony do wspaniałego pałacu.
- No cóż, nie mam nic przeciwko. To była całkiem długa wędrówka… Emilio wzdrygnął się nagle i obejrzał przez ramię powodując zdumienie krasnoluda, że coś mogło zdenerwować tak widocznie doświadczonego wędrowca – I troszkę towarzystwa też mi się przyda.
   Kender skrzyżował nogi i usiadł tak zgrabnie, że żaden krasnolud nawet nie miałby nadziei na podobny wyczyn.
- Mam nadzieję, że teraz, jak już się troszkę napiłeś, czujesz się już lepiej. Wiesz, właściwie to zawsze powinieneś mieć ze sobą trochę wody. Tutaj naprawdę można umrzeć z pragnienia.
- Chciałem … - Gantor warknął w swój zwykły sposób chcąc powiedzieć, że śmierć była jedynym czego pragnął.
   Teraz jednak, kiedy już poczuł jak woda nawilża gardło, a na dodatek dowiedział się, że gdzieś (oby nie jakoś koszmarnie daleko) znajduje się jaskinia, pragnienie natychmiastowego końca powoli znikało. Teraz pragnął przetrwać, żyć dalej, chociaż nie umiał nazwać powodu takiego pragnienia.
- Wiem o tym. Chciałem nieść wystarczającą ilość wody. Lecz pustynia okazała się większa niż myślałem – odezwał się niepewnie rzucając na kendera spojrzenie z ukosa i przypatrując się czy łyknął to kłamstwo.
- Rozumiem – Emilio Haversack skinął poważnie głową – Chcesz może troszkę sucharów?
   Podał trochę skórzastego mięsa a krasnolud przyjął to z wdzięcznością, przeżuł dokładnie na cieniutki listek rozkoszując się zapomnianą wilgocią śliny w ustach.
- Właściwie to chciałem cię zapytać – ciągnął kender z pełnymi ustami – dlaczego twój miecz nie ma ostrza?
   Poczxątkowe zdumienie Gantora szybko przerodziło się w gniew na widok złamanej broni w dłoniach kendera.
- Skąd to masz? – warknął i rzucił się ociężale naprzód lecz Emilio z łatwością uskoczył.
- Po prostu się przyglądałem – odparł nonszalancko i pozwolił Gantorowi złapać jego własność.
   Podejrzliwym ruchem krasnolud klepnął sakiewkę, lecz krzemień i hubka były na swoim miejscu. Przypomniał sobie wszystko, co kiedykolwiek usłyszał o kenderach i postanowił lepiej dbać o własne rzeczy. 
- Jeśli czujesz się trochę lepiej to równie dobrze możemy ruszyć w dalszą drogę – zasugerował Emilio – Przekonałem się, że najlepiej jest tu wędrować nocą, zwłaszcza na pustyni. Jeśli chcesz udać się ze mną to możemy dojść do Skullkap – i do jaskiń – przed wschodem słońca.
   Krasnolud ponownie usłyszał drżenie w głosie kendera, lecz się tym nie przejął. Oto obietnica jaskini nad głową jeszcze przed okrutnym świtem! Samo wyobrażenie spowodowało dreszcz rozkoszy w miłujący ciemność Theiwarze. Podniósł się na nogi.  Prawie nie poczuł bólu ani zesztywnienia. Czuł znowu, że żyje, był gotów do ruchu, do walki, do wszystkiego co mogłoby być konieczne, by zażądać od świata tej części, jaka mu się słusznie należała.
- Więc chodźmy – odparł, starając się brzmieć w sposób dlań całkowicie obcy, czyli przyjaźnie – Obejrzyjmy sobie te jaskinie.

janjuz - 2016-09-21 10:59:27

Skulkap
251 AC
Trzeciego Adamachtisa, Suche Kowadło
-Patrz tam… nie mówiłem? Wygląda zupełnie jak czaszka – spytał Emilio Haversack – A nie dziwi cię przy okazji, jak to powstało w takim kształcie?
   Gantor się wyprostował a jasne, omal świecące oczy prześlizgnęły się krostowatej twarzy góry, przyjrzały się oczodołom i ustom rozwartym szeroko niczym wielkie, ciemne jaskinie. Widok był w rzeczy samej dość upiorny a jednak tak realistyczny, że mógłby być dziełem gigantycznego, szalonego rzeźbiarza.
- Mogłoby – stwierdził zgodnie Theiwar – tyle, że sporo o tym miejscu słyszałem i dobrze wiem jak powstało. Służy za pomnik dziesięciu tysięcy krasnoludów, które tu poległy i symbol  winy szalonego czarodzieja, który ściągnął na nich ten los!
- Naprawdę!? To brzmi jak wspaniała historia! Opowiesz mi? Proszę!
   Kender już podskakiwał podniecony obok Theiwara, lecz Gantor powtrzymał go jednym ruchem krzepkiej ręki.
- Przyjdzie czas na opowieści. Później. Teraz chyba powinniśmy iść naprzód i schronić się wewnątrz zanim słońce wzejdzie.
   Pozostałe jeszcze godziny ciemności spędzili w jednostajnym marszu a w tym czasie kender ciągle zapewniał, że widzi blady masyw góry rosnący na tle ciemnego nieba. Był to pierwszy dowód dla Gantora, że stworzenia żyjące w świecie zewnętrznym posiadają wzrok daleko dalej sięgający od krasnoludów, nawet od Theiwarów. Oczywiście nawet teraz, pod kompletnie bezgwiezdnym niebem, żyjący w świecie podziemi krasnolud mógł dostrzec każdy detal postaci towarzysza więc szybko pojął, że jego oczy są do ciemności lepiej przystosowane.
   Dla Gantora w rzeczywistości  teren pod nogami był doskonale widoczny. Już dwukrotnie wskazał zacienione wąwozy, w które kender omalże nie wpadł. Nie utraciwszy nawet tempa konwersacji, a składał się na nią głównie kilkugodzinny, nieprzerwany monolog zbudowany z niedorzecznych historyjek o włóczędze i przygodach, Emilio zeskoczył do wąwozu i wdrapał się po przeciwnej stronie.  Gantor wciąż jeszcze walczył ze zmęczeniem i ogólną fatygą, jednak poszedł w ślady kendera. Rozważał tylko różnice pomiędzy kenderami i Theiwarami, nie tylko w wyczuciu równowagi, lecz i ruchliwości. Teraz jednak stali wreszcie u podnóża masywu białego kamienia i nawet Gantor nie potrzebował słonecznego światła, by ujrzeć podobieństwo  skały do czaszki; ujrzał przede wszystkim szeroko otwarte „usta”, wejście do jaskini oferującej schronienie przed nadciągającym nieubłaganie światłem dnia.
- No, jesteśmy na miejscu – oznajmił Emilio oddychając cokolwiek nierówno – tyle, że nie jestem tak do końca przekonany, żebyśmy musieli tam włazić. Jestem pewien, że jeśli dobrze poszukamy to możemy znaleźć inne źródło wody. A skoro już o tym mowa, to ta woda może być nawet lepsza. Nie wiem czy zauważyłeś, byłeś przecież strasznie spragniony, ale woda jaką przyniosłem była cokolwiek gorzka.
- Ja wchodzę – oznajmił Gantor z lekkim wzruszeniem ramion.
   Mając przed sobą perspektywę cienia i wody zupełnie nie przejmował się tym, czy kender pójdzie z nim razem czy też nie.
   Po chwili zastanowienia jego myśli jednak poszły o parę kroków dalej. Nie ma wątpliwości, że kender zna to miejsce daleko lepiej. I nie ma wątpliwości, że to miejsce jest naprawdę duże. Nie wiadomo jak długo czasu zabierze mu szukanie wody kiedy już będzie potrzebna.
   Co więcej, chociaż krasnolud nigdy by się do tego nie przyznał, był jeszcze inny powód dla którego towarzystwo Emilio Haversacka było co najmniej pożądane. Być może był to tylko groteskowy wygląd góry, lecz coś niepodważalnie upiornego i nieprzyjemnego wręcz unosiło się w powietrzu. Gantor nie miał ochoty wchodzić samotnie ponieważ, i to była cała, naga prawda, zwyczajnie się bał.
- Może jednak wejdziesz razem ze mną? – spytał – Będziesz mógł pokazać mi gdzie jest woda a poza tym skończysz opowieść o kuzynie Whippersinku i tym wielkim rubinie, który znalazł… gdzie to było?
- W Sanction – westchnął zrezygnowany Emilio – tylko, że wszystko pokręciłeś. Po pierwsze, to był mój wujek! Wujek Sipperwink! Przecież mówiłem – jego matka była starszą siostrą mojej babki! A może młodszą, nie jestem pewien. I to był szmaragd, nie rubin, który znalazł w Sanction. No i było to w świątyni Królowej Mroku. Wiesz, jak w dniach gdy bogowie ciągle tu byli, jeszcze przed Kataklizmem.
- Obawiam się, że znów się pogubiłem – rzekł Gantor – Może jednak najpierw znajdziemy wodę i się tu jakoś urządzimy? A potem możesz mi to opowiedzieć.
- Nawet nie wiem, czy chcesz tego słuchać – troszkę opryskliwie odparł Emilio.
- A co byś powiedział na moją historię? Mogę opowiedzieć ci wszystko o Skulkap.
   Kender aż się rozjaśnił.
- Ooo, to jest coś na co warto poczekać. Dobra. Idziemy tędy.
   Emilio wszedł na ścieżkę wspinającą do ogromnej jaskini. Prosto w otwór, który nawet z tak bliskiej perspektywy wyglądał jak złowróżbna paszczęka oczeująca, by pochłonąć niczego nie spodziewający się posiłek. Gładka ścieżka, przypominająca wielką, krętą rampę, zawiodła ich prosto do ciemnej, ponurej jaskini. Krasnolud stąpał ciężko pod wysokim sklepieniem. Odnalazł chłód wiecznie zacienionego korytarza. Powietrze było tu suchsze niż w Thorbardinie, lecz po raz pierwszy od chwili wygnania Gantor Blacksword czuł miejsce całkowicie i nieodwołalnie podziemne. Każdy oddech miał smak czysty i dobry a wielkie, jasne oczy Theiwara bez trudu przebijały mrok, widziały wszystko nawet w najciemniejszych kątach kamiennej jaskini.
   Nad głowami zwieszały się, jak wielkie kły górnej szczęki nadnaturalnej czaszki, długie stalaktyty. Gantor spostrzegł porozrzucane kupy głazów, popękanych i o ostrych krawędziach, jak gdyby jaskinię utworzono przemocą. Zgadzało się to z historiami, jaki z dawna słyszał.
- Spróbujmy tędy, sądzę, że ścieżka jest gdzieś z tej strony – zasugerował kender.
- Ty – ty nie pamiętasz? – warknął krasnolud jąkając się z oburzenia – Jak można zapomnieć o czymś tak ważnym?
- Pamiętam! – ton głosu Emilia wyraźnie wskazywł, że poczuł się urażony – To tędy, na pewno. No, prawie na pewno.
   Poprowadził dalej zanim Theiwar zdążył z kolejnym protestem. Włóczył ich tak z godzinę, co raz to zastanawiając się nad wyborem tego czy innego przejścia, nim wreszcie odnalazł niewielką, okrągłą grotę otaczającą okrągłe źródło spokojnej wody. Dwójka podróżników ostrożnie zeszła po kamienistym zboczu gdzie tylko przestrzeń kilku kroków była widoczna poprzez rumowisko głazów i gruzu pokrywającego podłoże. Bezskutecznie Gantor Blacksword przemyśliwał w jaki sposób kender znajduje drogę w nieprzeniknionej ciemności. Zauważył już, że Emilio łatwo się potyka o kamienie czy inne przeszkody dość łatwo zauważalne – przynajmniej dla oczu Theiwara – a leżące na jego drodze.
   Była to może sprawa dźwięku. Odgłos cichego kapania wypełniał bowiem grotę, jakby sugerował, że woda w źródle gdzieś jednak przepływa. Mimo to, powierzchnia samego źródła pozostawała gładka, bez zmarszczek czy fal, jakby była tu od wieku z połową tylko oczekując by zaspokoić pragnienie zmęczonych podróżników.
- Dlaczego powiedziałeś – od wieku z połową? – spytał Emilio, gdy już Gantor się napił, beknął głośno i wyraził swe przypuszczenia.
- Ponieważ to miejsce tak długo istnieje – przynajmniej jako Skullkap.
    Krasnolud, czując się zaspokojony i wylewny, zdecydował się nagrodzić kendera przywilejem wysłuchania opowieści będącej z prawa przyrodzonej każdemu krasnoludowi urodzonemu pod górską kopułą Thorbardinu. Theiwarski wygnaniec szerokim gestem wskazał na górski masyw nad ich głowami. Był teraz w doskonałym humorze więc zdecydował, że kender na razie jeszcze będzie żył.
- A co było tu przedtem? – Emilio usiadł tuż obok, podparł dłońmi brodę i zamienił się w słuch.
- Wcale nie góra. To była wielka wieża, kompletna forteca o nazwie Zhaman. Siedziba magów. My, krasnoludowie, nie mieliśmy z nią nic wspólnego. Nawet elfowie – to słowo Gantor wypluł jakby było przekleństwem – woleli trzymać się Pax Tharkas. Oni, podobnie jak krasnoludowi i ludzie, zostawili fortecę w Zhaman czarodziejom i innym takim.
- A któżby chciał się przywlec tutaj, w sam środek pustyni. To znaczy z wyjątkiem kendera, który musiałby tu przyjść by zobaczyć jak to wygląda? – zaputał poważnie Emilio.
- Wiem tyle, że wtedy nie było tu żadnej pustyni. To spękane słońce pustkowie było wtedy żyzną posiadłością królestwa Thorbardin. Rolę uprawiali to krasnoludowi podgórscy. Dostarczali żywność i wymieniali ją z krasnoludami górskimi na ich dobra – głównie stal – bowiem byli zbyt leniwi lub głupi, by je sami wytworzyć.
   Emilio poważnie skinął głową. Przeciągną czubek kitki przez ramię I zaczął żuć jej koniec, wzrok miał całkiem nieobecny i Gantor zrozumiał, że właśnie wyobraża sobie scenę, jaką mu opisał.
- I trwałoby tak pewnie po dzień dzisiejszy, tyle że wtedy nadciągnął największy wygnaniec Ansalonu od czasu odejścia samego Paladine i Mrocznej Królowej – Theiwar aż splunął dla podkreślenia prawdy swoich słów.
   Wciąż miotając przekleństwa na wszystkich bogów Gantor kontynuował ze śmiertelną powagą. Mroczni krasnoludowi różnili się nieco od swych pobratymców w głębi pogardy dla obojga bóstw. Dla poddanych Thana Realgara każdy z bogów z wyjątkiem tylko Reorxa to mieszający się we wszystko łajdak i żaden z szanujących członków klanu nigdy by nie pozwolił, by to wyperswadowano.
- To był Fistandantilus. To on wcisnął krasnoludom podgórskim głupią myśl, że to my, żyjący pod górą, oszukaliśmy ich. Musisz wiedzieć, że nie kocham za bardzo Hylarów – zadufani w sobie, malutcy służbiści – ale mieli rację, gdy zamknęli i zabarykadowali wrota. Nie było wyboru. Krasnoludów podgórskich musieliśmy zostawić własnemu losowi. Nie było dla wszystkich miejsca pod górą. Nigdy nie było i nigdy nie będzie – orzekł Gantor stanowczo.
- I wtedy nadszedł Kataklizm? – spytał Emilio, starając się nadążyć za opowieścią.
- Nie! To się zdarzyło setki lat wcześniej! Dopiero po Kataklizmie, gdy powódź i klęska głodu opanowała ziemię przyszły krasnoludy podgórskie błagać o pomoc. Zapomnieli już, jak to odwrócili się przed laty od góry, jak to pragnęli zmieszać z ludami świata.
   Gantor wzruszył ramionami na dziwaczność samego pomysłu; czas wygnania upewnił go tylko, że odziedziczony po przodkach rozłam był najprawdziwszym rozejściem się dróg.
- Tyle, że potem pragnęli wrócić pod górę? – naciskał dalej kender.
- Ano tak. I wtedy to Hylarowie I cała reszta nas wszystkich odrzuciła ich, odepchnęła aż do Pax Tharakas i zabroniła powrotu. Odeszli tylko po to by spotkać czarodzieja, zgarnąć wszystkich krasnoludów podgórskich i mnóstwo ludzkich wojowników.
- A ten czarodziej… czy to był Fistandantilus?
- A któż inny zdołałby zgromadzić taką armię? Podeszli na równiny wokół Zhamanu, byli gotowi do marszu na Bramę Północną. Wtedy jeszcze oczywiście istniała Brama Północna. Więc wyszliśmy w pole a krasnoludzka krew zabarwiła całą dolinę. Theiwarowie stali na lewej flance i ich atak odrzucił krasnoludy podgórskie w stronę domu elfów.
- A czarodziej? Czarował? Latał? – naciskał podniecony Emilio.
- To było wtedy chyba najdziwniejsze. Wyglądało na to, że go tam nie ma… jakby nie brał udziału w bitwie. Zamiast tego, przyszedł tutaj – czy też raczej do Zhamanu, bo wieża właśnie tutaj stała.
- No to czy wy, krasnoludy górskie, zwyciężyłyście w tej bitwie?
- Zwyciężylibyśmy! – warknął Gantor – Gdyby nie ten przeklęty czarodziej. Starał się właśnie to opowiedzieć; otóż przylazł tutaj, wypracował jakieś zaklęcie i całe to miejsce rozwalił w kawałki. I to łącznie z moim ojce który razem z innymi Theiwarami stał w pierwszej linii.
- To straszne – głos Emilio wyrażał poważny żal.
- Ba! Ten czarny był łajdakiem i złodziejem! A poza tym, dostała mi się jego sypialnia, najważniejsza rzecz w skarbcu rodzinnym.
   Gantor zachichotał posępnie widząc wstrząśniętego kendera, po czym nachylił się i hałaśliwie pociągnął wody prosto ze źródła.
- A ten Fistandantilus zginął? – zapytał Emilio uważnie oglądając ściany groty.
- Taa. Każdy to wie.
- Wygląda, że niektóre części tego miejsca nie zostały zniszczone za mocno – zauważył kinder.
- Co przez to rozumiesz? – sprzeciwił się mroczny krasnolud.
   Wskazał ramieniem przez całą grotę dokoła. Były tam kamienne kolumny potrzaskane na kawałki, których szczątki leżały bezładnie na całej podłodze groty. Głębokie pęknięcie, kształtem przypominające zygzak błyskawicy, znaczyło szramą sklepienie.
- Z całą pewnością możesz to zobaczyć. Co nie?
- Tak, oczywiście – z werwą zgodził się Emilio – Tylko, że trochę niżej znalazłem cały komplet tuneli. A nawet miejsce, gdzie jest pewien klejnot…
   Głos kendera załamał się w nagłym dreszczu
- Klejnot? – Gantor zamarła I wlepił wzrok w zamyślonego nagle kendera.
- Co? A, tak. Był całkiem ładny. Mogłem go nawet zabrać, tyle, że…
- Gdzie?
   Krasnolud nie miał ochoty na wysłuchiwanie reszty opowieści Emilia. Umysł mu ożył a wyobraźnia wysyłała całe kaskady obrazów. Ujrzał wyraziście całą perspektywę własnych pragnień, a zwłaszcza całe masy skrzących się kamieni, klejnotów czerwonych, zielonych, turkusowych i każdego innego koloru tęczy. Zapomniał o zmęczeniu i desperacji; zostały zmyte przypływem chciwości.
   Kolejny instynkt okazał się równie naturalny co błyskawiczny: ten kender stanowi zagrożenie, groźbę dla skarbu należącego się Gantorowi! Trzeba go zabić!
   Ledwie krasnolud zaczął obmyślać najsprawniejszy sposób gwałtownego zgonu swego towarzysza złośliwa rzeczywistość znów dała o sobie znać. Zdawszy sobie ponownie sprawę z faktu, że nie jest w stanie wywlec informacji z martwego świadka, musiał Gantor uznać, że Emilio Haversack jest nadal bardziej użyteczny żywy niż martwy. Zmusił się do uspokojenia drżącego głosu.
- Gdzie jest ten klejnot? Daleko?
   Odchrząknął i splunął w bok by wykazać bardziej niż umiarkowane zainteresowanie całą sprawą.
- No cóż, tak naprawdę to całkiem spory kawałek drogi w dół.
  I ponownie wyraz twarzy kendera wyraził mocne zaniepokojenie.
- Tak naprawdę to nie bardzo było nawet na co popatrzeć, coś takiego trochę porysowanego i to wszystko. Poza tym… tam siedziało coś jeszcze… coś, czego doprawdy nie umiałem polubić.
   Gantor już dalej nie umiał czekać.
- Zabierz mnie tam!
- No cóż, skoro tego chcesz. Ale nie sądzisz, że powinniśmy najpierw trochę odpocząć, zanim…
- Już! – warknął Theiwar w którym zbudziła się od razu woelka podejrzliwość – Poczekasz aż zasnę i zabierzesz skarb dla sibie!
- Co? Nie, nigdy! Nawet nie mam na niego ochoty… już nie. Ale w porządku, skoro tak się niepokoisz to zaraz ci go pokażę. Tylko nie mów, że cię nie ostrzegałem.
   Mamrotał pod nosem uwagi na temat kiepskich obyczajów oraz nachalnych osobników ale jednak wstał i poczłapał naprzód do wyjścia z groty, w której znaleźli źródło wody. Przedostali się przez labirynt połamanych ścian i spękanych sklepień gdzie doświadczone oczy krasnoluda mogły rozpoznać pozostałości po wielkich halach i szerokich, imponujących schodach.
   Ciemność zgęstniała gdy tylko zniknęli za rogiem a schody mogły równie dobrze leżeć zwalone jak i piąć się do góry. Ostrośnie wybierali przejście przez ruiny. Emilio najwyraźniej tylko przypuszczał, którą drogę wybrać i to na kilkunastu rozwidleniach. W końcu kender dotarł do wielkiej, okrągłej jamy, czarnej dziury, której ciemność przekraczała nawet możliwości oczu krasnoluda, przyzwyczajonych wszak do takich warunków.
- To musi być centralny szyb – powiedział Emilio.
   Jeżeli nawet zazdrościł krasnoludowi umiejętności wydawania rozkazów nie znoszących sprzeciwu to jego głos bynajmniej tego nie zdradzał. Na odwrót, głos kendera brzmiał równie towarzysko i gawędziarsko jak zawsze.
- Można zobaczyć, że idzie zarówno w górę przez sklepienie jak i w dół.
   I rzeczywiście, Gantor był w stanie dostrzec odpowiadający dziurze czarny krąg ciemności w powierzchni sklepienia nad głowami. Rachityczna siatka jakichś włókien dyndała swobodnie w powietrzu, łącząc górę szybu z jamą na poziomie gruntu. Przyjrzawszy się nieco bliżej i dokładniej, mógł Theiwar orzec, że siatkę tworzą zardzewiałe szczątki stalowych schodów wznoszących się dawniej spiralą wokół centralnego szybu a wiodących do wnętrza wielkiej wież w Zhaman.
   A teraz te same schody wskazywały drogę do głębin serca Skulkap.
- W ten sposób zlazłem tu uprzednio – powiedział Emilio dołączywszy do krasnoluda – Musisz trzymać się tu dość ostrożnie, w kilku miejscach metal chwieje się we wszystkie strony, lecz jest dość silny by po nim zejść na dół.
   Gantor zamrugał i wpatrzył się w kendera.
- A skąd mam wiedzieć, że nie próbujesz mnie tu zabić?
   Emilio wzruszył ramionami.
- Chcesz, żebym poszedł przodem?
   Już sięgnął do zardzewiałych pozostałości poręczy gdy podejrzliwy krasnolud gwałtownie go odepchnął.
- Nawet się nie waż!
   Gantor chwycił poręcz i wstąpił na dość mocno wyglądające żelazne pręty, solidnie umocowane w skale fortecy.
   Pręty natychmiast zatrzeszczały a odpadające z nich resztki spadły w dół wywołując głośne podzwonne. Theiwar zaskowytał i przycisnął się oburącz do poręczy aż słabowita podpora odchyliła się na zewnątrz a wielka otchłań rozwarła się jak nienasycona, wiecznie głodna paszcza. Gantor przywarł do chwiejnie dyndającej żerdzi a kolejne kawałki metalu odrywały się i spadały powodując ostre dźwięki ginącego w otchłani walenia, dzwonienia i spadania przez długi, bardzo długi czas.
- Popatrz – powiedział Emilio wyciągając ramię.
   On również wstąpił na żelazne żerdzie podestu, swobodnie zakołysał się w powietrzu trzymając poręcz w garści a potem zeskoczył na solidnie wyglądające pozostałości po schodach jakieś kilkanaście stóp niżej.
- Zrób to tak jak ja!
- Wolę po swojemu! – parsknął Gantor ppsuwając się po poręczy cal po calu i przeklinając gdy tylko stopa straciła oparcie.
   Dotarł wreszcie do miejsca gdzie odpoczywał kender. Tym razem nie odrzucił pomocnej dłoni, jak chwyciła go za pas i pociągnęła do bezpiecznego miejsca.
- Dalej! - radośnie zawołał Emilio I beztrosko czmychnął w dół po resztkach konstrukcji.
- Zaczekaj!
   Theiwar posuwał się za nim jak tylko mógł najszybciej, humor mu się znacząco pogarszał przy każdym chybotliwym przejściu, przy każdym wstrzymującym bicie serca skoku w ciemność. Górny otwór jamy szybko przestał być widoczny w miarę jak szybko posuwali się w dół cylindrycznego, kamiennego szybu. I ciągle dziarsko prowadził kender, przemierzając szerokie wyrwy z takim samym brakiem zastanowienia jakby stąpał po solidnych, kamiennych stopniach. Krasnolud nagle się zatrzymał, jakby nowe podejrzenie uderzyło go z całą mocą. Gantor chwycił się kawałka metalu i wpatrzył w kendera, który był już dobre parę stóp niżej.
- Jak to możliwe, że niczego się tu nie obawiasz? Nie wiesz, że jedno, drobne potknięcie i łamiesz kark?
- Och, my kenderzy niczym się zbytnio nie przejmujemy – Emilio machnął lekko ręką ignorując mrok ziejący poniżej – Wiesz, my uważamy, że jeśli ma mnie coś dopaść, to mnie dopadnie. Przejmowanie się tym to tylko bezużyteczna strata czasu.
- To wariactwo!
   Ponownie cicho mamrocząc krasnolud usiłował nadążyć za kenderem i jednocześnie wyczarować obraz skarbów, które już raz tak kusząco przeleciały mu przez głowę. Nagle jednak dopadła go jeszcze jedna, głębsza myśl.
- Co to było takiego co gadałeś, jakaś rzecz sprawiała, że się bałeś?
   Pamiętał nerwowość Emilia, nawet przestrach, gdy pierwszy raz mówili o klejnocie.
- O ile pamiętam, to mówiłeś, że kenderzy rzeczy się nie boją?
- O co ci… aa, to – głos Emilio lekko się załamał – Myślisz o tym tam klejnocie?
   Gantor skinął głową.
-No cóż… wiesz tam… tam, na podłodze, obok klejnotu, leżała czaszka. Ona sprawiłe, że ciarki mnie przeszły. Dokładnie wtedy, gdy sobie pomyślałem o zabraniu takiego pięknego kamyka doznałem wrażenia, że ta czaszka mnie obserwuje ciemnymi oczami. Zdecydowałem, że raczej ten klejnot zostawię i szybko stamtąd wyjdę.
   Theiwar parsknął z pogardą. Oto osoba, która nie odczuwa strachu przed łamiącym gnaty upadkiem w ziejącą otchłań pozwala sobie na starch na widok kawałka byle szkieletu! W odczuciu wewnętrznego zadowolenia powoli ruszył za kenderem. Nadal regularnie przeklinał a jego furia na widok kendera poruszającego się z niebywałą łatwością powoli przekształcała się w lodowate postanowienie napędzane dodatkowo instynktowną antypatią do nie-Theiwara, więcej – do nie-krasnoluda z gór. Postanowienie było proste: gdy tylko Emilio pokaże, gdzie leży klejnot to zostanie zabity.
   NA koniec ukazała się wreszcie najniższa platforma i Gantor mógł wreszcie odetchnąć z ulgą, że to nie kończące się złażenie właśnie się kończy. Wkrótce jednak dostrzegł, że czaka go jeszcze jedno spore wyzwanie; ze sklepienia wysokiego korytarza zwisały swobodnie resztki spiralnych schodów. Zawieszone w pustej, czarnej przestrzeni stanowiły słabiutkie połączenie z leżącą poniżej posadzką.
   Emilio czmychał w podskokach ze zwinnością małpy, przeskakiwał podźwig arach, poręczach i stopniach. Nawet niewielka waga kendera wystarczyła, by cała zardzewiała masa zaczęła się kręcić i poruszać. Krasnolud skrzywił się boleściwie na widok pojedynczego bolca, kawałka stali wbitego w ścianę cylindrycznego szybu, który zdawał się stanowić jedyne podparcie całej tej masy stali. Powietrze przeszył słaby trzask a Gantor już sobie wyobraził, jak bolec się poddaje a cała masa zabójczego metalu spada wraz z kenderem.
   Śmierć towarzysza stanowiłaby dla Theiwara sporą niewygodę bowiem tylko kender znał położenie klejnotu. Gdyby natomiast Theiwar pozostał w tych ciemnościach sam to odnalezienie kamienia byłoby co najmniej wątpliwe. Najprawdopodobniej taki upadek zamknąłby Gantorowi drogę w dół, do skarbu, drogę, którą pokonywał teraz z coraz to większym ferworem.
- To łatwe!  - zawołał Emilio a wysokie echo „łatwe, łatwe, łatwe” zdawało się kpić z wahań krasnoluda – Po prostu skocz tutaj i ześlizgnij się po słupie.
- Czekaj! – warczał Gantor.
    Ujął toporek w dłoń I obrócił obuczem. Kilkoma ostrymi uderzeniami wbił bole z powrotem w kamień. Poczuł ulgę widząc, że siedzi głęboko, jest solidny i nieskorodowany.
   Dopiero potem prześlizgnął się na stalową plątaninę wciąż jednak czując skurcze żołądka i mdłości na widok poruszających się belek i poręczy. I znów trzask metalu zaatakował mu uszy, lecz poruszenia masy metalu były teraz nie tak gwałtowne jak wtedy, gdy schodził po niej Emilio. Z zaciśniętymi do bólu zębami krasnolud powoli pokonał resztę drogi. Kiedy wreszcie oparł stopy o solidne, kamienne podłoże mógł się wreszcie wyprostować, rozruszać plecy i uważnie rozejrzeć. Jasne oczy rozszerzyły się mocno, absorbowały mrok, a potem spoczęły na figurce kendera. Był wyraźnie poruszony.
- No, trochę to trwało – powiedział Emilio z lekką przyganą – Ale to już za nami.
   Gantor ponownie zdusił w sobie mordercze zapędy bowiem potrzaskane groty i korytarze jakie ich wciąż otaczały stanowiły doprawdy rozległy labirynt. Wyglądało na to, że tym razem, z pewną dozą pewności, kender wie gdzie należy iść. Emilio ruszył wybranym przejściem i gładko omijał wielke okruchy skalne, jakie kiedyś oderwały się od sklepienia. Theiwar przyjrzał się grubej powłoce kurzu pokrywającego kamienie. Miejsce to wyglądało na nienaruszone chyba od czasu ogromnej eksplozji jak Zhaman zmieniła w Skulkap.
   I znowu złaził niżej postępując krok w krok za kenderem po kolejnych schodach. Były to jednak tym razem solidne, wykute w kamieniu schody wycięte w prostokątnym korytarzu jaki prowadził przez litą skałę to samych fundamentów fortecy. Gantor rozpoznał ślady roboty krasnoludów i odczuł rodzaj dumy z własnej rasy bowiem te schody pozostały właściwie nieuszkodzone.
   Dotarli wreszcie do labiryntu niewielki pokoi. Pomimo zalegającego tu kurzu i gruzu Gantor mógł rozpoznać, że pokoje te były kiedyś umeblowane znacznie staranniej niż cokolwiek co widział w kamiennych korytarzach z jakich składała się cała reszta tych katakumb. Kiedyś leżały tu nawet tkane dywany na podłodze lecz teraz już tylko zgniła warstwa kurzu zalegała podłogę grubą warstwą. Odór zgnilizny był tu ostry a framugi i belki ze spróchniałego już drewna były widoczne, gdzie tylko wzrok Theiwara mógł dotrzeć.
- Tędy – powiedział kender – Jeżeli oczywiście jesteś pewien, że chcesz…
- Nie staraj się teraz cofnąć!
   Serce Gantora waliło mocno jakby wyczuwało już bliskość skarbu. Pociągnął nosem. Zapach bogactwa prawie już wisiał w powietrzu. Palce bezwiednie zacisnęły się na rękojeści noża.
   Przeszli jeszcze kilkanaście komnat. Theiwar tylko przypadkowo zauważał stoły, pozostałości po butelkach I fiolkach, w skórę oprawne tomy które, chociaż pokryte grubym kurzem, jednak uniknęły butwienia I pokrycia mchem, które zagarnęło obiekty drewniane I tkaninowe we wszystkich komnatach.
- To właśnie tutaj – powiedział Emilio i gwałtownie się zatrzymał wskazując zacieniony łuk wejścia – T-ty idź jeśli chcesz. Ja myślę, że jednak tutaj poczekam i…
- O nie. Nic z tego!
   Podejrzliwość Gantora, zawsze gotująca się pod powierzchnią umysłu, nagle zabulgotała na cały głos. Ostro popchnął kendera nie zważając na głośny krzyk protestu i wraz z Emilio wpadł do niewielkiej groty. Tyle, że nie był to zamknięty pokój. Raczej długi korytarz kończący się ślepą, kamienną ścianą. Początkowo krasnolud był pewien, że oto został oszukany, lecz kiedy spojrzał na kendera zauważył, że Emilio w ogóle nie zwraca nań uwagi.  Oczy malutkiej istoty skupiły się na obiekcie, który leżał u podnóża ślepej ściany.
   Gantor podniósł oczy i aż sapnął, gdy jego wzrok padł bezoką czaszkę leżącą na kamiennej podłodze i wlepiającą w niego spojrzenie pustych oczodołów. To był przecież tylko kawał pobielałej kości, widok którego doświadczył już setki razy, setki czaszek widziały już oczy krasnoluda. Było jednak coś niepokojącego, niepodważalnie przerażającego, w tym makabrycznym przedmiocie. Czaszka leżała w bezruchu, nawet nie było widać żadnej iluminacji wokół niej, nie wydawała żadnego dźwięku, który mógłby być przez krasnoluda słyszany.
   A jednak nie mógł oprzeć się wrażeniu, że się jarzyła, że czekała, że patrzyła. Z dreszczem na grzbiecie cofnął się o krok choć płonących teiwarskich oczu od kawałka kości nie oderwał.
   Bezcielesne oblicze wytrąciło go z równowagi tak mocno, że dopiero po parunastu chwilach pomyślał o tym, żeby  spojrzeć na inny, pozbawiony jakichkolwiek cech charakterystycznych, obiekt na kamiennej posadzce.
- Klejnot! – zawołał I wykręcił całe ciało w jego kierunku.
   Drżąc cały podszedł bliżej, uklęknął lecz nie próbował jeszcze nawet sięgnąć po ręką po kamień.
   Złoty łańcuszek, wciąż jeszcze błyszczący w kurzu podłogi, wskazywał, że klejnot był kiedyś noszony na czyjejś szyi. Kunsztownie wykonana plecionka z cienkiego złotego drutu obejmowała spory, pojedynczy kamień, klejnot barwy jasnej zieleni jakiej krasnolud jeszcze nigdy nie widział.
   Nie potrzebował nawet identyfikować kamienia, żeby zorientować się o jego wręcz niewyobrażalnej wartości. W doświadczeniu krasnoluda rzecz była unikalna, a doświadczył wiele i widział niejeden drogocenny klejnot. I nagle wiedział, jakby z pamięci wystrzeliło wspomnienie o kilku dziwnych kamieniach jakich od wielu już dekad nie widziano.
- Ten kamień to krwawnik – powiedział szorstko głosem, z którego przebijała chciwość.
   Sięgnął ręką, dotknął łańcuszka, owinął go sobie o przegub i podniósł klejnot do oczu.
- Można nawet zobaczyć ślady czerwonego ognia – kolor świeżej krwi – o tutaj, zaraz pod powierzchnią.
   Chciwość wypełniła okrutne serce Theiwara po brzegi, wiedział już, że oto trzyma w dłoni klejnot najcenniejszy z tych, które kiedykolwiek widział.
- Może chciałbyś go sobie obejrzeć na zewnątrz – powiedział Emilio, kierując się do wyjścia – To tędy.
   Tyle, że Gantor wcale nie słuchał. Wpatrywał się wciąż w kamień wierząc, że widzi błyski światła – gorące, purpurowe rozbłyski – gdzieś w głębi klejnotu. Słabe może, lecz widoczne dla doświadczonych oczu.
- Hej, Gantor? – spytał Emilio – Możemy już iść?
   Krasnolud gwałtownie zwrócił głowę po to tylko, by ujrzeć jak kender się odwraca plecami i tęsknie patrzy w korytarz. Krasnolud prychnął pogardliwie bowiem zdał sobie sprawę, że nieduży towarzysz jest wciąż nerwowy, tajemniczo zdenerwowany samą obecnością w tym miejscu.
   Mroczny krasnolud przypomniał też sobie inne swe postanowienie; żadnych świadków, nikogo kto wiedziałby gdzie klejnot znaleziono, nawet nikogo kto wiedziałby o jego istnieniu, o jego posiadaniu przez łotrowskiego Theiwara.
   Twarz Gantora wykrzywił grymas pożądliwości gdy podnosił nóż. Tyle, że wtedy oczy krasnoluda padły na czaszkę, rzecz tak denerwującą kendera. Zadowolony z ironii samego faktu, Theiwar schował nóż do pochwy i sięgnął po kościany artefakt.
- Co ty robisz? – zawołał Emilio obracając się I nagle widząc szeroko otwarte oczy krasnoluda wznoszącego czaszkę nad głową.
- Nazywają to mordem – odparł Gantor Blacksword.
   Z tymi słowy uderzył. Czuł chrupnięcie gdy cios czaszki walnął Emilia prosto między oczy. Kender upadł bezgłośnie, potoczył się i leżał nieruchomo. Krasnolud cisnął czaszkę na znieruchomiałe plecy kendera. Przyciskając skarb do piersi Gantor uciekł z pokoju i rozpoczął drogę powrotną do świata na górze.

janjuz - 2016-09-25 17:33:38

Rozdział 8
Gospodarz, swego rodzaju
251 AC

   Cały świat skupiony był na jednym zjawisku, piekącym i nieustępliwym.
Ból.
   Wszystko było tętniącym bólem, zaczynało się z tyłu głowy, promieniowało na szczękę, szyję, ramiona. Wyrastało z ciemności, sięgało ściskającymi, bezcielesnymi palcami, wzmagało się z każdym atakiem męki jakby gorące ostrze przecinało zarówno skórę jak i umysł. Agonia nadciągała za plecami, zupełnie jak kopiący koń, i wtedy znów wciągnęła go czarna pustka.
   Później znów wrócił ból, lecz teraz mógł już odczuć rodzaj zadowolenia, bowiem uznał mimochodem, że takie odczucie można uznać za znak nadziei. Pomimo wszystko puchnący impet cierpienia napawał obrzydzeniem, powodował wywracanie żołądka na lewą stronę. Ale przynajmniej znaczyło to, że wciąż żyje. Przed oczami miał tylko czerń, może poza kilkoma iskrami czerwieni i bieli pojawiających gdzieś w oddali, przelatujących jak spadające gwiazdy a potem niknące jednym błyskiem.
   Mimo dezorientacji i bólu jednak zdawał sobie sprawę, że nie były to jakieś zewnętrzne światełka, że istniały tylko w jego poranionym i potrzaskanym umyśle.
   Mój umysł. Powtarzał sobie samemu w kółko i wciąż, że to jest jego własne ciało, że myśli oznaczają iż wciąż żyje. Narastało w nim jednak pytanie znacznie głębszej natury, równie przerażające jak ostro-kły wąż, atakujące z głębi otaczającego mroku. Próbował pytanie ignorować, próbował sobie wytłumaczyć, że nie ma ono znaczenia. Lecz ono syczało potajemnie, jak tajemnica, której ignorować nie można, szeptało samo siebie znowu i znowu prosto w obolałe uszy.
   Kim ja jestem?
   To pytanie było nowe, wiedział o tym – a co najmniej zawarta w nim tajemnica była nowa. Mógł kiedyś odpowiedzieć na nie bez żadnych trudności, żadnych wahań. Miał przeszłość, śmiertelny byt u boku rodziców, dzieciństwo, i… i wędrówki. Wdział większość świata pod płaszczykiem śmiertelnego żywota.
   Dlaczegóż więc nie mógł sobie przypomnieć osoby, która żyła tym życiem, osoby, którą był on sam?
   Pytanie było niepokojące w swój własny sposób, zupełnie jak chorobliwa męczarnia grożąca wciąż przyszpileniem go w tym miejscu. Pierwsza próba poruszenia wywołała tylko świeżą falę agonalnego bólu, atak choroby posyłającej wzbierającej falę żółci w gardle. Zignorował piszczący protest własnej głowy, przeturlał się na bok i zwymiotował opróżniając jelita na płaskie kamienie podłogi.
   Z jakiegoś dziwnego powodu podłoga wyzwoliła poczucie zażyłości. Rozumiał, że znalazł się we wnętrzu, to oczywiste – nieświeże, stęchłe powietrze stanowiło wystarczające potwierdzenie. Teraz jednak uznał, że znalazł się głęboko, głęboko pod ziemią. Żądna okoliczność wynikająca z pozbawionego światła otoczenia na to nie wskazywała, lecz uznawał to za fakt jaki skłonny był uznać.
   Był to już jakiś rodzaj zwycięstwa więc opadł znów na podłogę, brał chrapliwe wdechy i próbował sobie przypomnieć – gdzie pod ziemią. Ból głowy, jakby skutkiem samego myślenia o czymś innym, troszkę się oddalił i zanim zdołał rozpatrzyć wyzwanie kolejnego ruchu zauważył, że jest już w pozycji siedzącej. Plecy oparł o ścianę, gładką, kamienną ścianę, odpoczywał i jednocześnie usiłował wzrokiem przebić ciemność.
   Nie było nic do oglądania.
    Jego ręce. Znajome dłonie o krótkich, lecz zręcznych i zwinnych palcach próbowały właśnie dostać się do jednej z sakiewek o których był pewien, że wciąż wiszą u paska. Znalazł krzemień i sztylet o krótkim ostrzu dokładnie tam, gdzie spodziewał się znaleźć. Było tam też trochę hubki, dobrze wysuszonej i pokruszonej, ochronionej od wilgoci skórzaną okrywką. Poza tym był tam też kawałek naoliwionej tkaniny.
   Ruchy miał gładkie i takie… doświadczone, widać już wiele razy powtarzane choć nie pamiętał ani jednego momentu gdzie robiłby coś podobnego. Jednym uderzeniem skrzesał snop iskier, zamrugał oczami z powodu nagłej jasności a potem patrzył jak one skwierczą i gasną. Uderzył jeszcze raz i tym razem jasne plamki padły na hubkowe podłoże. Dmuchnął delikatnie, ostrożnie i hubka rozbłysła płomieniem. Skręcił kont z naoliwionej szmatki, postrzępionym końcem dotknął płomienia i nagle pomarańczowe światło rozbłysło wszędzie  w zamkniętej przestrzeni podziemnej komory.
   Poczuł uderzenie panicznego strachu.
   Wpatrywała się w niego czaszka. Mroczne pustki oczodołów wpadły w cień jeszcze głębszy gdy zaświeciła prowizoryczna pochodnia. Z głośnym szlochem zerwał się wstecz i uniósł wysoko płonącą tkaninę, nie mógł jednak oderwać wzoru od wpatrzonej weń maski śmierci. Dopiero gdy truchtem, jak krab, odbiegł dalej za róg pozwolił sobie na głębszy, swobodniejszy oddech.
   Stał tak i, mając na uwadze szybko spalającą się taninę, gorączkowo rozglądał się po mrocznym korytarzu. Szybko znalazł czego wypatrywał; nasycony jakimś impregnatem kawał drewna, kiedyś pewnie noga od laboratoryjnego stołu czy ławki. Owinął szmatę wokół tępego końca drewna a płomienie szybko zaczęły ogarniać nasmołowany surowiec. Coraz mocniejsze światło rozjaśniało mrok.
   To był taki płomień, tego był całkowicie pewny, który będzie świecił przez parę godzin. A wiele czasu upłynie nim zdoła się stąd wydostać, choć tak naprawdę najbardziej irytowało go to, że nie miał pojęcia gdzie się znajduje. Wzniósł pochodnie i rozejrzał się po otaczającym go rumowisku. Poprzewracane stoły, szczątki flakonów i butelek, nawet jakieś tomiszcza i zwoje lecz nic, co byłoby choć troszkę znajomego. Wzruszył ramionami, odwrócił się i opuścił to miejsce.
   Przez pewien czas błądził w labiryncie kamiennych przejść, wybierał drogę w ten sposób by ominąć przerażającą czaszkę, która tak go wystraszyła zaraz po przebudzeniu. Niestety, choć starał się jak mógł to właśnie wylazł zza rogu by stanąć oko w oko z bezoką twarzą patrzącą nań spokojnie z poziomu podłogi. Kościsto białe oblicze przeraziło go po przebudzeniu, miał przeczucie, że obiekt jest niebezpieczny, zabójczy mocą jakiej nie mógł pojąć.
   Teraz jednak, Kiedy spojrzał na wszystko w żółtawym świetle pochodni, ujrzał czym tak naprawdę to jest; pozbawionym życia kawałkiem kości, spoczywającym nieruchom ona podłodze w miejscu, gdzie został ciśnięty. Podszedł bliżej odganiając zdenerwowanie, które znów wywracało mu żołądek. Zwisający kosmyk długich włosów sam znalazł sobie drogę i teraz nie myśląc nawet o tym, gwałtownie go przeżuwał.
- Jesteś martwy.
    Wypowiedział  te słowa pełnym głosem czując jednocześnie ulgę na sam dźwięk własnego głosu. Przyklęknął przy kości. Zauważył rdzawą czerwień na jej tylnej stronie. Krew była sucha, lecz znacznie świeższa od czaszki. Ręka instynktownie ruszyła do jego własnego czoła.
   Był tam zdrowy guz. Zaschnięta rana i strup w miejscu, gdzie został uderzony i skąd krew płynęła swobodnie, gdy został uderzony czymś twardym.
   Wiedział, że na czaszce są ślady jego własnej krwi, że ten kawałek kości walnął go w głowę i powalił zostawiając w potrzaskanym miejscu. Tylko dlaczego nic z tego nie pamiętał?
- Kim ja jestem?
   Wypowiedział pytanie głośno , wzywając do odpowiedzi czaszkę, ciemność, kamienne ściany – wszystko, co tylko mogło być świadkiem ataku na jego osobę i co niosło nadzieję na jakąś odpowiedź.  Żadnej odpowiedzi oczywiście się nie doczekał.
   Czarne oczodoły znów ściągnęły jego uwagę, wiedział już, że czaszka powinna być czymś przerażającym – w rzeczy samej, jakiś czas przed tym jak go czaszka przeraziła uważał, że należy do osób, jakie niełatwo wystraszyć.  Teraz jednak nie wyczuwał zbyt wiele zagrożenia. Wszystko wskazywało na to, że czaszka była naczyniem pełnym nieokreślonego zagrożenia teraz jednak, być może na skutek siły uderzenia, niebezpieczeństwo odpłynęło i pozostawiło bezcielesną głowę jako rodzaj cichego przypomnienia.
   Śmiało odwrócił się od czaszki i zaczął maszerować. Po krótkim czasie odkrył żelazną ramę starych schodów i nie zatrzymawszy się nawet na chwilkę już wiedział, że czeka go długa wspinaczka. Piął się uparcie w górę wciąż dzierżąc pochodnię w jednej ręce. Jedynie w najtrudniejszych miejscach brał wąski koniec drewna w zęby by użyć obu rąk i wciąż kontynuować wspinaczkę.
   Raz się zatrzymał zaskoczony odległym dźwiękiem. Wsłuchał się i rozpoznał potężny puls, zupełnie jak bicie serca. Skupił się by zlokalizować źródło dźwięku i wtedy ujrzał, ni stąd ni z owąd, dziwny obraz; zielonkawy kamień, a we wnętrzu klejnotu czerwone błyski pulsujące w rytmie tajemniczego bicia serca. 
   I ponownie powstrzymał dreszcz strachu jakby wiedział bez potrzeby rozumienia, że strach to emocja dlań niezrozumiała.
   Kiedy wreszcie skończyły się żelazne schody, pojawiły się kolejne korytarze, a potem grota gdzie była woda. Zatrzymał się, z radością ugasił pragnienie po czym zmarnował trochę czasu, by napełnić oba niesione skórzane bukłaki. Wiedział skądś, że za tym zrujnowanym labiryntem trudno będzie znaleźć choć odrobinę wody.
   Tylko skąd o tym wiedział a jednocześnie nie wiedział, gdzie jest?
   Na koniec wreszcie wynurzył się pod przygaszonym błękitem czystego nieba gasnącego przed zachodem słońca. Nie był zaskoczony, że wielka budowla za plecami wznosiła się tak wysoko, ani że przyjęła kształt czaszki. Wiedział, że to miejsce nosi nazwę Skulkap.
   I wtedy nawiedziła go znowu żywa wizja czaszki pozostawionej pod ziemią, jakby pojawiała od razu w jego umyśle. Patrzył znów w te czarne, puste oczodoły i drżał, bowiem czuł, że czaszka wciąż go obserwuje.
- Ale kim ja jestem?
   Odpowiedź na to pytanie znalazł gdy zmęczony padł na spoczynek w płytkim rowie. W świetle zachodzącego słońca wyciągał zawartość niesionych tobołów. Znalazł suchara – dokładnie pamiętał jego smak lecz nie miał pojęcia skąd się tam wziął. Znalazł miękką, futrzaną opończę i już wiedział, że będzie użyteczna w noce chłodniejsze od dzisiejszej.
   I znalazł też tubus z kości słoniowej służący do przechowywania zwojów, na pewno należał do niego i na pewno stanowił cenną własność. We wnętrzu cylindrycznego pojemnika znalazł kilkanaście map i kawałków pergaminu pokryte dziwnymi symbolami i nieodczytywalnymi notatkami nabazgranymi skosem przez mapy.
   Na górze kilku arkuszy rozpoznał dwa słowa: Emilio Haversack. Wziął patyka i napisał te litery na piasku. Teraz już był pewien, że słowa na pergaminie są napisane jego ręką.
- Nazywam się Emilio Haversack – powiedział głośno, zupełnie jakby powtórzenie tych słów czyniło je bardziej oczywistymi.
   Pozostało nadal zagadką skąd się tu wziął?
   I gdzie się podziała reszta jego pamięci?

janjuz - 2016-09-28 11:24:48

Rozdział 9
Z czerni do życia
259 AC
Przez długi czas nie uczynił nic, przecież był niczym. To była jego ochrona, dokładnie jak w dawnych wiekach. Taktyka jaką używał gdy ktoś kto zagrażał jego życiu za zbrodnie prawdziwe czy wyobrażone, stawał się zbyt potężny. Uciekł więc przed zemstą dając żałosnym ludzikom fałszywą pewność, że oto został ostatecznie i nieodwołalnie zabity.
   Pamiętał jeszcze zgubny eksperyment, potężny czar, który winien zapewnić przejście przez Otchłań a nawet rzucić wyzwanie samej Mrocznej Pani. Miast tego zaklęcie wybuchło w potężnych wstrząsach, rozrywało go na kawałki, niszczyło go.
   Cały świat musiał już doprawdy uwierzyć w jego straszną śmierć. Lecz on się tylko ukrywał.
   Jak długo się tu już czaił? Jak długo skrywał się przed Uważał, że jak zawsze może zawierzyć uniwersalnym prawdom. Znał naturę ludzi, krasnoludów czy ogrów i wiedział, że w końcu ta właśnie natura spełni jego własny cel. Ludy Krynnu były gwałtowne, burzliwe a jemu ta gwałtowność była potrzebna, by odzyskać ciało, krew i życie.
   Na koniec przemoc się dokonała a dar został przekazany. I na powrót jego esencja, samo sedno jestestwa, była odziana ciałem a krew pulsowała w mózgu, który choć nie należał do niego to jednak został mu oddany w użytkowanie. Nie potrafił tak od razu rozpoznać czy to  człowiek, czy krasnolud czy może ogr został uhonorowany darem. Tak naprawdę to o to nie dbał. Każdy z tych ludów mógł się stać jego narzędziem, mógł użyć każdego oferowanego mu ciała aż wreszcie rozciągnie nad nim pełną kontrolę i odzyska należne mu miejsce w świecie.
   Był więc rad z niezmierzonego czasu jedynie odpoczywając w śmiertelnej skorupie i absorbując życie i witalność ciała, które stało się jego domem. Nie potrzebował przejmować kontroli, przynajmniej jeszcze nie, bo był wciąż zbyt słaby, wciąż nie gotowy na objawienie się wrogom którzy, jak doświadczenie uczyło, zawsze kryli się w załomach rzeki czasu, czekali na jego powtórne nadejście, na szansę zranienia go, lub nawet zamordowania.
   Tacy wrogowie, wciąż żądni zemsty i z umysłami zatrutymi zdradą, wciąż czekali i zaczęliby go szukać gdyby tylko jego obecność stała się znana.
   A jednak zawsze zwyciężał, zabijał ich. Zwyciężał, bowiem zawsze czekał na właściwy czas. Ta sama mądrość, która wtedy go prowadziła mówiła teraz, że czas właściwy jeszcze nie nadszedł. Pozwalał swemu gospodarzowi błąkać się po tym zapadłym kącie Ansalonu. Ponadczasowy duch nie zwracał zbytnio uwagi na wędrówki śmiertelnego ciała, jego zamiary i przyjemnostki. I przez ten cały czas on, duch prastarego arcymaga, będzie rósł w siłę, będzie czekał na właściwy moment do zadania ciosu.
   Jego witalność powoli powracała. Zaczął odczuwać ciepło a potem takie potrzeby jak, na początek choćby, pragnienie i głód. Potem przyszły pragnienia mocniejsze, siedzące znacznie głębiej, żądza mocy, życia, i krwi i te pragnienia potwierdziły, że znów jest gotów zanurzyć swe życie w nurcie wielkiej rzeki czasu.
   Oto na koniec nadszedł czas, by wyszedł z ukrycia, by znów zażądać nagród – skarbów, królestw i istnień – nagród prawa mu należnych. Obejmie nowe ciało, znajdzie mięso młodego i silnego mężczyzny jak czynił od zawsze. I znowu zażąda świata, którego kiedyś już był władcą; jeśli nawet nie świadomości ogółu to na pewno w rzeczywistości jaką postrzegał.
   Przesunął się więc, skierował więc moc ducha do umysłu człowieka – czy krasnoluda, czy ogra – który był jego gospodarzem. Był już gotów do przejęcia kontroli, do zniszczenia umysłu gospodarza, do uczynienia umysłu, ciała i życia tej osoby swymi własnymi.
   Coś jednak poszło nie tak.
   Wola Fistandantilusa wezbrała mocniej, wyczuwał poruszenie ciała gospodarza, jego ignorancję i jego strach. Był już czas, gdy ciało to winno zacząć odpowiadać gdy wola arcymaga zwycięży nieszczęsne indywiduum, którego losem stało się żywić czarodzieja przez resztę życia. Znowu nacisnął, skręcił i użył mocy potężnej obecności, niezmiernej mocy własnej magii pełnej świadomości stu lub więcej dusz, które wyssał w długiej podróży po moc.
   I znowu zawiódł.
   Gospodarz nie odpowiadał na nacisk woli. Wyczuwał zwoje śmiertelności, wyczuwał ciało I poczucie bycia osobą. Była tam jednak również kapryśna, wolnomyślicielska mentalność, która Nickom mocy nie miała zamiaru się poddać. Więcej nawet, niweczenie każdej próby uzyskania pełnej kontroli sprawiało jej nieopisaną uciechę.
   Jego nieśmiertelna esencja przywędrowała, jak zawsze uprzednio, do kogoś kto był zdolny ją nieść, choćby nieświadomie, przez cały świat. Tylko, że teraz potrzebował gospodarza na własność by go skonsumować w trudnym procesie odbudowy mocy.
   Tylko, że gospodarz nie odpowiadał.
    Były ongiś czasy gdy moc prastarego arcymaga mogła sięgnąć na zewnątrz, poszukując z pomocą widmowego szkieletowego sobowtóra schronienia w umyśle, lub w sercu czy wnętrznościach niczego nie spodziewającego się osobnika. W najlepszym jednak razie takie chwyty były przelotne a kontrola zawsze się wymykała.
   Esencja Fistandantilusa osiadła we frustracji, nieuchronna wiedza, że oto pokrzyżowano mu szyki doprowadziła mu umysł do białej gorączki a mordercze zapędy powinny wybuchnąć pękniętym balonem magii spalającej ciało i wymazującej umysł przypadkowego gospodarza.
   Tyle, że teraz brakowało mu jeszcze mocy, sposobów by moc okiełznać. A Kiedy tak cierpiał i pomstował na los zamykający go w tym miejscu zaczął jednocześnie rozważać przyczyny. Żaden człowiek, krasnolud czy ogr, nawet elf nie oparłby się przygniatającej mocy wielkiej magii. Arcymag wolałby zarządzać człowiekiem, taka przecież była jego własna, normalna postać, lecz wiedział, że da sobie radę z każdym innym, że każdy odczuje jego moc jeśli będzie to potrzebne.
   Wydawało się, że odpowiedź wskazuje na możliwość, iż gospodarzem nie jest żadna z wymienionych ofiar. Żaden z jego wcześniejszych celów. To jestestwo posiadało kapryśne obyczaje, beztroską i nieulękła wrażliwość, i życie tak pełne kłopotów i chaosu, że w końcu pozwoliło to Fistandantilusowi odkryć prawdę.
   A prawda ta napełniła mu umysł zgrozą i przerażeniem bowiem jego duch, jego esencja i wszystkie pragnienia na przyszłość zostały uwięzione w ciele kendera.
   Przez dłuższy czas trząsł się w niekontrolowanej furii aż stopniowo zdał sobie sprawę, że musi tym razem zmienić taktykę. Narzędzi do tego mu nie brakowało. Ani alternatywnych planów.
   Najpierw sięgnął umysłem do odległej czaszki, lecz wszytko co mógł ujrzeć to tylko jałowe i opuszczone podziemie. Kiedy jednak poszukał drugiego talizmanu, kamienia krwi i ognia, poczuł o wiele żywotniejszą, mocną obecność. Był tam krasnolud a krasnoludy znane były z poddawania się mocy arcymaga. Czarodziej wysilił umysł by lepiej widzieć, kiedy poczuł puls i sprawdził umysł niosącego kamień. Pobieżne badanie wykazało, że nadaje się w bardzo ograniczonym zakresie: gdakający maniak, niegodziwy lecz słaby.
   Pomimo wszystko znalazł Fistandantilus miejsce do ulokowania swej mocy. Krasnolud był głupcem, lecz głupcem podatnym na wpływy. Arcymag poczuł moc kamienia i użył go do penetracji prostackiego umysłu.
   Jeszcze przez jakiś czas krasnolud poniesie krwawy kamień, lecz w końcu da go temu kto potrafi go lepiej użyć.
   I otworzy się ścieżka czarodzieja prowadząca go na powrót do zniewolenia świata w przeszłości, teraźniejszości i przyszłości.

janjuz - 2016-10-04 17:10:33

Rozdział 10
Kamień Mocy i Władzy
263 AC Paleswelt-Darkember

Kelryn Darewind opuścił Tarsis na dwie minuty przedtem, nim kapitan straży miejskiej wpadł do luksusowego apartamentu, który Kelryn wynajmował w najlepszej gospodzie tego śródlądowego miasta. Fakt, że Kelryn nie zapłacił za zakwaterowanie, podobnie zresztą jak nie rozliczył się z licznymi handlarzami i dostawcami przez pół roku pobytu w zatłoczonym mieście, stanowił najważniejszy powód kapitańskiej – jak również szefa magistratu – skrupulatnej uwagi.
   Doskonałe wyczucie odpowiedniego momentu, które pozwoliło Kelrynowi na wygodne życie w tak odległych miastach jak Caergot, Sanction czy Haven nadal mu świetnie służyło. Mógł jeszcze spakować te kilka rzeczy jakie niewątpliwie posiadał, osiodłać świetnego konia, którego zdobył wygrywając zakład z handlarzem, po czym pojechać ulicami miasta, które opuścił północną bramą bez specjalnego pośpiechu.
   Wiedział doskonale, że wygląda z pańska siedząc w siodle izabelowatego wierzchowca. Opończa z czarnego, obramowanego białym futrem sobola, jedwabiu okrywała proste ramiona. Dobrej jakości skórzane buty, właśnie wykonane przez obuwnika z Tarsis za obietnicę zapłaty przystojnego szlachcica, który dokonywał istnego spustoszenia w miejskiej socjecie przez całe, długie lato.
   Przełom pór roku, w znacznie większej mierze niż strach przed pozostawionymi z tyłu wrogami, powodował przygnębienie jadącego na północny zachód Kelryna. Przywykł do częstych zmian miejsca, lecz nie znosił takiego wykorzeniania na zakończenie lata. Tak czy inaczej dźgnął konia ostrogą i wałach wyraźnie przyspieszył. Zawsze przecież mogło się zdarzyć, że ktoś w Tarsis uznał złodziejstwo Kelryna za osobisty afront. Kelryn był oczywiście gotów do walki o swą wolność, wolał jednak uniknąć potencjalnego i to masowego konfliktu po prostu wyjeżdżając tak szybko, jak to tylko możliwe.
   Samotny wędrowiec rozbił obóz w wąskim wąwozie w długim łańcuchu gór ciągnących na północ od miasta. Droga tu przecinała wzniesienie zapewniając Kelrynowi świetny wzgląd na południe. Całą noc zachował czujność i kiedy już światło jutrzenki omyło niżej położone równiny przekonał się ,że nie ma nawet śladu pościgu. Całkiem możliwe, że szlachta w Tarsis była całkiem zadowolona widząc jego wyjazd. Zachichotał na samą myśl, że pozostało tam całkiem sporo ojców młodych panien, którzy nie wyleją nawet jednej łzy z powodu jego wyjazdu. Śmiech był jednak tylko pustym dźwiękiem i z pewnością kiepskim pocieszeniem. Kelryn w rzeczywistości pożądał towarzystwa ludzi, ich admiracji a nawet pretensjonalności. Doskonale zdawał sobie sprawę z własnej charyzmy. Z jakiejże innej przyczyny zdołałby wieść życie luksusowe w każdym dziwnym mieście jedynie za obietnicę, że fundusze w końcu nadejdą od dalekiej, wielce szanowanej, choć całkowicie fikcyjnej rodziny?
   Kiedy przebywał w Tarsis rozgłaszał, że jego rodzinnym miastem jest Sanction. Tożsamość dumnego potomka bogatej, handlowej rodziny – wspomagana oczywiście naturalną charyzmą i uderzająco wspaniałym wyglądem – gwarantowała mu wstęp na najlepsze przyjęcia, ściągała do jego stołu mądrych i potężnych ludzi a nawet wessała niejedną z ich córek do jego łóżka. Z ciężkim westchnieniem stwierdził, że to było bardzo dobre pół roku.
   Gdzie jednak udać się teraz?
   Przez kilka dni kontynuował jazdę na północ. Dojeżdżając do miasteczka Hopeful wybrał jednak objazd przez równinę na wschodzie. Wciąż jeszcze był blisko Tarsis, nie miał ochoty ryzykować, że wieści o jego wyczynach go wyprzedziły i wzburzyły miasto przed nim. Ciągle obozował na uboczu. Gdy tylko nadjechał do naroża Równin Pyłu przeciął go jak tylko szybko umiał po czym wrócił do kierunku północnego. Niewielu spotkał ludzi na szlaku. Wobec tych, których spotkał był zaś nienagannie uprzejmy i pomocny. Nawet, jeśli ktoś z nich szukał śladów złodzieja i tchórza to ze spotkania z Kelrynem pożytku nie odniósł.
   Po zachodniej stronie wznosił się potężny masyw Gór Kharolis odznaczając się purpurą na horyzoncie. Wzniosłe góry chroniły krasnoludzki dom w Thorbardinie. Droga wiodła przez masyw górski aż do prastarego krańca w Sothgate. Nim jednak dotarł do podnóża gór ponownie zmienił kierunek. Kelryn Darewind chciał ominąć wyżyny wielkiego łańcucha. Wolał raczej przeciąć królestwo krasnoludów przy samej jego granicy. Gospodarze byli tu zawsze podejrzliwi, stanowili więc kiepski wybór jeśli chodzi o kolejny przystanek w trasie.
   Skierował wierzchowca szlakiem wiodącym przez słabo zaludniony rejon nadbrzeżny, miejsce gdzie czasem wyrastały ubogie farmy a biedne wspólnoty rybackie skupiały się wokół wielu jaskiń w zatokach Nowego Morza. Nawet rozważał zatrzymanie się gdzieś tutaj, może nawet przezimowanie, wystarczył jednak pobieżny przegląd potencjalnych schronień żeby przekonał się, że żadne z nich się dla niego przynajmniej nie nadaje. Społeczności te na domiar złego zaludniał lud ciężko pracujących, uczciwych ludzi. Był więc pewien dobrego powitania lecz również i tego, że jeśli chciałby tam zostać czas dłuższy to spodziewano by się, że przyłączy się pomoże w pracach niezbędnych do przetrwania w tak izolowanych osadach.
   Taka alternatywa była z gruntu nieakceptowana, nie dla niego. Jechał więc dalej ciaśniej owinąwszy się sobolowym futrem dla ochrony przed wiatrem ciągnącym z wielkich pustkowi Lodowca Icewall. Szlak wiódł przez pustynię Dergoth. Zamierzał dojechać do Pax Tarkas jeszcze przed Yule. Sądził, że właśnie tam przyjdzie mu spędzić zimę. Szlaki w wysokich górach śnieg uczyni nieprzejezdnymi a zresztą po tej stronie potężnych gór nie było żadnych większych miast mogących zapewnić mu wystarczającą porcję rozrywki.
   Dalej za Pax Tarkas były jeszcze takie miejsca jak Haven i  New Ports, lecz Kelryn doszedł do wniosku, że musi czekać wiosny by dojechać do tak buzujących miejscowości. Wjeżdżając do jałowego wąwozu, chroniącego drogę do Pax Tarkas, był w kiepskim humorze.
   Wiedział, że prastara forteca siedzi okrakiem na przejściu, jakieś kilka mil dalej, i że jest to miasteczko słusznej wielkości i rządzące się własnymi prawami. Tak duża społeczność będzie najpewniej pod rządami militarnymi, pewnie jakiś gubernator czy wódz. Podobnie jak i krasnoludów, takich ludzi ciężko omamić opowiastkami o nadchodzącej fortunie i nieuchwytnej a bardzo bogatej rodzinie. Z tych ponurych rozważań wyciągnął wniosek, że może go czekać jakaś rzeczywista praca by móc przetrwać zimę.
   Jechał bez obciążenia jednak w ostatniej wsi jaką mijał kupił prę bochenków chleba. W jukach przy siodle wiózł też parę bukłaków mocnego ale, tak bardzo lubianego przez górskich ludzi. Nie były to zbyt wyszukane racje podróżne, lecz przynajmniej miał jakieś zaopatrzenie nim dojedzie do Pax Tarkas.
   Surowy i, kiedy trzeba, praktyczny był Kelryn w rzeczywistości bardzo śmiałym człowiekiem. Umiał przetrwać chłody a, gdyby potrzeba zaszła, szermował mieczem na tyle dobrze, że mógł obronić się przed rabusiami a nawet jednym czy dwoma ogrami. Teraz jednak był w paskudnym humorze bo wolał, gdy życie biegło lekko i przyjemnie.
   Gdyby tylko zdołał dojechać do Pax Tarkas przed śniegami. Teraz jednak, gdy zimny wiatr przebijał opończę, zwiewał jak grzywą bujnymi, czarnymi włosami zaczynał wątpić, czy to będzie możliwe. Wyczuwał silny ślad, jakby smak i zapach w powietrzu, sugerujący, że wpadnie w zamieć jeśli za długo będzie się ociągał w drodze.
   Zapach dymu z ogniska, niesiony z bocznego żlebu przez zacinający wiatr, uderzył go w nozdrza przed zachodem słońca pierwszego dnia wędrówki w wąwozie. Zdawał sobie sprawę, że muszą minąć w podróży jeszcze dwa lub trzy dni nim dojedzie do wielkiej fortecy. Zdecydował, że należy odszukać osobę rozpalającą ogień, być może nawet uda się ogrzać, zanocować, a może nawet uzyskać poczęstunek, i jakoś wygodniej przetrwać noc.
   Żleb prowadzący do źródła dymu wspinał się ostro od drogi. Koń nerwowo truchtał starając się wybrać drogę. Tłumiąc przekleństwo Kelryn zsunął się z siodła i ujął wodze w dłoń. Zaczął pieszą wspinaczkę. Dostrzegał wąski szlak, lecz bardziej przejmował się zniszczeniem ongiś tak eleganckiego obuwia. Tygodnie spędzone na wędrówce kazały zapłacić zarysowaniami, postrzępieniami a nawet długim wyżłobieniem z boku skórzanych butów.
   Pchając się dalej w górę żlebu zauważył, że krzywizna ściany wąwozu odcięła mu widok na drogę poniżej. Zaczął już nawet myśleć, że zapach dymy jest wytworem wybujałej wyobraźni. Nawet jeśli nie, to czy ktoś, kto rozbija obozowisko w takiej izolacji powita  chętnie, czy choćby obojętnie, takiego intruza? Na takie pytania odpowiedzi nie miał. Wiedział tylko, że je uzyska bowiem za kolejnym załomem stromej wspinaczki ujrzał zacienione wejście do jaskini. Wewnątrz jaskini dostrzegł purpurowy, słaby blask; najpewniej źródło ognia i dymu. Po kilku jeszcze, stromych krokach wyszedł na żwirowy placyk przed wejściem do jaskini. Zacisnął dłoń na rękojeści miecza lecz broni nie dobył tylko nieufnie wpatrywał się w głąb jaskini i dziwił się, kto też tu ogień mógł rozpalić.
- Hallo! – zawołał starając się o nadanie głosowi wesołych tonów – Jest tu kto?
   Przysadzista i przygarbiona postać oderwała się od ściany i stanęła mu twarzą w twarz. Sylwetka była obramowana poświatą ogniska lecz z zakrzywionych nóg i beczkowatej piersi Kelryn szybko wywnioskował, że mieszkaniec jaskini jest krasnoludem.
- Kto tu jest? – ostro zabrzmiał podejrzliwy głos krasnoluda.
   Kelryna zaskakiwał fakt, że niezależnie od oświetlenia zza pleców obcego, widział wyraźnie jego oczy; dwa punkty mleczno białej poświaty błyszczącej teraz w jego stronę z niesamowitą wyrazistością.
- Podróżny… ubogi jeździec – odparł najłagodniejszym, najbardziej przyjaznym tonem, na jaki umiał się zdobyć – Mam tylko nadzieję ogrzać się przy twoim ognisku.
   Krasnolud parsknął, odwrócił się i siadła w cieniu w głębi jaskini.
   Kelryn odczekał jeszcze chwilę zastanawiając się, czy ten facet zdobędzie się na jakąś inną odpowiedź. Chrząknął głośno nie doczekawszy się ani zaproszenia, ani odmowy podejścia do ognia. Koński oddech dmuchał mu w ucho a ogień w jaskini, trzaskający z ułożonych wysoko polan, obiecywał przyjemne ciepło. Mężczyzna uznał w końcu, że należy troszkę sprawy przyspieszyć. Powoli ruszył naprzód uwiązawszy wpierw konia u wejścia do kamiennego schronienia, gdzie będzie ochroniony przed zawiewającym, lodowatym wiatrem. Powoli ruszył naprzód. Schylił się pod niskim okapem granitowego wejścia. W środku było jednak dość miejsca pod wznoszącym się sklepieniem by mógł stać swobodnie wyprostowany. Jak zauważył jaskinia stanowiła wyśmienite schronienie, nawet z naturalnym kominem, którym dym swobodnie unosił się na zewnątrz a tam był czasem porywany wiatrem niosącym w dół, stronę drogi. Kelryn zauważył mimochodem, że kamień wokół tego komina był pokryty sadzą i całkowicie uczerniony. Podejrzewał, że ta jaskinia służyła jako miejsce na ognisko już wiele razy i teraz zastanawiał się, czy przypadkiem krasnolud nie zrobił z niej bardzie czy mniej stałego domu. Oczy człowieka powoli dostosowywały się do półmroku jaskini w miarę jak wchodził coraz głębiej. Trzymał ręce szeroko bo bokach, tak by krasnoluda, obserwujący go z cicha od strony ogniska, mógł być pewien pokojowych zamiarów.
- Jestem Kelryn Darewind – powiedział z czarującym uśmiechem.
   Wskazał na kamień po przeciwnej stronie ogniska od wciąż milczącego krasnoluda.
- Czy bardzo się rozgniewasz jeśli sobie siądę?
- Ha! – zakrzyknął krasnoluda i znów błysnął jasnymi, fosforyzującymi oczami – Niech zobaczę.
   Krasnolud nagle zacisnął obie dłonie na przedzie kaftana jednocześnie mocno go przyciskając do piersi. Kelryn z zaskoczeniem zauważył, że odzienie miał krasnolud aż sztywne od brudu, poszarpane i w ogóle nie przypominające zwykle wspaniałej, krasnoludziej roboty. Czupryna mieszkańca jaskini przypominała szczecinę sterczących szpilek, broda była zatłuszczona, splątana i pokrywała większość piersi.
   Kelryn zaczął się zastanawiać nad znaczeniem ostatniej uwagi krasnoluda gdy usłyszał, jak żałosny osobnik zaczyna gadać. Słuchał uważnie i już przygotowywał się do odpowiedzi, jaką gospodarz uznałby za najprzyjaźniejszą, gdy zdał sobie sprawę, że stwór nie mówi do niego.
- Chce tu zostać, tak powiedział – mamrotał krasnolud.
   Wzrok miał nieobecny, spojrzenie omijało Kelryna i nie było skupione na niczym w szczególności. Tylko palce dalej były ciasno zwinięte w pięść przyciskającą się piersi.
- Chce się ogrzać przy ognisku, tak powiedział.
- I to prawda – zawołał przyjaźnie Kelryn – Nie byłbym zaskoczony, gdyby dzisiejszej nocy spadł śnieg.
- Śnieg, tak powiedział – zagdakał krasnolud rzucając na człowieka spojrzenie wielkich oczu.
   Po chwili cała jego uwaga odpłynęła gdzieś w dal. Kelryn był zdumiony,lecz i zaintrygowany. Podejrzewał, krasnolud jest nieco szalony. Jednocześnie jednak brudny mieszkaniec jaskini nie wyglądał na szczególnie niebezpiecznego a Kelryn Darewind miał bardzo dobrze wykształcone przeczucie niebezpieczeństw, zwłaszcza jeśli odnosiło się do ochrony własnej skóry.
- Możesz zostać – odezwał się niespodziewanie krasnolud.
   Jednocześnie puścił koszulę, westchnął jakby był bardzo wyczerpany, czy może zrezygnowany.
- Dziękuję. Jestem bardzo wdzięczny – odparł człowiek.
   Rozważył chwilkę następne pytanie I postanowił zaryzykować.
- Eee… kim jest ten z którym rozmawiałeś? Lub raczej, komu jestem winien podziękowanie?
- No jak, jemu, oczywiście – odparł krasnolud z szelmowskim uśmiechem.
- Cóż, przekaż więc moje podziękowania.
- On wie… on wie.
   Krasnolud gwałtownie rzucił się do działania. Podrzucił parę kawałków suchego drewna do ogniska. Wyciągnął prymitywny kociołek, grzejący się dotąd na węglach w ognisku. Kelryn zorientował się, że naczynie jest stalowym hełmem, pewnie krasnoludzkiej roboty, które teraz zostało zaadoptowane do roboty jako kociołek na zupę.
- A ty jesteś Kelryn – zauważył krasnolud jakby sobie potwierdzał własną pamięć.
- Rzeczywiście. A ty…?
- Nazywam się Gantor Blacksword, lecz możesz do mnie mówić… mów mi Fistandantilus! – zapiał głośno brudny osobnik jakby właśnie teraz uderzyła dziwna myśl.
- Fistandantilus… ten czarodziej?
- Ten sam. Onże zgodził na twoje zostanie, onże ja gadał do.
   Krasnolud poklepał się delikatnie po piersi jakby wielki czarodziej był ukryty w kieszeni pod bluzą.
- Ale właśnie powiedziałeś, że powinienem nazywać cię tym imieniem, tyle że mówiłeś tak, jakby to imię należało do kogoś innego.
- Należy do mnie! – wrzasnął krasnolud.
   Zerwał się na równe nogi, przygiął je w kolanach jakby już był gotów do walki – Nie możesz go mieć!
- Ani tego nie chcę! – szybko zapewnił krasnoluda Kelryn uznając już nieszczęśnika za kompletnego pomyleńca.
   Patrzył ostrożnie jak krasnolud, nagle udobruchany, siada z powrotem na głazie. Gantor odsunął na bok brodę i rozluźnił koszulę z przodu, patrzył w dół zupełnie jakby gapił się na własny brzuch, potem powoli podniósł szerokie, nie mrugające oczy na gościa.
- Jesteś z klanów Thorbardinu czy z krasnoludów podgórskich? – zapytał człowiek starając się szybko zmienić temat.
- Ba! Ani jedni, ani drudzy nie są mnie warci. Kiedyś zaliczałem się do Theiwarów. Teraz należę do siebie, i do Fistandantilusa.
- Ale mówiłeś, że jesteś Fistandantilusem.
   Trzymając dłoń w pogotowiu tuż obok rękojeści miecza Kelryn zabawiał się słowną potyczką. No i był mocno zaintrygowany opończą krasnoluda. Co też pod nią chowa?
- To dla ochrony… jego i mnie.
   Krasnolud rzucił okiem w stronę wejścia do jaskini jakby podejrzewał, że ktoś może chyłkiem do nich podejść. Najwidoczniej usatysfakcjonowany ciszą usiadł na powrót i wrócił do mieszania zupy.
- Mogę zaproponować trochę chleba? I zaoferować jakieś ale? – zasugerował człowiek.
   Podszedł do izabelowatego wałacha i go rozsiodłał umieszczając własne zapasy w zacisznej niszy jaskini. Przejrzał juki i wyciągnął z nich wybrane przed chwilą porcje.
   Krasnolud patrzył się jarzącymi, głodnymi oczami jak Kelryn swobodnym krokiem powraca do ogniska i zajmuje swoje miejsce na kamieniu.
- Prawdę mówiąc to już wiele lat minęło od kiedy czułem smak prawdziwego ale – przyznał Gantor wpatrując się w bukłak.
   Wyciągnął rękę by pochwycić skórzany pojemnik gdy tylko Kelryn zaczął go rozwijać jak gdyby obawiał się, że człowiek może go zaraz zabrać z powrotem.
- Weź to. Weź całość – naciskał poważnie mężczyzna (nie chodziło o żadną jałmużnę, znał dobrze moc rozplątywania języków jaką przejawia mocne ale, i to zarówno u ludzi jak i krasnoludów).
   Krasnolud pociągnął długi łyk. Odjął bukłak od ust z pełnym satysfakcji cmoknięciem. Jak na osobnika tak brudnego i obmierzłego wykazał się zaskakującą skrupulatnością; nawet jednak kropla bursztynowego płynu nie spadła z ust i nie zaginęła w skołtunionej brodzie.
- Doobre – powiedział Gantor Blacksword nim zdecydował się na pociągnięcie drugiego, długiego łyka.
   Ten drugi najwyraźniej potwierdził opinie o pierwszym bowiem teraz czknął głośno a później, w pełni zrelaksowany, oparł się plecami o ścianę jaskini i wyciągnął nogi w stronę ogniska.
   Na twarzy pokrytej w większości plątaniną włosia pojawił się rozmarzony uśmiech.
- O tak, wiele czasu upłynęło od chwili gdy dzieliliśmy smak dobrego jęczmienia – westchnął głośno.
   Kelryn już miał zauważyć, że jak dotąd to nie mieli okazji dzielić smaku napitków, gdy nagle zorientował się, że krasnolud wcale nie rozmawia z nim.
- Czy Fistandantilus miałby może ochotę na coś mocniejszego? – spytał – Mam tu parę łyków wina, które chowałem na specjalną okazję.
   Krasnolud gwałtownie zesztywniał, usiadł prosto i nachmurzony, spojrzał spod krzaczastych brwi. Oczy, zazwyczaj wielkie, teraz zwęziły się białych szparek na pomarszczonej mapie twarzy.
- Coś ty powiedział? – spytał z głośnym pomrukiem.
   W cichości ducha Kelryn przeklął sam siebie za nadmierny pośpiech. Ciekawość jednak nie pozwalała na wycofanie.
- Wspomniałeś… to znaczy… wydaje mi się, że powiedziałeś… że jesteś tutaj z czarodziejem, Fistandantilusem. Po prostu chciałem spytać, czy nie zechciałby popróbować wina.
- Nie ma go tutaj – stwierdził Theiwar.
   Jego głos ponownie nabrał przyjacielskiego tonu. Nawet konspiracyjnego.
- Tak naprawdę to on nie żyje.
- Przykro mi – odparł, niezbyt szczerze, Kelryn – Miałem nadzieję na zawarcie znajomości.
- Możesz – Gantor entuzjastycznie pokiwał głową – Ja go znam.
   Człowiek postanowił zignorować oczywistą sprzeczność.
- Wspaniale! Czego on chce?
- On chciał żebym zabił kendera. Wiedziałem o tym natychmiast, gdy tylko podniosłem krwawy kamień – krasnolud pokiwał głową jakby potwierdzał własne oświadczenie – Kazał mi użyć czaszki by go zgnieść. Zrobiłem to.
- To było mądre – poważnie odparł Kelryn – Nie jest on kimś, z kim chciałbyś się pokłócić.
- O, nie – broda i włosy kantora zaczęły latać na wszystkie strony gdy gwałtownie potrząsał głową.
   Człowiek pomyślał o uwagach swego kompana. Początkowo chciał je zlekceważyć, jako bełkot kompletnego szaleńca. Teraz już nie był taki pewny siebie.
- Mówiłeś coś o krwawym kamieniu. To w ten sposób rozmawiasz z Fistandantilusem? Widzisz go lub słyszysz poprzez klejnot?
- Właśnie tak! – entuzjastycznie krzyknął krasnoluda.
   I znowu rzucił spojrzenie do wyjścia z jaskini.
- Nigdy jeszcze go nikomu nie pokazywałem, ale wszystko jest w porządku. On mówi, że mogę ci go pokazać.
   Najwidoczniej zadowolony z własnych wyjaśnień krasnolud sięgnął pod wielką brodę, wgłąb tuniki, i wyciągnął złoty łańcuch.
   Kiedy krwawy kamień ujrzał światło ogniska Kelryn aż głośno sapnął. Nigdy jeszcze nie widział tak ogromnego klejnotu a delikatnie zwinięte złoto, otaczające kamień było też warte fortunę.
   Ale to krwawy kamień tak naprawdę uwięził mu wzrok, to przezeń był wniebowzięty, omalże zahipnotyzowany. Widział nawet błyski światła, malutkie magiczne ognie strzelające nagłą jasnością w głębi jasno zielonego, polerowanego klejnotu. Niezależnie od własnej woli czuł wzywający go rytm, rytm ciągnący go w stronę kamienia nieodpartym powabem.
   Wiedział już, że ten klejnot będzie jego – musi być jego!
- Fistandantilus był wielkim człowiekiem – poważnie stwierdził Gantor – Miał wielu wrogów, co to upaprali błotem i brudem jego imię.  Ale on był silny i prawy. Mógł stanowić światło w mrocznych czasach świata, lecz przeszkodziła zdrada jego wrogów.
- Wiesz o tym wszystkim? Dowiedziałeś się od kamienia? – Kelryn z trudem oderwał wzrok od klejnotu I zaczął wpatrywać się w ogłupiałego krasnoluda – Powiedz mi!
   Upierał się dalej widząc wahanie Gantora.
- Tak. Mówi do mnie, prowadzi mnie.
   Theiwar zaczął przemawiać wręcz gorączkowo, najwidoczniej chciał by człowiek rozumiał.
- Przyprowadził mnie tu jakiś miesiąc temu i nakazał czekać. Zrobiłem jak kazał, chociaż nigdy nie powiedział dlaczego mam tak zrobić.
- Czekałeś na mnie – potwierdził Kelryn raz jeszcze wpatrując się w  kamień, słysząc wciąż jego wezwanie, rozpoznając wolę tego, który z wnętrza kamienia doń mówił.
   Gantor został tu doprowadzony wolą krwawego kamienia, pozostawiony w tym miejscu po to, by Kelryn Darewind mógł go znaleźć. Mężczyzna był już o tym całkowicie przekonany.
- Ale dlaczego ty? – spytał zdumiony krasnoluda.
   Kelryn nie odpowiedział. Miast tego gładkim, płynnym ruchem chwycił rękojeść miecza. W jednym mgnieniu oka ostrze zostało dobyte a srebrzysta stal błysnęła czerwienią w blasku ognia. Miecz uderzył nim Gantor zdołał się poruszyć. Człowiek rzucił się naprzód. Przeklął niezgrabną pozycję ataku, lecz opóźnić go nie umiał wobec nieodpartego wezwania dobiegającego z głębi zaklętego klejnotu.
   Okazało się, że ten niemrawy, niezdarny atak był całkowicie wystarczający. Theiwar czekał jak nieruchomy posąg, zupełnie jakby mu rozkazano lub zmuszono do tego. Dopiero po tym, jak ostrze miecza przecięło zmierzwioną brodę i wcięło się w gardło krasnoluda, pod którym załamały się nogi gdy z krtani wylał się strumień krwi, człowiek zrozumiał.
   Podobnie do Kelryna, Gantor Blacksword czynił to, co mu kazano.

janjuz - 2016-10-12 11:28:12

Rozdział 11
Kult Mroku
314 AC
Czwarty Mishama, Reapember

-Wprowadzić kolejnego suplikanta – oznajmił Kelryn Darewind.
   Rozparł się w podobnym do tronu krześle, które umieścił w nawie swej bogato zdobionej świątyni.
- Tak, Panie!
   Warden Thilt trzasnął butami i uniósł przed twarz szpon swojej buławy. Kelryn uśmiechnął się szeroko. Wiedział, że jego porucznik znakomicie rozumie życzenia i intencje swego wodza.
   Thilt odmaszerował środkiem świątynnej nawy. Po obu stronach mężczyzny wznosiły się, i ginęły gdzieś wysoko w łukowym marmurowym sklepieniu, złocone kolumny. Dwójka akolitów – odzianych podobnie do strażnika w złocone kilty i kolczugowe kamizele – odciągnęła skrzydła ciężkich, srebrzonych wrót i warknęła komendę. Stojąc nieco na uboczu wejścia Thilt wywołał kolejne numery i po chwili kolejni, jeden po drugim, rekruci do Świątyni Fistandantilusa padali na kolana i powoli postępowali w kierunku Kelryna.
   Arcykapłan tymczasem rozparł się wygodnie w krześle i obserwował zbliżającą się potulnie grupę. Niezła gromadka – pomyślał – naliczywszy z tuzin mężczyzna i parę kobiet. Ładnie poszerzą szeregi kongregacji, dodadzą więcej znaczenia sekcie Fistandantilusa w mieście Haven, całkowicie rządzonym przez Poszukiwaczy.
   Pierwszym suplikantem był mężczyzna. Nawet teraz, gdy klęczał, Kelryn mógł dostrzec, że jest to potężne i groźne chłopisko o szeroko rozrośniętych barach. Gdy uniósł twarz Kelryn mógł ujrzeć biegnącą po jego policzku, czerwoną i jakby złą, szramę od ostrza sztyletu. Nadawała mu ona niezmiennie złośliwy wyraz twarzy.
   Kelryn w końcu powstał przed wciąż klęczącym mężczyzną. Kapłan zdjął z szyi złoty naszyjnik i pozwolił by połyskujący purpurą kamień krwi zatańczył tuż przed oczami klęczącego. Oczy mężczyzny zajaśniały dziwnym głodem na widok klejnotu. Bez mrugnięcia powieką wpatrywał się w oprawiony w złoto kamień, który kołysał się mu się przed oczami po parę cali w lewo i prawo.
- Czy na nowego boga Fistandantilusa przysięgasz, że całym ciałem, duszą i umysłem oddajesz się jego świątyni? Czy przysięgasz przestrzegać nakazów wiary i niezłomnie wykonywać polecenia jego sług? Czy uznajesz również mnie, Kelryna Darewinda, za arcykapłana wiary i czy będziesz posłuszny moim rozkazom, jakby wyszły z ust samego boga?
   Kelryn zaintonował rytualną przysięgę w śpiewnej kadencji, która przez ostatnie dekady stałe się dlań tak znajoma. Poszczególne frazy roty przysięgi stworzył sam – była to jedna z pierwszych spraw jakie dokonał, gdy postanowił zamieszkać w miasteczku teokratów – i był dumny z zawartych tam pytań i całego tekstu.
- Mistrzu, przysięgam! – błagał mężczyzna poznaczony szramami.
- Mocą mrocznego habitu odkomenderowuję cię do naszych szeregów – zadeklarował Kelryn i położył dłoń na ramieniu suplikanta, którego twarz aż rozjaśniła się wewnętrzną szczęśliwością.
- A teraz powstań. Wyjdziesz czerwonymi drzwiami. Naszemu bogu służyć będziesz w szeregach Gwardii Wiary.
- Dzięki, Mistrzu. Dzięki z samego dna mego serca! – wołał rekrut.
   Wstał a Kelryn pomyślał z niesmakiem, że pewnie mu się na szyję rzuci. Chyba jednak wyraz twarzy arcykapłana był wystarczająco odrzucający by suplikant się lekko potknął, pokłonił i ruszył w stronę wskazanych drzwi, jednych z trzech wyjść z boku kaplicy.
- W Sekcie Mrocznego Habitu wdzięczność okazujemy przez działanie, przez pełną wiary służbę kościołowi!
   Rzucił jeszcze dość głośno Kelryn podczas gdy mężczyzna już udawał się w stronę czerwonych drzwi. Arcykapłan miał nadzieję, że tak ostre, suche słowa oszczędzą mu przedstawień ze strony pozostałych suplikantów. Kontynuowano ceremonię i kilku następnych mężczyzn też zostało odesłanych do Gwardii Wiary. Kolejni rekruci zwiększyli szeregi prywatnej armii Kelryna do ponad stu zbrojnych, oddanych i bezwzględnych wojowników. Zadaniem Gwardii Wiary była ochrona własności kościoła, własności rozrastającej się codziennie zarówno co do powierzchni nieruchomości jak i wartości pieniężnej. Armia akolitów była niezbędna również z innego powodu; odstręczała sąsiednie kulty od podejmowania nieprzyjacielskich działań, które już zaczynały stanowić zagrożenie dla Sekty Mrocznego Habitu. W najbliższej okolicy spalono już w tajemniczy sposób niejedną świątynię a wiernych kapłanów znaleziono uduszonych, zatłuczonych czy spalonych w drewnianych ruinach.
   Spora część błagających to młodzi mężczyźni, zbyt jeszcze mikrzy, czy może zbyt ciemni żeby służyć w Gwardii. Tych posyłano do służby świątynnej, do sprzątania czy do innych prac służebnych. Jeden zostanie osobistym sługą arcykapłana, zmieni młodego chłopaka, którego Kelryn osobiście storturował i zeszłego tygodnia skazał na śmierć. Młodzieniec okazał się niestrudzonym kochankiem i został przyłapany, gdy ośmielił się złożyć wizytę w żeńskich kwaterach służebnic świątyni.
   Nawet teraz jeszcze Kelryn się krzywił na samo wspomnienie bezczelnego nieposłuszeństwa młodego gbura. Wszyscy w świątyni zdawali sobie sprawę, że uświęcone kwatery służą tylko służkom świątynnym; i czasem Kelrynowi Darewind. Arcykapłan odnotował w pamięci przestrogę; musi ostrzec nowych rekrutów o paru restrykcjach jeśli ma uniknąć w przyszłości podobnych naruszeń. Tak naprawdę to nawet lubił poprzedniego chłopaka, lubił go do tego stopnia, że zażądał pomocy Gwardzisty Wiary nim zdołał się zmusić do wydłubania ofierze drugiego oka.
   Ostatnią trójkę stanowiły kobiety. Pierwsza z nich, bezzębna wiedźma, wpatrująca się lubieżnie w kapłana z wyrazem przymilnej adoracji w oczach została odesłana do zamiataczy; przyłączy się do grupy utrzymującej w czystości tereny świątyni i domostwa arcykapłana. Ci ludzie mają zapewnić odpowiednio promieniującą i nieskazitelną twarz świątyni wobec miasta, w którym świątyń różnego rodzaju było już bez liku. Druga kobieta była nieco młodsza a jej wielki, ptasio dzioby nos nadawał jej nieco domowego wyglądu. Została odesłana do Gwardii Wiary a Kelryn był już całkowicie pewny, że gwardziści zrobią z niej dobry użytek. Co prawda to po latach, o ile pożyje tak długo, będzie już tylko przypominać bezzębną wiedźmę właśnie odesłaną do sprzątaczy.
   Ostatnią suplikantką – którą  zresztą Warden Thilt trzymał na końcu kolejki znając gusta swego pana – była młoda kobieta o nieskazitelnej skórze, złotych włosach i przeczystych, błękitnych oczach. Przytrzymał ją troszkę dłużej w pozycji klęczącej i napawał się słuchając czystego głosu gdy tak wpatrywała się w krwawy kamień i posłusznie wyśpiewywała słowa przysięgi.
- Zostajesz wyznaczona do Dziewic Świątyni – oznajmił Kelryn głosem aż pogrubiałym od tłumionego pożądania – Przejdź przez białe drzwi. W ogrodzie znajdziesz wino i owoce. Do woli możesz się posilać. Potem zrzuć szaty i czekaj na mnie.
- Tak, Panie – zaintonowała śpiewnie.
   Arcykapłan odsunął sprzed jej twarzy krwawy kamień a błękitne oczy mogły się teraz wznieść by go podziwiać. Mało się w nich nie zatopił tak były czyste, chętne i oddane. Pomyślał, że to prawdziwa piękność. Przysiągł w duchu spędzić z nią nieco więcej czasu. Zdarzało się niestety, zwłaszcza w ostatnich latach, że znajdywał taki skarb po to tylko by wszystko zrujnować niekontrolowaną pasją pierwszego zetknięcia. Po takim doświadczeniu nadgryzione piękności nadawały się już tylko dla Gwardii Wiary. Zdarzało się i tak, niestety, że dziewczyna została wystraszona i pozbawiona iluzji pierwszym spotkaniem z arcykapłanem. Musiał wtedy przeprowadzić ceremonię ofiarną w podziemiach świątyni. Takie egzekucje nie były może pozbawione własnej, niespotykanej formy satysfakcji, lecz Kelryn Darewind był człowiekiem pragmatycznym; wiedział, że rekruci są bardziej użyteczni żywi niż martwi.
- tak – powtórzył cicho do siebie – Będę z nią cierpliwy, może dać sporo przyjemności przez długi czas.
   Kobieta powoli przeszła w stronę białych drzwi a Kelryn patrzył za nią głodnym wzrokiem. Podziwiał gładkie krzywizny ciała delikatnie poruszającego się pod lekką, bawełnianą sukienką. Przez chwilę nawet pomyślał o natychmiastowym odpuszczeniu sobie obowiązków na cały dzień, lecz szybką odrzucił miły pomysł. Stać go na cierpliwość a czekają go jeszcze ważne obowiązki wobec kościoła i musi się nimi osobiście zająć.
   Opadł w tył na fotel, zdał sobie sprawę z faktu, że nie zawsze był taki. Czyżby to już naprawdę minęło pięćdziesiąt lat od chwili gdy przyjechał do tego bogatego, tętniącego życiem i zepsutego miasta? Kelryn dobrze wiedział, że to prawda. Wiedział też, że nikt kto go widział nie dałby mu więcej nad trzydzieści lat. W głębi ducha wiedział, że wygląda teraz dokładnie tak samo jak momencie gdy opuszczał wiele lat temu Tharsis.
   Teraz jednak, gdy pomyślał wstecz o tych dawnych dniach, czuł zupełnie jakby to były wspomnienia z kompletnie innego życia. Dłoń sama zamknęła palce na pulsującym kamieniu. Wiedział, że jego obowiązkiem jest głęboka transformacja całego życia po przypadkowym spotkaniu krasnoluda, martwego już od pół wieku, na drodze z Pax Tharkas.
   Nie całkiem tylko wierzył, wtedy zresztą też nie dowierzał, że to spotkanie było całkiem przypadkowe. To kamień – a mówiąc dokładniej, to duch pulsujący w kamieniu – postawił Cantora Blacksworda na jego ścieżce, to on skierował kroki Kelryna do stromego żlebu w którym płonęło ognisko Theiwara.
   Krwawy kamień dobrze wiedział, że włóczący się krasnolud dobrze mu się zasłużył. Parias między swoimi, wystraszony i podejrzliwy wobec każdego obcego. Cantor nie mógł dostarczyć tak potężnego artefaktu w samo centrum życia i witalności jakiej kamień pożądał. Z drugiej zaś strony był Kelryn Darewind; łatwo nawiązujący kontakty, obdarzony przyjacielskim uśmiechem i potoczystą, charyzmatyczną łatwością wypowiedzi stanowił znacznie lepszy wybór.
   Gdy po raz pierwszy ujął kamień w dłonie natychmiast poczuł jego nieodpartą moc. Nawet więcej; poczuł wręcz, że ten artefakt zwraca się do niego osobiście. Gdy tylko odpowiedział, zaoferował wsparcie, zgodę na wspólne poczynania – za odpowiednią cenę – pojął, że kamień z respektem odnosi się do siły człowieka. Kamień potrzebował człowieka, lecz i człowiek potrzebował kamienia. Wspierali się tak już przez wiele, wiele lat.
   Ze swojej strony Kelryn Darewind nie zgłaszał najmniejszych obiekcji przed proklamowaniem się arcykapłanem. Wiedział, że jest teraz narzędziem mocy zawartej w kamieniu, lecz pojął od razu, że przyjęcie tej roli oznacza dla niego zachowanie pozycji niezmiernie bogatego osobnika o ogromnym statusie i poważaniu. Otaczali go zbrojnie gotowi do wypełnienia każdego rozkazu a wokół było więcej kobiet w każdym wieku, kształcie czy wielkości niż mógłby kiedykolwiek pożądać. Wiązało się to z jeszcze jednym profitem, takim zaś, którego przez pierwsze lata budowy sekty nawet nie spostrzegł. Teraz jednak nie mógł zaprzeczyć prawdzie; od chwili ujęcia w dłonie krwawego kamienia przestał być zwykłym, starzejącym się człowiekiem jak reszta śmiertelników.
   Fakt ten stał się podstawą sukcesu sekty w rekrutowaniu nowych wyznawców i otrzymywaniu datków i donacji. W czasach gdy bogowie opuścili Krynn, gdy pseudo-doktryny przeróżnych szarlatanów nawołujących do wiary w fałszywych bogów słyszano na tuzinach skrzyżowań ulic w Haven nawet najmniejsza sugestia widocznego cudu gromadziła tłumy u drzwi świątyni. Tak więc słowa o sekcie prowadzonej przez młodego człowieka, który na dodatek był młody od pięćdziesięciu lat stanowiły wystarczająco mocny dowód, że był on wspierany przez siły nadprzyrodzone.
   Na samym początku Kelryn polegał tylko na hipnotycznej mocy kamienia przy gromadzeniu wiernych. Od pamiętnego spotkania w zimną noc wciąż nosił klejnot na szyi. Cieszył go dotyk klejnotu na piersi. Czasem nawet potrafił sobie wyobrazić, że klejnot pulsuje w rytmie jego serca. Co prawda nigdy nie był pewny czy to jego ciało dyktuje rytm miarowych uderzeń, czy też tylko reaguje ono na jakąś przemożną siłę emanującą z wnętrza klejnotu.
   Rozparł się wygodnie na świątynnym tronie i kilka chwil spędził w zadumie. Wspominał dawne spotkanie w jaskini i jego błyskawiczne następstwa. Dojechał wtedy do Pax Tharkas dokładnie jak zaplanował, przed najgorszymi śniegami zimy. Spędził zimną porę roku w samotnej fortecy, lecz pomimo swych obaw nie był zmuszony do żadnych prac przy jej utrzymaniu. Spostrzegł miast tego, że kamień jak gdyby wzmacniał jego zrozumienie przez otaczających go mężczyzn a więc nim odszedł na północ wiosną miał już pełną sakiewkę i mocną grupkę twardych i bezwzględnych wojowników wokół, pierwszych Gwardzistów Wiary.
   W tamtym czasie opracował Kelryn plan, który jak miał nadzieję, zapewni mu wygodną i bezpieczną przyszłość. Pojechał w otoczeniu swego oddziałku do Haven, miasta w którym już chyba co tydzień ogłaszano powstanie nowej religii. Częściowo dzięki brutalnej sile asystentów a częściowo dzięki hipnotycznej mocy kamienia zdołał Kelryn szybko zebrać grupkę lojalnych i bardzo oddanych wyznawców.
   Dzięki wymuszonym donacjom zdołali zakupić rozklekotaną budę w dzielnicy Nowoświątynnej w Haven. Lata mijały a rozpadająca się kaplica ustąpiła miejsca solidnemu budynkowi. Dwadzieścia lat później budynek został zwalony ustępując miejsca dzisiejszemu kościołowi dzięki temu, że fala nowych wyznawców, ściągnięta obietnicą mocy, prestiżu i jedzenia, napływała szeroko.
   Wraz z upływającymi szybko latami pierwsi Gwardziści Wiary postarzeli się i pomarli, lecz arcykapłan pozostawał wciąż młodym mężczyzną. Plotki ruszyły w miasto, że oto jest kapłan będący żywym, że jego bóg przyznał mu prawdziwą moc. Coraz więcej narodu schodziło się do świątyni by go zobaczyć a część z nich wstępowała do szybko rozwijającego się kościoła. Oczywiście sąsiednie świątynie, zajmujące niedalekie posesje miasta, przeżywały ciężkie czasy. Niektóre z nich nawet spłonęły podczas gdy inne w tajemniczy sposób traciły wyznawców. Większość z nich przyłączała się do Sekty Czarnego Habitu, reszta gdzieś znikała.
   Kiedy tylko zdarzało się, że jakaś świątynia w sąsiedztwa stawała pusta i opuszczona, natychmiast Kelryn i jego wyznawcy szybko ją zajmowali. Teraz, po pięćdziesięciu latach, sekta zajmowała praktycznie całą dzielnicę miasta. Zespół budynków czarnych habitów był otoczony wysokim murem, czujnie strzeżonym przez zaciekłych i dobrze uzbrojonych Gwardzistów Wiary. Wewnątrz tych murów znajdowały się ogrody i piwnice, budynki garnizonowe i wielki sale modlitw.
   A niekwestionowanym pane tego wszystkiego był Kelryn Darewind.
   Myśli arcykapłana powędrowały teraz w stronę nowo przyjętej służki, bez żadnej wątpliwości popijającej teraz mocne czerwone wino i oczekującej na przyjemność spotkania z nim w najbliższym ogrodzie. Uznał, że należy szybko uwolnić się od pozostałych jeszcze obowiązków.
- Gdzie jest więzień? – spytał stojącego przy drzwiach i cierpliwie oczekującego rozkazów, Wardena Thilta.
- Doprowadzić zdrajcę! – zawołał Thilt.
   Dwójka Gwardzistów o ciężko ubłoconych nogawicach wkroczyła do świątyni. Podpierali chlipiącego, załamanego mężczyznę zwisającego pomiędzy nimi. Na wpół ciągnąc biedaka wkroczyli od frontu kaplicy i cisnęli schwytanego gębą w dół na podłogę wprost u stóp arcykapłana.
- Znaleźliście go na drodze na południe od miasta?
- Ta-est, Mistrzu – w połowie drogi do Kharolis – warknął jeden z gwardzistów jednocześnie dając niezłego kopniaka jeńcowi.
- Dobrze się sprawiliście chwytając go – Kelryn przypomniał sobie kobietę o haczykowatym nosie właśnie odkomenderowaną do Gwardii Wiary – Jako nagrodę wy dwaj jako pierwsi użyjecie sobie na nowo przyjętej. Z moimi podziękowaniami, możecie teraz odejść.
- Dzięki, Mistrzu! – krzyknęli chórem.
   Wymienili między sobą znaczące spojrzenia i ruszyli do drzwi. Kelry zdawał sobie sprawę, że właśnie dokonali oceny przeciwnika żeby wyznaczyć który dopadnie dziewuchy jako pierwszy.
- Ach, Fairman – westchnął przesadnie arcykapłan.
   Powoli obszedł wkoło wciąż jeszcze leżącego na podłodze i drżącego mężczyznę. Thilt zdążył już wyjść przez frontowe drzwi więc w wysoko sklepione świątyni pozostali tylko oni obaj.
- Dlaczegóż to zdecydowałeś się nas opuścić? Słabość jakaś, czy może zwątpienie cię dopadło?
   Mężczyzna leżący na podłodze nerwowo wciągnął oddech i znalazł troszkę sił na tyle by unieść się na kolana. Ośmielił się spojrzeć kątem oka na arcykapłana i zmęczonym gestem potrząsnął głową.
- Wstań z tej posadzki, synu – powiedział Kelryn wskazując pobliską ławkę.
   Uspokajającego i przyjaznego tonu używał tylko wobec akolitów, którzy dołączyli do jego kościoła jako młodzi ludzie.
- Usiądź tam i oczyść myśli. Doprawdy chciałbym usłyszeć twoje wyjaśnienia.
   Fairma, który przez wiele lat był egzekutorem w Gwardii Wiary, popatrzył bezsilnie i bezradnie na arcykapłana. Zdawał sobie sprawę, że traci życie – na tą myśl Kelryn poczuł dreszcz przyjemności. Znał też jednak różnicę pomiędzy egzekucją szybką i litościwą a powolną, przewlekłą śmiercią w torturach. Wiedział, że ta zależy od dawanych przeń odpowiedzi.
- To była czaszka, Mistrzu. Miałem sen, i we śnie widziałem czaszkę.
   Kelryn zamarł. Słowa zmroziły mu plecy w sposób gorszy niż chciałby to przyznać.
- I gdzież była?
   Miał teraz nadzieję, że napięcie jakie odczuwał udało mu się ukryć.
- Nie wiem. Było ciemno, lecz mogłem widzieć wszystko wyraźnie. I słyszałem jak wołała, kazała mi iść.
- I uznałeś, że raczej posłuchasz głosu ze snu niż doktryny kościoła i swego arcykapłana.
   Fairamn spojrzał na Kelryna z niewypowiedzianym błaganiem w oczach. On naprawdę pragnie zrozumienia – pomyślał arcykapłan – należy podziwiać powagę tego już skazanego człowieka.
- Ja… ja nie miałem wyjścia – żałośnie stwierdził Fairman – Widziałem te bezokie oczodoły nawet po obudzeniu, słyszałem wezwanie… wołała mnie, poruszała mną.
- Rozumiem.
   Kelryn w rzeczywistości nie rozumiał dziwacznego przymusu. Pomimo to czuł zaniepokojenie. Przez ostatnie dekady stracił ponad tuzin tak wiernych ongiś wyznawców. Nie były to jakieś poważne straty, lecz wszyscy ci uciekinierzy z Gwardii Wiary zeznawali o tym samym, dziwnym śnie.
- Zdajesz sobie oczywiście sprawę, że taka zdrada nie może zostać bez konsekwencji.
- Wiem, Mistrzu – żałośnie potwierdził Fairman.
   Ciężko westchnął i widoczny sposób zastanawiał się czy może coś jeszcze powiedzieć.
- Mów, mój synu – delikatnie pogonił arcykapłan.
- Było coś jeszcze w tym śnie… i w moich myślach, kiedy już się obudziłem
- Coś jeszcze…?
- To był kender, Mistrzu. Czaszka stała się kenderem i teraz to kendera ścigałem. Był ważny. On był chyba tą czaszką, chociaż sama kość nie pochodziła z jego ciała.
- Kender? – mruknął Kelryn starając się nadać głosowi ton obojętny.
   W przeciwieństwie do twarzy wyrażającej głębokie znudzenie był jednak coraz poważniej zaalarmowany. On sam kiedyś, i to nie jeden raz, śnił o jakimś tajemniczym kenderze, a i Cantor Blacksword pięćdziesiąt lat temu wspominał coś o jednym z tych drobnych włóczęgów. Co to miało znaczyć?
- Tak… kender, który się bardzo bał, panie. Tam, w moim śnie, bał się mnie ponieważ znałem jego imię.
   Jeśli chodzi o kenderów w ogólności to Kelryn Darewind po prostu z zasady nie przywiązywał do nich żadnej wagi. Wieści były lekko niepokojące jednak myśli arcykapłana zwróciły się ku innym, aktualnym sprawom. Gwoli prawdzie to podczas bełkotania fair mana umysł arcykapłana już zdecydowanie odpłynął gdzie indziej. Jak żywa stanęła mu przed oczami postać młodej służki czekającej już za pobliskimi drzwiami. Nagle bardzo jej zapragnął.
   Rzucił krótką komendę przywołując Wardena Thilta.
- To wszystko nie jest istotne – odparł ostro i krótko obracając się do Wardena – Zabierz go do lochów. Zabij jednym ciosem.
- O dzięki, Mistrzu! – zawołał żałośnie Fairman padając na twarz i łapiąc arcykapłana oburącz za nogi.
   Kelryn jednak już wstał i odchodził stawiając długie kroki w stronę białych drzwi. Umysł mu płonął, wypełniał go tylko obraz młodej kobiety. Miał pewność, że rzeczywistość go nie rozczaruje. Gdzieś z tyłu dobiegało pochlipywanie Fairmana podnoszonego na proste nogi. Mężczyzna bez oporu dał się odprowadzić w stronę pokrytej kamieniem zapadni prowadzącej do kamiennych lochów świątyni.
   Kobieta czekała. Była nawet piękniejsza i bardziej chętna, niż Kelryn śmiałby oczekiwać. Cieszył się nią przez resztę poranka a i ona wyglądała na zadowoloną, że oto poświęca swe wspaniałe umiejętności by wzmocnić własną wiarę.
   Dopiero sporo później, kiedy Kelryn leżał w leniwej półprzytomności, jego myśli wróciły do nieszczęsnego Fairmana. Mężczyzna nie żył już paru godzin gdy nagle arcykapłan wstał i lekko zaklął nad własną bezmyślnością. Powinien wykazać się większą cierpliwością i dokładnością gdy przesłuchiwał zdrajcę i słuchał o jego śnie.
   A zwłaszcza powinien spytać jak ten kender się nazywał.

janjuz - 2016-10-26 12:38:54

Rozdział 12

Nowy świt prawdziwych bogów
351 AC
Drugi Bakukal, Gildember

- Zatrzymać ich!
   Wrzeszczał arcykapłan Kelryn Darewind stojąc na murze nad bramą wiodącą do wnętrza zespołu budynków świątynnych. Gwardia Wiary otrzymała rozkaz  zamocowania belki  blokującej szerokie skrzydła otwierające się do wewnątrz.
   Siła tłumu zgromadzonego na ulicy była jednak przemożna. Kelryn co prawda szybko zszedł na dół i dodał własnych sił do zamknięcia bram, lecz nagle belka trzasnęła rozsypując się w drzazgi drobne jak wykałaczki a wielkie skrzydła zaczęły powoli ustępować pod naciskiem.
   Gdy tylko pojawiła się w nich wystarczająca szczelina ludzie zaczęli falą napływać na dziedziniec Sekty Czarnych Habitów. Potęga tłumu rozchyliła szczelinę szerzej a Kelryn zdecydował w tym momencie o opuszczeniu przegranego zadania. Odskoczył wstecz gdy skrzydła bramy rozwarły się na oścież z hukiem a przerażona masa ludzi wpadła do otoczonego wysokim murem zespołu budynków. Sytuacja była nawet gorsza bowiem dojrzał kilkunastu kenderów przemykających z tłumem, zupełnie zresztą nie tkniętych histerią jak opanowała ludzi. Uciekinierzy natychmiast rozproszyli się po wszystkich zakątkach terenów świątyni, wypełnili kaplicę, wlali się do ogrodów i na plac ćwiczeń, do koszar a nawet szukali schronienia w zakrwawionych lochach pod posadzką świątyni.
- Postarajcie się zamknąć bramę gdy już tłum się przeleje – grzmiał arcykapłan – I na wszystko co wam drogie, wywalcie stąd kenderów! Zabijcie, jeśli nie będą chcieli wyjść!
   Warden Horec, aktualny dowódca Gwardii Wiary, zasalutował i przyrzekł dołożyć wszelkich starań choć obaj milcząco zgadzali się, że moc tłumu przekracza wszelkie możliwości ludzkiej kontroli. Znał jednak niechęć swego mistrza do pogaduszek i postanowił, że każdy kender znaleziony wewnątrz kompleksu zostanie natychmiast przerzucony na drugą stronę muru.
   Rozwścieczony Kelryn przepchnął się przez tłum w stronę wnętrza świątyni po czym szybko wspiął się po spiralnych schodach wprost do błogosławionej samotni w wysokiej wieży. Dwóch potężnych Gwardzistów stało w dole schodów i zagradzało przejście – na razie przynajmniej – przed każdym kto chciałby pójść w ślady arcykapłana. Widok z góry nie przyniósł zbyt wiele pocieszenia. Kelryn ujrzał jak w wielu miejscach Haven już płonie. Ogień został wzniecony przez okrutne czerwone smoki pod komendą nikczemnego smoczego władcy, Verminaarda. Kapłan obserwował teraz jak jeden z ogromnych wężowych smoków prześlizgnął się między dwiema kolumnami dymu. Przechylił się z gracją i wydał nagle przenikliwy wrzask nad zatłoczoną aleją. Ludzie w panice ruszyli qwe wszystkich kierunkach byle tylko dopaść jakiegoś schronienia.
   Tak właśnie panika przygnała przerażony tłum do Świątyni Fistandantilusa. Od paru już dni rozchodziły się wieści, wieści tyleż jasne co nieprzyjemne: na Haven maszerują wrogie armie i miasto z całą pewnością upadnie. Arcykapłan był natomiast całkowicie zdeterminowany jeśli chodzi o los sekty; musi przetrwać. Kelryn dotknął krwawego kamienia, poczuł się uspokojony, chciałby tylko jeszcze żeby można było modlić się do Fistandantilusa o pomoc – chciałby, żeby istniał jakiś bóg, który by go chronił i który by dopilnował bezpieczeństwa wiernego wyznawcy.
   Robiąc sobie pośmiewisko z jego nadziei czerwony smok zniżył lot, rozwarł paszczę i wyrzucił chmurę płomieni wzdłuż rzędu budynków  niezbyt daleko od świątyni. Drewniane konstrukcje, głównie tawerny, zapłonęły natychmiast a po chwili wylał się z nich spanikowany tłum. Wiele ofiar już stało w płomieniach i teraz tarzali się po piachu ulicy, wrzeszczeli przerażeni i błagali o pomoc, lecz byli całkowicie ignorowani przez innych, którzy tylko szukali bezpiecznego schronienia i gnali przed siebie.
   Haven upadło co musiał przyznać i Kelryn, i każdy kto posiadał najmniejsze chociaż pojęcie o rzeczywistości. Smocze armie, nadciągające od strony Abanasinii, były nie do zatrzymania.  Były to całe hordy latających smoków, ich okrutni jeźdźcy oraz roje ludzi i różnych potworów, które posuwały się po ziemi. Rozchodziły się nawet plotki, że elfowie z Qualinesti wycofali się z rodowych siedzib, wsiedli na statki i przez Cieśninę Algoni ruszyli na Południowy Ergoth w poszukiwaniu iluzorycznego bezpieczeństwa.
   Kelryn zastanawiał się, nie po raz pierwszy zresztą, czy przypadkiem pozostając na miejscu nie okazał się durniem. Może powinien był opuścić świątynię, pozostawić wiernych swemu losowi i poszukać miejsca, gdzie zacząłby od początku. Właściwie, pomyślał z goryczą, dokładnie jak dziewięć dekad wcześniej.
   Nie pozostał w Haven bynajmniej z powodu głupiej lojalności wobec wyznawców. Raczej niechętnie myślał o porzuceniu własnych bogactw, wygód i kobiet. Wszystkiego, do czego tak przywykł przez lata. Smoczy władcy nadciągną, ustanowią swoją władzę i ustalą własne prawa, lecz przecież Haven dalej pozostanie miastem. Kelryn miał jedynie nadzieję, że zdoła zachować coś ze swego dotychczasowego statusu gdy nowy reżim rozpocznie rządy.
   Smok zawrócił i łukiem minął wieżę a Kelryn się tylko skrzywił na widok na widok jeźdźca siedzącego Krakiem na szyi pokrytej purpurową łuską. Mężczyzna dzierżył długą lancę o ostrzu pokrytym krwią i z drzewcem z czarnego drewna. Twarz skrywała mu groteskowa maska a arcykapłan wręcz zamarzył, żeby zedrzeć tą maskę i ukarać wojownika za bezczelność. Zobaczyć strach w jego oczach gdy Kelryn Darewind rozpocznie śmiertelnie groźną inkantację zaklęcia.
   Cóż, nic z tego.
   Z sercem przepełnionym nienawiścią obserwował Kelryn jak smok i jego jeździec łagodnym łukiem polecieli na północ. Kilku wojowników z miejskiego garnizonu postanowiło walczyć do końca i zatrzymać nadciągającą armię. Odważnie stanęli na straży bramy i niskiego muru. Obrońcy utrzymywali się przez kilka minut na stanowiskach aż nieuchronnie nadciągnęła fala smoków i wojownicy polegli. Jedni spłonęli w smoczym ogniu, innych rozerwały kły i pazury. Reszta natomiast, przerażona nieodpartym smoczym strachem, rozproszyła się po wszystkich zakątkach miasta lub uciekła w stronę dziczy na południe.
   Zanim nawet oddziały piesze, smokowce wraz z goblinami i ludzkimi sprzymierzeńcami, doszły do murów miejskich te były już pozbawione wszelkiej ochrony. Piesi najeźdźcy rzucili się teraz na miasto, palili, rabowali i gwałcili. Taka właśnie brutalna taktyka sprowadziła przerażony tłum w obręb zabudowań świątyni. Kelryn nie miał pojęcia dlaczegóż to ludzie uznali, że tam będą bezpieczni. Był wystarczająco pragmatyczny by pojąć, że wysokie, kamienne mury i mocne bramy nie będą stanowić zbyt wielkiej przeszkody dla sił chcących naprawdę ogołocić to miejsce.
   Dziwny trafem jednak mimo upływu dnia, mimo powoli zaczynającego się zmierzchu a nawet nadejścia nocy, nikt nie atakował kompleksu świątyni. O wschodzi słońca Kelryn dalej jeszcze przebywał w wieży. Ujrzał, że ognie w północnej części miasta już się w większości same wypaliły. Nic nie wskazywało na to, że niszczenie miasta mogłoby dalej postępować.
   W dalszy ciągu dnia widział też, jak stały strumień poranionych ludzi odchodzi w stronę Południowego Haven. Część ludzi nosiła ślady poparzeń, inni nosili rany zadane bronią a jeszcze inni byli po prostu potratowanie przez kłębiący się tłum. Zebrali się teraz skuloną, obszarpaną gromadą u bram świątyni i błagali o wpuszczenie do środka. Kelryn pozostał nieugięty, bramy mają pozostać zamknięte.
   Złowieszczą zmianę w zachowaniu tłumu zauważył późnym popołudniem, tłum na zewnątrz ścichł. Wyczekująca cisza szybko objęła również wszystkich, którym udało się dostać do zabudowań świątyni. Kelryn stał na wysokim murze. Z tej wysokości łatwo dojrzał zamaskowanego i opancerzonego oficera, który teraz maszerował w eskorcie pokrytych łuskami, syczących smokowców. Cała grupa maszerowała ulicą prosto w stronę Sekty Czarnych Habitów a tłum uchodźców niemal magicznie się przed nimi rozstępował dając wolne przejście osobie zasłoniętej potworną maską. Niesamowity wojownik spokojnie stanął przed zamkniętą bramą świątyni, wypowiedział uprzejme powitanie i rzekł, że chciałby rozmawiać z arcykapłanem. Kelryn zrozumiał, że nadszedł czas rozmów. Kazał otworzyć bramę a oficer smoczej armii, którego postać potęgowała groteskowa maska, śmiało wmaszerował na podwórzec. Smokowcy pozostali na zewnątrz, lecz wielu chorych i rannych obywateli Haven skorzystało z okazji i wpadło do środka korzystając z otwartej bramy i nie zważając na groźnego wojownika.
   Kelryn wyszedł na spotkanie na środku podwórca, skłonił się sztywno czując na sobie wzrok setek par oczu.
- Ja jestem arcykapłanem – oświadczył.
   Przypuszczał, że spotkany mężczyzna jest tym wojownikiem, którego lot obserwował poprzedniego dnia… a przynajmniej jaskrawa maska i opancerzenie było identyczne jak u smoczego jeźdźca. Przez chwilę poczuł arcykapłan coś w rodzaju wdzięczności do losu, że przynajmniej czerwonej bestii nigdzie nie widać.
   Kelryn Darewind gapił się na maskę. Nienawidził obrazu zębatej gęby i obelżywie myślał o oczach, które spoglądały z cienkich szpar powyżej nosa.
- A któremu bogu służysz?
- Wierzę w Fistandantilusa – oznajmił Kelryn Darewind – Wielki mag czarnych szat, który dołączył do konstelacji bogów na nieboskłonie. Dokładam starań, by pamięć o nim miała swe miejsce na Krynnie.
- Rozumiem – mruknął oficer.
   Jakiś ton w jego głosie kazał się jednak domyślać, że nie całkiem tak było. I znowu dopadła Keryna chęć zerwania tej maski, spojrzenia prosto w twarz ukrytą pod jej powierzchnią.
   Ku jego zaskoczeniu oficer wyświadczył mu przysługę; uniósł ciężki kawał metalu z głowy i ramion. Okazał się zaskakująco młody. Twarz pokrywały mu teraz strumienie potu i brudu a rzadki, kilkudniowy zarost sypał się czernią na podbródku, policzkach i karku. Opryskliwym gestem wskazał na szeroko na obserwujący ich tłum.
- Jeśli jesteś naprawdę kapłanem to powinieneś uzdrowić tych, którzy odnieśli rany. Zaoferowanie im wątpliwego bezpieczeństwa w świątyni nie wystarczy.
   Kelryn parsknął głośno i widoczną goryczą.
-  Wiesz chyba, że żaden kapłan, a przynajmniej żaden od czasu Kataklizmu, nie może tak naprawdę leczyć ciał śmiertelników. Po prostu nauczam moją gromadkę…
- Żaden kapłan…?
   Oficer wyraźnie robił sobie z niego pośmiewisko a Kelryn, czując jak jego wiara napina się niczym struny lutni, zaczął się bać że oto został wciągnięty w pułapkę.
   Smoczy jeździec obrócił się na pięcie, stanął plecami zwrócony do Keltna i przemówił zgromadzonego tłumu.
- Przybyłem tu z ostrzeżeniem i obietnicą nadziei. Przez całe lata Haven było pełne szarlatanów i durniów.
   Splunął przez ramię tak, że arcykapłan musiał szybko odskoczyć w bok by nie zostać oplutym.
- Powinniście wiedzieć, że ten Fistandantilus nie jest żadnym bogiem, podobnie zresztą jak żadne z bóstw Poszukiwaczy. To tylko naprędce wydumane kulty, wydumane przez oszustów po to tylko by zebrać wokół takich jak wy, uróść w siłę a was obrabować i wyrzucić.
- Kłamca! – wrzasnął Kelryn.
   Przeraził  się własnej śmiałości, lecz zdawał sobie sprawę, że musi natychmiast przerwać słowną napaść. Nie chciał walczyć, nie tutaj i nie w takich warunkach. Chciałby mieć teraz przy boku swój miecz, lecz uznał, że i mały sztylet schowany w fałdach szaty wystarczy do samoobrony gdyby oficer zaatakował bardziej otwarcie.
   Miast zaatakować oficer na wpół się odwrócił i sardonicznie uśmiechnął. Kiwnął w stronę jednego z uchodźców, dziecka z ramieniem opatrzonym w pokrwawioną szmatę.
- Podejdź bliżej, chłopcze. Wszystko w porządku, nie zrobię ci nic złego.
   Zdumiony chłopak podszedł a Kelryn wytrzeszczył tylko oczy, gdy oficer przyklęknął, zdjął bojowe rękawice i delikatnym ruchem wyciągnął dłoń do zakrwawionych szmat.
- Wiedz, synu, że istnieje bogini, bogini prawdziwa, która troszczy się o ciebie.
   Głos mężczyzny rozbrzmiał pełną mocą gdy zwrócił się do tłumu.
- Słuchajcie wszyscy! Królowa Ciemności, Takhisis, nakazuje wam posłuszeństwo! Wiedzcie jednak, że daje wam w zamian nagrody, bogactwa i moc!
   Wojownik dotknął zranionego ramienia chłopca i schylił głowę.
- Wysłuchaj mych modlitw Mroczna Pani, która mną władasz i która wkrótce staniesz się królową całego świata. To dziecko jest niewinne; nie uczyniło ci nic złego. Błagam cię, Pani, daj mi moc uzdrowienia jego ciała, by uzdrowiony mógł nam służyć a Twemu imieniu przynosił jeszcze większą chwałę.
- To… to już nie boli – wyjąkał dzieciak patrząc ze zdumieniem na własne ramię.
- Zrzuć te szmaty – głos oficera pozostawał delikatny i uspokajający.
   Chłopak w pośpiechu rwał brudne bandaże. Wyszedł nagle do przodu i podniósł ramię. Z tłumu rozległ się radosny głos kobiety, która teraz przepchnęła się do przodu i objęła ramionami chłopca.
- Uzdrowiony! Wczoraj jeszcze byłam pewna, że straci ramię a teraz nawet rany nie ma!
   Przez tłum przeleciał szmer a ludzie, zaskoczeni i zdumieni, zaczęli się przepychać w stronę chłopaka by na własne oczy ujrzeć dowód boskiej interwencji.
- Dziś jeszcze powiem wam o mocy naszej królowej i jej miłosierdziu – oznajmił oficer.
   Wstał teraz na równe nogi i przemawiał do tłumu z wysokości świątynnego muru.
- Jest jeszcze wśród nas wielu kapłanów, czekających tylko by uśmierzyć wasze rany, by okazać wam światło naszej wiary. Każdy, kto ucho otworzy na słowa prawdy niech idzie teraz na wielki plac Haven, gdzie poznacie prawdę o prawdziwych bogach!
   Ludzie stojący najbliżej bramy ruszyli natychmiast biegiem. Przez tłum przeleciał szmer ulgi, który po chwili przeszedł w nieśmiały okrzyk radości. Tłum chyba pojął polecenie i skwapliwie przyjął oferowaną nadzieję. Kelryn stał w ciszy. Gotował się ze złości widząc sardoniczny uśmieszek na twarzy smoczego jeźdźca wywołany widokiem całej kongregacji, uciekinierów a nawet Gwardzistów Wiary umykających ze świątyni w obliczu prawdziwego cudu. Kiedy zaś ostatni z wiernych ongiś wyznawców wypadli przez bramę mężczyzna zwrócił się w stronę Kelryna. Zrobił to obojętnie, jakby arcykapłan stanowił tylko miałką przeszkodę.
- Jesteś obrazą dla prawdziwej wiary – warknął oficer – Zasługujesz tylko na śmierć!
   Kelryn Darewind poczuł w piersi gorące uderzenie serca jednym ruchem, niemal instynktownie wydobył krwawy kamień i wykonał gwałtowny gest. Oficer gapił się chwilę na kamień. Mrugał oczami a groźny wyraz twarzy powoli miękł i stawał się jakby niewyraźny.
- Lord Verminaard zajmie budynki świątyni na swą główną kwaterę.
   Mężczyzna potrząsnął głową chcąc najwyraźniej odzyskać kontrolę nad własnymi myślami i słowami.
- Masz godzinę na zebranie swoich rzeczy i wyniesienie się stąd. Jeżeli władca zastanie cię tu po swym przyjeździe spodziewaj tylko śmierci… bardzo powolnej.
   Kelryn nie odpowiedział. Widział, że kilku z tych najwierniejszych Gwardzistów Wiary, najlojalniejszy spośród wyznawców, stało obok i patrzyło nań pytająco. Bezwiednie dotknął krwawego kamienia spoczywającego już bezpiecznie w fałdach szaty.
- Wszystko, czego mi potrzeba, mam przy sobie – odparł ponuro.
   Krótkim gestem przywołał resztki Gwardii, nie więcej niż tuzin. Kroczyli zaraz za nim, gdy przemaszerował przez bramę, gdy przechodził obok kompanii gapiących się nań smokowców, gdy maszerował nagle tak obcymi ulicami Haven.

janjuz - 2016-10-27 16:25:58

Rozdział 13
Analiza historyczna
Najszanowniejszy Patriarcha Grimbriar
Arcykapłan Gileana
Pisano tego roku na Krynnie, 372 AC

Wasza Eminencjo,
   W trakcie badań zostałem zaskoczony odkryciem wzmianek znamionujących zainteresowanie smoczymi armiami w czasie upadku Haven i późniejszej jego okupacji przez podwładnych Smoczego Władcy Verminaarda. Zwłaszcza zaś, że istnieje chyba powód by przypuszczać, że jeden z wielkich artefaktów Fistandantilusa mógł w jakiś sposób znaleźć się w opanowanym chaosem mieście w okresie czasu pomiędzy powstaniem Skullkap a późniejszym nadejściem smoczych armii.
   Upadek Haven i okupacja Abanasini, Qualinesti oraz Równin Pyłu są oczywiście dobrze udokumentowane w oficjalnej historii, nie wspominając nawet o dokładnych opracowaniach militarnych dostępnych w zwojach z Solamnii czy dokumentach Lorda Ariakasa. Byłoby z mojej strony całkowitą stratą czasu i ogromnym zarozumialstwem gdybym usiłował coś tu ulepszyć. Skupię się raczej, szanowny Patriarcho, na wyjaśnieniu kilku związanych z tymi czasami faktów.
   Wiadomo, na przykład, że większość kapłanów Poszukiwaczy została obalona przed przyjazdem armii Verminaarda. Niektórym z nich (zapewne najsłabszym i najmniej wpływowym, jak się wydaje) pozwolono zatrzymać posiadłości i kongregacje. Większość została wcielona w szeregi smoczych armii natomiast kilku… zapewne najsilniejszych, czy też uważanych za zagrożenie dla sił Takhisis… zostało okrutnie zgładzonych a ich kulty brytalnie rozpędzono.
   Natrafiłem na dziwną opowieść o jeźdźcu czerwonego smoka, Blaricu Hoyle. Oficer ten został wysłany z zadaniem zniszczenia sekty powstałej w celu oddawania czci fałszywemu bogowi, budowania wiary w Arcymaga Fistandantilusa. Spośród wszystkich fałszywych kultów ta świątynia odnosiła największe sukcesy a to najpewniej dlatego, że jej arcykapłan przedstawiał sobą coś na kształt nieśmiertelności. Wielu świadków w każdym razie twierdziło, że żył on w mieście już około stu lat a przez cały ten czas pozostawał bardzo młodym człowiekiem.
   Niefortunny smoczy jeździec najwidoczniej nie całkiem uchwycił śmiertelne znaczenie otrzymanych rozkazów. Stawił czoło kapłanowi Poszukiwaczy zgodnie z rozkazem zamknął świątynię. Następnie jednak pozwolił fałszywemu duchownemu na opuszczenie Haven zanim przybył wyznaczony egzekutor.
   Blaric Hoyle stanął przed wojskowym trybunałem, któremu przewodniczył sam Verminaard. Oficer najwidoczniej nie był w stanie dostatecznie dobrze wyjaśnić i obronić swego postępowania; notatki z procesu określają go jako skonfundowanego, zapominającego w ogóle o okolicznościach konfrontacji z fałszywym kapłanem. Znajduje się jednak w notatkach kilka wzmianek o „iskrzącym kamieniu” a raz nawet oznajmił na przesłuchaniu, że widział „iskry we wnętrzu klejnotu”. Były to tylko niewiele znaczące wzmianki, nie poparte niczym więcej, lecz jednak wzbudziły moje podejrzenia.
   Hoyle nie miał pojęcia, dlaczego pozwolił odejść fałszywemu kapłanowi, lecz jego odpowiedzi wskazują na możliwość, że z tak nieposłusznym wyborem miał coś wspólnego tajemniczy klejnot.
   Tak czy inaczej, nic więcej już o nim nie usłyszeliśmy. (Jak to zwykle bywa, osobnik, który zawiódł oczekiwania okrutnego pana z całą pewnością niezbyt długo będzie przebywał na scenie historii). Jest dla mnie jednak przynajmniej prawdopodobne, że klejnot o którym tu mowa mógł być krwawym kamieniem Fistandantilusa.
   Zdaję sobie sprawę, że wszelkie wcześniejsze doniesienia wskazują na zniszczenie tego klejnotu podczas wstrząsu związanego z powstaniem Skullkap. Jednakże Haven nie znajduje się od Skullkap jakoś straszliwie daleko a w mieście mocno wierzono, że „kapłan” ich wiary przybył z południa (kierunek ze Skullkap) aby erygować swą sektę. No i jeszcze są te wcześniej wspomniane doniesienia o dziwnej skłonności tego człowieka do opierania się efektom starzenia.
   Zbiegły Poszukiwacz i kilku pozostających z nim wyznawców podobno udało się w graniczne tereny Kharolis. Doniesienia stwierdzają, że ustanowili tam obóz rabusiów równie okrutny jak zwykli bandyci. Przetrwali obdzierając słabych, rabując lokalne społeczności a nawet okradając smocze armie jeżeli tylko dopadli jakiś odział czy też słabo broniony punkt zaopatrzeniowy.
   Najazd smoczych armii w Haven oraz zamknięcie świątyni Fistandantilusa splatają się ze sobą w ścisłe wątki historii. Inne jeszcze zdarzenie, mające ścisły związek z wydarzeniami w przyszłości, również zaszło w tym samym przedziale czasu:
   Otóż Bohaterowie Lancy, w trakcie epickiej wyprawy do Thorbardinu, byli również na górze Skullkap i, jak głoszą plotki, znaleźli tam artefakt – czaszkę Fistandantilusa – leżący tamże nietknięty od co najmniej stu lat. Może nawet przenieśli ją bliżej powierzchni choć jest właściwie pewne, że nie zabrali jej ze sobą.
   Tak czy inaczej, choć nie mam możliwości potwierdzenia żadnego z przypadków dotyczących tej historii to jednak z późniejszych zdarzeń można wydedukować, że czaszka już nigdy nie pozostawała w zapomnieniu w głębinach okropnej fortecy.

Jak zawsze
Uniżony sługa
Foryth Teel

janjuz - 2016-11-03 17:55:13

Rozdział 14
Panowanie smoków
356 AC Mid-Yurthgreen

   Czas jest sprawą wysoce subiektywną. Godziny, dni, tygodnie czy lata mogą nieść różne znaczenia i mieć różną wartość dla przeróżnych śmiertelnych. Dla przykładu tylko; dwa dni mogą obejmować czas całego życia dla zwykłej pluskwy. Dla tego stworzenia przetrwana minuta może oznaczać wielkie święto lub całkiem sporą podróż. Dla człowieka jedna minuta to określony, krótki przedział czasu – napić się wina, zjeść kawałek chleba czy wymienić w rozmowie kilka zdań.
   Natomiast dla istot prawdziwie długowiecznych – dla elfów na przykład, czy może dla smoków – minuta może minąć dziesięciokrotnie, stukrotnie i ani zainteresowania, ani niepokoju. Taki pojedynczy przedział czasu stanowi tylko moment powolnego nabrania tchu lub też leniwie przepływającej myśli. Nie jest z pewnością czas wystarczający na poważne rozmyślania a już na pewno nie wystarczy go na podjęcie ważnej decyzji.
   A rzecz jeszcze rozwijając, liczenie miesięcy czy lat przez takie byty może również sprowadzić wszystko do nic nie znaczących proporcji. Gdyby porównać wszystko do szalonego tempa ludzkiej egzystencji to okazałoby się, że bardzo długi czas takim istotom upływa na niczym innym jak tylko na mglistym, cichym namyśle.
   Albo też, w przypadku smoków, na nieco dłuższej drzemce.
   I dokładnie to dotyczyło Flayzeranyxa, który właśnie budził się w chłodzie jaskini gdzie przebywał nie zdając sobie sprawy z upływu pór roku ani nawet z liczby lat jakie mogły upłynąć od chwili gdy rozpoczął hibernację. Sam proces powrotu czerwonego smoka do pełnej przytomności był sporym wydarzeniem, takim co to mogło trwać nawet kilka tygodni.
   Dopiero gdy zdołał unieść ciężkie, purpurowe powieki dotąd całkowicie skrywające oczy, odnotował zmieniające się natężenie światła dobiegające z kierunku wejścia do jego legowiska. Poprzez delikatną, wewnętrzną powiekę która wciąż jeszcze okrywała żółte źrenice zdołał jednak Flayze rozpoznać, że te zmiany światła to po prostu dobowy cykla dnia i nocy przechodzących jedno w drugie.
   Leżał bezczynnie i liczył te zmiany mroku przechodzącego w światło. Dotarł do pięciu cykli. I w tej chwili odczuł dręczące pragnienie, w nasadzie języka poczuł suchość jakby tenże był ostrym pilnikiem a dzięki temu poczuł jakby paszczę miał pełną kurzu. Niejasno zaczął też odczuwać pierwsze szarpnięcia głodu odzywające się gdzieś w czeluściach żołądka. Nie miał właściwie żadnego poczucia niezbędności swego przebudzenia, lecz jednak odczuł, że nadszedł już czas by się poruszyć. Powoli Flayze zaczął wstawać. Dźwignął się na czterech mocarnych łapach i podniósł wężowate cielsko, giętką szyję i kręty ogon. Odpadło kilka starych łusek, które teraz znaczyły dno jaskini plamami szkarłatu. Smok zaczął się wiercić a przez całe ciało przeleciał potężny dreszcz, po który jeszcze więcej łusek poleciało na posadzkę. Pozostałe łuski, przynajmniej zaś te, które nosił po ostatnim linieniu, błyszczały jasną czerwienią sugerującą świeżą krew.
   Powoli wspinał się w stronę ledwo pamiętanego wejścia do jaskini, wdrapywał się po pokrytej gruzem posadzce, z płynną gracją omijał przeszkody a uwolniona swoboda i elegancja ruchów powoli uwidaczniała moc drzemiącą w potężnym ciele. Wąchał powietrze, czuł wodę i zieleń więc poczuł też zadowolenie, że nie wybudził się w zimie gdy polowanie - a nawet ugaszenie pragnienia - nie jest łatwe z powodu wszechobecności lodu i śniegu. Zapachy nadlatujące doń z zewnątrz stawały się coraz to bogatsze, poczuł mokre błoto, zapach przelatujących gęsi i wiedział już, że to wiosna.No i jeszcze to słońce jaskrawo świecące w otworze jaskini wprost znad grzbietu wschodniego horyzontu. Flayze opuścił wewnętrzne powieki i jednocześnie okrył wzrok grubymi powłokami zewnętrznych powiek bowiem jaskrawość światła przyprawiła go grymas bólu. Zignorował chwilowy dyskomfort bowiem poczuł dojmujący głód wzmożony dodatkowo wyraźnym zapachem przelatującego jadła.
   Tuż obok wyjścia z jaskini co zresztą świetnie pamiętał, przepływał strumień. Zniżył ogromny pysk prosto w najgłębszą toń jaką mógł tu znaleźć. Po chwili Flayze zaczął pić. Z naturalnej czary ciągnął wodę jednym, długim siorbnięciem. Poniżej strumyk nagle wstrzymał bieg jakby zdumiony nagłym brakiem napływu świeżej wody. Czerwony smok wzniósł łeb a drobne strumyki zaczęły mu wypływać z krokodylej paszczy. Po chwili strumień znów się napełnił, znów został opróżniony.
   Teraz Flayze zaczął wąchać nadlatujący wiatr, poczuł szarpiący trzewia głód. Wabił go znowu zapach przelatujących gęsi. Próbował odtworzyć w pamięci całość otoczenia, pamiętał szerokie mokradła, rozległe bagna ciągnące się u ujścia strumienia nad którym stał. Smok rozłożył ogromne, krwisto czerwone skrzydła. Poruszył nimi w górę i w dół. Rozciągnął i skurczył. Starał się rozluźnić wszelkie skurcze i sploty powstałe w trakcie długiej hibernacji. Ćwiczenia były przyjemne, lecz smok powoli zaczął doświadczać niecierpliwości, gibkość chciał osiągnąć natychmiast. Miast więc dalej ćwiczyć skoczył prosto w powietrze, pchnął potężnie ogromnymi żaglami skrzydeł i poszybował na niewielkiej wysokości. Leciał wzdłuż łożyska strumienia, w dół górskiego zbocza. Miał nadzieję zaskoczyć stado nagłym pojawieniem się nad bagnem.
   Latanie, jak zawsze, było wspaniałe. Na chłód otaczającego go powietrza nie zwracał najmniejszej uwagi. Nawet w nozdrzach czuł już życie. A potem był już na dole, nad rozległym mokradłem, płytkim rozlewiskiem pełnym teraz tłustego ptactwa, całymi tysiącami rozgdakanych i krzyczących ptaków. Flayze obniżył łeb i rykiem radości otworzył paszczę wypuszczając obłok piekących płomieni. Płomień niemal zagotował wodę w rozlewisku i zabił ponad setkę gęsi w ciągu jednej sekundy. Flayze ostro zniżył lot i w końcu osiadł w lepkim mule ignorując całkowicie wrzaski pozostałych ptaków, których stada wystartowały w popłochu brzmiąc całą kakofonią panicznych okrzyków.
   Sprawnymi szponami przednich łap podniósł nadpalone ptaki do paszczy. Po dwa na raz. Chrupał i połykał z czystą rozkoszą gdy gorące soki spływały mu po języku. Nie bardzo podobały mu się brud i błoto okrywające teraz piękne łuski  nim jednak połknął ostatnią z gęsi był już zanurzony w lepkiej mazi po sam brzuch. Tak czy inaczej, żołądek był napełniony a i nastrój wyraźnie złagodniał gdy tylko wypełzł na brzeg i poczłapał do chłodnego strumienia gdzie bystry nurt szybko obmył mu cielsko.
   Był wreszcie gotów by zacząć badać otaczający go świat. Masyw Wysokiego Kharolis wznosił się na południu, czerwieniał teraz jasną purpurą gdy słońce na zachodzie powoli obniżało się do późnego popołudnia. Na północy, co dobrze pamiętał, leżało Pax Tharkas, a dalej już było leśne królestwo elfów Qualinesti.
   Ostatnią zapamiętaną rzeczą był rutynowy lot nad bezmierną przestrzenią pokrytą wieczną okrywą drzewną złożoną z ogromnych sylvanów. Wciąż jeszcze wtedy przyzwyczajał się do faktu, że oto nie niósł już jeźdźca; jego rycerz, mąż zwany Blaricem Hoyle, został właśnie poddany egzekucji przez Lorda Verminaarda za jakiś błąd podczas rabunku Haven. Kiedy tak Flayze szybował bez jeźdźca tuż ponad czubkami drzew para smoków wynurzyła się z chmur i zaczęła pikować w jego kierunku. Ponieważ jednak każdy znany mu smok był aliantem Mrocznej Królowej więc też zbytnio się tym nie przejął. Dopiero metaliczny odbłysk od srebrzystych skrzydeł wywołał odruch alarmu.
   W taki to sposób smoki Paladine wtrąciły się wojny Flayze, by w chwilę później właściwie zakończyć udział czerwonego w tej kampanii. Łuski na plecach Flayze zostały okrutnie potrzaskane mroźnym pociskiem a groźna smocza lanca przebiła skrzydło. Tylko dzięki sprzyjającemu mu szczęściu zdołał umknąć w głębokim nurkowaniu przed oboma srebrnymi wrogami, które w końcu porzuciły pościg za wrogiem i udały się ku bardziej naglącym sprawom.
   Po tej przypadkowej walce Flayzeranyx wrócił na Sanction, by tam spotkać samego Imperatora Ariakasa. Potężny, wężowy stwór został odkomenderowany do Czerwonego Skrzydła, które okupowało w tym czasie większość Solamnii Południowej. Na miejscu miał mu zostać przydzielony jeździec a wtedy miałby wrócić na wojnę i pomścić straty poniesione z powodu nagłego i niemile widzianego wejścia metalicznych smoków do działań wojennych.
   Flayze jednak zdecydował, że tak właściwie ma dość walki. A właściwe ma dość takiej przemocy, która jest niezbędna do przeprowadzenia wielkich planów imperatora. Czerwony samotnik gwałtownie zmienił kierunek lotu na południowy, przeciął fale Nowego Morza by na koniec wylądować na spoczynek w urwistych rejonach Kharolis. Jaskinia, w której się ostatnio tak odizolował była szczęśliwym znaleziskiem z czasów poprzedniej kampanii. W późniejszych czasach stała się bezpieczną kryjówką gdzie mógł przeczekać zamęt wojenny bezpiecznie i wygodnie.
   Flayzeranyx, dokładnie teraz oczyszczony z lepkiego błocka, wzniósł się wysoko w nocne niebo i rozmyślał o losach świata podczas jego dość długiej drzemki. Długo szybował po niebie ocierając się o granicę masywu Thorbardinu – wiedział dobrze, że nawet najbardziej zajadły atak legionów Ariakasa nie zdołałby naruszyć krasnoludzkiej fortecy – i wypatrywał znajomych szlaków i ścieżek w nocnej bryzie. Wyczuł trochę zapachów ludzi i elfów w głębi lasu i na otwartych równinach poniżej jago skrzydeł a także doszedł go kwaśny smrodek wioski krasnoludów podgórskich dobiegający gdzieś z północy.
   Na koniec odnalazł zapach jaszczurczy, którego właściwie cały czas poszukiwał. Poszybował w dół cicho ślizgając się po niebie. Wciąż zbliżał się do źródła zapachu, który przynosił tak wiele znanych i namacalnych wspomnień. Kwaśny dym powiał prosto w nozdrza więc przypuszczał, że poszukiwane przezeń stworzenia zebrały się właśnie wokół ogniska. Rzut okiem na gwiazdy powiedział mu, że świt jest już niedaleki. Osiadł na niskim wzniesieniu i ujrzał tuzin, może troszkę więcej, postaci ludzkiego rozmiaru odziane w opończe i leżące wokół żaru potężnego ogniska.
   Smok zszedł niżej i groźnie popatrzył na samotnego strażnika, który stojąc oparty o drzewo nieledwie drzemał.
- P-p-panie! – wyjąkał smokowiec upuszczając miecz i zrywając się na równe nogi – Wstawać, wy bezużyteczne powsinogi! – warknął na śpiących towarzyszy – Pozdrowić purpurowego władcę!
   Żołnierze smokowców, zaalarmowani wrzaskiem strażnika i szumem skrzydeł lądującego smoka, zrywali się z legowisk mamrocząc i kuląc się na widok wielkiego węża o wąskich, przerażających oczach.
   Flayze poczuł pewne zadowolenie z faktu, że smokowcy zareagowali na jego szacowną obecność instynktownym posłuszeństwem i przerażeniem. Czerwony smok mocno sapnął, dźwięk przypominał grzmiący odgłos dalekiej burzy, z stwory natychmiast padły plackiem na twarz.
- Powiedzcie mi, małe wężyki – syknął starannie artykułując każde słowo – Jakie macie wieści z wojny?
   Strażnik smokowców, najwidoczniej przyzwyczajony do wolniejszego odczuwania czasu przez wielkie smoki, uniósł głowę i spytał:
- Czy chodzi o Smoczą Wojnę, Potężny Panie? O kampanię Lorda Ariakasa?
- Właśnie.
- Smutno powiedzieć, o Wspaniały Ogniotchnący, lecz smoki Paladina i ich okrutne lance przyniosły tragiczną porażkę. Lord zginął a jego armie się rozproszyły.
- Rozumiem – Flayze nie był jakoś strasznie rozczarowany wieściami – A jeśli chodzi o tutejsze ziemie? Kto tu włada?
- Większość tych ziem to dzicz, o Wielkie Smoczysko. I tylko dlatego możemy tu jakoś przeżyć. Na północ stąd są Równiny Dergoth, to teraz jałowe pustkowie. Ale iw zieliśmy spizowego smoka niedaleko stąd, w pobliżu góry wielkiej czaszki.
- Aye, Skullcap.
   Flayzeranyx pamiętał lot nad tym miejscem. Takie wcześniejsze wyprawy zawsze powodowały jego ciekawość. Miał wtedy nawet zamiar wylądować i zbadać to miejsce, lecz jego jeździec nakazał dalszy lot, bez wątpienia poganiany jakimś bezsensownym zagadnieniem tamtej wojny.
- On zuchwały jest, ten spiżowy – sykiem poskarżył się jeden ze sokowców – Ledwie miesiąc temu zabił Dwarfskinnera.
- Aye, zabójca – potwierdzili pozostali.
   Popatrzyli na Flayze z nadzieją a on pojął skąd się wzięła; chcieliby, żeby zabił spiżowego.
- Być może Dwarfskinner może zostać pomszczony – zamyślił się Flayze – Muszę jednak wiedzieć więcej. Ile zim minęło od czasu pojawienia się metalicznych smoków?
- Cztery, Wielki Płomienny – odparł strażk, który zresztą gadał najwięcej – Ostatnie jak tylko śniegi stopniały.
- Dobrze – odparł Flayze z nutą satysfakcji w głosie.
   Oznaczało to, że od pewnych ważnych spraw minęło już wystarczająco dużo czasu; na przykład od jego nieposłuszeństwa wobec rozkazów Ariakasa, żeby fakty takie stały się całkiem nieważne. Z drugiej jednak strony patrząc to takie późne skutki minionej wojny, jak chaos i przemoc z pewnością jeszcze szerzyły się po świecie. Egzystencja czerwonego smoka mogła dzięki temu stać się łatwiejsza.
- Czy może wasza wspaniałość popróbuje suszonego mięsa? – z wyraźną niechęcią zaproponował jeden ze smokowców.
   Flayze parsknął pogardliwie. Popatrzył na chuderlawego smokowca i wspomniał niedawny posiłek na bagnach.
- Nie – odparł krótko – Odlecę teraz … no i muszę rozejrzeć się za łuskami ze spiżu.

janjuz - 2016-11-05 18:01:07

Rozdział 15
Dwie czaszki
356 AC
Trzeci Kirinor, Yurthgreen
Przypomniawszy sobie lokalizację Skulkap Flayze poleciał przed siebie z nieomylną precyzją. Głęboko w brzuchu zadudnił mu puls a umysł zapłonął myślami i chętką do natychmiastowej bitwy. Spiżowy smok! Żaden z metalicznych smoków nie dorównywał mu gorącym temperamentem i żaden też nie był bardziej irytujący dla przepięknych smoków chromatycznych, takich jak sam Flayzeranyx. Myśl o brutalnej bitwie, o zabójstwie w jej następstwie przyprawiła go niemal o szał radości a szerokie skrzydła gnały na północ w promieniach poranka.
   Nisko nad Równinami Dergoth zalegała brązowo szara mgła. Dyszący ogniem smok siłą woli musiał odganiać poczucie że oto leci przez królestwo eteru, miejsce gdzie brak materialności i granic. Od czasu do czasu opary się rozpraszały pozwalając dojrzeć popękaną i potrzaskaną ziemię poniżej. Tyle wystarczało Flayze, by zyskał pewność co do poprawności azymutu lotu. Parł więc do przodu tnąc chmury oparów ostrymi skrzydłami i gładkim ciałem.
   Umiałby wznieść się ponad okrywę mgły, lecz pozostawanie w ukryciu dzięki oparom wyraźnie mu odpowiadało. Pamiętał, że przewijająca się pod nim równina była monotonna i płaska, nie było tam żadnych pionowo sterczących przeszkód, które wychylając się nagle z mgły mogłyby stanowić zagrożenie. A na dodatek, jeżeli naprawdę w Skullkap był spiżowy smok to Flayze nie czuł się zobowiązany to dawania mu ostrzeżenia przed swoim zbliżaniem.
   Inne czerwone smoki, co Flayzeranyx dobrze wiedział, podeszłyby do tej sytuacji inaczej. Prawdopodobnie część z nich skryłaby lot za czarem niewidzialności. Inne pewnie zmieniłyby swe doskonałe kształty czarem polimorfizmu i leciałyby jako upierzone orły czy kondory. Parsknął pogardliwie uznając postępowanie za obraźliwe. Podobnie do całej reszty smoczego klanu Flayze miał w swym arsenale mnóstwo magicznych zaklęć. Teraz jednak, podobnie zresztą do całej reszty długiego życia, rzucaniem zaklęć po prostu pogardzał. Miast tego wolał prawość gorących płomieni, wiarygodność potężnych ścięgien i ostrych, rozdzierających szponów i kłów.
   Zanim jeszcze słońce zaczęło rozpraszać mgłę czerwony smok był już tylko kilka mil od góry ukształtowanej na obraz czaszki, materializującej się powoli w niezbyt wielkiej odległości. Nadlatywał do tej góry od frontu. Leciał na wysokości równej wielkim wgłębieniom na klifie góry, przypominającym nieco oczodoły prawdziwej czaszki. Okrągła kopuła ukształtowana z gładkiego, biało szarego kamienia stanowiła szczyt góry. Całość gmaszydła była cicha i złowieszcza.
   Podleciał bliżej, lecz nie dostrzegł żadnego śladu ani żadnego mieszkańca. Nic nie było w rozwartej gębie stanowiącej wejście do jaskini na poziomie ziemi – coś jak „usta” czaszki – ani na wielkich nawisach rozpiętych na urwistym klifie jak nadnaturalne kości policzkowe. Żadne z trzech wejść nie było dość duże by pomieścić wyrośniętego smoka więc Flayze nie nie zdecydował się na najmniejsze rozluźnienie uwagi i ostrożności. Miast tego  położył się na skrzydło i zakreślił w powietrzu szerokie koło wokół całej dziwnej budowli. Będąc bardziej z jej tyłu dobiegł go, chyba od strony Skullkap, cień zapachu siarki, jakby ciepłej siarki i nieco wilgotnej, a to już ważny ślad wskazujący na spiżowca i potwierdzający raporty smokowców.
   Flayze natychmiast rozpoczął ostre nurkowanie wprost przed koszmarną górą. Jednocześnie wyryczał wyzwanie i splunął chmurą ognia, która spenetrowała wszystkie trzy wejścia do poszramionej góry. Następnie gwałtownie skręcił i zaczął zataczać ciasne koła aż w końcu przystanął na gładkim, okrągłym występie.
   Wystrzelona przezeń chmura ognia nie zdążyła się jeszcze rozproszyć na poszarpanych skałach a już lico Skullkap eksplodowało sykiem powietrznego bąbla, gorącym pociskiem wyrzuconym na zewnątrz, wylatującym z lewego oczodołu czaszki i rozszerzającym się w przestrzeni przed górą. Flayzeranyx przygotował się do skoku. Spodziewał się, że przeciwnik wypadnie z tego samego otworu.
   Spiżowy działał jednak przez zaskoczenie. Wystrzelił z prawego oczodołu i ostro skręcił w prawo. Odleciał. Czerwony skoczył  za nim ziejąc ogniem, lecz zdążył tylko zobaczyć koniec ogona spiżowego znikający za zboczem góry.
   Flayze zareagował błyskawicznie choć całkiem instynktownie. Poleciał w górę szybkim, spiralnym lotem tuż ponad okrągłym sklepieniem Skulkap. I nagle spiżowy był tuż a jego paszcza ziała naprzeciw. Metaliczny smok próbował tej samej taktyki, lecz czerwony był szybszy. Śmiertelnie groźna kula ognia otoczyła przeciwnika Flayze, potrzaskała łuski wokół głowy i zagotowała gałki oczne w oczodołach.
   Dwa smoki zderzyły się z trzaskiem pazurów i kłów, lecz spiżowy został właśnie oślepiony i poważnie poraniony więc nie mógł już efektywnie atakować. Flayze dopadł giętkiej szyi przeciwnika i chwycił ją przednimi szponami a potem zadał jedno, miażdżące ukąszenie. Oba cielska, splątane niemal jak ciała kochanków, padły na zakurzone podłoże. Chwilę jeszcze wiły się i trzęsły aż wreszcie zapadła bezbrzeżna cisza.
   Z ziemi powoli podniósł się jeden łeb – łeb okryty łuskami w kolorze jaskrawej purpury – i oderwał od martwego cielska przeciwnika. Flayze się wykręcił i powoli wyplątał z węzła smoczych ciał. Chciał się pozbyć odoru siarki. Jedno pociągnięcie nosem potwierdziło; spiżowy jest kompletnie martwy.
   Po chwili czerwony smok skierował się w stronę góry. Zaczął już zabawiać się myślą, że uczyni z niej swe legowisko. W rzeczy samej, odstraszający obraz skalnej czaszki obiecywał wspaniałe miejsce dla czerwonego smoka. Poczłapał przez wejście w którym głęboko się schylić pod stalaktytami, które opadały w dół jak kamienne kły.
   Szybko przebył niewielką szerokość jaskini. Zdumiał go tylko jeden przedmiot zalegający na gładkiej posadzce. Flayze spojrzał na przedmiot z ukosa i stwierdził, że jest to czaszka – ludzka czaszka. Zaskoczony smok podniósł ją i trzymał teraz w potężnych przednich szponach. W kościanym przedmiocie wyczuwał pulsującą magię a jednocześnie poczuł nieodparty impuls by natychmiast opuścić jaskinię.
   Wypadł szybko na zewnątrz. Obejrzał się za siebie i krytycznym okiem popatrzył na górę. Stwierdził, że jak na smoczą kryjówkę to ma za dużo wad. Najgorsze zaś jest to, że znajduje się pośrodku niczego, w samym sercu pustyni. Każde wyjście i przyjście mogłoby być obserwowane, w pogodny dzień nawet z wielu mil.
   Nie, zdecydował jednak, ponownie wznosząc się w powietrze, lepiej znaleźć inną jamę. Lepsze miejsce od tego z pewnością się znajdzie i to niezbyt daleko. Można nawet wrócić do jaskini w której poprzednio hibernował.
   Przez cały czas trzymał kawałek kości w potężnych szponach. Z powodów, których nawet on sam nie za bardzo rozumiał, był kompletnie zdecydowany zatrzymać czaszkę.

janjuz - 2016-11-07 10:21:36

Rozdział 16
Okno w czasie
374 AC
Czwarty Bracha, Paleswelt
   Flayze z łatwością zadomowił się w spokojnych głębiach jaskini. Woda wylewała się wąskim kanałem po wysokiej ścianie jaskini, spływała w dół radosnym strumykiem po stromym zboczu by z pluskiem wpaść do krystalicznie czystego basenu. Nadmiar wody wypływał zeń po nachylonym głazie po czym znikał w czeluściach niższych kawern. Rozpryski wody na pobliskich głazach były zwodniczo ciemne, lecz nagły syk pary szybko dowodził, że głazy były w rzeczywistości strasznie gorące.
   Flayze dobrze wiedział, że gdyby tak wpadło mu do głowy rozłupać jedną z niżej położonych skał na pół to napotkałby w środku samo jądro ogniście czerwonej i śmiertelnie groźnej lawy. Wiedział o tym ponieważ zrobił to już i to nie jeden raz. Radością napełniała go groza swej jaskini, ta płynąca powoli skała napełniająca niższe poziomy tajemniczych głębi.
   Legowisko na którym zwinął się potężny smok było właściwie wysepką skalną otoczoną przez czarną przestrzeń. W całej głębi tej czerni sączyła się lawa a od czasu do czasu ze szczelin skalnych strzelała gorąca piana obmywająca wyższe głazy po tylko, powoli spłynąć w dół kawerny.
   Odkrył tą jaskinię coś z dziesięć lat temu. Właściwie to niedługo po opuszczeniu jamy, do której się udał by uniknąć zakończenia Smoczej Wojny. Tamto miejsce okazało się jednak zbyt blisko położone Throbardinu. Ta jaskinia natomiast jest dużo większa i leży daleko na południe i na zachód górując nad Równinami Pyłu z samego końca Łańcucha Kharolis. Klimat na zewnątrz był troszkę zbyt mroźny, przynajmniej jak na smocze przyzwyczajenia, lecz Flayze znajdował wielką przyjemność z ciepła płynącego z niższych jam. Pozostawanie w tej jaskini w trakcie najzimniejszych miesięcy zimy całkowicie go zadowalało. W tej porze lodowaty jęzor Lodowca Icewall sięgał prawie do samej Zatoki Góry i tam trzeszczał i kruszał na fundamencie górskiego masywu.
   Teraz jednak znów była wiosna a Flayzeranyx czuł się zniecierpliwiony, gotów do lotu, do rabunku i mordu. Jak przystało jednak na prastarego i dostojnego smoka najpierw musiał wszystko zaplanować.
   Ogromne, żółte oczy z czarnymi, szeroko teraz otwartymi w ciemności, źrenicami popatrzyły po wspaniałym ogromie ognistej jaskini. Poza bulgocącą w pobliżu lawą dostrzegał groteskowe kształty, gładkie i płynne formy zamierające w kształty określane przez stopioną skałę, która chłodzi się i zastyga w kamień. Dym wypełniał powietrze a kilka głębszych nisz oświetlały mnie lub więcej permanentne płomienie jarzącej się lawy lub jasnych, strzelistych wybuchów gazu.
   Z jednej z takich nisz patrzyły nań czarne oczodoły. Zaskoczony smok kwaśno zachichotał. W okolicznych niszach zalegało już sporo skarbów: stosy stalowych i złotych monet, stalowa broń wytworzona przez krasnoludy, kamienie szlachetne i klejnoty o wielkiej wartości i niezmierzonym pięknie. Właściwie każdy ze zgromadzonych przedmiotów posiadał nieodłączną wartość lub też czyste piękno daleko przewyższające kawałek wysuszonego gnata. Smok cenił wszystkie zgromadzone skarby, żadnego jednak nie cenił tak wysoko jak czaszki, którą zdobył w Skullkap po bitwie ze spiżowym smokiem. Smok nie miał pojęcia co też w tym kościanym artefakcie było tak przykuwającego uwagę; pojmował po prostu, że daje mu poczucie mocy i dobre samopoczucie. Podniósł się i rozłożył skrzydła, było wtedy trochę łatwiej podnieść się przed skokiem przez fosę płynnego kamienia. Przysiadł odpocząć przed czaszką. Kucnął i wpatrzył się w czarne oczodoły.
   Znowu poczuł to samo, to samo poczucie, że ta rzecz i on sam mają coś wspólnego. Takie poczucie, że czaszka chce do niego przemówić, że chce mu zakomunikować coś niezwykle ważnego.
- I o co chodzi, moja czaszeczko? Pokaż mi… powiedz coś! – naciskał ostrym sykiem niesionym przez płomień z paszczy.
   Odpowiedzi, jak zwykle zresztą, nie było. Flayze sięgnął ostrożnie i delikatnie podniósł czaszkę. Obejrzał ją z każdej strony, śmignął rozwidlonym językiem w jej usta i przez puste oczodoły. Czuł, że kryje się tu gdzieś jakaś tajemnica, że jest tu ukryty jakiś skarb do którego powinien umieć dotrzeć i go zrozumieć.
   A mimo to, chociaż już od ponad dwudziestu lat miał tą czaszkę to nadal nie był w stanie nauczyć się jak uwolnić zamknięte w niej tajemnice. Oczywiście próbował już wiele razy. Być może magia mogłaby pomóc w rozwiązaniu zagadki, lecz Flayze, jak zwykle, pogardzał magią, uważał wciąż, że używanie arkanów magii to narzędzie słabych.
   Jakiś niewytłumaczalny impuls kazał mu podnieść czaszkę i umieścić ją na czubku własnej głowy  z bezoką twarzą zwróconą do przodu.
   I nagle, po raz pierwszy, poczuł jak objawia się moc artefaktu.
   Nagle nie widział już swej jaskini, nie czuł smrodu rozgrzanych głazów ani kwaśnego odoru siarki w powietrzu.
   Miast tego patrzył na kompletnie inne miejsce.
   Był to nieduży, ufortyfikowany dwór usytuowany na skalistym wzgórzu. Rodzaj terenu sugerował graniczne ziemie Kharolis, Flayze nie umiał określić dokładnej lokalizacji. Był zdezorientowany i zaintrygowany. Nagle perspektywa widzenia dla smoka uległa zmianie, jakby zwinęła się do wewnątrz, przeszła przez ściany jakby ich wcale nie było i oto był wewnątrz. Był w pokoju pełnym ludzi, tuzin ich albo i więcej, ludzi wyglądających bardzo groźnie. Wojownicy, najpewniej bandyci, sądząc po różnorodności obszarpanych strojów, potarganych włosach i zmierzwionych brodach. I chociaż znajdowali się teraz wewnątrz, w miejscu najwyraźniej całkiem bezpiecznym, to i tak każdy z nich był w pełni uzbrojony.
   Jeden z nich, mężczyzna najwidoczniej dobrze zadbany, młody i przystojny, stał osobno. Pozostałych obdarzał spojrzeniem ledwo skrywanej tolerancji. Flayze wyczuł, że pomimo oczywistej młodości ten właśnie mężczyzna jest tu przywódcą. Coś było takiego w osobie młodego człowieka, co przyciągnęło mocniej uwagę smoka. Flayze poczuł mocny, gorący puls krwi i magii, rytm bijący spod sztywnego, skórzanego pancerza skrywającego koszulę mężczyzny. Perspektywa wzroku smoka poszła nieco dalej, spojrzał przez materiał odzienia i ujrzał krwawy kamień. Klejnot wyglądał na duży. Smok wyczuł jego potęgę… oraz jakąś nić wiodącą do czaszki wciąż jeszcze spoczywającej na smoczym łbie.
   Flayze zdecydował, że ta banda nie jest zbyt interesująca. Któregoś dni, niezbyt odległego, odnajdzie ich. Pewnie ich zabije a może zabierze krwawy kamień. Snując te rozważania poczuł pewną niechęć, zupełnie jakby czaszka nie chciała, żeby atakował… a w każdym razie, nie w sposób narażający klejnot na niebezpieczeństwo. Z drugiej strony, smok mógł wymyśleć jakiś sposób, żeby ci ludzie stali się dlań użyteczni.
   Uwaga smoka została nagle przeniesiona, odciągnięta od krwawego kamienia, od dworu a nawet doliny w Kharolis. Po chwili czuł się już jak w ostrym nurkowaniu a potem niskim locie wzdłuż brzegów nieznanej rzeki aż wreszcie zawisł nad niewielką wioską zamieszkaną przez ludzi.
   Jego uwaga został przykuta do dużego domu znajdującego się w samym centrum wioski. To tam kryło się zagrożenie dla niego, właśnie w tym domu, groźba, której czerwony smok nie potrafił rozpoznać. Zdawał sobie sprawę z tego, że to czaszka pokazuje mu zagrożenie, że to czaszka nakłania go do działania. Zdawał sobie niejasno sprawę z faktu, że niebezpieczeństwo groziło czaszce, nie smokowi, lecz i tak stanowiło afront wobec smoczej dumy.
   Flayze warknął i podniósł łeb. Czaszka spadła a czar, który trzymał go w szachu, uległ zerwaniu. Złapał skarb w szpony i z powrotem umieścił na naturalnym podium, jakie dla niego przeznaczył. Był zniecierpliwiony, zaniepokojony i zdumiony wszystkim co właśnie ujrzał. Ten mężczyzna w dworze, jak podejrzewał, odegra jeszcze jakąś rolę w jego przyszłości. Któregoś dnia go odnajdzie i nagnie do swej woli.
   Pierwsza jednak była sprawa tej wioski. Alarmujące sygnały wszelkiego rodzaju galopowały przez smoczy łeb, gdy tylko pomyślał o tamtym miejscu. Flayzeranyx nie rozumiał natury zagrożenia, lecz je umiał rozpoznać gdy już je ujrzał. A za takim rozpoznaniem zawsze szedł bodziec do działania.
   Wioskę trzeba będzie zniszczyć.

janjuz - 2016-11-07 17:40:44

Rozdział 17
Dzień ognia
374 AC
Czwarty Misham, Paleswelt
   Danyal popędził w dół po drabinie złażąc ze słomianego posłania w stodole służącej za sypialnię jemu i jego bratu, Wainowi. Wain, matka i ojciec Danyala byli już na zewnątrz wykonując wszystkie gospodarskie obowiązki – dojenie krów, wyganianie owiec na pastwisko i pewnie też zbieranie żółwi z pułapek na brzegu strumienia.
   Chłopak czuł się prawie winny z powodu dreszczu frajdy jaki przeleciał mu po plecach, gdy pomyślał o swych obowiązkach na dziś. Jego „obowiązkiem” było pójść na ryby i złowić dość tłustych pstrągów na wieczorny posiłek – a nawet więcej, jeśli się tylko da. Och, z pewnością była to użyteczna robota, nie ma dwóch zdań, dla całej rodziny a nawet i reszty niewielkiej wioski Waterton. Co jednak jest o wiele ważniejsze, wędkowanie było dla Danyala najwspanialszą sprawą, najlepszym zajęciem na całym Krynnie.
   Chłopak, oczywiście, brał udział i w innych gospodarskich pracach. Już tam Brian Thwait, najważniejszy człowiek we wsi, dopilnował by synowie, Wain i Danyal, pracowali równie ciężko jak każdy inny. Na zmianę pomagali przy pułapkach, zbierali ziemniaki z pola, pilnowali owiec czy też doili jedyną krowę, która była najoczywistszym znakiem wysokiego statusu całej rodziny Twait w wioskowej społeczności.
   Chłopcy nawet wędkowali na zmianę, co Danyal sobie szybko uzmysłowił. Nie powinien więc czuć najmniejszych skrupułów, że teraz na niego wypadł dzień by utopić jednego robaka, może nawet dwa. Uczciwie mówiąc, co przyznał ze skromnie skrytym uśmiechem, nie czuł żadnych wyrzutów sumienia.
   Wędka z wierzbowej gałązki była zaraz za domem, sprawdził jeszcze żyłkę z bydlęcych jelit czy nie ma jakichś nierówności. Giętkie drzewce, które przerastało chłopaka pewnie ze trzy razy, wywijało w przód i w tył zadowalająco. W kieszeni Danyala spoczywało kilka haczyków skrupulatnie wyostrzonych przez ojca wczorajszego wieczoru. Miał też sakiewkę pełną tłustych gąsienic, które nakopał kilka wieczorów temu w pełnym blasku srebrnego Solinari. Na koniec złapał kosz na ryby, który wisiał na haku obok jedynych w tym domu drzwi.
   Sięgnął do pasa by poszukać zaczepienia dla kosza na ryby i wtedy przypomniał sobie, że właśnie wczoraj pękł pasek z palonej skóry, który zawsze nosił. Kawałek sznurka wystarczyłby do podtrzymania spodni, ale już koszyk – zwłaszcza jeśli po szczęśliwym połowie będzie pełny ryb – wymagał czegoś mocniejszego. Odłożył na razie wędkę i zawrócił do domu.
   Światło słońca odbiło się od srebrnej ozdoby po przeciwnej stronie pokoju. Danyal spostrzegł pas ojca wiszący na honorowym miejscu nad peleryną. Zdawał sobie świetnie sprawę z tego, że to nie pas był przedmiotem dumy ojca – to srebrna sprzączka, pamiątka rodziny od całych pokoleń, cenny przedmiot noszony przez przodków Danyala.
   Chłopak zawachał się przez moment. Wiedział, że sama ważność tak cennego przedmiotu jak srebrna sprzączka sugeruje, żeby poszukał innego sposobu na zamocowanie kosza. Tyle, że letni wiatr już się podnosił. Niezadługo pstrągi pójdą głębiej, żeby przeczekać najjaśniejszą porę dnia.
   Podjął decyzję. Szybkim ruchem ściągnął pas, przeciągnął go przez pętle kosza i zacisnął w talii. Na koniec jeszcze chwycił kawałek wełnianego koca i przewinął go przez pas; jakby go kto pytał po co mu koc to zawsze może odpowiedzieć, że chce mieć na czym usiąść.
   Nawet i z maskującym kocem miał jednak nadzieję, że nikt go nie zauważy gdy wychodził na zewnątrz i starannie zamykał za sobą drzwi. Złapał wędkę i potruchtał ścieżką, która prowadziła poza wioskę, prosto w kierunku urwistego brzegu opadającego prosto do strumienia. Kiedy tak pośpiesznie truchtał zdążył jeszcze usłyszeć wybuchy śmiech w wiosce, wiedział więc, że część mieszkańców depcze teraz winne grono w wielkich kadziach na wino.
   Młody wędkarz był zadowolony, że wszyscy wokół wydają się być bardzo zajęci. Mimo wszystko pobiegł ścieżką wzdłuż tylnego ogrodzenia stajni kowala. Wiedział, że tam raczej nikogo nie spotka. Zaskoczyło go rozzłoszczone rżenie, lecz szybko dał nurka w bok gdy wielki, czarny koń po drugiej stronie ogrodzenia stanął dęba. Zwierzę parsknęło i walnęło w ogrodzenie kopytami okutymi w stalowe podkowy. Danyal ledwo zdążył odskoczyć przed ciosem.
- Więcej szczęścia następnym razem, Zmoro – mruknął z cicha.
   Nerwowo potrząsnął głową przyznając, że złośliwy koń kowala nieźle go wystraszył – jak zresztą każdego, kto zbliżył się zbytnio do niewielkiej zagrody.
   Pobliski las i strumień kusiły mocno więc po minucie wioska była już poza zasięgiem wzroku skryta za wierzbami topolami, które obrastały oba brzegi strumienia. Danyal skierował się w stronę pierwszego z całej kolejki głębokich dołów strumienia, gdzie zarówno on jak i brat doświadczali niezłych połowów. Jeśli najbliższy z nich nie da jakiejś porządnej zdobyczy w postaci wygłodniałej ryby  to przetnie strumień na drugą stronę po prowizorycznym moście ze starej wierzby, która padła na oba brzegi już rok temu. Z drugiego brzegu był łatwiejszy dostęp do kolejnych głębi. Może i trudniej tam było zarzucić wędkę, lecz i połów bywał tam znacznie obfitszy.
   Przez kilkanaście minut kręcił się pomiędzy pocętkowanymi słońcem drzewami, obserwował refleksy słońca na wodzie, wąchał chłodną wilgoć czystego strumienia. Błękitno zielone wody skrywały, o czym dobrze wiedział, sporo ryb. Podchodził więc do brzegu ostrożnie, w pochyleniu, cicho byle tylko nie spłoszyć zdobyczy.
   Cień, który nagle się nad nim przesunął poruszał się za szybko jak na chmurę i był zbyt wielki jak na ptaka. Danyal spojrzał do góry i z wrażenia klapnął na tyłek. Ogarnęło go niewysłowione zdumienie na widok potężnego, czerwonego smoka. Został wręcz porażony nadlatującymi falami smoczego strachu. Mógł się teraz tylko gapić, trząść i czuć, jak wnętrzności zmieniają mu się w wodę.
   Smok szybował niziutko, tak nisko, że koniuszek ogona potwora wił się pomiędzy czubkami najwyższych topól. Pierwsza świadoma myśl Danyala dotyczyła własnego bezpieczeństwa, był bezpieczny. Smok przelatywał nad nim nawet nie zwróciwszy na niego uwagi.
   Druga myśl dotyczyła wioski.
- Mama! Ojciec! Wain! – wrzasnął.
   Skoczył z wrzaskiem na równe nogi i już po chwili biegł ile miał sił w nogach. Desperacko gnając w stronę wioski porzucił wędkę, przeszkadzała w biegu, gnał do ludzi w wiosce, którzy byli wszystkim co znał na całym świcie, byli jego światem.
   Przebiegł może ze czterdzieści kroków gdy usłyszał pierwsze krzyki, wrzaski przerażenia, które brzmiały nawet głośniej od jego własnego krzyku. Nie pokonał jeszcze połowy odległości dzielącej go od domu gdy powietrze wypełnił odór sadzy i popiołu. Letnie powietrze zrobiło się ciężkie.
   Kiedy już wskoczył na urwisko i minął ostatnie drzewa, pognał ścieżką na tyłach domostwa kowala, ujrzał coś co mogło stanowić tylko pozostałość koszmarnej wojny.
   Dym gęstniał w powietrzu, zatykał oczy i nozdrza. Jeszcze gorszy był żar, który uderzył wręcz fizycznie w twarz i zmusił do zatrzymania, otoczenia się własnymi ramionami w próbie ochrony skóry przed piekącymi płomieniami, grożącymi spaleniem skóry na czele i na policzkach. Zmrużył oczy próbując dostrzec cokolwiek przez dym i łzy.
   Wyglądało, że płonął już każdy budynek we wsi a większość z nich przypominała już raczej podpałkę. Ciała – trupy sąsiadów, rodziny! – były porozrzucane wszędzie, wiele krwawiło jeszcze ze strasznych ran, inne były popalone nie do rozpoznania śmiertelnym ogniem. Zatoczył się w bok i rzucił wzrokiem w stronę głównego placu. Kadzie pełne grona zostały potrzaskane a rozlane, czerwone wino wytworzyło koszmarny dywan dla rozdartych i potrzaskanych ciał leżących pomiędzy szczątkami.
   Ogromne, szkarłatne skrzydło przecięło kłęby dymu nad jego głową. Danyal padł na ziemię i panicznie poczołgał się pod strzaskane drzwi szukając jakiegoś schronienia. Widział jeszcze wijący się ogon smoka gdy bestia odlatywała w kierunku północnym. Wracała w kierunku z którego Danyal obserwował jej przylot.
   Danyal wstał powoli i ostrożnie. Ognie jakby troszkę przygasły choć twarz wciąż go piekła z powodu otaczającego go żaru. Poszedł skrajem pobliskiego budynku, minął zniszczenia i schronił się pod drzewami w pobliżu brzegu rzeki.
   Coś poruszyło się w pobliżu i chłopak odskoczył wstecz. Padł na poszycie gdy wielki, czarny kształt wyłonił się z płonących resztek kuźni. Widział świecącą skórę, dzikie oczy i wtedy też zauważył okrutną dziurę świeżo zadanej rany, wciąż jeszcze krwawiącą na barku spanikowanego zwierzęcia.
- Zmora! – wrzasnął gdy koń zanurkował tuż obok i ślizgając się pogalopował za zakole strumienia.
   Chłopak nie był zaskoczony, że przerażony koń zignorował jego krzyk.
   A potem dopadła go panika równie głęboka jak przerażenie, które napędzało konia. Danyal odwrócił się tyłem do wioski. Bez najmniejszej świadomej myśli, bez  świadomości własnych ruchów poczuł jak stopy same niosą go wzdłuż strumienia. Byle dalej od ruin, daleko od wszystkiego co było dotąd całym jego życiem.

janjuz - 2016-11-10 20:25:33

Rozdział 18
Popioły
374 AC
Czwarty Misham, Palesivelt
   Stopy Danyala tłukły o gładkie piaski szlaku. Zaufał raczej podświadomej pamięci terenu, żeby omijać kamienie korzenie sterczące co i rusz pod nogami. Z całą pewnością nie był w stanie dostrzec przeszkód; oczy miał wciąż zalane łzami a umysł nie potrafił odpędzić jednego obrazu: pamiętał kształt ciała dziecka, kogoś w wieku podobnym do niego, spalonego na węgiel i rozciągniętego na ziemi. Dziecko wyciągało ramiona w stronę obrzeża wioski, w stronę strumienia, do Danyala osobiście.
   To ostatnie wspomnienie wrzeszczało do niego, całkowicie opanowało jego umysł. Ktoś usiłował do niego sięgnąć, desperacko potrzebował jego pomocy a jego tam wtedy nie było.
   W tym pierwszym, straszliwym obrazie nie zidentyfikował żadnego ciała, lecz i tak oczy zalała mu nowa fala łez na samą myśl, że każde z tych ciał może być ciałem ojca, matki albo Waina.  A jeśli nie było ich tam, na tym placu wioskowym, to z pewnością zostali zabici w potrzaskanej stodole lub w zwęglonych resztkach pozostałych zabudowań. Po prawdzie, to Danyal wcale nie chciał tego dociekać. Jedyną ulgą był teraz bezrozumny bieg przez zalesione brzegi strumienia.
   W końcu jednak wysilone płuca i kłujący ból w boku zdołały zmusić go do zwolnienia tempa biegu. Zaczłapał zmęczony, potknął o wystający korzeń wierzby, zatoczył jeszcze parę kroków i padł. Leżąc na ziemi zaczął szlochać póki starczyło mu łez, póki dyszący oddech nie zmienił się w ciężkie, bolesne spazmy. Przejrzał na oczy. Gapił się bezmyślnie na pokręcony pień starej wierzby, widział błyski świetlnych refleksów odbitych od kamienistego strumienia.
   W odrętwieniu usiłował jakoś przyswoić fakt, że jest to wciąż ten sam strumień jaki widział dzisiejszego ranka. To jednak wyglądało na kompletnie niemożliwe. Żałoba gdzieś uleciała a to był z kolei fakt, który bardzo go dziwił. Jak tak się nad tym zastanawiał to zorientował się, że nie czuje nic, żadnych uczuć żadnego rodzaju. Leżał tak przez czas, który wydawał się być strasznie długi. Myślał o rzeczywistości zaskoczony, że nie płacze. Że się nie boi.
   I nie jest zły.
   Kiedy już zebrał sił na tyle by, wspierając się na rękach kolanach, obrócić się i usiąść oprzeć plecami o gładką korę drzewa mógł już spokojnie obserwować wodę. Poznawał to miejsce, zdumiewało go, że tak szybko dotarł aż tak daleko biegnąc brzegiem strugi. W rzeczy samej minął wszystkie pstrągowe głębiny, których poranne odwiedzenie wydawało się teraz tak bardzo odległe. I teraz jakaś ryba się rzuciła obdarowując świat pięknym błyskiem srebrnych łusek odbijających się w słońcu i rozsyłając na boki tęczową kaskadę kropli nim wreszcie plasnęła z powrotem do wartkiego nurtu.
   Danyal, co było co najmniej dziwne, wcale nie czuł głodu. Tyle, że w tej samej chwili odczuł, że gardło ma kompletnie wysuszone. Dźwignął się ciężko. Pokuśtykał w stronę brzegu i omalże nie wpakował się głową do wody. Powierzchnia strumienia tańczyła i nurzała się w sposób, jakiego nigdy wcześniej nie zauważył. Ostrożnie opuścił złożone  w czarkę dłonie, podniósł je po napełnieniu krystalicznie czystą wodą i ciągnął łyk za łykiem. A potem jeszcze raz, i jeszcze.
   Jak tylko zaspokoił pragnienie i wydmuchał nos zaczął się rozglądać po rozświetlonej słońcem dolinie. Jakoś dotarło do jego umysłu, że oto musi podjąć decyzję, co ma dalej ze sobą zrobić. Pomyślał znowu o wiosce i wtedy oddech znów stał się nierówny a kiedy na dodatek potrząsnął mocno głową to całe odrętwienie wróciło natychmiast. Zgroza, z jaką miał do czynienia, przeganiała wszelkie, inne doznania.
   Znowu starł się z koniecznością podjęcia jakiejś decyzji. Zdawał sobie sprawę, że pozostać tu nie może choć jakaś niewielka cząstka umysłu spierała się z nim sugerując, że mógłby tu paść na ziemię i zasnąć, i spać aż do śmierci.
   Tyle, że gdzie miałby pójść? Co miałby jeść, jak miałby żyć? Z nagłym błyskiem nadziei pomyślał o wędce. Wiedział, że musiał ją zgubić w tym samym czasie, gdy po raz pierwszy ujrzał smoka. Stopy same wróciły na szlak i ruszyły wstecz po śladach zdumione jakby, że zdołały zabiec aż tak daleko.
   Sporo czasu minęło nim dotarł do wędki a wtedy dopadł go kwaśny smród spalonej wioski. Kruki pozdrawiały już się nawzajem ze szczytów okolicznych drzew a potem jeszcze zobaczył krążące wysoko na niebie sępy. Podniósł wiotką, wierzbową wędkę. Ponownie pomyślał o wiosce, o takiej jak ją widział ostatni raz i przyrzekł sobie jedno, ani kroku dalej do wsi. Oczy znów wypełniły się łzami, potrząsnął głową sfrustrowany gdy dręczące, bezrozumne  pytanie znowu zapadło w myśl.
   A jeśli ktoś tam przeżył, cudem ocalał z tej kawalkady ognia i zniszczenia – osoba może ranna, może nawet ciężko ranna, ktoś potrzebujący pomocy?
   Zaśmiał się krótkim, gorzkim szlochem. Wiedział, że cały ten pogląd jest niedorzeczny. Zniszczenie było zbyt potężne. A jednak. Zdał sobie jednak sprawę, że nie może odejść, nie może pozostawić tego miejsca póki się całkiem nie upewni.
   Powoli i z wahaniem jednak ruszył naprzód,  szedł najpierw wokół zakola rzeki by potem odejść od strugi, zatrzymał się na moment by delikatnie oprzeć wędkę o pień sękatej wierzby a potem wspiąć się po urwisku, które oznaczało koniec drzew. Był nawet wdzięczny, że dym wypełniający powietrze wznosił się do góry z niezliczonych belek i spopielonych fundamentów. Dzięki temu widział na raz tylko niewielki wycinek całego obrazu.
   Na sam początek skierował kroki w stronę własnego domu, największego budynku we wsi. Trudno było rozpoznać dobrze pamiętany budynek wśród pokręconych resztek, potrzaskanych kamieni i zwęglonych, porozszczepianych belek. Zobaczył kamienie brukowe na frontowym podejściu oraz jamę pełną czarnych pni, którą usiłował nazwać piwnicą.
   Ale chyba nie była nią, no nie mogła być. To musiało być jakieś dziwne miejsce, jakiś punkt piekielnego królestwa, które tylko powierzchownie przypominało miejsce, w którym Danyal spędził pierwsze czternaście lat życia.
   Warsztat kowala był rozpoznawalny dzięki kowadłu i palenisku kuźni, które wciąż stały pośród spopielonego drewna i potrzaskanych kamieni murowanych ongiś ścian budynku. Danyal zatoczył się wstecz i omalże zwymiotował na widok zbrązowiałej ręki i popalonych palców zaciśniętych na rękojeści ciężkiego młota. Ramię i narzędzie wystawały z popalonego rumowiska. A wszędzie wokoło było tak samo. Obszedł kałużę wina i poczerniałe ciała zgromadzone wokół winnych kadzi, mętnie zdając sobie sprawę, że większość mieszkańców wioski właśnie tutaj poniosła śmierć – najpewniej podczas pierwszego, ognistego ataku smoka. Większość zwłok była tak popalona, że ich rozpoznanie stawało się niemożliwe. Wmawiał więc sobie, że to tylko figury wyrzeźbione w drewnie lub węglu drzewnym, rzeczy nieożywione ukształtowane, by groteskowo przypominać prawdziwych ludzi.
   Na niewielkim pastwisku po drugiej stronie wioski odwracał się od widoku pasterzy owiec – w tym, czego był pewny, równie i Waina – którzy znaleźli śmierć od rozdzierających wszystko smoczych pazurów. Te ciała były chyba nawet bardziej przerażające bowiem ich wcześniejsze człowieczeństwo było niezaprzeczalne i oczywiste choć teraz stanowiły tylko niewielkie, okrutnie poszarpane kształty.
   Danyal desperacko pragnął tylko jednego: odwrócić się, biec i zostawić to miejsce na zawsze za sobą. Zmusił się do zakończenia ponurego obchodu. W środku wioski, stojąc przed pozostałościami swego domu, obrócił się dokoła i popatrzył poprzez obłoki dymu w poszukiwaniu oznak życia.
- Halo! – wrzasnął płosząc setki wron, które z wrzaskiem zerwały się do lotu – Jest tu ktoś? Ktokolwiek? Czy ktoś mnie słyszy?
   Poczekał aż ptaki się uciszyły a miękkie echo jego słów powoli zagasło. Zapadła absolutna cisza i musiał, chcąc nie chcąc, spojrzeć prawdzie w oczy; był tu jedyną żywą osobą.
   Nim oprzytomniał był już nad rzeczką pośrodku drzew. Dokładnie w miejscu gdzie pozostawił wędkę nim ruszył w stronę wioski. Znowu dopadło go jedno pytanie: dokąd mam teraz iść?
   Po raz pierwszy w życiu Danyal zdał sobie sprawę z faktu, że tak niewiele wiedział o życiu poza doliną. Wiedział, że gdzieś w dole biegu strumienia, daleko z leśną drogą, znajduje się miasto zwane Haven. Jego przodkowie pochodzili z tego miasta. Zdarzało się czasem, że jakiś żądny przygód mieszkaniec wioski poszedł w tamtą stronę a potem przynosił opowieści o egzotycznych ludziach, żyjących w dziwaczny, stłoczony sposób.
   W górę strumienia, idąc na północ, była tylko dzicz. No, i był tam smok. Stwór najpierw nadleciał stamtąd a potem wracał tą samą drogą. Danyal wiedział, że gdzieś tam w górach brały początek drogi wodne i wiedział, że kto by znalazł odpowiedni, nie zasłonięty drzewami, punkt widokowy to mógłby je nawet dostrzec na dalekich zboczach. Wyglądało na prawdopodobne, że i smok tam właśnie siedział.
   Jak tylko rozważył te dwie możliwości to od razu wiedział, że pójdzie w stronę gór. Emocje chłopaka zaczęły przebijać się przez zasłonę odrętwienia i obudziły gniew, gorycz i nienawiść. Smok zabrał mu właściwie wszystko z życia cokolwiek było w nim cennego. Zrobi więc dokładnie to samo wielkiemu, purpurowemu wężydłu!
   Postanowienie napełniło go nową energią. Podekscytowany nowymi wyzwaniami był gotowy wyruszyć natychmiast. O detale całej misji patroszy się później.
   Młody chłopak chwycił wędkę i ruszył dziarsko w górę strumienia. Miał dobry kosz na ryby, ostry nóż, poza tym miał krzemień, hubkę oraz ciepły koc owijający mu teraz talię. Gniew napędzał teraz jego kroki więc ostro maszerował brzegiem strumienia. Postanowił iść do zachodu słońca a potem miał nadzieję na złapanie jednej czy dwóch ryb nim się całkiem ściemni. Jeżeli chodzi o miejsce na nocleg; miał sporą szansę na znalezienie nadbrzeżnej jamy lub pustego wewnątrz drzewa. Często tak obozował z bratem, mieli do dyspozycji tylko ściółkę pochodzącą z wierzby płaczącej jako całe schronienie. Jeżeli będzie musiał to i sam da radę dzisiejszej nocy.
  Lecz Waina tu nie będzie, nigdy go już nie będzie. Takie myśli przebiegały po głowie i wzmagały gniew, a czasem przerażały i sprowadzały kolejną fale żalu. Odważnie się temu opierał choć niejeden raz przyłapał się zaskoczony faktem, że znowu płacze.
   Głośny trzask w pobliskich krzakach omal nie rozciągnął go na ziemi. Szybko wyciągnął nóż na ryby, ostrze było cienkie lecz ostre. Wymachiwał tym nożem i wędką nasłuchując przepychającego się przez krzaki sporego cielska. Nagle wychynął z nich czarny kształt, który położył uszy po łbie i głośno zarżał z przerażenia. Grzmiąc podkutymi stalą kopytami zwierzę runęło galopem przed siebie i szybko zniknęło z widoku.
- Zmora! – wrzasnął znowu chłopak.
   Jakaś dziwna nadzieja rosła mu w sercu na widok znajomego stwora, chociaż i obdarzonego paskudnym charakterem, które jednak żyło z nim razem w tej samej wiosce.
   A potem znowu się rozpłakał, tym razem ze złości, gdy koń zniknął w oddali. Zaczął powoli człapać dalej. Wcześniejsza energia gdzieś zeń uleciała, lub zamieniła się w czarną rozpacz.
   Minęła może godzina gdy na powrót doszedł do zwierzęcia, tym razem stojącego biernie na skraju szlaku. Chłopak podchodził od tyłu, bardzo ostrożnie. Ze zdumieniem usłyszał delikatny, dziewczęcy głos – tak mogłaby brzmieć nawet dziewczyna z wioski.
- Spróbuj tego, biedna klaczy. Masz taką straszną ranę. Możesz mi wierzyć, ja wiem jak się to czuje. Weź jeszcze kęs. W sadzie jest jeszcze mnóstwo jabłek.
   Danyal zrobił jeszcze jeden krok i wtedy już mógł dostrzec, kto to mówi. Z zaskoczeniem rozpoznał kenderską dziewczynę. Rasę poznał natychmiast. Zdarzało się pewnie z kilkanaście razy do roku, że jeden czy też więcej na raz tych niedużych włóczęgów przechodziło przez Waterton. Zawsze budziło to niepokój uczciwych i bogobojnych ludków. Przechodzący Kenderzy byli jednak zawsze przyjacielscy i stanowili niezłą rozrywkę dla dzieciaków we wsi.
   Ta kenderka była wzrostu ludzkiej dziewczynki, lecz pasemka siwizny przecinały czasami grube, ciemne włosy, które powinny być związane w typowy dla kenderów węzeł na głowie, tzw. kitkę. Tutaj tymczasem włosy były rozdzielone w dwa końskie ogony zwisające na obu barkach dziewczyny. Twarz miała okrągłą i pełną; tylko pajęcza sieć zmarszczek w kącikach ust i oczu sugerowały, że jest czymś więcej niż ładną dziewczyną. To właśnie, no i szpiczaste końcówki uszu, spowodowały, że Danyal zorientował się, że obrys jej twarzy ma elfickie kształty. Nosiła praktyczne choć dość zużyte nogawice, kamizelkę oraz całe tuziny torebek i sakiewek zwisających teraz z szyi, ramion i u pasa.
   Na widok chłopaka rozszerzyły jej się oczy, lecz szybko podniosła palec do ust i uciszyła go nim zdołał cokolwiek powiedzieć. Wyciągnęła jabłko ze sporej torby leżącej z boku i pozwoliła Zmorze ugryźć kęs dojrzałego owocu. W tej samej chwili przełożyła przez koński łeb linkę uprzęży i delikatnie przeciągnęła ją nad uszami zwierzęcia. Danyal widział niejednokrotnie jak usiłowano założyć Zmorze uprząż, zazwyczaj z opłakanymi skutkami, teraz jednak był kompletnie zaskoczony gdy koń tylko lekko potrząsnął łbem a następnie podszedł do torby w poszukiwaniu kolejnego jabłka.
- Dobrze już, dobrze.
   Teraz, gdy na spokojnie obserwował mówiącą Jenderkę, mógł dostrzec jak mówi ona takim matczynym, uspokajającym tonem, który zadawał całkowity kłam drobniutkiemu kształtowi. Delikatnie poklepała konia po szyi a Zmora w odpowiedzi potrząsnęła łbem – choć mógł to być wywołany poszukiwaniem jabłka.
- Cześć – powiedziała na koniec dziewczyna popatrując na Danyala zarówno z sympatią jak i z dużą dozą niepokoju – Widziałam smoka. Jesteś z wioski?
   Potwierdził niemym skinieniem głowy.
- Tak mi przykro – powiedziała – Przypuszczam, że koń przybiegł właśnie stamtąd. Jest tam może jeszcze ktoś…?
   Pozwoliła by pytanie zawisło w powietrzu. Tym razem odpowiedzią chłopca było nieme zaprzeczenie.
- No cóż – mruknęła podając mu koniec linki od uprzęży – Myślę, że tobie się on teraz on należy.
   Danyal odruchowo wziął linkę choć był raczej zdumiony, że Zmora nie zaczęła natychmiastowej ucieczki.
- Dz…dzięki – odparł dalej odruchowo.
- Nie próbowałabym teraz na nim jechać – powiedziała – Ma paskudne poparzenie tutaj, na barku. Myślałam, że może błotny okład by tu pomógł.
- Msz rację!
   Młodziak nagle wybuchł pełnym entuzjazmem, wystarczyła sama myśl, że oto może w czymś pomóc.
- Zaraz wracam!
   Ześlizgnął się po urwisku prosto w muliste koryto strumienia i szybko nabrał w złożone dłonie pełńą garść gładkiego, wilgotnego mułu. Wspiął się z powrotem mając trochę trudności z utrzymaniem równowagi bowiem rąk nie mógł używać. Sięgnął ręką by delikatnie nałożyć muł na pozbawione sierści, przypalone miejsce na końskim boku. Zmora zadrżała, po skórze przeleciały dreszcze, lecz nie uciekła spod pielęgnującej dłoni.
- To był dobry pomysł – powiedział miękko w stronę kenderskiej dziewczyny stojącej po drugiej stronie zwierzęcia.
   W umyśle chłopaka wybuchło nagle mnóstwo pytań, którymi ją teraz zarzucił.
- Kim ty jesteś?
- Jak się nazywasz?
- Mieszkasz gdzieś tu niedaleko, w dolinie?
   Nie otrzymał odpowiedzi na żadne z pytań. Schylił się i popatrzył pod szyją Zmory na drugą stronę. Przez moment poczuł dreszcz niespodzianki, w ogóle zastanawiał się czy przypadkiem nie wyobraził sobie tej kenderki. Nigdzie jej teraz nie było widać.

janjuz - 2016-11-10 20:26:14

Rozdział 19
Autobiografia

Do Jego Ekscelencji Astinusa, Kronikarza Krynnu
Pisano tego roku na Krynnie, 353 AC

  Jak Wasza Ekscelencja z pewnością może sobie wyobrazić prośbą o dostarczenie mej biografii poczułem się zarówno poruszony i zaszczycony. Wierzyłem oczywiście zawsze, że prawdziwy historyk powinien być sprawozdawcą, kronikarzem wielkich zdarzeń, lecz nie ich uczestnikiem. Nie wiem, czy jest to mym szczęściem, czy też wręcz przeciwnie, lecz tak się złożyło, że los narzucił mi rolę uczestnika niektórych z tych wydarzeń. Pokonałem własną niechęć, stłumiłem wyszkoloną dyscyplinę i trening i zmusiłem się do zamieszania wód rzeki ruchem własnego wiosła.
   Moja pokorna rola w tych zdarzeniach była czymś niezauważalnie małym, praktycznie bez znaczenia, w porównaniu do działań wielkich aktorów historycznej sceny. W rzeczy samej wydaje się zarozumiałością samo wzięcie pióra i zanurzenie go w inkauście by dyskutować moje, tak nędzne i błahe, działania. Muszę jednak przyznać, że tak trywialne zjawiska nie stanowiły w mej opinii nijakiego zagrożenia. Do dziś krew mi się ścina na samą myśl o niebezpiecznych okolicznościach z jakimi wciąż było mi dane się spotykać. Mając za sobą tylko stałość ducha, wyostrzony wzrok obserwatora i szelmowski język wtrąciłem się w zmagania łotrów o potężnych siłach, demonów mogących mnie obedrzeć żywcem ze skóry samą tylko mocą spojrzenia.
   Pokonując własną pokorę zdołałem przezwyciężyć skromność i opisałem w jaki sposób moje poczynania w tych przygodach, jakkolwiek niewielkie i bezpretensjonalne mogły być, odniosły w rzeczywistości pewien sukces. Odbiegam tu jednak za bardzo od tematu zapominając, że potrzebujesz teraz historii o czasach poprzedzających te fascynujące osiągnięcia. Dołożę wszystkich starań, na jakie mnie stać, by żądaniom Waszej Ekscelencji uczynić zadość.
   Należy tu powiedzieć, że swoje studia zacząłem w jesieni 366 AC, gdy zostałem przyjęty do Świątyni Gileana jako nowicjusz. Byłem chwalony za umiejętność czytania i pisania, chociaż (o czym bez wątpliwości wiadomo Waszej Ekscelencji) niektórzy ze starszych mieli pewne obawy co do mojej przydatności w stanie kapłańskim.
   Studia moje postępowały w dwóch kierunkach. Byłem powszechnie chwalony za osiągnięcia w poszukiwaniach, zapisach, protokołowaniu i dokładności opisów. W sprawach jednakże dotyczących wiary w naszego boga równowagi i neutralności, co muszę wyznać szczerze, wykazywałem raczej ekstremalną słabość. Każdy typowy nowicjusz, oczywiście, nauczy się podstaw posługiwania się zaklęciami w trakcie pierwszych dwóch lat studiów. Nie jest niczym niezwykłym, że w toku studiów prędkość przyswajania wiedzy wzrasta gdy uczeń spędza coraz więcej czasu w zakonie. W moim przypadku, co ze smutkiem wyznaję, większość część dekady spędziłem zagorzale studiując sprawy historii, lecz w sprawach magii zawiodłem do tego stopnia, że mógłbym tym sposobem tylko kurz w bibliotece nieco zamieść. Wyglądało na to, że jakieś światło, mocno widoczna iskra rozświetlały ducha każdego innego mnich. W moim jednak przypadku żar był tak długo przygaszony i tak dokładnie zasypany, że pewnie nigdy już nie zapłonie.
   W toku moich studiów akademickich jednakowoż, zdołałem uzyskać takie uznanie (a przynajmniej tak mnie zapewniali moi nauczyciele oraz sam Patriarcha Grimbar), że przyciągnąłem nawet uwagę Waszej Ekscelencji. To oczywiście moje pisma a nie moja wiara zapracowały na taką opinię. Zwłaszcza zasłużyłem się studiami nad Fistandantilusem; temat nad jakim spędziłem lata moich wczesnych badań. Ten arcymag czarnych szat, osobnik ze szczętem zepsuty a jednak nieśmiertelnie potężny, był postacią unikalną w całej, długiej historii Krynnu. Jego historia jest pełna sprzeczności i rzeczywiście stanowi jeden z mocarniejszych pobocznych prądów w Rzece Czasu, gnającej przez burzliwe kaskady w dążeniu do zebraniu przeróżnych prądów w jeden nurt. Opowieść ma swój początek we mgle czasów odległych i ciągnie się do czasów dzisiejszych. Cały zaś jej przebieg, nawet przez przyszłość co jest moją przeszłością, ma odniesienia do trwających teraz przepływów Rzeki.
   Opowieść ta na dodatek splata się z kolejną historią wielkiej postaci; arcymaga Raistlina Majere. Tak właściwie to strumienie obu arcymagów wyglądają tak, jakby biegły razem, spaltają się w sposób, który czyni je nierozróżnialnymi. Sm dokonałem wyboru; studia nad Fistandantilusem uczyniłem pierwszym polem swej specjalizacji. Z lat spędzonych w klasztorze na śledzeniu najmniejszych dowodów obecności Arcymaga w tej czy innej części Ansalonu czerpałem wielką przyjemność. Niezależnie, czy chodziło o czasy w których był aktywny, czy spoczywał niejako w uśpieniu, czy chodziło o epoki gdy zdawało się, że jest w dwóch miejscach na raz! W trakcie tych studiów trochę podróżowałem. Szczególna była podróż do Haven w latach 370-371, gdzie to wygrzebałem kluczowe informacje. Z całą pewnością pamiętasz, Panie, że odkryłem (lub może powinienem rzec – odkryję) pierwsze wzmianki o Kelrynie Darewind, choć przy pierwszym odkryciu nie poznałem nawet imienia fałszywego arcykapłana.
   A tamże znalazłem mnóstwo spisanych informacji w przedmiocie swych studiów, dość by być ciężko zajętym przez parę lat poszukiwań. (Wybacz mi, Ekscelencjo, że ośmielam się myśleć, że i rezultaty mojej pracy znacząco powiększyły znane materiały, że być może dostarczą miesięcy czy lat inspiracji pilnemu studentowi historii, który pewnego dnia może podążyć moją ścieżką!)
   Nieubłaganie jednak nadszedł czas, gdy zdołałem wyczerpać wszystkie dostępne źródła.  I nadal, i wciąż wykazywałem kompletny brak zdolności do rzucenia choćby najbardziej podstawowego zaklęcia z zakresu magii kapłańskiej. Po prawdzie to wyglądało tak, że moje kapłańskie aspiracje skończą się nieuchronną porażką.
   W duchu propozycji ostatniej szansy Patriarcha Grimbriar wraz z moimi nauczycielami wezwali mnie do stawiennictwa przed nimi. Wciąż jeszcze pamiętam migające, wąskie świeczki, rzucające promienie żółtego światła wewnątrz ciemnej, wysokiej biblioteki. Serce waliło mi jak młotem bowiem obawiałem się, że zostanę odprawiony jako nieprzydatny, odesłany z tego miejsca by szukać swej ścieżki przez świat jako jeden z tych, co nie potrafią znaleźć swego powołania.
   Miast tego mentor mój, Falstar Kane, otworzył spotkanie wręczeniem mi podarunku. Była to Księga Nauczania i natychmiast rozpoznałem zarówno skarb jaki trzymałem jak i ogrom zaufania hierarchii świątyni, która mnie tym obdarzyła. Otworzyłem zaklęty tom i stanąłem twarzą w twarz z pustą kartą. Wiedziałem już co to znaczy i czekałem niecierpliwie na dalsze słowa mistrzów. (O samej księdze napiszę trochę później).
- Zdecydowaliśmy wspólnie, Foryth, że twa nauka musi teraz iść inną niż dotychczas ścieżką – oznajmił uprzejmie Falstar Kane.
- Oczekuję waszych rozkazów , waszego natchnienia – zapewniłem z zupełną szczerością.
- Oto ponownie wysyłamy cię w świat poza mury naszej świątyni – z powagą kontynuował mój mentor.
- Dokąd mam iść, moi panowie? – zapytałem tak śmiałym tonem na jaki tylko mogłem się zdobyć.
- Twoja niezwykła pilność w przedmiocie arcymaga jest dobrze znana – oznajmił Thantal, jeden z mistrzów – Sugerowano, żebyś odbył podróż do miejsca gdzie mógłbyś kontynuować te studia, gdzie swe prace mógłbyś wzbogacić… a w tym samym czasie czego innego jeszcze poszukiwać.
   Trzeba przyznać, że zostałem porządnie zaintrygowany. Pomimo to natychmiast wiedziałem, że jestem zdeterminowany kontynuować studia na temat mego początkowego celu.
- Badania terenowe… i wyprawa po magię – oznajmił Patriarcha Grimbriar wykładając karty na stół (o ile Wasza Ekscelencje pozwoli na tak hazardową metaforę).
- Jakiego rodzaju magię? – ośmieliłem się zapytać.
   To Falstar odpowiedział.
- Jakiegokolwiek, synu. Masz podróżować przez rok i mamy nadzieję, że czas spożytkujesz na poszerzenie studiów w sprawie Fistandantilusa.
- Spodziewamy się jednak… nie, wymagamy jednak – ton głosu patriarchy był doprawdy surowy – że zwrócisz się do podstaw z zakresu władania zaklęciami magii kapłańskiej. Musisz tego dokonać w przeznaczonym ci czasie, lub też dalsze studia pod Skalą Gileana zostaną zakończone.
   Słowa patriarchy zapadły mi duszy jak lodowa kula w jelitach. Zmagałem się ze wszystkich sił by tylko nauczyć się zaklęć. Jeżeli jednak zawiodłem w pełnym czci, kontrolowanym otoczeniu klasztory to jakąż mogłem mieć nadzieję na odniesienie sukcesu w chaosie świata zewnętrznego.
- Czy masz jakiś pomysł – pytał Falstar – dokąd miałbyś skierować swą podróż?
   Na to mogłem odpowiedzieć z całkowitą ufnością.
- Może pamiętasz, panie, z moich studiów fakt odkrycia pewnego mężczyzny, fałszywego kapłana Poszukiwaczy, który kiedyś żył w Haven – odparłem.
   Podniesiony na duchu widocznym zainteresowaniem słuchaczy ośmieliłem się ciągnąć dalej.
- W tamtych czasach, czasach Poszukiwaczy, zbudował on fałszywą religię, zdobył nawet całkiem poważne poszanowanie aż do nadejścia smoczych armii. Opuścił wtedy miasto, lecz odnalazłem ślady w moich badaniach, które sugerują, że wciąż jeszcze może żyć gdzieś w dalekim i górzystym kraju na południe od Qualinesti.
- Dlaczegóż ten właśnie kapłan… fałszywy kapłan, co należy odnotować… tak cię interesuje?
   W głosie Brata Thantala brzmiało autentyczne zainteresowanie.
- Ponieważ ta sekta wyznawała Fistandantilusa – odparłem.
- Wystarczające uzasadnienie – zgodził się Grimbriar – Lecz ten człowiek musi już być bardzo stary. Może już nawet zmarł.
- Mógł umrzeć – zgodziłem się – lecz wątpię by był stary.
   Eidząc ich pytające spojrzenia wyjaśniłem natychmiast.
- Jego sekta istniała w Haven przez jakieś pięćdziesiąt lat, lecz mimo to, w chwili gdy się rozpadła był nadal młodym człowiekiem. Znalazł jakiś sposób by uniknąć efektów starzenia.
   (Nie mówiłem o niejasnych przypuszczeniach, lecz sam już wierzyłem, że krwawy klejnot Fistandantilusa mógł być odpowiedzialny za tą długowieczność).
- To doprawdy interesujące – rzekł Falstar Kane z miłym uśmiechem – Oby bóg neutralności strzegł cię w tej podróży.
- I zapewnił ci wiele szczęścia – dodał patriarcha.
(Niezależnie od swej surowości uważam, że chciał bym odniósł sukces).
   Tak więc zostawiłem za sobą klasztor w Palanthas, wsiadłem na statek w New Port by potem odbyć ciężką podróż przez trudne tereny aż do głębin dziczy wokół Kharolis.
   I tak właśnie, Ekscelencjo, zaczyna się moja prawdziwa historia. Właśnie w tej przyszłej erze kiedy to byłem znacznie młodszym człowiekiem.

Z Oddaniem dla Prawdy,
Twój Lojalny Sługa,
Foryth Teel

janjuz - 2016-11-17 15:39:29

Rozdział 20
Nocne Niepokoje
374 AC
Czwarty Bakukal, Paleswelt-Pierwszy Linaras, Reapember

   Sad jabłoni był dokładnie tam gdzie mówiła kenderska dziewczyna. Danyal najpierw uwiązał Zmorę do jakiejś krzepkiej gałęzi a potem nazbierał tyle jabłek ile tylko zdołał. Owoce, z braku lepszego rozwiązania, umieścił w koszu na ryby. Usiadł na trawie, zjadł kilka jabłek i przyjrzał się dokładnie oparzelinie na barku czarnego konia.
   Zmora tymczasem złowrogo gapiła się na chłopaka. Takie nieugięte spojrzenie wielkich, brązowych oczu powodowało sporą niepewność chłopaka. Wyobraźnia podpowiadała mu już, że koń myśli tylko o tym, by urwać się z uwięzi, może nawet go stratować, a na koniec pogalopować w dal i już nigdy nie wrócić.
- Może właściwie właśnie na to powinienem ci pozwolić – pomyślał głośno – Najpewniej będziesz dla mnie źródłem daleko większych kłopotów niż jesteś wart.
   Uszy konia wyraźnie się na te słowa poruszyły. Kiedy zaś Zmora zaczęła chrupać kolejne jabłko Danyal poczuł dziwne z koniem pokrewieństwo. Wiedział już, że jego samotność znacznie by wzrosła gdyby ogier gwałtownie odgalopował w dal. Smutno pokiwał głową.
- Myślę, że jesteśmy jakby sklejeni jedno z drugim. Ot, dwójka ocalałych z Waterton.
   To wszystko co zaszło nadal nie wydawało mu się rzeczywiste, choć oczywiście starał wręcz o tym nie myśleć. Zastanawiał się nad drogą, którą jutro będzie szedł, lecz i te myśli sprawiały mu kłopot. Droga powiedzie przecież nieuchronnie w stronę smoka, który odleciał właśnie na północ.
   Gdy ciemność zaczęła zapadać chłopak owinął się kocem i usiłował zasnąć. Rzucał się przez sen i wiercił. We snach widział wciąż obrazy ognia, obrazy ogromnego purpurowego smoka i jego morderczą paszczę. Obrazy takie przeplatały się z widzeniami matki i całej reszty rodziny, po to zresztą tylko by jeszcze mocniej zdał sobie sprawę, że okrutna siła porwała ich daleko, siła nad jaką nie miał najmniejszej kontroli.
   Obudził się jeszcze przed świtem. Drżał z zimna pomimo czelnego otulenia kocem a kiszki skręcał mu dojmujący głód. Takiego głodu nie da się oszukać jabłkami. Poszedł w kierunku strumienia jak tylko pierwsze promienie słońca wychynęły zza wschodniego horyzontu. Nim niebo zdołało choćby w połowie pojaśnieć on już miał trzy, całkiem pokaźnie pstrągi. Rozpalił niewielkie ognisko na brzegu zagajnika i poczuł przyjemne ciepło bijące od płomieni. Oczyścił ryby i je podzielił, po czym nadział powstałe filety na ostre patyki i zaczął je nad ogniem przypiekać.
   Gdy słońce stanęło na wysokości koron drzew był już dobrze najedzony, ogrzany i suchy. Zmienił błotnisty opatrunek na barku Zmory i ucieszył się widokiem powoli gojącej się rany. Na koniec ujął linkę od uprzęży w jedną rękę, wędkę w drugą i ruszył wzdłuż koryta strumienia.
   Zanim słońce doszło do szczytu swej drogi wiedział już, że jest dalej od domu niż kiedykolwiek wcześniej. Dolina wyglądała tutaj właściwie tak samo jak w okolicach Waterton, chociaż zauważył, że strumień ma tu więcej kamienistych, pieniących się bystrzyn. Pogoda była w dalszym ciągu słoneczna i ciepła za odczuwał głęboką wdzięczność. Mógł nawet od czasu do czasu przejść milę lub więcej bez rozpamiętywania horroru, który wygonił go na tak dziki szlak. Zatracił się w poczuciu przygody, takiej ufności wędkarza, że oto, tuż za najbliższym zakolem rzeki, czeka idealna głębia, idealna ryba.
   Po tym czasie jednak wspomnienia wracały i zaczynał człapać przyciśnięty smutkiem ciemniejszym od najgorszych chmur.  Szedł wtedy dociśnięty potężną depresją, zniechęcony jakby na głowę leciał mu zimny deszcz. Samo słońce zdawało się ciemnieć na niebie a Danyal spostrzegł, że wlecze się, potyka i usiłuje przełknąć kulę rosnącą wciąż w gardle. W takich chwilach dziwnym trafem to Zmora przejmował dowodzenie. Wielki koń ciągnął do przodu waląc kopytami w stałym rytmie i ciągnąc wodze wciąż jeszcze owinięte o rękę chłopca. W ten sposób powstrzymywał go przed całkowitym upadkiem.
   Tej nocy obozowali w zagajniku cedrowym. Na kolację znów zjadł Świerzego pstrąga i parę jabłek. Przed zaśnięciem rozpalił jeszcze malutkie ognisko i, osłonięty od wiatru przez bogate listowie, spędził noc o wiele wygodniej i spokojniej niż poprzednią.
   Trzeciego dnia wyprawy zauważył, że teren znacząco się podniósł. Nie widział najmniejszego śladu ludzkich osiedli, w ogóle żadnych śladów ludzkich czy też innych ras budujących cokolwiek. I to nie widział nic podobnego od czasu zniszczenia wioski, którą zostawił za sobą. Odległe góry wznosiły teraz na północy i wschodzie  przed nim jak purpurowy masyw. Z daleka widać było długie pasma śniegu przypominające podłużne białe parapety zwisające z wysokogórskich grani.
   Późnym popołudniem tego dnia okrążył łuk strumienia i nagle zaskoczył go widok kamiennego mostku spinającego oba brzegi. Mostek był łukowy i wykonany z szarego, ciosanego kamienia. Wypuścił z rąk wodze Zmory i wspiął się po zboczu rumowiska skalnego na wąski, pocięty koleinami szlak wózków. Koń kopnął i podskoczył. Podążył za chłopakiem i już po chwili stał na drodze za jego plecami.
- Jak sądzisz; dokąd to prowadzi? Albo skąd? – pytał popatrując to w jedną to w drugą stronę mało używanej ścieżki.
   Pysk Zmory opadł do poziomu ziemi. Koń szarpnął garść koniczyny rosnącej z brzegu ścieżki a tymczasem Danyal usiłował pomyśleć. Nie widział żadnych śladów – żadnych kopyt, butów czy kół – na drodze. Uznał więc, że już od jakiegoś czasu nie była używana. Coś jednak musiało być na obu jej końcach, coś na tyle ważnego, że zbudowano drogę, tylko co?
   Zdecydował się tutaj obozować na noc bo wtedy będzie miał spokój, żeby to wszystko przemyśleć. Niedaleko w górze strumienia znalazł schronienie w niewielkiej grocie nad miękkim, pokrytym mchem brzegiem a na dodatek niedaleko był głęboki wir co obiecywało niezły połów. Nie bardzo wiedział dlaczego to robi, lecz jednak postarał się, żeby to prowizoryczne obozowisko nie było widoczne od strony drogi.
   Po kolejnym posiłku z grillowanej ryby urządził kryjówkę jak najwygodniej zarówno dla siebie, jak i dla konia. Zasnął łatwo, kompletnie wyczerpany całodziennym wysiłkiem.
   Tym razem jednak jego sen został przerwany dźwiękiem, który w jednej chwili postawił go do pionu. Złapał za nóż nim nawet zorientował się, co też go obudziło. Dźwięk się powtórzył; krzyk przerażenia a za nim zimny, chrapliwy śmiech.
   Gdzieś w pobliżu są ludzie! Sądząc z dźwięków, jakie towarzyszyły temu spotkaniu na drodze to jakiś nieszczęsny podróżny napotkał grupę bandytów, albo innych przydrożnych rabusiów.
   Serce chłopaka mocno łomotało. Odrzucił koc i poczołgał się na samą krawędź groty. Po tej stronie drogi zbocze było dość strome, wspinało się niby w klifie pooranej bruzdami skały. U podnóża tej niewielkiej przepaści, ledwie parę kroków od drogi, chłopak zobaczył żarzące się ognisko. Wytężył wzroki i dostrzegł w nieco przytłumionym świetle mężczyznę opierającego się o skałę podczas gdy inni, kilkunastu potężnych dryblasów podchodziło półkolem z najwyraźniej złymi zamiarami.
   Zmora stał cicho w pobliżu, nozdrza mu drżały a uszy nasłuchiwały wyraźnie w kierunku pobliskich niepokojów. Danyal nagle zrozumiał, że koń może zarżeć w każdej chwili a taki dźwięk zdradzi jego własną kryjówkę. Nie było sposobu, żeby zwierzę odprowadzić gdzieś bez robienia hałasu tak więc, tylko by się lepiej zabezpieczyć, poczołgał się w bok pozostając ponad obcymi. Poruszał się wzdłuż zbocza wzgórza zmniejszając dzielący go do tych ludzi dystans.
   Rozjaśniło się nagle gdy jeden z bandytów cisnął w ognisko kawał suchego polana. Danyal ujrzał samotnego podróżnego, który stał teraz oparty o skałę i, bezbronny, stawiał czoło napastnikom. Zbliżając się dalej chłopak doznał kolejnego zdumienia. Bezbronny podróżny dzierżył w lewej ręce książkę. Książka była otwarta. Mężczyzna natomiast w prawej dłoni trzymał pióro i bezskutecznie starał się zamoczyć je w inkauście gdy jednocześnie zwracał się do atakujących.
- To mówicie, że gdzie jesteśmy? Przeprasza, jak się to miejsce nazywa? Bardzo przepraszam, lecz w tym świetle strasznie trudno dojrzeć stronę. Ach, dziękuję… tak jest znacznie lepiej – oznajmił, gdy kolejne polano wylądowało w ogniu.
- Nieważne – warknął jeden z bandytów.
W odróżnieniu od brudnej i obszarpanej reszty wyglądał przystojnie z czystymi, czarnymi włosami i spokojną twarzą. Nie pasował tutaj.
- Dawaj sakiewkę, jeśli masz nadzieję jeszcze ujrzeć jutrzejszy poranek!
   Danyal westchnął cicho. Pomimo własnych przypuszczeń został jednak zszokowany, gdy usłyszał potwierdzenie intencji mężczyzny. Skulił się za powalonym drzewem i robił wszystko, byle by zachować ciszę i pozostać niezauważonym. Mimo to wykorzystał szparkę pod zwalonym pniem i obserwował scenkę wokół ogniska podróżnego.
- Obawiam się, że moja sakiewka nie ma za wiele do zaoferowanie – odparł podróżny.
   Danyal pomyślał, że jak na kogoś, kto może w minutę czy dwie stracić życie to mężczyzna jest wyjątkowo spokojny.
- To może się dla ciebie źle skończyć. Nie czujesz żadnych powodów do niepokoju? – spytał przystojny bandzior.
   Najwyraźniej dziwiło go to tak samo jak chłopaka. Dumnie się przeszedł w te i z powrotem jakby to on tu dowodził.
- Hej, Baltyar… dawaj piętno. Może go przekonamy, żeby dwa razy pomyślał, nim coś chlapnie.
- Tak jest, Kelryn – odparł wezwany i wpakował pręt piętna w iskrzące ognisko.
   Płomienie ogniska wybuchły jaskrawiej w nocy, zasyczały hałaśliwie i zaświeciły tak jasno, że Danyal był już przekonany, że i jego kryjówka zostanie wykryta.
   Wtedy dobiegł jeszcze inny dźwięk. Z boku doleciał stukot ruchu, który wywołał lawinę przekleństw bandytów i odciągnął ich uwagę od domniemanej kryjówki chłopaka. Danyal natychmiast pojął co się stało. Oto spanikowany Zmora, przerażony wybuchającym nagle ogniem, urwał się z uwięzi. Chłopak słyszał jak czarny koń potyka się o skały i szarżuje tuż obok jego kryjówki.
- Uwaga! Jeździec! – zawołał jeden z bandytów wskazując paluchem cień przerażonego ogiera.
   Zora zarżał. Przeraźliwy kwik przeciął nocny mrok. Skacząc i kopiąc przerażony koń gnał w dół zbocza nad drogą. Ślizgał się i potykał o luźne kamienie. Wiele z nich zaczęło samodzielną drogę w dół tocząc się z rosnącym impetem.
   Po kilku sekundach dźwięk kamiennej lawiny był już znacznie głośniejszy od ludzkich okrzyków czy końskiego rżenia. Danyal dostrzegł jeszcze jak wielki głaz wyskoczył w powietrze po czym walnął prosto w płonące ognisko posyłając wokół całe kaskady iskier i płomieni.
   Mężczyźni zaczęli już wrzeszczeć i wiać na wszystkie strony. Danyal dostrzegł, w  jakimś przebłysku światła, pojedynczego bandytę z dobytym mieczem rozglądającego się dziko na wszystkie strony i wypatrującego napastników. Przez ich obozowisko przeleciał kolejny głaz, zwalił z nóg innego z bandytów i, pozostawiając za sobą wyjącą i drgającą konwulsyjnie sylwetkę, poleciał w dal.
   Przywódca ukląkł obok rannego, który teraz wył z bólu. W świetle ogniska błysnął krótki miecz i krzyk rannego przeszedł nagle w gorączkowy wrzask, który szybko umilkł w gulgocie krwi. I wtedy bandyci dosłownie zniknęli a ich kroki waliły w drogę poniżej pomimo, że lawina kamieni już się skończyła a tylko drobne kamyki i żwir przesypywały się po zboczu. Danyal poczuł w powietrzu kamienny kurz, który teraz właził mu dosłownie w usta. Chciał sobie też wyobrazić, co też stało się z samotnym podróżnym. Jego obozowisko zostało zasypane grubą warstwą gruzu i nic nie wskazywało na to, że coś mogło się tam ruszać.
   Powoli i ostrożnie chłopak zaczął schodzić w dół. Zobaczył Zmorę, który w jakiś sposób dostał się na drogę. Koń pokiwał łbem beznamiętnie na widok chłopaka przedzierającego się pomiędzy kamieniami. Nagle z cienia doleciał ich głos.
- Hej, tam – zawołał podróżny.
   Podszedł parę kroków do przodu a wtedy Danyal zorientował się, że obcy cały czas chronił się pod skałą, pod którą zagnały go miecze bandytów.
- Cz…cześć – wyjąkał chłopak – Wszystko w porządku?
- Tak sądzę – powiedział mężczyzna – Muszę przyznać, że z tą lawiną kamieni to czysty pech.
- Pech? – Danyal był zdumiony – Ta lawina chyba uratowała ci życie!
- Och tam – odparł człowiek – Ona tylko przegoniła precz tych ludzi. A jeden z nich właśnie miał powiedzieć mi swoje imię!
   Chłopak chciał już odpowiedzieć, że w jego oczach to wszystko wyglądało na coś groźniejszego informacyjne rozmówki. Tyle, że ten mężczyzna wyglądał tak poważnie, a nawet autentycznie rozczarowany, że Danyal zdecydował się na zmianę tematu.
- Nazywam się Danyal Thwait – powiedział niepewnie – A ty kim jesteś?
- Foryth Teel – odparł mężczyzna.
   Przyglądał się teraz uważnie książce, którą bandyci odrzucili pod skały.
- Nie jest uszkodzona – powiedział do chłopaka.
   Najwyraźniej sądził, że ten jest straszliwie zainteresowany stanem tomu.
- Dobrze – odparł młodzik – Ale teraz, Foryth Teel, może jednak pójdziesz ze mną? Chyba powinniśmy znaleźć nowe miejsce na obóz.

janjuz - 2016-11-18 15:05:40

Rozdział 21
Umysł i Dusza Chaosu
374 AC

   W tych chwilach, gdy esencja Fistandantilusa stawała się irytująco, frustrująco przytomna arcymag zdawał sobie sprawę, że musi wegetować w ciele kendera przez dziesiątki lat. Męczyła go żądza ucieczki, pożądał doświadczenia mocy, która dostarczyłaby ofiar, dusz jakie mógłby wchłonąć, żyć, których użyłby do odrodzenia bezprecedensowej mocy. Te pragnienia nie zostawały jednak zaspokojone i tylko przypominały dzieje dawno minionej epoki mocy i magii.
   Wraz z upływem czasu ten głód stawał się już głodówką. Potrzeba zemsty narastała. Rozwiązał to jednym posunięciem; odniósł oto wielki sukces… akt mordu niszczy całe miasta i niezliczone tysiące istnień.
   W momentach przebłysku świadomości pamiętał swój talizman; krwawy kamień. Czasami, okazjonalnie, wręcz czuł jak klejnot pulsuje mu w dłoni. Tak żywe były wspomnienia ciepła kamienia i jego witalności. Artefakt zawsze był konsumentem dusz a teraz wręcz dudnił zmagazynowaną mocą tysięcy pochłoniętych istnień.
   Kamień wciąż stanowił największą nadzieję arcymaga. Dzięki jego wysiłkom artefakt trafił do rąk człowieka, który mógł go użyć – człowieka, który ongiś był fałszywym kapłanem a teraz stał się przywódcą bandytów.
   Od czasu do czasu dusza Fistandantilusa usiłowała sięgnąć do przywódcy bandytów wykorzystując kamień jako kanał komunikacji. Człowiek był podatny na wpływy i co najmniej chętny jeśli chodzi o używanie klejnotu. Bywał też jednak uparty i niezależny i, miast się całkowicie podporządkować, nauczył się używania krwawego kamienia do własnych celów. Z kolei w wyniku kompletnej niemożności ukierunkowania kendera arcymag nie był w stanie użyć swego gospodarza do odzyskania klejnotu. Stać go jednak było na cierpliwość. W końcu kiedyś pojawi się szansa by kender dotknął kamienia a wtedy Fistandantilus odzyska moc i władzę; fałszywy kapłan stanie się tylko narzędziem, wałęsający się kender będzie zgubiony a droga arcymaga do odzyskania ciała będzie przed nim stała otworem. Póki co jednak Fistandantilus pozostawał cierpliwy i pozwalał, by moc kamienia krzepiła mężczyznę i powstrzymywała jego starzenie.
   Prastary byt był także świadomy jeszcze innej, potencjalne drogi wiodącej do życia. Para oczu, która od czasu do czasu dawała Fistandantilusowi tak dziwne widoki, że nawet w tak ulotnym stanie zdawał sobie sprawę iż nie mogą pochodzić z otoczenia kendera. Nie to jakieś inne oczy, oczy mocy i magii, lecz pozbawione cielesności, ciała, tkanek czy łez.
   Kiedy obraz z tych oczu stawał się wyraźny arcymag widział ogień i dym, mroczną jaskinię, w której bulgotała i syczała stopiona skała.
   Widywał czasem nikczemny obraz; wielki łeb pokryty łuskami i wyrastające z niego kły. Łeb ten wpatrywał w bezcielesne oczy czaszki przez szparowate, żółte, złośliwe źrenice. To był wielki smok próbujący jakoś obcować z czaszką. Fistandantilus poczuł się zmuszony do ostrożności; wiedział doskonale, że takiej bestii nie jest w stanie kontrolować, nawet w tak ograniczonym zakresie jak tego kapłana Poszukiwaczy. Na krótką chwilę moc arcymaga wzrosłaby strasznie, zwiększyłaby się do poziomu czaszki i krwawego kamienia. Taki czar z pewnością zdruzgotałby intelekt i wolę kendera. Moc starego czarodzieja nie mogłaby być w żaden sposób podtrzymywana a wtedy powstający w umyśle kendera chaos dopadłby i jego umysłu i rozdarł na strzępy wzrastające poczucie obecności w życiu. Świadomość czarodzieja by przygasła i tylko mógłby skrzeczeć w bezgłośnej zgrozie i frustracji aż wreszcie rozpuściłby się w wiecznym ugorze własnych ambicji. Tak więc kender, z odbudowaną świadomością i wolą, raz jeszcze został uwolniony by kontynuować kapryśną włóczęgę, którą zajmuje się przez tak niemający końca czas.
   Fistandantilus ledwie dawał sobie radę z zebraniem odpowiedniej ilości mocy  by być pewnym, że kender się nie zestarzeje. Czerpał z ogromu zapasu istnień jakie pochłonął i dzięki temu zachował młodość tego durnia na dekady upewniając się, że jego gospodarz nie doświadcza osłabiających efektów upływu czasu. Co do aktualnego posiadacza krwawego kamienia, to stary mag nie mógł pozwolić, by takie aż zanadto śmiertelne narzędzie cierpiało z powodu wieku, mógłby bowiem umrzeć nim wypełni cel przeznaczony mu przez arcymaga.
   Tylko, czy kiedykolwiek się uwolni?
   Fistandantilus nigdy, absolutnie nigdy, nie dopuszczał możliwości porażki. Był nieskończenie cierpliwy i wiedział, że kiedyś, w końcu potężny klejnot spotka się z włóczącym się kenderem. Widział już w wyobraźni tą chwilę. Słyszał krzyki ofiar bowiem prace czarodzieja to śmiertelna, pożerająca magia. A jego zemsta wymagać będzie wielu, bardzo wielu ofiar. Rozkoszował się przyszłym widokiem  masowej pożogi, rozgniecionych i bezsilnych śmiertelników, jeden po drugim, gołymi rękami.
   Przyszłe nagrody pozostawały tylko w mrocznej i mglistej pamięci bowiem teraz zaczął wyczuwać hamujące zlewanie się. Jego nadzieja, jego talizman zbliżał się coraz bardziej. Uczucie to nabierało mocy i ciała aż wreszcie mógł już usłyszeć puls wiernego serca, krwawy kamień Fistandantilusa. Był gdzieś tam, i był całkiem niedaleko.

janjuz - 2016-11-29 17:44:35

Rozdział 22
Historyk na Wolności
Pierwszy Palast, Reapember 374 AC

   Miast poprowadzić drogą w którymkolwiek kierunku Danyal chwycił wędkę, kosz na ryby i poprowadził Zmorę i Forytha w górę strumienia. Przeszli co najmniej pół mili od mostu z szarego kamienia. Cienie kładły się tu gęste a i szlak był ciężki, lecz chłopak prowadził dalej z uporem uznając, że takie trudności zniechęcą takich co to chcieliby iść za nimi.
- No, tutaj powinniśmy być bezpieczni.
   Uznał wreszcie Danyal gdy dwójka ludzi i jeden koń wtoczyli się pod skalną niszę niedaleko brzegu strumienia.
- Jak najbardziej! – zgodził się Foryth, wciąż jeszcze okazując lekko zdezorientowaną wesołość – Gilean wie, że będę gotów na całą noc snu gdy tylko sporządzę kilka notatek.
- Hmm, sądzę, że jeden z nas powinien zawsze być czujny. Na wszelki wypadek, tamci ludzie mogą przecież wrócić. Możemy czuwać na zmianę.
   Chłopak nerwowo popatrzył w las. Podskakiwał na każdy ruch cienia, każdy szelest liścia czy trzask gałązki. Pomyślał z pewnym dreszczem o tym młodym, przystojnym bandziorze z dziwnie martwymi oczami. Wiedział, że ten człowiek mógł zarówno ich zabić jak i z nimi pogadać gdyby ich znowu znalazł.
   Danyal musiał przyznać, że nowy obóz stanowił wręcz idealną kryjówkę. Znajdowali się teraz w kolejnej grocie, niemalże całkowicie skrytej pod baldachimem zieleni drzew. Jak tylko będą tu siedzieć cicho będą całkowicie bezpieczni. Odkryć ich można tylko wpadając przypadkowo do samego środka kryjówki.
   Forythowi najwidoczniej brakowało Danyalowej praktyczności. Zdążył już przyklęknąć i skrzesać parę iskier na kupkę hubki jaką przygotował. Trochę się przy tym potrudził, lecz zdołał rozdmuchać tlącą się hubkę do jasnego płomienia. Machał teraz nad stertą suchych igieł sosnowych bezskutecznie usiłując rozpalić jeszcze większy ogień.
- Nie sądzisz, że lepiej byłoby się obejść bez ognia? – spytał młodziak – To znaczy, na wypadek gdyby tamci wrócili? Może ich tu prosto doprowadzić.
- Och, mniemam, że te zabijaki są już daleko – lekceważąco odparł podróżnik – A tak, co to ja miałem?
- Pozwól, pomogę – westchnął Danyal.
   Też chciał się trochę ogrzać a noc była wyjątkowo chłodna. Uklęknął i delikatnie zaczął dmuchać w lichutki żar. W takiej zamkniętej grocie trudno było określić kierunek podmuchów wiatru, więc Danyal tylko modlił się o nadzieję, że dym będzie odwiewany daleko od drogi.
   Po kilku chwilach tańczący płomyk pojawił się nad suchym chrustem i chciwie pożarł parę drzazg.
   Foryth skorzystał z migotliwego światła i oświetlił stronę książki wyjętej z jego plecaka spod skalnej ściany. Ponownie wydobył pióro i inkaust po czy rozsiadł się na płaskim kamieniu leżącym tuż za plecami.
- Naprawdę zamierzasz pisać? Teraz? – Danyal nie wierzył własnym oczom.
- No, oczywiście. Historię najlepiej zapisać gdy jest wciąż jeszcze świeża w pamięci historyka. Powiedz no mi, nie uchwyciłeś przypadkiem imienia tego mężczyzny, co? Tego młodego przystojniaka, który wyglądał na ich przywódcę?
- Nie obchodzi mnie jego imię! – krzyknął dany al i szybko ugryzł się w język.
   Dźwięk jego głosu odbił się echem od ściany lasu. Zniżył głos do chrapliwego szeptu.
- To jest bandyta, i pewnie tu wróci!
   Tyle, że Foryth był już całkowicie pochłonięty pisaniem, jedyną odpowiedzią był skrzyp ostrego pióra na karcie papieru.
- A więc tak… dnia Pierwszego Palast, miesiąca Reapember, roku naszej kroniki 374 AC.
   Odchrząknął po tym niemal rytualnym początku.
- Piątego dnia podróży z Haven, na Drodze Loreloch, napotkałem bandytów. Na mój obóz napadło o zmroku… zaraz, zaraz… ilu ich naliczyłeś?
   Nagłe pytanie kompletnie zaskoczyło Danyala.
- Eee… ooo… chyba było ich sześciu, może ośmiu, przynajmniej tylu widziałem. Mogło być nawet…
- A niech to, z takim szczęściem, nawet nie poznałem imienia tego zbója! – zdenerwował się historyk.
   Zdenerwowanie jednak nie wpłynęło na ciągłą pisaninę.
- Hmm, chyba – przypomniał sobie Danyal – chyba wołali na niego coś tak jak Kelry albo podobnie.
- Aaa… tak… chyba masz rację. A w każdym razie bardzo podobnie.
   Mężczyzna pisał pochylony nad stroną książki, mamrotał kolejne zdania pod nosem i pisał, pisał równymi, eleganckimi liniami. Raz nawet spojrzał w kierunku Danyala, lecz chłopak zorientował się, że Foryth go właściwie nie widzi.
- A tak w ogóle, to skąd się tu wziąłeś? – spytał Danyal, gdy Foryth, dotąd zajęty pisaniem, wyciągnął nagle rękę i parę razy zamrugał.
- Co? Aaa, dzięki. Herbata byłaby teraz cudowna – odparł samotny wędrowiec  i wrócił do pracy nad zapełnianiem pismem kolejnej strony.
   Pierzaste pióro kontynuowało ruchy wokół jego nosa rzucając mu na wąską twarz spory cień. Foryth Teel zanurzył pióro w inkauście i w całkowitym skupieniu zaczął żuć końcówkę pióra.
- Ale… ja nie mam żadnej herbaty – wtrącił się dany al widząc chwilową przerwę w ruchu pióra.
- Cóż, tak, byłoby miło - skinął głową Foryth, lecz wyraz jego twarzy wyraźnie wskazywał, że umysł historyka błądzi gdzieś daleko – Pomaga wygnać chłód z kości i w ogóle. Aaa… gdzie to ja byłem?
   Danyal westchnął głęboko. Pomyślał, że gdyby teraz poinformował historyka, że niebo właśnie wali im się na głowy to Foryth tylko zasugerowałby, oczywiści z ogromną uprzejmością, że doprawdy chciałby też troszkę cukru.
   Chłopak przetarł oczy i gapił się w płomienie. Z jakiegoś powodu mimo, że po raz pierwszy od opuszczenia wioski miał jakieś towarzystwo, czuł się bardziej samotny niż zwykle. Foryth Teel nie nadawał się nawet do zwykłej rozmowy. A jednocześnie samotny, roztargniony podróżnik wyglądał na bardzo mało przydatnego gdyby bandyci wrócili. Dan zastanowił się po raz wtóry nad płonącym ogniskiem. Wiedział dobrze, że taki ogień działa jak morska latarnia widoczna z bardzo dużej odległości, znacznie dalej niż w wąskiej grocie.
   Pomyślał nawet, że mógłby teraz wziąć ze sobą Zmorę i odejść dalej w górę strumienia, lecz nie umiał jakoś odwrócić się plecami do dziwnego podróżnika. A Foryth Teel, niezależnie od swego roztargnienia, przynajmniej nie wydawał się zagrożeniem. No i było to jakieś towarzystwo.
   Na koniec wreszcie historyk westchnął i podniósł wzrok. Książka wciąż jeszcze leżała otwarta na kolanach, lecz pióro właśnie odkładał ostrożnie na płaską kłodę gdzie umieścił też butelką inkaustu.
- Mówiłeś coś o herbacie? – spytał.
- Nie! – wściekłoś nagle wkradła się w głos Danyala – Pytałem coś tam robił na drodze a kiedy powiedziałeś, że napiłbyś się herbaty powiedziałem, że jej nie mam!
- Co? Och, wybacz mi, Proszę. Ja mam herbatę. To zajmie tylko minutkę.
   Danyal niecierpliwie czekał aż podróżnik wyciągnie ze swych pakunków cynowy kubek, zbierze weń trochę wody ze strumienia… o mało przy tym nie wpadając do wody… by potem daremnie wpatrywać się w migające płomienie w poszukiwaniu miejsca na umieszczenie kubka.
- Tutaj – westchnął chłopak i używając patyka rozgarnął trochę gorących węgli na boki – Postaw ten imbryk tutaj.
- Wspaniale! Ale zaraz, co to takiego chciałeś powiedzieć?
   Danyal już miał tylko potrząsnąć głową z rozczarowaniem… nawet już całkiem zrezygnować… gdy nagle Foryth rozjaśnił twarz niespodziewanym przypomnieniem.
- Och, tak… dlaczego tu jestem? Ośmielę się powiedzieć, że gdybym miał na to pytanie kompletną odpowiedź to już musieliby mnie dopuścić do kapłaństwa!
   Roześmiał się lekko skrępowany, lecz chłopak w tym uśmiechu nie dopatrzył się śladu dobrego humoru. Foryth tymczasem mówił dalej.
- Jestem w drodze do miejsca zwanego Loreloch. To tam dalej, na wzgórzach.
   Niedbałym ruchem wskazał mrok właściwie w każdym kierunku.
- Nigdy o takim miejscu nie słyszałem – przyznał Danyal – Tylko, że nigdy nie byłem jeszcze tak daleko Waterton.
- No cóż, to takie troszkę tajne miejsce. Po prawdzie, to większość ludzi nawet nie ma pojęcia, że ono istnieje. Jak słyszałem to jest nieduża wieś okalająca ufortyfikowany dwór, coś jak twierdzę dla paru zbrojnych. Pan tego miejsca nie ma za wiele do czynienia z zewnętrznym światem.
- A po co tam idziesz? – spytał Danyal.
   Chciał też wiedzieć, lecz już o to nie zapytał, jakim cudem taki oszołomiony badacz ma nadzieję na znalezienie miejsca raczej ukrytego.
- Fistandantilus! – krzyknął Foryth i wzniósł w górę palec.
   Zupełnie jakby to jedno słowo oznaczało klucz wszystkich jego planów i ambicji. Zauważył chyba jednak, że Danyal wcale nie został przygnieciony wrażeniem tego słowa zdecydował się kontynuować.
- Jestem historykiem. Poszukuję historii największego arcymaga Krynnu do naszej kroniki. W Loreloch przebywa mężczyzna, który przybył tam gdy kapłani Poszukiwaczy zostali przepędzeni z Haven.
- Słyszałem o Haven – głośno oznajmił chłopak – Niedługo po Kataklizmie właśnie stamtąd przybyli moi przodkowie.
   Foryth albo tego nie usłyszał, albo nie chciał się do tego odnosić. Ciągnął swoje.
- Ten mężczyzna, wyklęty Poszukiwacz, ogłosił, że Fistandantilus jest bogiem. Siebie samego ustanowił arcykapłanem tej religii. Przez pewien czas miał wokół siebie całkiem sporo wyznawców – oczywiście do czasu, aż Poszukiwaczy nie ogłoszono fałszywymi kapłanami.
   Danyal niechętnie przyznawał, że ta historia go wciągnęła.
- Wtedy właśnie nadeszły smoki, prawda? I wtedy ludzie dowiedzieli się, że i Paladine, i Mroczna Królowa wciąż tu są i mogą odpowiadać na modlitwy?
- Tak jest! Dwójka wielkich władców wciąż tu jest. Wielu innych bogów również. Jest Gilean, patriarcha wiary, którą wyznaję, jest też łagodna Mishakal. A i pozostali, choć mniej dobrotliwi, też tu są.
- Wróćmy jednak do mojej historii. Ten właśnie fałszywy kapłan został wypędzony z Haven. Z niewielką bandą współwyznawców zajął dwór w Loreloch tylko dla siebie.
- A smoczy władcy nie mieli nic przeciwko? – spytał Danyal – To znaczy, wiem, że mnie jeszcze wtedy na świecie nie było, lecz słyszałem, że w czasie wojny przyszli nawet do Waterton i kazali ludziom oddawać część z każdych zbiorów. Mówili podobno, że jak nie to wezwą smoki i zniszczą całe miasto.
   Chłopak aż się wzdrygnął na żywe wspomnienie takiego zdarzenia. Spojrzał katem oka na towarzyszącego mężczyznę i z ulgą spostrzegł, że Foryth najwidoczniej nie zauważył objawów zdenerwowania. Nie bardzo wiedział jeszcze z jakiego powodu, lecz wolał o smutnych przypadkach ostatnich dni jeszcze nie opowiadać.
- Mogli zrobić dokładnie to samo w Loreloch. Gileanowi wiadomo, że mogli posłać smoka by wymazał to miejsce do gołej ziemi gdyby byli niezadowoleni – przyznał mężczyzna – Mówiąc prawdę nie mam pojęcia czemu tego nie zrobili. Może po prostu nie zwracali na to uwagi a może Loreloch było za małym drobiazgiem by być warte takiego zachodu.
   Foryth odchrząknął. Danyal uznał, że mężczyzna po prostu porządkuje myśli i wraca do głównego wątku.
- Było coś absolutnie unikalnego jeśli chodzi o tego kapłana Fistandantilusa. W przeciwieństwie do innych Poszukiwaczy ten miał przynajmniej jeden nadnaturalny przymiot, nieledwie moc; chociaż przewodził sekcie przez mniej więcej sto lat nigdy się nie zestarzał. Mówi się ponadto, że przeżył wojnę, która skończyła się jakieś dwadzieścia lat temu. Zastanawiam się, czy wciąż jeszcze zachował młodzieńczy wygląd jaki miał gdy upadał jego kościół a on sam miał szczęście udać się na wygnanie.
- Szczęście? – zdumiał się Danyal.
- Powiedziałbym, że tak. Zwłaszcza w porównaniu ze śmiercią. A poza tym, nie kto inny tylko osobiście smoczy władca, dowódca smoczej armii, wydał na niego wyrok śmierci. A teraz, gdzieś z Loreloch, facet urządza od czasu do czasu rajdy na sąsiednie wioski, łupi na gościńcu prowadzącym do i z Haven oraz do prtów morskich.
- Rycerze Solamnijscy nie mają nic przeciw takim rabunkom?
   Danyal już kilka razy w życiu widział przejeżdżających przez Waterton uzbrojonych i opancerzonych wojowników. Miał wciąż żywo w pamięci wrażenie ich dostojeństwa, potęgi i wszechogarniającej atmosfery kompetencji i zdolności.
- Nikt chyba nie umiałby się im przeciwstawić – zapewniał gorączkowo.
- Co do tego ostatniego, pełna zgoda. Tylko, że rycerze od czasu wybuchu wojny byli strasznie zajęci. Najpierw musieli zaprowadzić siaki taki porządek we własnym królestwie no a potem przyszło im się zmierzyć z kolejną inwazją na Palanthas zaledwie parę lat po pokonaniu Mrocznej Królowej. A na dodatek Nowe Morze odcian was od centrum rycerskiej potęgi chociaż oczywiście jest tu ich przedstawiciel, Się Harold Biały. Tyle, że ma pod opieką ogromne terytorium. To wielka odpowiedzialność. Nie, sądzę, że Loreloch to zbyt mało by przyciągnąć uwagę Solamnijskich opiekunów.
- To po co tam idziesz? – naciskał Danyal.
- Mówiłem już! – Foryth wyglądał na poirytowanego, że chłopak nie zapamiętał odpowiedzi na to pytanie – Fistandantilus!
- On tam jest? Przecież mówiłeś, że już nie żyje.
- Nie, jego tam nie ma! Ale przywódca Loreloch to człowiek, który ogłosił się jako wyznawca arcymaga i ten człowiek się wcale nie starzeje! Oczywiście, że chcę go wypytać jak to robi.
- Jeżeli to takie sekretne miejsce to jek je znajdziesz? – zapytał Danyal na koniec.
- Och, oczywiście z pomocą mojej książki. Księga Wiedzy – wyjaśnił Foryth tak, jakby chłopak miał wszystko zrozumieć samo przez się. Danyal czekał i miał nadzieję, że historyk powie coś więcej. Tyle, że Foryth potrząsnął głową, jakby odpowiadał na jakieś głębokie, własne myśli a chłopak zaczął się zastanawiać, czy przypadkiem nie było jeszcze innych powodów dla których mężczyzna wyruszył w taką podróż.
   Historyk powrócił do pisania coś tam pod nosem mamrocząc. Danyal poczuł jak jego powieki powoli stają się coraz cięższe. Położył się na plecach znajdując jakiś pozwijany, miękki korzeń, który posłużył mu za poduszkę. Po chwili już spał. Sen wypełniały mu obrazy smoków i rycerzy, wysokiego fortu gdzieś na szczycie góry oraz mrocznego lasu pełnego niebezpieczeństw. Długo uciekał, przemykał między drzewami, walczył o oddech lecz uciec nie mógł.
   Z głębiny snu zerwał go trzask łamanej gałązki a stało się to tak nagle, że mógłby przysiąc iż zasnął tylko na sekundę. Ale nie, ognisko przygasło już do ciemno wiśniowych, ledwo żarzących się węgli a Foryth, oparty o skałe tam gdzie przedtem pisał też smacznie spał.
- Obudź się! – syknął Danyal rozglądając się wokół pełen obaw.
   Gdzieś z głębi snu przypomniał sobie trzask pękającej gałązki i czuł już absolutną, ponurą pewność, że coś – coś raczej dużego – czai się w pobliżu. Zamrugał gdy cienie się poruszyły i nagle patrzył w przystojną twarz, którą jakby rozpoznawał. W szarym metalu odbijało się światło ogniska. Purpurowe błyski przelatywały po stalowym ostrzu.
- I jakąż tu zdobycz mamy? – spytał wytworny bandyta wodząc ciemnymi oczami od Danyala do Forytha i z powrotem – Wygląda na to, że nasza mała sieć złapała dwa ptaszki!

janjuz - 2016-12-04 18:06:47

Rozdział 23
Władca  Lorloch
Pierwszy Majetog, Reapember 374 AC

   Kiedy z mroku wyłonił się kolejny z bandytów Danyal aż wstrzymał oddech ze strachu. Nowo przybyły miał doprawdy wygląd łotrowskiego nikczemnika. Brakowało mu nawet jednego oka a oczodół zakrywała trzeszcząca, czarna łata. Niechlujna, zmierzwiona broda okrywała policzki draba a otwarta gęba zdradzała poważne braki w uzębieniu. Dan aż się odsunął czując oddech śmierdzący ale, czosnkiem i jeszcze innymi, ciężkimi do zidentyfikowania odorami.
- Dawaj sakiewkę, chłoptasiu – warknął prawie bezzębny bandzior.
   Spojrzał przy tym na Danyala z takim wyrazem złowieszczej gęby, że żołądek chłopaka zwinął się w przerażoną kulę.
- Ale… ale ja nie mam żadnych pieniędzy – wyjąkał.
   Przelotnie pomyślał o srebrnej klamrze u pasa i nerwowo obciągnął przód koszuli upewniając się że jego dziedzictwo jest ukryte.
- Żadnych pieniędzy? No, to jeśli będę musiał swój łup wykrwawić to na pewno to zrobię!
   Obleśny byk wydobył długi, zakrzywiony nóż. Klinga połyskiwała obustronnym ostrzem a jej brzeg już przyciskał gardło Danyala.
- Wstrzymaj się na chwilkę, Zack – powidział pierwszy z bandytów, ten o przystojnej i pozbawionej brody twarzy
   Niezależnie od podartej odzieży wywoływał jakieś poczucie szlachectwa, przynajmniej element wytworności. Widoczne to było nawet w sylwetce postaci stojącej teraz nad dwójką schwytanych i wyrażającej niejasny niesmak.
- Ach, Kelryn! – zrzędził Zack – Od tych żebraków niczego nie dostaniemy. Lepiej ich zadźgać i iść wesoło dalej.
- Nie – oznajmił przywódca przypatrując się szczupłej postaci Forytha Teela – Jestem zaciekawiony. Dlaczego nie wystraszyłeś się wystarczająco by odejść znacznie dalej? Zamiast tego rozpaliłeś ognisko, które poczuliśmy o całą milę dalej! I o co chodziło z tym, że chciałeś robić jakieś notatki?
- Jestem po prostu zwykłym badaczem. Próbuję wykonywać badania w terenie.
- Badania? – Kelryn popatrzył na Forytha z widocznym zdumieniem – Dziwne miejsce sobie wybrałeś na bibliotekę, obcy przybyszu.
- Prawdziwy historyk musi mieć wolę podróży do dziwnych miejsc.
   Kelryn wyglądał jakby nie usłyszał odpowiedzi.
- Masz towarzysza? – mruknął wpatrując się w twarz Forytha – A przez cały czas myślałem, że jesteś sam.
   Odwrócił się i popatrzył na chłopaka. Mężczyzna miał gładkie czoło, mocny podbródek i czyste, białe zęby. Mimo to Danyal zmusił się do pamiętania pierwszego wrażenia, jakie odniósł na jego widok – to był bardzo niebezpieczny człowiek. Oczy miał ciemne i teraz okryte powiekami, nie odbijała się w nich żadna ludzka emocja. Nawet kiedy się uśmiechał przywodził Danyalowi na myśl zębaty uśmiech głodnego kota.
   Młodzieniec wyczuł, że sytuacja całkowicie wyszła spod jego kontroli. Zdążył tylko mruknąć:
- Nie podróżowałem z…
   Gdy Foryth gładko wciął mu się w zdanie:
- To mój towarzysz. Kazałem mu obozować w pewnej odległości ode mnie ze zwykłej przezorności. Znacznie łatwiej mi się myśli i pracuje w samotności.
- Ba! – Zack okazywał coraz większą niecierpliwość.
   Przerażający mężczyzna którego ostry nóż już czuł ciało pod ostrzem a jedyne oko aż błyskało krwawą chętką patrząc na Danyal warknął.
- Jak mówiłem, szefie, kończmy z tym.
   Przywódca ponownie zignorował sugestie poplecznika.
- Jakaż jest natura twoich dociekań? – pytał.
   Foryth wyglądał na bardzo chętnego do udzielenia wyjaśnień.
- Podróżuję, żeby znaleźć pewnego człowieka. Ongiś był fałszywym kapłanem kultu Poszukiwaczy a plotki głoszą, że żyje gdzieś tutaj w miejscu zwanym Loreloch. Chciałbym z nim omówić pewne zagadnienia, które nas obu interesują.
- Rozumiem. Być może nawet mógłbym ci pomóc. A jakaż jest natura twych interesów z Mistrzem z Loreloch?
- Poszukuję informacji na temat prastarego maga Fistandantilusa, który odszedł z naszego świata dawno temu – powiedział Foryth – Powiada się, że ten Poszukiwacz jest w tej dziedzinie prawdziwym autorytetem.
- No i przybyłeś tu bu zasiąść u jego stóp?
- Err, w przenośni, tak. Poświęciłem wiele lat studiów na opowieści o arcymagu. Miałem nadzieję, że jego wiedza pozwoli mi wypełnić niektóre luki w wiedzy.
   Kelryn lekko się roześmiał. Danyal dojrzał jak te przymrużone oczy rozświetlił na chwilę blask prawdziwego entuzjazmu, który dawał się już teraz wyraźnie wyczuć.
- Sądzę, że być może chciałby się z tobą spotkać. Jeśli oczywiście pozwolę ci żyć.
- A co z dzieciakiem? – żałośnie zwiódł Zack – Mogę go dziabnąć?
   Danyal próbował odchylić się od jednookiego bandyty i jego ostrego noża, lecz skalista ściana groty szybko ten ruch powstrzymała.
- Powiedziałbym, że nie!
   Co dziwne, to Foryth Teel odpowiedział na pytanie.
- Moja praca wymaga obecności pomocnika. W przeciwnym razie nie dam rady uporządkować notatek i sporządzić precyzyjnego dokumentu. Potrzebuję chłopaka.
- Sądzę, że moglibyśmy coś poradzić w kwestii takiej asysty – powiedział obojętnie Kelryn – Prawdę mówiąc, jeśli tylko Zack nie ma zapewnionej regularnej rozrywki to zaczyna być raczej… mało zgodny. Sądzę, że powinniśmy dać mu chłopaka.
   Żołądek Danyal zwinął się ze strachu. Zwłaszcza zaś przeraził go znudzony ton głosu Kelryna. Był bardziej przerażający niż jawne okrucieństwo Zacka.
- Nie, nie – Foryth potrząsnął głową, lecz Danyal pomyślał, że nie jest on za bardzo przejęty całą sytuacją – Pamiętaj, że jest jeszcze sprawa nagrody…
- I jakaż to miałaby być nagroda? – Kelryn intensywnie wpatrywał się w twarz kapłana – historyka.
- No jak to, okup jaki chętnie zapłaci moja świątynia za mnie i mego towarzysza.
- Jaka świątynia? – splunął Zack i przykucnął aż spojrzał w twarz Danyala.
   Danyal skorzystał z okazji, że uwaga bandytów została odwrócona i wziął parę głębokich oddechów wdzięczny za czyste, nocne powietrze. Z bijącym sercem obserwował dalszą dyskusję.
- No jak to. Złoty Pałac Gileana w Palanthas, oczywiście. Patriarcha mego zakonu tym chętniej zapłaci okup im bardziej zostanie przekonany, że żaden z nas nie odniósł krzywdy znajdując się w twoich rękach.
- On kłamie! – warknął Zack popatrując jednym okiem to na historyka, to na chłopaka.
- Nie jestem taki pewny – mruknął w stronę poplecznika Kelryn Darewind – Może być i tak, mistrz świątyni będzie się starał chronić ich życie za pomocą monet z dobrej stali.
   Zwrócił się w stronę Forytha.
- Tak dla dobra dyskusji, jaka to mogłaby być nagroda?
   Historyk wzruszył ramionami.
- Nawet w przybliżeniu nie umiem powiedzieć. Nigdy jeszcze czegoś takiego nie doświadczyłem. Zawsze jednak możesz przesłać wiadomość z zapytaniem. A kiedy będziemy czekać na odpowiedź to może uda mi się przeprowadzić wywiad z Mistrzem Loreloch.
   Danyal obserwował wymianę zdań z mieszanymi uczuciami; niedowierzania, zdumienia i strachu. Był zdumiony, że ci ludzie mogli omawiać sprawy życia i śmierci z taką pewnością siebie. Jednocześnie poczuł, że oto jest najmniej ważnym elementem gry, która się toczy przed jego oczami.
- Hej! Oni mają tam konia!
   Zawołał głos z ciemności a cieniste sylwetki natychmiast ruszyły przez las kierując się na dobiegający dźwięk. Noc została nagle rozdarta głośnym rżeniem, potem nastąpił dźwięk ciężkiego, łamiącego gnaty uderzenia i bardzo ludzki wrzask bólu i strachu. Z krzaków wypadł potykając się mężczyzna przyciskający do ciała ramię. Wykręcony kształt ramienia wskazywał na złamanie. Mężczyzna upadł na ziemię i zawył z bólu.
   Z ciemności doleciało więcej jeszcze dzikiego rżenia. Zaraz po nim zabrzmiały przekleństwa, odgłos uderzeń i na koniec dźwięk szybkiego tętentu końskich podków oddalający się w górę strumienia. Przy ognisku pojawiła się jeszcze trójka bandytów pomagająca iść czwartemu, ciężko krwawiącemu z rany ciętej na czole. Po chwili jeszcze jeden wyczołgał się z lasu, podciągnął się na pniaka i przeklinając na czym świat stoi owijał kolano brudną szmatą.
- Ech, Gnar – zachichotał Zack – Nóżkę se złamałeś, co?
- Ba! Zrośnie się i będzie dobra!
   Grymas Gnara przeczył śmiałym słowom wyraźnie krzywiąc mu gębę. Popatrzył na Zacka, potem na Kelryna a Dan z niedowierzaniem zobaczył czyste przerażenie na jego twarzy.
- To nie jest normalny koń! W tą bestię wcielił się demon!  – warknął bandyta ze złamanym ramieniem, który z boleściwą miną usiłował teraz usiąść – Przysięgam, że widziałem ogień lecący mu z pyska!
- I złamał mi kolano jak młotem - zawył Gnar i zacisnął mocniej brudny bandaż.
   W międzyczasie zawył z bólu człowiek, któremu podkowa zraniła czoło. Siedział teraz i przyciskał ręce do potężnego siniaka na twarzy.
- Dziarskie zwierzę, to wszystko – warknął kolejny, potężnie zbudowany, wąsaty mężczyzna wyposażony w łuk i kołczan pełen strzał. Z pogardą popatrzył na obolałego kompana.
- Ty się po prostu nie nadajesz do trzymania uzdy takiego zwierza!
- Dlaczego więc nie złapałeś za linkę, Garald? – łagodnie spytał Kelryn.
-  Próbowałem, panie… próbowałem. Tylko, że ci durnie narobili takiego hałasu i bałaganu, że nim doszedłem to koń już się im wyrwał. Nie da się go już złapać, nie pieszo.
- Twój koń? – spytał Kelryn Forytha unosząc jedną brew – Bez wątpienia to właśnie zwierzę odpowiada za napaść na nas w twoim poprzednim obozowisku, co?
- Er… - Foryth, który krzywił się i drżał na sam dźwięk uciekającej Zmory, rozejrzał się niezbyt pewnie.
- Nasz koń – wypalił nagle Danyal – Jestem kompanem i sługą więc to ja muszę o konia dbać. Nazywamy go Zmorą.
    Z wysiłkiem powstrzymał grymas zadowolenia na widok wszelkich kontuzji, jakich dzielne zwierzę nie szczędziło tym łotrom.
- Trafnie – odparł Kelryn wyraźnie rozbawiony.
- Dość już tego! – warknął jednooki Zack – Zamierzamy ich załatwić i jechać dalej czy nie?
   Brudny paluch, delikatnie pieszczący ostrze noża, dawał wyraźnie do zrozumienia jakie są preferencje Zacka.
- Nie, chyba nie – Kelryn był twardy a wrażenie sprawiał bardzo pragmatyczne.
- Chłopaka też nie? – Danyal aż się otrząsnął, gdy cuchnący oddech nachylającego się bandziora wionął mu w twarz. Zack rechotał z okrutnym uśmieszkiem.
- Muszę rzec, że nagroda mojej świątyni zostanie ograniczona – a może i całkiem odmówiona – jeśli tak obiecujący, młody adept zostanie kościołowi odebrany przez przedwczesną i zbędną przemoc.
   Ton głosu Forytha sugerował, że uważa on iż jego przełożeni są w takich przypadkach lekko nierozsądni, lecz sam niestety nie ma władzy, by zarządzić bardziej praktyczne rozwiązanie.
- Nie, Zack, nawet chłopaka też nie. A przynajmniej jeszcze nie – rozkazał Kelryn z lekkim potrząśnięciem głowy – Znajdziemy inny sposób, żebyś mógł się zabawić – obiecał jeszcze rozczarowanemu nożownikowi nim zwrócił się do reszty bandy.
- Gnar, nogę masz paskudnie zranioną. Trzeba tego dopilnować. Co do ciebie, Kal – zwrócił się do rannego w głowę – Będziesz mógł iść. Nie mam żadnych wątpliwości.
- Nic, zobaczymy jak tam twoje ramię – Kelryn wskazał na mężczyznę, któremu cofający się koń złamał łokieć. Mężczyzna podszedł bliżej i przyklęknął. Przywódca bandytów ujął kończynę oburącz nie zważając zresztą na jęk bólu rannego wywołany podniesieniem ramienia.
- Fistandantilus! – krzyknął Kelryn i obrócił twarz w niebo – Wysłuchaj mych modłów i daj mi moc, bym mógł uzdrowić ramię tego nic niewartego sługi!
   Ciemną noc przeszyło zielone światło. Danyal aż sapnął czując nagle obrzydliwy zapach. Zupełnie jakby ktoś odwrócił całkowicie przegniłą kłodę drewna. Kelryn Darewind zesztywniał, zawołał jakieś dziwaczne słowa i chwycił zraniony łokieć.
- Dość! Nie!
   Ranny bandyta wrzeszczał z bólu i się wykręcał aż w końcu padł na ziemię i zaczął się wić. Jęczał, kopał osłabłymi nogami i ciężko oddychał a końcu legł nieruchomo i tylko dyszał jak pies. Po kilku chwilach takich męczarni podparł się jednak rękami i powli, z wysiłkiem zmusił się do wstania.
- Ten… ból zniknął – powiedział i wyciągnął ramię.
   Według Danyala ramię wyglądało na sztywne i zgięte pod nieco nienaturalnym kątem, lecz bandyta był najwidoczniej zadowolony, że męki się już skończyły.
- Wezwałeś imienia Fistandantilusa a potem go uleczyłeś? – Foryth Teel, podobnie zresztą jak i Danyal, był pod wrażeniem – Co tu właściwie zaszło?
- Kapłan wezwał moc boga… i rzucił zaklęcie – przywódca bandytów mówił o sobie w trzeciej osobie.
   Wyglądał na oszołomionego.
- To było zdumiewające! – oznajmił Foryth Teel.
   Złapał za książkę i szybko przewrócił parę kartek.
- Magia uzdrawiania to wyłączna domena bogów i prawdziwych kapłanów. Ale ty wezwałeś Fistandantilusa. Czy to oznacza, że ty…
   Pytanie zawisło w powietrzu.
- Ty jesteś Mistrzem z Loreloch?
- Rzeczywiście. Tak samo jak byłem Poszukiwaczem w Haven, „fałszywym” kapłanem Fistandantilusa.
- Ale… ale to była rzeczywista magia! Ty go naprawdę uzdrowiłeś!
- Zaskoczony?
- Raczej zdumiony.
   Foryth zamrugał oczami i potarł w zamyśleniu podbródek.
- Wyznajesz więc wiarę w boga nazwanego imieniem prastarego arcymaga  Fistanadantilusa? To fantastyczne!
- W rzeczywistości wyznaję prawdziwą wiarę w Fistandantilusa, boga równie autentycznego jak Takhisis czy Paladine!
- Ależ on był śmiertelnikiem. Był człowiekiem, nie bogiem!
   Foryth Teel był niewzruszony w swej opinii.
- Musi być jakieś inne wyjaśnienie. Być może jakaś niezgodność w tłumaczeniu!
- Nie, zapewniam cię, nic takiego.
- Lecz… lecz jak do tego mogło dojść? To niemożliwe. To musi być jakaś sztuczka…
- Gdybyś niedowierzał świadectwu własnych oczu musiałbym poddać w wątpliwość absurdalną sugestię na temat moich działań. Czyżbyś był takim samym głupcem jak wielu innych?
   Bandyta westchnął i w przesadnym geście wzruszył ramionami.
- Chyba będę musiał ci to wszystko udowodnić. Fistandantilus jest bogiem a ja jestem jego arcykapłanem! A wy, oczywiście, jesteście moimi więźniami!
   Już po chwili Kelryn znów był w świetnym nastroju. Pochylił się w tył i głośno roześmiał.
- A teraz, moi niespodziewani goście, bądźcie tak uprzejmi i zbierzcie swoje rzeczy. Chciałbym ruszyć przed świtem.
- A dokąd nas zabierasz? – ośmielił się spytać Danyal wciąż kątem oka popatrując na groźną postać jednookiego bandyty.
- No gdzieżby, do celu waszej podróży, oczywiście – Kelryn mówił jakby to pytanie stanowiło niespodziankę – Będziecie mieli szansę zapoznać się bliżej z lochami Loreloch, lecz czeka nas jeszcze parę mil drogi.
- Wspaniale! – zawołał Foryth Teel – Będziemy więc mieli mnóstwo czasu na rozmowę!
   Wspaniałe było według Danyala tylko to, że jego współwięzień zebrał pióra, inkaust i czajnik do herbaty a myślał dokładnie to co powiedział.

janjuz - 2016-12-11 22:11:15

Rozdział 24
Kolejny Objazd na
Drodze do Wiary

Pierwszy Majetog, Reapember 374 AC

   Z mieszanymi uczuciami czystej ekscytacji i a jednocześnie najgłębszego żalu zasiadam oto moich notatek. Z jednej strony bowiem dokonałem zaskakującego odkrycia, które całkowicie zmienia zrozumienie historii; Fistandantilus bogiem! I to z kapłanem, który nie jest szarlatanem. Historię taką trzeba oczywiście zbadać a dowody poddać surowemu osądowi własnych oczu, lecz jest to już prawdziwa uczta dla badacza na ścisłej diecie.
   Z drugiej jednak strony sprawa ta nakłada na me barki tak ciężki płaszcz winy, że wątpię czy powinienem te notatki komukolwiek pokazywać. (Nie może to, oczywiście, dotyczyć wszystko widzących zmysłów mego zawsze neutralnego boga, tylko, że to właśnie owa neutralność leży u podstaw mej porażki. Muszę to natychmiast wyjaśnić.)
      Któż mi uwierzy? Oto Fistandantilus ani martwy, ani nieumarły; miast tego stał się nieśmiertelny! Patrzy na to, że arcymag zdołał jakoś sam siebie wcisnąć do panteonu Krynnu! I to też jest oczywiście nie do pomyślenia, lecz dowody widziałem na własne oczy.
   Kapłan religii, którą sam powołał zademonstrował moc uzdrawiania! Moc nieco ograniczoną, to trzeba zaznaczyć; Kelryn sam przyznał, że połamane kolano bandyty zwanego Gnarem zostało zniszczone zbyt mocno jak na możliwości uzdrawiania jego boga. Mimo to zaklęcie, jakie zademonstrował było całkiem wystarczające by pognębić me własne ambicje kapłańskie – ja przecież nie wyszedłem poza uzdrawianie złamanego paznokcie używając magii mej wiary.
   Dowód rzeczywiście był na tyle mocny by zaostrzyć mi apetyt, lecz muszę jeszcze dokonać dalszych badań. Czy Kelryn Darewind posiada krwawy kamień Fistandantilusa? I co może widzieć o dziwnych zrządzeniach losu, które cisnęły arcymaga do panteonu Krynnu? Kapłan Fistandantilusa, choć krnąbrny i hardy w rozmowie, przyrzekł mi jednak, że będę miał jakiś tam dostęp do jego własnych notatek. (Mawiał nawet, że jego biblioteka mieści się na szczycie wysokiej wieży co doskonale sprzyja refleksji i badaniom.
   Spoczywa jednak na mnie inny ciężar, fakt zdecydowanie przyćmiewający radość z dokonanego odkrycia, ciężarem tym jest wiedza o pobłądziłem okrutnie.
   Gileanie, oto wyznaję mój największy błąd, choć z całą pewnością jest ci on już znany. O jakże szybko bezstronny ogląd historyka i pozwoliłem sobie na działania wobec osób nic nie znaczących i to wiedząc dobrze, że takie działania muszą nieuniknienie odwieść badania od prawdziwie bezstronnego zdystansowania, jakie przystoi kronikarzowi.
   Dokładnie mówiąc, to okazałem nieufność – och, nie ma co starać się zaciemniać sprawy, lecz nazwać ją po imieniu; skłamałem – mówiłem w imieniu młodego podróżnego, którego bliżej poznałem tej samej nocy. Oczywiście nie jest on giermkiem w większym stopniu niż ja arcykapłanem, czy nawet tylko kapłanem. Działania moje miały na celu ukrycie prawdy, zmianę percepcji rzeczywistości u naszych wrogów, a wszystko dlatego, że egzekucja chłopca wytrącała mnie z równowagi. W rzeczy samej, Panie Bezstronności, to właśnie taka samolubna wątłość kazała mi okazać słabość.
   Dzięki temu co prawda chłopiec pozostał przy życiu, lecz przy jak strasznych kosztach dla mej obiektywności? Przeszukałem całą Księgę Wiedzy, szukając jakiegokolwiek znaku w sprawie srogości takiego afrontu, lecz księga złowieszczo milczy w tej sprawie.
   Zapominam się nawet w takim samo obwinianiu. Jest wszak moim obowiązkiem odłożyć na bok własną udrękę i wytrwale kontynuować drogę do celu jaka przywiodła mnie do tego zakątka Kharolis. Oszustwo o jakim tu mówię wydarzyło się na dwa dni nim zacząłem zapisywać te notatki; powinienem był pośpiesznie zapisać zdarzenia każdego dnia, w sposób jak najlepszy mogę w aktualnej sytuacji i widokach na przyszłość.
   Po ucieczce tego raczej przerażającego konia oraz po zaklęciu uzdrawiającym Kelryna bandyci związali mi ręce i poprowadzili w ciemności wąziutkim traktem (na którym zresztą parę razy się przewróciłem raniąc przy tym ręce a nawet raz rozkrwawiając sobie nos) aż wreszcie doszliśmy na powrót Traktu Loreloch i mostu z szarego kamienia. Dopiero wtedy zresztą zorientowałem się, że ten młodzieniec, Danyal Thait, został podobnie jak i ja związany i siłą prowadzony moim tropem.
   Wspinaliśmy się wietrzną, kamienistą drogą mając obolałe stopy i czując ogromne zmęczenie. Szliśmy przez resztę nocy. Nasz marsz spowalniał ranny Gnar, który potrzebował pomocy dwóch mężczyzna. Był to akurat dla mnie szczęśliwy zbieg okoliczności. Gdyby banda poruszała się naprzód ze swą normalną prędkością to bez najmniejszych wątpliwości ja byłbym osobnikiem spowalniającym przemarsz całej grupy. Pociągałoby to niezręczną dla mnie uwagę pozostałych, zwłaszcza zaś jednookiego Zacka.
   Nim wschód słońca zabarwił kolorami niebo znaleźliśmy się w niewielkim zagajniku karłowatych sosen ochronionych skalnym siodłem. Nie było to bynajmniej przejście przez łańcuch górski – mogłem dojrzeć wyższe i jeszcze bardziej postrzępione wzniesienia po północne stronie grzbietu – a jedynie miejsce w którym bandyci poszukiwali schronienia i odpoczynku na cały dzień.
   Uznałem, że choć to śmiałe bandyci Kelryna Darewinda to ludzie okrutni i spod prawa wyjęci to jednak w rzeczywistości obawiają się Rycerzy z Solamni. Jakże inaczej miałbym wyjaśnić polankę ukrytą głęboko w lesie, gdzie schroniliśmy się na resztę dnia? Należy też zwrócić uwagę na fakt, że jeden z mężczyzna ciągnął się nieco w tyle gdy tylko opuściliśmy drogę. Obejrzałem się nieco i ujrzałem jak ciągnie za sobą ciężką, pełną igieł sosnową gałąź. Wystarczyło to, by zatrzeć wszystkie nasze ślady.
   Słyszałem jak mężczyźni gadają chaotycznie jeden przez drugiego podczas długiej wędrówki a potem całodziennej bezczynności i wywnioskowałem, że wracają z bardzo pomyślnego wypadu na bardzo konkretnego przeciwnika. Kelryn zabrał ich wszystkich w celu zabicia stróża prawa na terenie, nad którym bandyci chcieli mieć pełną kontrolę. Pomimo wszystko misja chyba nie zakończyła się całkowitym sukcesem – Zack głośno uskarżał się, że jakaś dziewczynka, córka rycerza, dziwnym trafem zdołała im uciec z ich morderczej sieci.
   Humory mężczyzn wciąż jeszcze rozpalał okrutny sport a smutne opowieści o mordzie tylko podkreślały jeszcze ich zbrodniczość. Zdarzało się, że już nie potrafiłem rozważać ich czynów bez obrzydzenia. Wciąż jednak potrafiłem skupić się na swej wierze i zmusić umysł do uznania, że ich strumień w rzece czasu jest tak samo wart zapisania jak każdy inny.
   Danyal i ja leżeliśmy związani razem gdzieś z boku obozu. Prośba o uwolnienie i oddanie mi książki i narzędzi do pisania została odrzucona z gburowatym śmiechem.
   Brakowało mi przyborów do pisania by móc zapisać bieżące wypadki więc starałem się rozmawiać z chłopcem. Usiłowałem wyjaśnić mu swój niepokój związany z niedopatrzeniem obiektywizmu jakiego się dopuściłem co skutkowało moimi kłamstwami w kwestii jego osoby. Doceniał to w sposób wręcz zaskakujący, lecz sądzę, że było to po prostu naturalne. Jak mawia stare powiedzenie; nawet najlichsze życie jest nieocenionym skarbem da tego, kto nim żyje.
   Chłopak wykazywał oznaki bystrości i postrzegania w ciągu całej naszej rozmowy. Niestety, absolutnie nie podzielał mojego dylematu. W rzeczy samej natomiast okazało się, że tak bardzo ceni sobie fakt przeżycia, że wyglądał raczej na urażonego gdy wyznałem własną żałość z powodu utraty obiektywizmu historyka.
   W końcu jednak zostałem z uwięzi zwolniony i doprowadzono mnie do Kelryna. Sporo od niego zdołałem uzyskać informacji choć nadal nie dopuszczał mnie do sporządzenia notatek z rozmowy. Mogę mieć tylko nadzieję, że pamięć mam równie niezawodną jak pióro.
   Powiedział mi wtedy, że gdy Prawdziwi Bogowie powrócili na Krynn to wraz z nimi nadszedł Fistandantilus wyniesiony właśnie do boskiej mocy. Od tego boga Kelryn Darewind pożądał mocy. Powiedział mi, że używa jej by utrzymać żywą pamięć i wiedzę o arcymagu. Współwyznawcy utkali wielkie gobeliny ukazujące życie arcymaga a teraz Kelryn przechwalał się, że wspaniale zdobią one ściany Loreloch.
   Mamrotałem chyba, że to musiało być zniszczenie Skullkap co wyniosło arcymaga do boskości. To on przecież otworzył portal do chaosu, ścieżkę dla samej Mrocznej Królowej. Myślałem tak chyba na głos, lecz nie dostrzegłem najmniejszego nawet śladu zainteresowania moimi spekulacjami ze strony Kelryna.
   Miast tego wspomniał o czymś co nazwał „czaszką Fistendantilusa”. Dowiedziałem się, że jest to przedmiot, którego poszukuje z wielkim uporem, lecz gdy tylko usiłowałem czegoś więcej się o nim dowiedzieć to prawie zamknął usta. Rozważałem głośno niepotwierdzone plotki jakie zasłyszałem w Palanthas jakoby Fistandantilus egzystował wciąż jako nieumarły lich już po zniszczeniu Skullkap, lecz Kelryn Darewind roześmiał mi się tylko w twarz.
   Zacząłem wtedy napierać w oczekiwaniu na kolejne odpowiedzi na moje pytania, lecz nagle bandyta stał się niechętny jakiejkolwiek konwersacji. Zostałem na powrót przywiązany do drzewa i już we dwóch spędziliśmy dzień w nudząc się i podrzemując.
   Wraz z zapadnięciem ciemności znów ruszyliśmy na trakt. Bandyci poganiali nas teraz z widocznym pośpiechem. Maszerowaliśmy drogą zbiegającą w dół północnego zbocza łańcucha gór. U podstawy stoku doszliśmy do wartko płynącego strumienia a potem przeszliśmy przez krzepki mostek. Później znów pomaszerowaliśmy w górę a wtedy wyczułem, że zbliżamy się już do wyniosłych masywów Wysokiego Kharolis.
   Długa, nocna wspinaczka wyczerpała nie tylko mnie, lecz i wielu innych również. Tylko Kelryn nie okazywał żadnych oznak zmęczenia. Na zakończenie nocy znów rozbiliśmy obóz, tym razem w ciemnej głębi górskiej jaskini. Nasi porywacze tym razem zgodzili się oddać mi przybory do pisania więc pośpiesznie zacząłem spisywać wszystkie obserwacje, zapis historii ostatnich dni z najwyższą na jaką mnie stać obiektywnością i kompletnym brakiem zaangażowania.
   Kiedy jednak popatrzyłem na młodego chłopaka, który teraz spał snem sprawiedliwych tuż obok zdałem sobie sprawę, że to moje działanie utrzymało go przy życiu. Obawiam się, że już zawiodłem.

janjuz - 2017-01-05 16:41:38

Rozdział  25
Smocze Gadki
Pierwszy Majetog, Reapember 374 AC

   Danyal zaciął wędkę i ujrzał jak pstrąg wyskakuje nad powierzchnię  rozsiewając krople wody i błyskając srebrnymi łuskami. Pociągnął delikatnie, lecz teraz już siły było za wiele i hak wyrwał się rybiego pyska. Wędka w dłoniach chłopaka stała się sztywna i ciężka.
   A wtedy jeszcze usłyszał krzyk ryby, krzyk tak pełny cierpienia, że nieomal złamał mu serce.
   I nagle to już on był rybą a nad jego głową zamknęło się lustro wody tylko, że pływać nie umiał! Był ciężko poraniony, poszarpany i krwawiący, na dodatek wciąż był na uwięzi długiej i mocnej linki, nie dawała się zerwać.
   Obudził się nagle całkiem spanikowany. Na koniec usiadł i mrugając patrzył na zadymione sylwetki w jaskini. Ubranie nasiąkło mu potem a włosy pozlepiały na czole. Musiał teraz nabrać parę razy głębokiego oddechu, wręcz walczyć o powietrze byle tylko przekonać samego siebie, że to był tylko senny koszmar. Mimo to poczucie tonięcia znikało bardzo powoli.
   Wciąż jednak był na długiej uwięzi – ta sprawa bynajmniej nie była koszmarem sennym. Linka wgryzała mu się w przegub, powoli tracił krążenie krwi w dłoniach, palce drętwiały. Drugi koniec pokręconej linki wykonanej z niewyprawnej skóry był bezpiecznie zawiązany wokół stosu drewna, dostarczonego zresztą do jaskini jakiś czas przed ich przyjazdem. Widział też jak Foryth Teel mrugając powoli wydobywa się z odmętów niespokojnej drzemki. Danyal pomyślał, że to właśnie jego rzucanie przez koszmarny sen mogło obudzić historyka, który jeszcze niedawno, zanim Dan zasnął, pisał coś zawzięcie.
   Tylko co to za wrzask? Danyal poczuł, że ten dźwięk jest częścią świata rzeczywistego, nie snu. Zdążył tylko dojść do takiego wniosku gdy usłyszał wściekły krzyk. Głoś mężczyzny załamał się szloch przechodząc w desperackie błaganie.
- Nie! Zostawcie mnie tutaj! Odejdźcie beze mnie! Zostanę w ukryciu jak długo będę mógł…
- Kończ z tym, Zack!
Te słowa, wypowiedziane spokojnie przez Kelryna Darewinda, ucięły jakąkolwiek dysputę. Z głębi jaskini dobiegał tylko cichy, bulgotliwy szloch.
   Danyal poczołgał  się do przodu na ile tylko długość liny pozwalała. Wyjrzał przed wejście do jaskini. Zobaczył właśnie jak Gnar, bandyta ze zgruchotanym kolanem, powoli pełznie do tyłu po ziemi a do niego zbliża się ze złośliwym uśmieszkiem Zack. W dłoni jednookiego bandyty jaśniało ostrze noża.
- Spowalniasz nas, stary – zarechotał Zack – Za dobry to nigdy nie byłeś, nie? A ztym twoim kolanem to jakby nas kotwica łapała!
- Na wszystkich bogów! Zostawcie mnie tutaj! – błagał ranny.
   Zack zadał błyskawiczny cios. Gnar usiłował się co prawda odtoczyć, lecz ostrze i tak przecięło mu krtań z cichym sykiem.
   Danyal z przerażeniem słuchał jak z płuc rannego ucieka ze świstem powietrze. Owinięta w szmaty noga bandyty była nienaturalnie sztywna i całą długością waliła w ziemię. Całe ciało Gnarla wygięło się w łuk a dłonie drapały ziemię przez przeraźliwie długi moment. I nagle, z westchnieniem ulgi, męczarnie się skończyły a ciało leżało już w ciszy.
   Kelryn Darewind odwrócił się i jego oczy napotkały wzrok chłopaka. Chłopak został przerażony ujrzanym obrazem – wyrazem głębokiego, nieugaszonego głodu – nie umiał jednak odwrócić spojrzenia. Wyobraził sobie tylko, że to przywódca bandy go atakuje i pożera.
- Jego rana była już zakażona – oznajmił Kelryn – Był już skazany a na dodatek nas wszystkich tylko spowalniał. Po prostu rozkazałem przyspieszyć nieuniknione.
   Zack spokojnie czyścił ostrze o ubranie zabitego. Jednym okiem popatrzył teraz na Danyla i wyskrzeczał.
- A  nieuniknione to ja!
   Danyal odczołgał się do ściany i starał się teraz wtopić w cień. Ze zdumieniem odkrył, że cały się trzęsie a mózgu dźwięczy mu tylko echo koszmarnych odgłosów śmierci Gnara. Odsuwał się jak tylko mógł daleko a jedynym marzeniem było natychmiastowe zniknięcie. Pamiętał opowieści bandziorów; morderstwo sir Harolda, nadziewanie jego dziecka na ostrze miecza, wszystkie okropieństwa jakie uczynili jego żonie. Zmroziło go. Pamiętał też, że była tam jeszcze dziewczynka, tak przynajmniej słyszał i miał teraz nadzieję, że przynajmniej ona jest bezpieczna.
   Tymczasem Foryth Teel, co chłopaka już całkiem nie dziwiło, zajęty był pilnym sporządzaniem notatek w swojej książce. Historyk musiał widzieć rozgrywającą się przed nim ponurą scenę, lecz jego twarz pozostała spokojna, nie widać było najmniejszej przykrości jaką niewątpliwie odczuwał.
   Danyal starał się zniknąć w kącie. Mimowolnie ujął ochronnym gestem zapinkę pasa. Obciągnął koszulę i upewnił się, że materiał zakrywa metalową broszę.  Wędkę i kosz na ryby zostawił gdy go schwytali a bandyci już później zabrali mu nóż. Może dlatego był tak bardzo zdecydowany zataić przed światem istnienie srebrnego dziedzictwa. Po krótkiej chwili wrócił Zack. Danyal był już pewien, że teraz oni zostaną zabici, lecz Foryth tylko lekko uniósł ręce pozwalając by mężczyzna przeciął skórzany rzemień wiążący go do słupa. Danyal się lekko zawahał, lecz uczynił to samo i z obrzydzeniem się odwrócił gdy kwaśny oddech rzeźnika owiał mu twarz.
   Uwięź chłopaka została przecięta i już po chwili obydwaj z Forythem stali rozciągając mięśnie i pobudzając krążenie krwi żeby jak najszybciej dotarła do wszystkich zakątków ciała. Obydwaj mieli dłonie związane w nadgarstkach, lecz przynajmniej mogli poruszać nogami, rozciągnąć je i rozluźnić skurcze grzbietu.
- Pośpieszyć się tam! – cisnął Kelryn Darewind wchodząc głębiej w jaskinię i zwracając się do dwójki jeńców – Musimy ruszać. Do następnej kryjówki mamy całą noc marszu. Chcę tam dotrzeć przed świtem.
   Danyal pomyślał, że przywódca bandytów jest jakiś nerwowy i zaniepokojony. Przez moment nawet popatrywał przez ramię i intensywnie wpatrywał się w cienie na krańcu jaskini.
- Ćśś… za minutkę będę się mógł znów poruszać – powiedział Foryth.
   Mówiąc to zachwiał się i utrzymał równowagę tylko dzięki oparciu się o ścianę jaskini. Kelryn wpatrywał się w mężczyznę a Danyal poczuł już dreszcz strasznej obawy.
- Pomogę ci – powiedział chłopak.
   Podszedł do historyka i podtrzymał za łokieć. Razem, wciąż jeszcze utykając, poczłapali w stronę wyjścia.
   Dwóch bandziorów zdążyło już zaciągnąć gdzieś w krzaki zwłoki Gnara, lecz miejsce mordu wciąż odznaczało się wielką plamą krwi. Danyal poczuł jak ta plama nieugięcie przyciąga jego wzrok.
- Dużo krwi w chłopie… w chłopaku też, jeśli o to chodzi! – syknął Zack wionąc gorącym oddechem prosto w ucho Danyala.
- Ruszamy! – warknął Kelryn.
   Zack tylko ze złością patrzył na przywódcę i poprowadził wszystkich do wyjścia.
   Na całe szczęście w tym czasie wróciło już Forythowi czucie w nogach i mógł poruszać się po skalistej ścieżce. W świetle prawie pełnego Solinari szli dalej na północ. Wspinali na krawędzi jednej z górskich ścian okalających dolinę wiodącą w wysokie partie Gór Kharolis.
   Maszerowali w ponurym milczeniu przez kilka godzin. Bandyci stali się opryskliwi podejrzliwi. Byle niespodziewany hałas wywołany spadaniem zwykłego kamienia wywoływał przekleństwa. Podobnie reagowali na każdy inny, choćby i zupełnie nieważny dźwięk. Danyal zachowywał całkowitą ciszę. Tak naprawdę to marzył, żeby o nim zapomniano i pozostawiono go w tej kamienistej dziczy.
   Prowadzący bandę Kelryn odstąpił w końcu na pobocze drogi i poczekał aż dwójka jeńców się z nim zrównała. Ruszył u boku Forytha Teel. Pozdrowił historyka zamyślonym spojrzeniem, które wyglądało bardzo złowrogo w przyćmionym oświetleniu księżyca.
- Nic na to nie poradzę, lecz odnoszę wrażenie, że tą podróż rozpocząłeś w kiepskiej kompanii a na dodatek fatalnie uzbrojonej. Co tak naprawdę wiesz o niebezpieczeństwach jaki mogą na czyhać w tych górach?
- No cóż – lekceważąco odparł Foryth – Kiedy już takie niebezpieczeństwa się objawią to ich dokładne opisanie jest zwykłą pracą każdego historyka. Na pewno nie jest moim zajęciem walka czy też próba zmian na Krynnie przez podejmowanie własnych działań.
- O mały włos nie zginąłeś opisując historię – odparł bandyta – A powinieneś wiedzieć, że ja nie jestem jedyną groźbą jakiej w tych górach powinieneś się obawiać.
- A jakież to inne niebezpieczeństwa na nas czekać mogą?
   Foryth już sięgnął po swoją księgę, lecz zdał sobie sprawę z komplikacji wynikających z prób jednoczesnego pisania i maszerowania. Wsunął księgę na powrót do plecaka rezygnując z dokładności natychmiastowego opisu.
- Tam jest smok – śmiało odezwał się Danyal.
   Zapomniał się wystarczająco mocno by jednak wziąć udział w rozmowie.
- Ach, tak jak giermek powiedział. I ma rację – Kelryn zwrócił się do Forytha – Przypuszczam, że widziałeś jaszczura w dniach poprzedzających nasze spotkanie?
- Nie! – zaprzeczył Foryth – Z pewnością coś takiego bym zapamiętał.
- Uhm, właśnie spałeś – Danyal szturchnął historyka łokciem – Smok przeleciał nad nami ale nie chciałem cię budzić.
- Co!?
   Foryth ryknął na chłopaka, który przez chwilę czuł, czego mógłby oczekiwać prawdziwy giermek, gdyby tak rozczarował historyka.
- Zawsze masz budzić gdy chodzi o smoka!
- Tak, panie. Zapamiętam to.
   Danyal nie był do końca pewny, czy historyk naprawdę wydaje mu takie polecenie czy też wzmacnia jego własną legendę giermka.
- A było tam dość światła byś mógł się bliżej przyjrzeć wielkiemu wężowi? – pytał Kelryn obracając teraz całą uwagę na chłopaka.
- Tak. Był czerwony… i ogromny – głos Danyal zaczął się załamywać na samo wspomnienie potwora.
   Chciał już opowiedzieć jak ten stwór zniszczył jego wioskę, jak spadł z nieba niosąc śmierć i zniszczenie do niewinnego Waterton. Nie ośmielił się powiedzieć nic więcej. Nie chciał ryzykować ujawniania zagadki swej znajomości z Forthem Teel, znajomości całkiem fikcyjnej która jednak stała się chyba jedyną przyczyną, że Danyal jeszcze żyje.
- Czułeś podziw?
   Chłopak pokiwał powściągliwe głową. Pamiętał jeszcze jak wnętrzności zaczęły mu się rozpuszczać w brzuchu na sam widok potwora. Nienawidził łez, które teraz wypełniały mu oczy. Kelryn na całe szczęście wziął ten pokaz emocji za nic więcej jak normalną reakcję po spotkaniu tak godnej podziwu istoty.
- Podejrzewam, że widziałeś czerwonego smoka znanego jako Flayze – oznajmił przywódca bandytów – Jest zmorą tych gór, znęca się i morduje wszystko – elfów, krasnoludów, ludzi. Nikczemny do gruntu. Nic nie sprawia mu większej przyjemności jak powolna śmierć wrogów. No chyba, że ma chętkę na nie całkiem zwęglone mięso.
- Znasz go?
   Danyal ze zdumieniem słuchał mężczyzny gadającego o latającym potworze z dużą dozą poufałości.
- W rzeczy samej. Ma coś, co cenię bardzo wysoko. Coś, czego bardzo pragnę. A co więcej, istnieją powody dla których nienawidzę go już od wielu lat.
- A co on takiego ma? – zapytał chłopak i natychmiast się odsunął.
   Oczy Kelryna stały się puste a twarz utraciła wszelki wyraz.
- Zawsze budź mnie widząc smoka! – ponownie naciskał Foryth jakby zdenerwowany faktem, że część rozmowy odbywała się niejako poza nim.
- Dlaczego? – marudnie odparł chłopak – Będziesz próbował go zabić?
- Oczywiście, że nie! – samo przypuszczenie było dla Forytha przerażające – Dlaczego? Przecież takie działanie strzaskałoby w gruzy pojęcie neutralności każdemu historykowi! Trudno wręcz pomyśleć o czymś bardziej niszczycielskim dla poprawnej roli obserwatora.
- Nie mówiąc już o tym, że zabicie smoka z pewnością nie należy do spraw najłatwiejszych – wtrącił Kelryn.
   Ton głosu ponownie był lekki i niedbały i Danyal, choć troszkę wbrew samemu sobie, poczuł lekką ulgę gdy taki oddalony, zdystansowany nastrój przywódcy szybko uleciał w dal.
- Jak można zabić smoka> - spytał młodzieniec.
   Niejasno pamiętał intencje, jakie przyświecały mu gdy ruszył w doliny z Waterton. Z dystansu doświadczeń paru ostatnich dni cel jakim było zabicie smoka wydawał się śmiesznie nierealny, by nie powiedzieć samobójczy.
- Najlepiej jest znaleźć drugiego, o wiele większego smoka, by zrobił to za ciebie – gorzko roześmiał się Kelryn – W ten sposób Mroczna Królowa została pokonana w czasie ostatniej wojny.
- Ale ten smok nie został zabity?
- Nie.
   Przywódca bandy poważnie potrząsnął głową rozważając swą odpowiedź.
- Jeśli uda ci się pożyć wystarczająco długo to stwierdzisz, że smoki wszelkiego rodzaju, wszelkich klanów i odmian koloru czy metali wciąż jeszcze żyją w ukrytych zakątkach Ansalonu.
- To jak to się dzieje, że nie rządzą światem?
   Danyal nie potrafił wyobrazić sobie niczego, co mogłoby powstrzymać Flayze jesliby potworowi wpadła do łba idea posiadania królestwa na własność.
- Dobre pytania. I coż by nasz historyk powiedział w tej kwestii?
   Foryth skrzywił się okropnie. Syknął parę razy. Poważnie rozważał pytanie. W końcu odparł.
- Wygląda na to, że chyba najpewniejszym powodem jest fakt, że po prostu tego nie chcą – powiedział na koniec – Gilean wie, że każdy z nich byłby zdolny do potwornego spustoszenia gdyby tylko zechciał. Walczą jednak głównie między sobą… przynajmniej wtedy, gdy nie śpią. A wielkie smoki sporo przesypiają. Czasem nawet dziesięć czy dwadzieścia lat trwa jedna drzemka. Każdy ze smoków jest bardziej zainteresowany własnymi wygodami niż czymkolwiek innym.
- A czy Rycerze Solamnijscy nie trzymają ich w szachu, no w jakimś sensie? – spytał Dan.
   Pamiętał wciąż połyskujące zbroje, potężne sylwetki i wielkie obycie, wręcz łaskawość, tych kilku opancerzonych jeźdźców jakich kiedykolwiek widział. Próbował sobie teraz wyobrazić ludzkiego wojownika walczącego z potężną, zabójczą siłą czerwonego smoka. Obraz był przerażający i Danyal poczuł się zmuszony przyznać, że taki zabójca smoków pewnie by jednak stanął wobec absolutnie niewykonalnego zadania.
   Kelryn i Foryth razem potrząsnęli głowami.
- Ba! – przywódca bandytów zmiął pod nosem jakieś przekleństwo – Rycerze to teraz stare baby, słabeusze obawiający się własnego cienia. Z czasów wojny nie pozostał już żaden z dzielnych lansjerów.
- To jest jednak dyskusyjne – zaczął historyk – Powinieneś jednak wiedzieć, chłopcze, że opowieści o konnych rycerzach zabijających smoki, nieważne jak bardzo ci ludzie mogli być odważni, jak czyste mieli serca i mocarne ręce, są tylko czymś na kształt legend i bajań. Nie, potężny smok nie bardzo ma się czego obawiać poza drugim potężnym smokiem.
- Ale musi być jakiś sposób! – Danyal upierał się tak mocno, że obaj mężczyźni popatrzyli nań z zainteresowaniem – No wiecie, trudno uwierzyć, że te wszystkie historie, wszystkie legendy o zabójcach smoków, o bohaterach i całej reszcie to tylko zmyślenia – zakończył nieco kulawo.
- Przypomnij sobie stare powiedzenie: nie wolno nie doceniać wyobraźni, pragnienia i barda – zauważył z lekkim chichotem Foryth – Większość opowieści o których wspomniałeś została wymyślona przez podróżujących minstreli, którzy po prostu potrzebowali niezłej opowiastki żeby zarobić na kolację czy kufel lub dwa niezłego ale. Takich poetów czy też artystów nie wolno mylić z prawdziwie studiującymi historię… a to znaczy, bezstronnych historyków.
- Psst!
   Ostrzeżenie nadbiegło gdzieś z poprzedzającego ich mroku. Danyal zesztywniał widząc jak schylona sylwetka Zacka znika z drogi. W jego ślady po chwili poszedł jeszcze jeden z bandy. Po chwili usłyszał kilka cichych, melodyjnych gwizdów. Wiedział już, że bandyci dopadli kolejną ofiarę.

janjuz - 2017-01-05 19:50:02

Rozdział 26
Serce Krwi i Ognia
Około roku 374 AC
   Fistandantilusa dobiegł dźwięk. Przez uszy swego gospodarza usłyszał puls, Ten dźwięk był bliżej niż kiedykolwiek wcześniej. W bezcielesnym jestestwie krew zaczęła szybciej krążyć a przypomniany głód podrażnił język, wabił pamięć.
   Krwawy klejnot!
   Fistandantilus pożądał dotyku potężnego artefaktu. Wiedział, że dzięki niemu tajemne moce pozwolą mu okiełznać, a potem zniszczyć, tego diabelskiego kendera. Esencje czarodzieja ruszała się żywo… jak zresztą starał się przez dekady… byle tylko poczuć wreszcie moc.
   Po raz pierwszy na przestrzeni czasu swego uwięzienia był tak blisko sukcesu. W końcu zarówno krwawy kamień jak i kenderski gospodarz zbliżali się do siebie. Zbliżało się połączenie, które może otworzyć mu drogę do wolności i zemsty!
   Przez moment duch pławił się w wyczekiwaniu tortur swych ofiar, krwi, dusz i żywotów którymi będzie się karmił jak swą własnością. Był już całkiem zdecydowany zabić wystarczającą liczbę ofiar byle tylko zaspokoić głód, który go tak męczył przez niewyobrażalnie długie uwięzienie.
   Lecz wtedy jakaś inna moc wtrąciła się w jego tajemną świadomość. Moc, która przeszkadzała w prawdziwym połączeniu esencji czarodzieja z prastarym krwawym klejnotem! Jakaś tajemnicza obecność, cieniutka gaza spowijająca moc kontroli, maskująca jego siły. Była to jednak moc magiczna. Moc duchowa. Moc ducha. Walczyła o krwawy kamień z taką samą zajadłością, z takim samym poczuciem własności jakie napędzają wygłodniałą esencję czarodzieja.
   Mgliście wyczuwał, że ta moc była skupiona w pobliżu osoby człowieka, że rywalizowała z Fistandantilusem  i była wystarczająco potężna by blokować nadzieje maga na końcowy sukces.
   Kipiał ze złości, z nienawiści w stosunku do nowej komplikacji a mimo to wyczuwał, że krwawy klejnot wciąż się zbliża. Słyszał jego puls o głośnym, mocnym rytmie. Zagłuszał wręcz jego własny.
   I doprawdy, doprawdy był blisko! Talizman sięgał teraz do niego tak mocno, że nozdrzach czuł już jego ciepło, tak blisko, że niemal w zasięgu ręki. Mrowienie mocy i istnienia wywołało dreszcz w niematerialnym bycie maga. Rytm życie, będący tak długo tylko odległą sugestią teraz stał się ogłuszającym bębnieniem, ciągle rezonującym i napędzającym nienasycony głód i pragnienia.
   Tylko, że gorzkim faktem było iż krwawy klejnot był owszem w zasięgu, lecz zasięgu tylko żałośnie niesterowalnego kendera, osoby będącej niechcianym i niedopasowanym gospodarzem duchowej esencji Fistandantilusa przez więcej niż ostatnie stulecie.
   Ulotny duch miotał się w gniewie i kręcił, po omacku szukał najdrobniejszego choćby skrawka kontroli. Lecz wciąż znajdował przeszkodę, moc blokującą jego starania, konkurującą o moc klejnotu. Miast uzyskania władzy esencja zła mogła tylko rozpaczać gdy płomienny czar klejnotu zbliżał się tak, że już słychać było przesłanie witalności, nadziei a nawet samego życia.
   I nagle połączenie zostało strzaskane bez możliwości jego odbudowy, odrzucone przez tarczę jaka mógł wyczuć, lecz nie potrafił zidentyfikować. Rozwścieczony Fistandantilus obrócił całą moc swej uwagi w kierunku podróżnych. Szybko dostrzegł, że chodzi o ludzkiego chłopaka, osobę łatwo wyróżnialną z bezimiennej masy ludzkości.
   To był jego wróg. To było źródło maski tak potężnej, że zrównało się z mocą prastarego. Obecność, konkurująca esencja walczyła z nim i odsunęła go na bok. Przytłoczony Fistandantilus poczuł jak jego świadomość mu się wyślizguje.
   Kender znów był własnym panem.
   Natomiast inna osoba, ludzi chłopak, został dodany do listy tych, którzy muszą umrzeć.

janjuz - 2017-01-10 18:28:36

Rozdział 27
Pogwizdujący Wędrowiec
Pierwszy Kirinor, Reapember 374 AC

   Danyal patrzył jak cała grupa bandytów skryła się w rowie podczas gdy Kelryn chwycił i pociągnął za sobą Forytha i jego samego za ramię prosto do kryjówki za wielkim głazem po drugiej stronie górskiej drogi. Zbocze za nimi było strome i skaliste podczas gdy po przeciwnej stronie grunt gwałtownie opadał i krył się w mroku. Chłopak zapamiętał jeszcze z dnia, że po przeciwnej stronie drogi teren opada gwałtownie i schodzi aż do górskiego potoku płynącego dużo niżej.
   Dan wpatrywał się w ciemność, lecz nie potrafił wypatrzeć niczego nadchodzącego ścieżką. Wszystko, co słyszał to tylko melodyjne pogwizdywanie, którego dźwięk narastał tym mocniej im dłużej czekali.
- Jak myślisz, kto to jest? – spytał Foryth a jego głos poniósł się daleko w powietrzu.
- Cisza! – syknął Kelryn ciągnąc historyka z drogi.
   Danyal w tym czasie niziutko przykucnął i zaczął wyglądać zza wielkiego głazu na drogę, by dostrzec pogwizdującego wędrowca.  Widział niewyraźne cienie zakapturzonych bandytów skrytych w rowie a światło księżyca czasem odbijało się od stalowych ostrzy. Chłopak przypomniał sobie ostrze Zacka. Przypomniał sobie bandycką chętkę do zanurzenia ostrej jak brzytwa broni we krwi właściwie kogokolwiek w zasięgu wzroku. Zaczął się modlić, by niczego nie świadomy wędrowiec nagle odwrócił się i zaczął uciekać w dół górską drogą.
   Dźwięki jakie po chwili usłyszał rozwiały wszelkie jego nadzieje, lecz jednocześnie wprawiły bandytów w wielką konsternację.
- Hej tam! Co wy tam robicie w tym błotnistym rowie? Tu na drodze jest doprawdy sucho!
    Ósemka bandytów Kelryna wyskoczyła na drogę i otoczyła szczelnym pierścieniem drobnego podróżnego, którego jako pierwszy dojrzał we mgle Danyal. Bandhci warczeli jak dzikie zwierzęta, lecz ich wygląd ani zachowanie nie zaskoczyły ani też nie wystraszyły samotnego podróżnika.
- Och, czekaliście na mnie? To bardzo miłe! Bardzo miło was poznać… Emilio Haversack, dp usług. A wy…?
- Kender! – oznajmił z obrzydzeniem Zack podchodząc jednocześnie bliżej do obcego, którego spokój wydawał kompletnie nie zmącony.
- Tak, oczywiście. Haversack to kenderskie nazwisko, poza tym… jedno z najlepszych, najstarszych i najbardziej poważanych spośród nazwisk wielu klanów, jeśli wolno mi tak o sobie powiedzieć. Co oczywiście zrobię bowiem nikt inny tego zrobi.
   Kender jakimś cudem wyminął otaczających go zbirów by swe ostatnie słowa wyrzec już prosto w stronę Kelryna, Forytha i Danyala. Nie wyszli oni jeszcze z ukrycia za wielkim głazem, co Danyal dostrzegł z lekkim zaskoczeniem, lecz drobny przybysz i tak podszedł prosto do nich.
- Emilio Haversach, do usług – powtórzył, ujął związane dłonie Danyala i entuzjastycznie nmi potrząsnął.
- Hej, on buchnął mi sakiewkę! – wrzasnął jeden z bandytów, krępy i ponury łucznik znany jako Bolt.
   Cała grupa obróciłe się w stronę kender.
- Co? O to ci chodzi? – Emilio dzierżył w dłoni niewielki, skórzany mieszek, sakiewkę o podzwaniającej zawartości – Musiałeś ją gdzieś zgubić. Łap!
   Kender cisnął sakiewkę w stronę Bolta, lecz ta w powietrzu się widać rozwiązała i wyleciał z niej strumyk srebra, który zaraz zaczął się toczyć i odbijać na drodze.
- Moja stal! – wrzasnął bandyta.
   Padł na kolana i starał się szybko pozgarniać monety z powrotem do sakiewki. Pozostali członkowie bandy ryknęli śmiechem i dołączyli do zabawy szybko zbierają i chowając do własnych kieszeni monety towarzysza.
   Zdumiony Danyal patrzył jak Emilio złapał dłonie Forytha w radosnym uścisku po czym głęboko skłonił przed Kelrynem Darewindem.
- Każdy potrafiłby dostrzec, że właśnie ty jesteś szacownym przywódcą tych śmiałych mężczyzn. Poznanie cię jest dla mnie zaszczytem. Emilio Haversack, do…
- Wiem, wiem – przerwał szybko Kelryn - … do moich usług. Tylko u licha, jakież to usługi może zaoferować kender? I dlaczegóż to miałbym je przyjąć, nawet gdyby zostały zaoferowane?
   Emilio dobrotliwie zachichotał.
- Dwa znakomite pytania. Tak naprawdę, to nie sądzę, żeby w okolicy było do spozycji wielu kenderów. Jeśli jednak jest coś co mógłbym dla ciebie zrobić to doprawdy z chęcią o tym pogadam.
- Zatrzymać tego przeklętego karła! – wrzasnął Bolt.
   Wciąż był chyba rozwścieczony utratą paru kawałków stali.
- Z gardła mu wyciągnę brakujące monety! – darł się na całe gardło.
- No wiesz, doprawdy – powiedział doprowadzony do szału Emilio – To ja ci tutaj oddaję zagubioną sakiewkę i doprawdy nie rozumiem takiego paskudnego sposobu postępowania. Obrażasz mnie!
   Wtedy właśnie Danyal spostrzegł, że jego więzy w cudowny sposób spadły z przegubów na ziemię. Pamiętając entuzjastyczny uścisk dłoni kendera pozdrowił teraz Emilio Havesacka z rosnącym podziwem.
   I z rosnącą uwagą. Tymczasem nieudobruchany Bolt zbliżał się do małego mężczyzny. Krótki miecz był już wyjęty a cała postać wyraźnie wskazywała, ze nie jest w nastroju do wysłuchiwania cwanych wyjaśnień.
- Hej! Mojej sakiewki też nie ma! – ryk oburzenia Zacka aż zatrzymał groźny marsz Bolta.
- To ta? – Emilio już trzymał kolejną, pełną monet, sakiewkę – Powinieneś być doprawdy bardziej uważny.
   Kolejna  sakiewka poleciała w powietrzu i ponownie deszcz monet, w towarzystwie okrzyków gniewu i radości, poleciał na ziemię gdzie potoczył się w trawę i korzenie drzew.
   Nawet Kelryn przystanął, opuścił dłoń na rękojeść miecza patrzył. W opinii Danyala patrzył z wyraźnym rozbawieniem w oczach. Przywódca bandy ruszył troszkę do przodu i stanął za plecami Emilio Haversacka. W końcu nie wytrzymał; oparł dłonie na biodrach zaczął głośno wyśmiewać błazeństwa swych ludzi.
   Chłopak rzucił spojrzenie na Forytha i spostrzegł, że historyk ze zdumieniem popatruje na luźne końce linki zwisające teraz z jego własnych przegubów. Dan poczuł już drgnienie nadziei, lecz szybko zostało ono przygaszone. Nawet uwolnieni z więzów nie zdołaliby raczej umknąć pogonie. Po krótkiej ucieczce zostaliby dogonieni i schwytani. Nie miał nawet ochoty myśleć, jakie środki ostrożności podjęliby bandyci gdyby ich dwójka okazała choć chętkę ucieczki. No a już w ogóle nie był zainteresowany reakcją Zacka, gdyby to on złapał uciekinierów.
- Hej, pozwólcie, że pomogę – zaoferował Emilio.
   Podszedł do mężczyzn, którzy na jego widok się cofnęli (każdy szybko choć bezwiednie sprawdził posiadane rzeczy wartościowe kładąc rękę na pasie, na sakiewce czy, w jednym przypadku, na cholewie buta).
   Kender zignorował widoczne zdenerwowanie i przeszedł przez całą bandę.
- Tutaj! – zawołał.
   Rzucił monetę w stronę Bolta.
- Jeszcze jedna!
   Tym razem błyszcząca moneta potoczyła się obok wyciągniętych rąk Zacka i, odbijając się po drodze, przetoczyła między nogami Bolta.
- To moja!
- Trzymaj te pazury z daleka!
   Dwójka bandytów skoczyła jednocześnie. Zderzyli się jeszcze w powietrzu i spadli razem na ziemię wymieniając ciężkie ciosy. Przetaczali się w te i we w te, pluli i klęli, tłukli się od jednego brzegu drogi do drugiego. W ciemności błysnęła stal i Danyal ujrzał jak Zack wydobył krzywy nóż.
- Żadnych noży!
   Wrzask Kelryna przetoczył się w nocy. Jednooki bandyta zaklął szpetnie, lecz cisnął sztylet daleko od siebie i miast tego zdrowo palnął Bolta w nos.
- Hej tam!
   Danyala aż obróciło w reakcji na niespodziewany dźwięk. O mało nie upadł ujrzawszy Emilio Haversacka stojącego tuż za plecami jego i historyka i popatrującego ciekawie w ich stronę.
- Nieźle tu namieszałeś – zauważył Danyal krzywiąc się na widok Bolta gryzącego przegub Zacka i wywołującego wycie wściekłości i bólu przeciwnika.
- Taaak – zgodził się kender ze skinieniem dumy – Właściwie to mógłbym tu postać i popatrzyć, lecz czy nie sądzicie, że czas nam już iść?
- Pst… jesteśmy tu więźniami – szepnął Foryth – Nie wolno nam…
- W tej chwili wcale nie jesteśmy więźniami! – syknął wściekle Danyal.
   Miał nadzieję, że kender pokrywał błazeństwami jakiś plan. Że nie chodziło tylko o to by wiać co sił w nogach w ciemną noc.
- Ma rację. Uciekamy!
- Lecz…
- Wiejemy! – upierał się Danyal.
   Złapał Forytha za ramię i pociągnął. Historyk niechętnie się zatoczył, rzucił okiem w stronę bandytów jakby miał wręcz nadzieję, że Kelryn zobaczy co się dzieje i takiemu nonsensowi jak ucieczka położy kres.
   Chłopak z kolei obawiał się, że ich sprzeczka i odejście przyciągnie uwagę bandytów, lecz szybkie spojrzenie w bok upewniło go, że i Kelryn dołączył do kręgu przyglądających się walce, która niedługo może się zakończyć. Zack właśnie wyrwał zakrwawioną rękę z zębów Bolta i teraz usiłował zacisnąć dłonie na szyi tęgiego przeciwnika.
- Tędy – powiedział Emilio i poprowadził w górę drogi – To miejsce wybrałem celowo.
   Dźwięki walki przycichały w miarę jak biegiem oddali się w ciemną noc. Danyal był napięty i wyraźnie wystraszony. W każdej chwili spodziewał się wrzasku podniesionego alarmu. Jednym dźwiękiem były jednak odgłosy toczonej bratobójczej walki, stawały się zresztą coraz bardziej intensywne.
- Tutaj.
   Emilio Haversack zatrzymał ich i wskazał na lukę pomiędzy dwoma głazami leżącymi na zboczu prowadzącym w dół od drogi.
- Siądźcie tu. Będziecie bezpieczni.
- Co? Jak?
   Danyal był zdumiony. W jego opinii miejsce było znakomite na kryjówkę, lecz co najwyżej dla jednej osoby. Dalsze obiekcje jednak przerwał dźwięk prawdziwego alarmu podniesione w dole drogi. Głos Kelryna  wyraźnie przebijał przez potężny chaos.
- Znaleźć ich! I do mnie z nimi!
- Ty pierwszy! Ja zaraz potem! – szepnął Emilio popychając Forytha do wskazanego miejsca.
   History ciężko westchnął i zszedł z drogi. I natychmiast zniknął z pola widzenia. Danyal usłyszał tylko wystraszone „uff”, lecz i ten dźwięk szybko ucichł.
- Teraz ty! – poganiał kender.
   Chłopak się nie wahał, zwłaszcza, ze tupot goniących mężczyzn był coraz głośniejszy. Postąpił w ślad Forytha i już po sekundzie stracił oparcie pod stopami. Znajdował się na śliskiej, gładkiej półce i już po chwili z niej leciał, ześlizgiwał się po błotnistej powierzchni z niesamowita szybkością. Z najwyższym wysiłkiem i dzięki zagryzaniu ust zdołał zdusić krzyk przerażenia, który dosłownie eksplodował mu w ustach.
   Skoncentrował się raczej na obserwacji otaczającego go zbocza. Cieniutka warstwa wody wypływająca z niewielkiego zagłębienia powodowała śliskość powierzchni po której teraz zjeżdżał nabierając coraz większej prędkości. Danyal zaczął się bać, że gdzieś tam w dole być Foryth, który będzie go usiłował zatrzymać i zostanie rozjechany przez taki niekontrolowany zjazd. A jeżeli jeszcze żleb przechodzi w jakiś wodospad? Wtedy tylko szybki bezceremonialny zjazd po oczekujących na dole twardych skałach.
   Ześlizg jednak trwał gładko i niespodziewanie długo. Poprzez szum, podskoki i poświsty wiatru Danyal jednak dostrzegł, że jeszcze jeden osobnik spada jego śladem. Przypuszczał – i miał taką nadzieję – że to Emilio mu towarzyszy. Modlił się, żeby kender który zaproponował taką trasę, miał jednak jakieś widoki na odniesienie sukcesu. Mimo wszystko, daleko było chłopakowi do zachwytu z powodu zjazdu. Przeskakiwał czasem nad jakąś kałużą błota, potem czuł twardą powierzchnię a czasem nawet kamienie darły go po grzbiecie.
   I nagle wyleciał w powietrze. Machał ramionami, kręcił w powietrzu jak oszalały i już był pewny smutnego końca. Nawet jednak wtedy instynkt kazał mu zachować ciszę.
   Wpadł do lodowatej i głębokiej wody. Impet uderzenia wybił mu dech z płuc. Gorączkowo wydostał się na powierzchnię chlapiąc wokoło byle tylko wynurzyć twarz i zaczerpnąć głęboki haust powietrza.
   Tuż obok do wody wleciał kolejny osobnik. O chwili Emilio wypłynął na powierzchnię i lekko rozcinał wodę ramionami. Dopiero teraz do uszu Danyala dobiegł dźwięk wyraźnie oznaczający czyjąś kotłowaninę i czkawkę. Dwaj pływacy złapali machające ramiona Forytha i pociągnęli go przez staw do miejsca gdzie już historyk mógł wydostać się na piaszczysty brzeg. Przez parę minut cała trójka leżała nieruchomo. Oddychali ciężko i starali się dojść do siebie . Powoli zaczęli sobie zdawać sprawę ze zmienionych okoliczności.
   Danyal zauważył, że nad głową zwisają mu liście wiecznie zielonych drzew. Chłopak uznał, że od strony drogi muszą być teraz kompletnie niewidoczni. Przebrnął przez płytką wodę by spojrzeć w górę. Ujrzał linię górskiego grzbietu majaczącą wysoko na nocnym niebie.
- Przypuszczam, że pomyślą iż dalej biegniemy drogą więc będą nas tam ścigać jakiś czas – wyjaśniał Emilio – Zjeżdżalnia, którą się tu dostaliśmy jest właściwie niewidoczna po nocy. Jeśli jednak będą tam jeszcze rano to z jej znalezieniem nie będą mieli wielu kłopotów. A wtedy znajdą i nasze ślady.
- A więc o świcie powinniśmy być już chyba gdzieś indziej – zasugerował Danyal – No i dzięki za uratowanie nam życia.
   Zadrżał gdyż chłód nocy dotarł do ciała przez mokrą odzież. Pomyślał teraz o wszystkich możliwych konsekwencjach długiej niewoli. Pomyślał o Zacku i jego nożu zawsze czekającym gdzieś w cieniu. Nie miał już żadnych wątpliwości. Kender naprawdę uratował im życie.

janjuz - 2017-01-11 15:01:27

Rozdział 28
Tajemnicza dolegliwość
Pierwszy  Kirinor, Reapember 374 AC

   Danyala zaskoczyło nagłe poruszenie w zacienionych zaroślach. Obrócił się i machinalnie sięgnął do pasa po nóż rybacki, którego od dawna już tam nie było. Wytaężył wzrok by przebić ciemność, spojrzał i aż sapnął zaskoczony.
- Dziewczyna!
   Ukrywała się w cieniu wielkiego głazu nad brzegiem strumienia, lecz spostrzegłszy iż już została wykryta wyszła z pewnym wahaniem do przodu. Obronnym gestem ujęła Emiio pod ramię.
- To jest Mirabeth – powiedział kender z pełną powagi formalnością – Czekała tu na nas.
   W drobnej, szczupłej figurce, ledwie trochę wyższej od Emilia, było coś jakby znajomego. Danyal zobaczył kitkę, która rozdzielała się na dwie, długie wstęgi, spoczywające na obu ramionach. Miał już pewność.
- Nie jesteś po prostu dziewczyną. Jesteś tą kenderką, która opanowała Zmorę, i pokazałaś mi gdzie są jabłka!
- Tak… to byłam ja.
   Usłyszał jeszcze raz śpiewny głos, mięciutki i cichy a jednak tak przyjemny dla ucha.
- Wspaniale! Po prostu, wspaniale. Zaczekajcie… muszę to natychmiast opisać – oznajmił Foryth gorączkowo grzebiąc w sakwie – Karmiłaś naszego chłopaka jabłkami, tak?
- Zapomnij teraz o tej księdze! – syknął Danyal – Pamiętaj, że o świcie musimy być już daleko stąd!
- Chłopak ma rację – powiedział Emilio – Ostrożnie wybierałem dla was tą kryjówkę więc mamy pewien zapas czasu na starcie. Nie chciałbym jednak zwlekać tutaj za długo.
   Historyk wyglądał jakby miał zamiar się sprzeczać. Danyal wziął sprawy w swoje ręce i postąpił w stronę Emilio Haversacka. Sam poczuł się teraz jak jakiś kronikarz, taki tysiąc pytań cisnął mu się na usta a przede wszystkim; dlaczego kender miałby podejmować tak wielkie ryzyko? Miast tego jednak zmusił się do pomyślenia o sprawach bardziej praktycznych.
- W którą stronę mamy stąd iść? Gdzie mamy szansę na znalezienie jakijkolwiek kryjówki nim wzejdzie słońce?
- Jeżeli pójdziemy z biegiem strumienia to za parę mil dojdziemy do rzeki. Nie damy rady jej przeciąć, lecz w dolinie jest tam sporo gęstego lasu no i możemy iść brzegiem w lewo czy prawo. Marsz jest łatwy i sporo tam kryjówek.
- Więc będą przypuszczać ,że właśnie tam poszliśmy?
   Danyal starał się teraz dobrze wszystko przemyśleć. Pamiętał z jaką łatwością wykryto schronienie późno w nocy gdy spotkał Forytha Teel. W odpowiedzi Emilio tylko skinął głową.
- W górę strumienia jest też sporo lasów. Znajdziemy tam też wieczną zieleń, taką jak tu, osiki, i sporo łąk. Poza tym jest tam sporo urwisk gdzie strumień przekształca się w wodospad.
- Pamiętam.
   Rzeczywiście, Danyal spędził całą godzinę przed zachodem słońca obserwując tą właśnie dolinę. Co prawda patrząc z góry, z drogi na grzbiecie łańcucha, teren wokół strumienia na znacznie mniej niewdzięczny niż był w rzeczywistości. Nadal jednał chłopak nie uważał, że jakiekolwiek urwisko mogłoby być nie do pokonania.
- Powinniśmy pójść w górę strumienia – upierał się Danyal – W tamtej stronie raczej nas szukać nie będą a droga do doliny jest zbyt łatwa, zbyt oczywista.
- Zgadzam się – rzekł Emilio czym zdławił wszelkie obiekcje, jakie mógł wyrazić Foryth Teel.
   Ku zdumieniu wszystkich historyk także skinął głową.
- Loreloch jest gdzieś w tamtych górach wolałbym więc nie marnować czasu na marsz w dolinę.
   Danyal popatrzył na historyka z wyrazem kompletne zaskoczenia na twarzy.
- Nadal chcesz iść do Loreloch?
- Mój drogi chłopcze. Drobne komplikacje nigdy nie powinny odstraszać od poważnych badań prawdziwego, ciężko pracującego historyka.
- Komplikacje? Zostałeś schwytany! Na Gileana, trzymali cię żywego tylko z powodu okupu!
- Pst! Daje mi to wspaniałą okazję do kontynuowania wywiadu. Okazję, która bez mojej winy, została na jakiś czas odłożona. A teraz, jeżeli dobrze rozumiem powinniśmy już być w drodze?
- Dobrze gada – potwierdził energicznie kender.
   Prowadził Emilio mając obok Mirabet, zaraz za nimi człapał niezdarnie w ciemności Foryth. Danyal, wciąż jeszcze kiwając głową za zdumienia nad niepojętym uporem historyka, szedł w straży tylnej.
   Starali się wspinać w ciszy, lecz teren był ciężki, z mnóstwem zwisających nad głowami sosen, z dużą ilością skalistych urwisk więc często zdażało się niewłaściwe postawić nogę. W wyniku tego co i rusz ktoś się potykał na niewidocznych przeszkodach, strącał luźne kamienie po zboczu wprost do strumienia i ogólnie wytwarzając tyle hałasu, że według Danyala mogli pobudzić umarłych leżących spokojnie w mogiłach. Na całe szczęście nie spotkali żadnych znaków obecności w okolicy bandziorów. Emilio nawet zasugerował, całkiem  zresztą rozsądnie, że ci ludzie mogli najpierw ruszyć z powrotem drogą, i to nawet kawałek drogą, przypuszczając, że w ciemności uciekinierzy nie odważą się zaryzykować stromych zboczy, czy to w dół cz w górę od drogi.
   Utrzymanie tempa nie stanowiło problemu dla Danyala pomimo trudnego terenu. W rzeczy samej z niecierpliwością wypatrywał dalszej drogi gdy Foryth i Emilio zatrzymali się dla nabrania tchu. Przebyli nie więcej niż jedną milę więc młodziak stawał się coraz bardziej zaniepokojony, że wstające w końcu słońce musi wreszcie wychynąć zza horyzontu  i oświetlić wyraźnie błotnistą trasę ich ucieczki.
- Rozejrzę się trochę w przedzie – powiedział mijając historyka i kendera.
   Obydwaj usiedli już na kamieniach  nad brzegiem strumienia.
- Pójdę z tobą – powiedziała Mirabeth.
- Za minutkę dołączymy do was – przyrzekł Emilio a Foryth tylko skinął potwierdzająco głową.
   Kenderka nie wyglądała na zmęczoną gdy wspinała się dalej z Danyalem. Wybierali drogę pomiędzy wielkimi głazami. Łapali za korzenie i potężne gałęzie byle tylko wspiąć się wyżej. Chłopak w pewnym miejscu musiał wykonać niezły skok żeby znaleźć chwyt dla dłoni. Wspinając się potem po głazie ujrzał, że  odległość jest zbyt duża dla Mirabeth.
   Nie myśląc wiele wyciągnął się jak długi na kamieniu twarzą do dołu.
- Hej… złap mnie za rękę – szepnął.
   Ledwie pokonał głosem szmer płynącego niedaleko strumienia. Skoczyła i dosięgła jego dłoni zawisając na nie całym ciężarem ciała i mocno ściskając dłoń palcami. Miękkimi mokasynami błyskawicznie znalazła oparcie na skale i wspięła się na jej szczyt. Po chwili dołączyła do chłopaka.
- Myślisz, że powinniśmy może tu na nich zaczekać? – spytał Danyal obawiając się, że Foryth i Emilio mogą mieć problemy w tej części trasy.
- Tak – miękko odszepnęła Mirabeth.
   Oczy miała ogromne, omalże świecące w ciemności i – dokładnie jek wtedy gdy ujrzał ją po raz pierwszy przy koniu – Danyala uderzyło podobieństwo kenderki do ludzkiej dziewczyny.
- Podróżowaliście z Emiliem tego dnia gdy cię zobaczyłem nad strumieniem niedaleko Waterton? – zapytał.
- Szliśmy wtedy drogą – potwierdziła – Zobaczyłam wtedy sad i zachciało mi się jabłek. Emlio był zmęczony… spory kawał przeszedł tamtego dnia… więc się zdrzemnął gdy ja poszłam do drzew. Nie spodziewałam się tam ciebie, ani twojego konia.
- To nie był mój koń – odparł Danyal – Przynajmniej nie do czasu, aż go dla mnie powstrzymałaś.
   Odchrząknął i potrząsnął głową. Musiał odepchnąć falę melancholii. Nagle odczuł ciężkie uderzenie smutku, zatęsknił za niesforną i niewyszkoloną klaczą bardziej niż mógłby sobie wyobrażać.
- Gdzie ona jest… mam na myśli konia? Ci ludzie też ją dopadli?
   Cienkie brwi Mirabeth były wyraźnie zmarszczone ze zmartwienia. Na twarzy nagle pojawiły się linie wskazujące wiek, dawały się zauważyć w świetle księżyca.
   Danyal zachichotał z żalem, lecz i z pewną dozą satysfakcji.
- Tak naprawdę, to Zmora dopadła kilku z nich.
   Chichot chłopaka nagle się uciął, gdy tylko przypomniał sobie los Gnara, okulawionego kopnięciem konia i zamordowanego przez kompanów dla których jego dalsza obecność zaczęła stanowić niewygodę. Zastanawiał się co też mogło się ze Zmorą stać. Miał nadzieję, że koń ma się dobrze.
   Coś się niżej poruszyło i po chwili ukazali się obaj; Foryth i Emilio. Danyal pomógł obu dostać się na głaz po czy znowu ustawił się na końcu małej grupki uciekinierów. Szli dalej w górę pluszczącego obok nich strumienia.
   Po pewnym czasie stromizna przeszła w niewielką, trawiastą dolinkę. Grunt pod stopami stał bagnisty i miękki.  Poszli trochę bokiem doliny, śpiesznie maszerowali wzdłuż niskiego grzbietu skał gdzie teren był wciąż jeszcze otwarty, lecz spore kawały skal sterczały tu i ówdzie z dywanu traw i kwiatów. Strumień wyglądał jak srebrna wstążka, wciąż wijąca się meandrami na płaskim, niskim gruncie.
   Na koniec jednak skaliste ściany doliny się zamknęły a prąd wody wrócił do stromych i skalistych nurtów. Rosło tu znacznie więcej drzew. Danyal wciąż jeszcze obawiał się szybko nadchodzącego świtu więc taki parasol nad głowami bardzo go ucieszył. Weszli na jeleni szlak, wąski i kręty, lecz wolny od przeszkód jakie napotykali przez całą noc. Danyal człapał przez ciemny las i wciąż wysilał wzrok by nie stracić z oczu ciemnej szaty Forytha. Szedła za takim zamazanym kolorem bowiem teraz mogli się poruszać znacznie szybciej niż dotychczas.
   Ktoś aż sapnął z zaskoczenia, Foryth gwałtownie się zatrzymał a Danyal ostro wpadł mu na plecy.
- O co chodzi? – spytał chłopak odpychając na bok zmartwiałego historyka.
   Foryth cicho wskazał na coś na ziemi. Leżaca tam postać zwijała się i skręcała. Druga zaś, dzięki podwójnej kitce rozpoznawalna Mirabeth, klęczała obok i starała się uciszyć leżącego.
- Emilio! – krzyknął Danyal.
    Zapomniał w panice o ściszeniu głosu do szeptu. On też ukląkł obok kendera. Widział jak ich wybawca zwija się na wszystkie strony, wygina w łuk, rozszerza oczy i patrzy w dal.
- Co z nim? – szepnął Foryth kładąc dłoń na ramieniu Danyala.
- Nie mam pojęcia.
   Odpowiedział cichutko, lecz już przypomniał sobie mężczyznę w wiosce, który został chyba poddany czarom, miewał – jak nazywali to wieśniacy – „ataki”. Danyal strasznie się wystraszył, gdy ujrzał to jako malutki człopak, lecz dorośli odnosili się do sprawy z pełnym lekceważeniem. Dowiedział się już potem, że chociaż Starn wyglądał jakby przyszła nań ostatnia chwila, to po jakimś czasie „atak” mijał i mężczyzna budził się powoli bez widocznych szkód na zdrowiu. Po godzinie był już całkiem normalny.
   Objawy były tym razem bardzo podobne do tych, które wywoływało potężne zaklęcie. Kender dławił się i wydawał jakieś nienaturalne, gulgotliwe dźwięki wprost z głębi gardła. Danyal czuł się bezsilny patrząc jak Mirabeth ociera czoło Emilia po czym kładzie się obok niego i zaczyna uspokajająco szeptać prosto w ucho chorego kendera.
- Mogę w czymś pomóc?
   Danyal ukląkł obok kenderki, która nawet nie odwróciła wzroku od wyraźnie cierpiącego Emilia.
- Raczej nie – szepnęła – Często mu się to zdarza. Jedyne, co można zrobić to przeczekać i dopilnować , żeby sobie czegoś nie zrobił.
   Na koniec wciągnął kender długi, gwałtowny wdech i bezwładnie padł. Oddech zaczął mu się uspokajać, powoli przechodząc w rytm normalny dla osoby śpiącej. Kiedy jednak Danyal dotknął ręką czoła Emilia jego dłoń była natychmiast mokra od potu. Długa, brązowa kitka, teraz przepocona i lepka, zakrywała policzki kendera. Przez drobne ciało co i rusz przebiegały dreszcze i ciężkie drgawki.
- Musi tylko troszkę odpocząć – powiedziała Mirabeth – Po obudzeniu będzie kompletnie zagubiony ale myslę, że będzie mógł dalej iść.
- Zastanawiam się, czy nie powinniśmy gdzieś tutaj rozbić obozu – myślał głośno chłopak zauważywszy, że dość dokładnie schowani pod zielonym listowiem.
   Ledwie zadał takie pytanie a już zdał sobie sprawę, że wolałby zwiększyć jak najbardziej odległość pomiędzy nimi a miejscem ucieczki.
- Powinniśmy iść dalej jeśli tylko zdołamy – odparła kenderska dziewczyna.
   Parę minut później Emilio głośno jęknął a powieki zaczęły mu drgać. Na koniec otworzył oczy i nieprzytomnie rozejrzał się wokół. Spojrzenie kendera latało od Mirabeth do Danyala.
- Kim… kim wy jesteście? – spytał kender.
- Ja jestem Mirabeth a to jest Danyal. Ten mężczyzna tam dalej to Foryth. Jesteśmy twoimi przyjaciółmi.
   Danyal był zaskoczony taką oczywistością odpowiedzi, lecz dostrzegł, że Emilio doprawdy taką informację wchłania. A zatem nawet tego nie pamiętał!
- A ja… kim ja jestem?
- Jesteś Emilio Haversack, kender – odpowiedź Mirabeth była prosta i szczera – Z jednego z najstarszych, najszacowniejszych kenderskich klanów.
- Co… co się stało? Gdzie my jesteśmy?
   Emilio z wysiłkiem dźwignął się z ziemi, lecz para młodych musiała go przytrzymać w pozycji siedzącej.
- Jesteśmy w dolini jakiegoś strumienia Górach Kharolis – odparł Danyal – Dopadło cię zaklęcie. Czekamy teraz, aż ci się poprawi.
- Dopadło… zaklęcie? – kender był kompletnie zdumiony.
   Danyal potwierdził poważnym skinieniem głowy.
- Tak, ale wszystko będzie dobrze, nie martw się.
- Dzięki… ja…
   Nagle oczy kendera się wywróciły do wnętrza głowy. Wciągnął gwałtownie powietrze jakby się dusił i upadł plecami na ziemię.

janjuz - 2017-01-14 11:39:32

Rozdział 29
Dziwna choroba
Pierwszy Misham, Reapember 374 AC

- Mam go! – wołał Danyal klepiąc Emilio po twarzy.
   Usiłował wymusić jakąś reakcję ze sztywnego, nieruchomego kendera.
   Mirabeth ponownie przyklęknęła obok dotkniętego niemocą towarzysza i cichutko przemawiał w najbardziej uspokajającym tonie. Słyszeli wszyscy jak charczał, wydawał jakieś nieartykułowane dźwięki, chociaż Danyalowi zdawało się, że parę razy wyłapał słowo „czaszka”. Po kilku jeszcze konwulsjach kender nagle wziął głęboki wdech i zapadł w bardziej normalnie wyglądający sen.
Po dłuższym czasie kender się poruszył. Po chwili siadł i rozejrzał się wokoło wzrokiem pełnym zdumienia.
- Możesz iść? – spytał Danyal, który aż się wstrząsnął widząc kompletną pustkę w oczach kendera.
- Iść… tak… tak, mogę iść.
   Głos kendera powoli nabierał siły i wyrazu.
- Dobrze – Dan odwrócił się w stronę Mirabeth – Chcesz nas dalej prowadzić? Ja mogę pomóc Emilio.
- Chyba jednak powinnam zostać przy nim – cicho odparła dziewczyna – Może ty być popróbował znaleźć ścieżkę?
   Foryth pozostał jako tylna straż gdy chłopak ruszył przez las starając się stawiać stopy na gładkiej, krętej ścieżynce, którą zresztą ledwie mógł dostrzec. Czasem czuł ukłucie strachu, czasem moment melancholii i tęsknoty za bezpiecznym łóżkiem na poddaszu rodzicielskiego domu. Przeganiał takie wspomnienia wiedząc, że już nigdy nie będzie tam mógł wrócić. Starał się tylko przebić wzrokiem mrok. Skoncentrował się na wyszukaniu wygodnej ścieżki prowadzącej w górę doliny.
   Ruszał się teraz szybkim krokiem. Powoli docierało do chłopaka, że właściwie to coraz lepiej mu idzie wypatrywanie ścieżki. Podniósł wzrok i dojrzał pierwszy ślad wschodu słońca między dwoma stożkami świerków; różowe światełko przedświtu sięgało już daleko w niebo.
   Idąc dalej w dobrym tempie usiłował Danyal skupić się teraz na wypatrzeniu dobrego miejsca na dzienną kryjówkę. Drobne kępy drzew, które właśnie minęli zaczęły się kończyć. Grupka uciekinierów ruszyła truchtem przez łąkę porośniętą wysoką trawą i opadającymi, zroszonymi kwiatami. Strumień zniknął im z oczu gdzieś po lewej stronie wpadając w coś rodzaju kanału nieco tylko głębszego niż poziom gruntu. Po chwili osłoniły ich ramiona wysokich sosen. Weszli do znacznie pokaźniejszego zagajnika.
- Wygląda na to, że ten las ciągnie się wyżej po ścianie doliny – zauważył Danyal gdy cała czwórka przystanęła na moment dla złapania tchu – Może powinniśmy zejść ze szlaku i ukryć się gdzieś wyżej przynajmniej do zmroku?
- Czy my przed czymś uciekamy? Spytał Emilio.
  Oczy kendera już nie były zabłąkane, były całkiem przytomne, lecz pytanie zadał z całkowitą powagą.
- Przed pewnymi ludźmi… złymi ludźmi. Opowiem ci to wszystko, jak znajdziemy schronienie – odparła Mirabeth – Do tej pory musisz nam po prostu uwierzyć.
- Tak zrobię – zgodził się kender spokojnie żując koniuszek własnej kitki – Tylko dlaczego nic nie pamiętam? Nawet własnego imienia?
- Już ci mówiłam. Jesteś Emilio Haversack – stwierdziła poważnie kenderska dziewczyna – I jesteś naszym przyjacielem. Na razie musi ci to wystarczyć.
   Emilio w milczeniu skinął głową. Usta mu się poruszały gdy cicho wymawiał niepokojąco obce głoski własnego imienia. Kilkanaście razy. W międzyczasie Danyal skulił się pod gałęziami sosen i znalazł małe przejście pozwalające przemknąć się przez las.
- Idź przodem – powiedział do Mirabeth, która ruszyła naprzód z Emilio i Forythem – Ja zatrę gałęziami nasz trop na wypadek, gdyby ktoś nas chciał wytropić.
- Dobry pomysł! – przyznał historyk, jednocześnie poprawiając sobie sznurowadła u butów – Chciałbyś, żebym ci pomógł?
- Eee, nie – odparł chłopak.
   Foryth poszedł śladem dwójki kenderów podczas gdy Danyal cofnął się po własnych śladach do brzegu łąki. Trawa była zdeptana i bez wątpienie jeszcze przez parę godzin będzie oznajmiać ich trasę więc raczej zdecydował się na zamaskowanie drogi przez las.
   W wielu miejscach ujrzał odbicia stóp, głównie historyka, widoczne wyraźnie w miękkim gruncie pokrytym rozsypanym igliwiem. Zacierał je pracowicie gałęzią wracając stopniowo po własnych śladach. Nagle do głowy przyszedł mu pewien pomysł. Wyszedł na łąkę w miejscu gdzie widniały ostatnie ślady. Przedłużył trop własnymi stopami skręcając jednocześnie w stronę strumienia. Zdeptał trawę upewniając się, że zostawia wyraźne ślady.
   Kiedy doszedł na skraj wody dostrzegł, że brzegi są tu urwiste i wysokie, nawet troszkę wyższe od niego. Niedaleko niżej biegu strumienia woda szemrała wesoło po płaskim, żwirowaty dnie a głębokość nie przekraczała jednej, czasami dwóch stóp. Zeskoczył z wysokiego brzegu, ześlizgnął się niżej celowo zostawiając wyraźny ślad w błocie oraz odcisk stopy na samym skraju wody. Następnie opłukał stopy z błota i wspiął się na kilka głazów, w ten sposób dotarł aż na brzeg lasu. Uchwycił się sosnowego korzenia i wciągnął pod niskie gałęzie do bezpiecznego schronienia. Tuatj już stąpał ostrożnie aż wrócił do prawdziwego szlaku i dalej zaczął go zacierać. Dotarł wreszcie do miejsca gdzie pozostała trójka skręciła w stronę głębokiego lasu.
   Danyal starannie niszczył każdy ślad przejścia. Odczuwał czasem dreszcz emocji i przestrachu na myśl, że właśnie stara się oszukać Kelryna Darewinda, Zacka i całą resztę bandytów. Część osobowości chłopaka, ta poważna i praktyczna, wciąż obawiała się, że bandyci mogą jednak pójść ich tropem. Druga jednak krzywiła wykrzywiała twarz w grymasie zadowolenia; była pewna, że tak dokładne maskowanie z pewnością pokrzyżuje plany bandyckiemu przywódcy jak i całej grupie oprychów.
   Kiedy już tak przepracował ze sto albo i więcej kroków szlaku Danyal wcisnął gałąź pod drzewo i potruchtał za towarzyszami. Ich ślady były ledwo widoczne na gładkim poszyciu lasu. Niewiele brakowało, żeby przebiegł obok kępy kolczastej dzikiej róży rosnącej u podstawy skalistego zakątka. To chyba krzak go zawołał gdy był już blisko:
- Sssst! Dan… tędy.
   Zatrzymał się. Rozejrzał uważnie. W końcu dostrzegł skraj ciemnego przejścia do podstawy skalnego pagórka. Ostrożnie przesunął się obok kłujących krzaków. Omijał kolce a jednocześnie uważał, żeby nie zostawiać żadnego śladu wejścia.
   Foryth, Mirabeth i Emilio stłoczyli się w niewielkiej, skalnej alkowie. Miejsce było za drobne żeby nazwać je jaskinią, lecz oferowało dość miejsca by się tam mogli schronić. No, przynajmniej dopóki ktoś nie zechciałby się położyć i wyciągnąć nogi. Co jednak najważniejsze, byli ukryci nawet od strony lasu.
- Ty jesteś Danyal… przynajmniej tak mi powiedzieli – powiedział Emilio gdy tylko chłopak wcisnął się do kryjówki i w miarę wygodnie usiadł – Miło cię poznać… ponownie.
- Uhm, mnie również miło.
   Taka nagła utrata pamięci wydawała się chłopakowi bardzo dziwna, lecz i tak był zadowolony widząc jak wraca normalna żywotność Emilia. Dan bardzo chciał mu zadać jedno pytanie; skąd u licha wpadł mu do głowy pomysł, żeby ich ratować? Wątpił tylko, żeby kender w swym obecnym stanie znał odpowiedź. Z pewnością jeszcze nie teraz. Poza tym nie chciał przysparzać kenderowi większych jeszcze zmartwień z powodu uświadamiania mu jak wiele pamięci stracił. W każdym razie i tak wyszło na to, że to kender zaczął zadawać pytania.
- Foryth mówił mi, że podróżowałeś po górach samotnie a jeszcze Mirabeth wyjaśniła, że twoja wioska została napadnięta i spalona przez smoka. Bardzo mi przykro.
- Nie powinno ci być. Przecież to nie twoja wina.
   Odparł krótko Dan, sam zresztą zdziwiony własną, zjadliwą reakcją. Wiedział tylko jedno z całą pewnością; nie chciał litości. Gorzko się roześmiał na samo wspomnienie planów jakie żywił dawno temu – czy to było tylko cztery dni? – gdy jego cały świat uległ zagładzie.
- Byłem w drodze by zabić smoka – przyznał wstydząc się jednocześnie wcześniejszej, brutalnej reakcji – Przypuszczam, że nigdy nawet nie pomyślałem jak chcę tego dokonać. Wszystko co miałem to wędka i niewielki nożyk. A nawet tego już nie mam!
   Ponownie się szorstko roześmiał. Czuł, że jest już bardzo bliski płaczu.
- A jak to jest z tobą? – ku uldze Danyala Emilio zwrócił się teraz do Forytha – Czy te twoje studia często wyciągają cię tak daleko od biblioteki świątynnej?
- Err, nie – odchrząknął Foryth.
   Danyal wyczuł, że temat nie jest dla historyka zbyt wygodny, że tak naprzwdę to nie bardzo ma ochotę o tym rozmawiać. Tym bardziej jednak zaciekawił chłopaka, który teraz zapragnął poznać opowieść Forytha.
- Tak naprawdę to po prostu dano mi szansę, chyba ostatnią szansę, wyświęcenia na kapłana Gileada.
- To jest jakiś rodzaj testu? – zdziwił się Danyal – Dotrzeć do Loreloch?
- No może jednak nie dokładnie o to chodzi. Widzicie, studiowałem kapłańskie sekrety przez wiele lat, lecz nigdy nie byłem w stanie rzucić żadnego zaklęcia. Wznosiłem modły do Gileana, błagałem o wskazówki, o choć odrobinkę mocy. Nic z tego.
- A jeśli tego zaklęcia nie rzucisz…? – dociekał chłopak.
- To nigdy nie zostanę kapłanem. Cel mojego życia, wszystkie owoce moich prac, napisane woluminy… wszystko na darmo.
- Ooo, nie sądzę! – sprzeciwił się Danyal – Opowiedziałeś mi historię o Fistandantilusie. To była dobra historia. Przecież nie musisz rzucać zaklęcia, żeby słowa jakie zapiszesz na papierze, historie jakie opowiesz, coś znaczyły. Coś naprawdę ważnego.
- Lecz zawsze najbardziej szanowani historycy Krynnu byli przy tym kapłanami Gileana – jęknął Foryth – A wszystko, czego potrzebuję to możliwość rzucenia jednego, najprostszego zaklęcia, które dowodziłoby mojej wiary. A wtedy dołączę do wielkiego szeregu!
- No, w tym przypadku nie liczyłbym wcale na kapłanów Poszukiwaczy – kwaśno mruknął Danyal – No i nie wierzę, że nadal chcesz iść do Loreloch!
- Ważniejsze to teraz nawet bardziej niż przedtem. Po prostu muszę zobaczyć te pisma, zapiski Kelryna Darewinda. W jaki sposób arcymag stał się bogiem? Gdzie przebywa? Czy są może jeszcze inne aspekty tej wiary? A może jeszcze gdzieś na Krynnie są inne jego sekty? Takie pytania wymagają odpowiedzi.
   Historyk wciągnął głęboko powietrze. Zastanowił się i mówił dalej.
- Tylko niewiele detali na temat Fistandantilusa umknęło przed światłem pochodzi historyków. Niestety, szczegóły śmierci, czas powstania Skullkap i późniejsze zdarzenia zawsze domagały się dalszych badań. A wszystko teraz wskazuje na fakt, że okoliczności, których istnienia nawet nie podejrzewaliśmy, są niezmiernie ważne!
- No i zamierzasz badać te sprawy, lecz tylko trzymając się z dala, nie włączając się? – spytał Dan, pamiętając zresztą niepokój historyka, gdy mówił o swej interwencji gdy ratował mu życie.
- Eee… tak, oczywiście. To znaczy, no, muszę – podenerwowany Foryth potrząsnął głową – Moje wysiłki zostaną skazane na porażkę jeśli pozwolę sobie bliższe kontakty z osobami zaangażowanymi lub, co jeszcze gorsza, wezmę aktywny udział w rozwoju wypadków.
- Tylko jak takie studia, czy badania, mają ci pomóc w rzuceniu zaklęcia – Mirabeth zadała pytanie nad którym głowi się również Danyal – Mój ojcie mówił… to znaczy, gdzieś usłyszałam, że kapłan modli się o swoje zaklęcia, że otrzymuje je od boga.
   Ucichła zmieszana, lecz tylko Danyal zauważył zdenerwowanie kenderskiej dziewczyny.
- Jeśli mam być szczery, to wcale nie pomogą – przyznał Foryth i smętnie opuścił ramiona.
   Po chwili podniósł głowę a wąskim podbródkiem wycelował do przodu co nadało mu wyraz zdecydowania i determinacji.
- Nie wiem jeszcze, jak mam zdobyć zaklęcie, więc pomyślałem, że będzie całkiem sensownie jeśli szukając go zrobię przy okazji coś pożytecznego.
- Z tym nie da się spierać – Emilio zgodził się z wesołym chichotem.
   Niezależnie od faktu, że sam zgadzał się z tym zdaniem to jednak przynać musiał, że kender miał rację – decyzja Forytha była równie dobra jak każda inna.
- A więc, powodzenia – powiedział chłopak – mam nadzieję, że znajdziesz magię.
- A wiesz, w jakiś dziwny sposób zazdroszczę wam, kenderom – powiedział Foryth opierając głowę o skalną ścianę i popatrując to na Emilia, to na Mirabeth – Wasz lud pod wieloma względami to ulubieńcy Gileana. Prawdziwie neutralni, to właśnie kenderzy. Nie za bardzo dbają o ten świat, idą dokąd mają nastrój iść albo gdzie ich ciekawość niesie.
- O tym to ja nic nie wiem – poważnie odparł Emilio.
   W zamyśleniu przeżuwał czubek kitki.
- Oczywiście w tej chwili to ja nie wiem za dużo o czymkolwiek. Wydaje mi się jednak, że przejmujemy się wszystkim podobnie do ludzi. A to bycie takim prawdziwie neutralnym… wolę myśleć, że znamy różnicę między dobrem a złem.
   Po chwili dodał z uśmiechem.
- I bardziej praktykujemy to pierwsze niż to drugie.
   Ucichł na jakiś czas i przez moment cała czwórka towarzyszy po prostu odpoczywała. Podzielili się wodą z manierki Mirabeth a Danyal zdecydował się zapytać o sprawę, która ostro go nurtowała.
- A te twoje, no.. ataki – powiedział do Emilia – Miałeś to przez całe życie?
- Cóż, myślę, że tak. Tak chyba – odparł kender z kitką w zębach – Nie jestem pewny. Widzisz, ja wcale nie pamiętam dzieciństwa ani lat młodości. Te ataki mam od czasu jak sięgam pamięcią.
- A co pamiętasz jako pierwsze? Gdzie wtedy byłeś, kiedy to mogło być?
- Dobre pytania. Pamiętam, że byłem w Dergoth, na równinach niedaleko Skullkap. Spotkałem tam elfów, nakarmili mnie i dali mi wody. Mówili mi, że byłem już bliski śmierci na tej pustyni.
- Kiedy to było? – zapytał Foryth.
   Odezwała się w tym pytaniu żyłka prawdziwego historyka – Mówili ci może, w którym to było roku?
- A wiesz, że mówili. To był dwieście pięćdziesiąty któryś, o ile dobrze pamiętam.
   Danyal aż sobie gwizdnął.
- To przecież ponad sto lat temu. Nie sądziłem, że kenderzy mogą żyć tak długo… przy czy ty przecież nie wyglądasz staro. Tyle, że może właśnie w tym coś jest? Ty nie wyglądasz staro.
- Ponad sto lat? – mina Emila była nieco ogłupiała – Byłbym przysiągł, że to było ostatniej zimy, może troszkę wcześniej. Ale nie sto lat!
- A co pamiętasz z tego gdzie się podziewałeś, no i co robiłeś przez ostatnią zimę? – Foryth przejął dalszy wywiad – Czy ty i Mirabeth podróżowaliście wtedy razem?
- Wiesz… - Emilio zaczął wyglądać na przestraszonego.
   Spojrzał w stronę Mirabeth jakby trochę zaniepokojony.
- Wtedy jeszcze chyba cię nie znałem, prawda?
- Nie - odparła.
- Tylko… ale dlaczego ja nie pamiętam? Kiedy cię spotkałem/ Jak dawno?
- Tak naprawdę to dopiero kilka dni temu – odparła Mirabeth.
   Obróciła głowę i wyjaśniała dalej dwójce ludzi.
- Łazikowałam sobie sama… to znaczy, byłam sama przez jakiś czas. Można by powiedzieć, że miałam małe kłopoty i wtedy nadszedł Emilio i mnie z nich wyciągnął.
- Ciebie też uratował przed bandytami? – spytał, tylko częściowo żartując, Danyal.
- Nie, nic z tego – odparła z leciutkim śmiechem.
   Chłopak uznał, że bardzo mu się ten dźwięk podoba.
- Próbowałam rozbić obóz, lecz szałas się na mnie zawalił i śpiwór całkiem przemókł na deszczu. Nie umiałam rozpalić ognia i tak siedziałam w lesie, zęby mi dzwoniły, i czułam się coraz bardziej nieszczęśliwa. O mało ze skóry nie wyskoczyłam, gdy się nagle pojawił i powiedział…
- Emilio Haversack, do usług? – zgadywał Danyal.
   Mirabeth popatrzyła nań z ukosa.
- Przypuszczam, że wam powiedział to samo.
- No i rzeczywiście był… to znaczy, do usług. Doprawdy, uratowałeś nam życie – oznajmił chłopak – Chyba ci tego jeszcze nie powiedziałem, lecz to prawda. Zrobiłeś to.
- Och, cicho – wtrącił się Foryth – Muszę przyznać, że bycie tak związanym jest doprawdy nieprzyjemne, lecz nie sądzę, żeby Kelryn chciał nas wykończyć.
- To znaczy, że nie zwracałeś na nic uwagi! Przypomnij sobie Zacka… sposób w jaki lubił się bawić nożem? – na samo wspomnienie Danyal zadrżał – Nie zamierzał nas puścić wolno, nieważne co postanowiłby Kelryn.
   W duchu jednak, tylko sam przed sobą, musiał przyznać, że to Kelryn był najbardziej przerażającym osobnikiem.
- Wspomniałeś tego czarodzieja, Fistandantilusa – powiedział Emilio odwracając uwagę historyka od Dana – Mam cały czas wrażenie, że sporo o nim słyszałem. Tyle, że nic z tego nie pamiętam.
- Dużo tu jest do opowiadania – entuzjastycznie zakomunikował Foryth – Był on Panem Przeszłości i Teraźniejszości. To pierwszy czarodziej… jedne zresztą z bardzo małej grupki… który umiał podróżować w czasie. To arcymag, który manipulował historią zmieniając własne miejsce w Rzece Czasu. Przez wieki całe wpływał na losy elfów i ludzi, przez całą erę przed Kataklizmem…
- A potem w Skullkap i Dergoth – wtrącił kender potrząsając głową.
- Musiał być strasznie stary. Był człowiekiem, czy też elfem?
- Och, był człowiekiem, to oczywiste, i to człowiekiem hmm… wielokrotnym – Foryth uśmiechnął się ponuro – Widzicie, on absorbował esencję duchową innych ludzi, przeważnie bardzo młodych, którzy posiadali choć iskierkę zdolności magicznych. Takie ofiarne owieczki ulegały destrukcji natomiast moc arcymaga pozostawała a nawet rosła z upływem lat. W końcu doszedł do pożarcia esencji wielu ludzi a jego moc stała się większa od wszystkich magów w historii Krynnu.
- Jak?
   Chłopak miał trudności z wyobrażeniem sobie mocy magicznych czy pożerania ducha jakie właśnie opisał historyk.
- Mówi się, że używał do tego klejnotu – krwawego kamienia. To jedna ze spraw bardzo mnie ciekawiących, lecz Kelryn Darewind nie chce o tym w ogóle dyskutować.
- Raz widziałem krwawy kamień – powiedział Emilio.
   Danyal spojrzał na kendera i aż sapnął w szoku. Oczy Emilia stały się puste i pozbawione życia, pozbawione wszelkiej świadomości. Szczęka zwisła mu w dół a kender tylko westchnął smutno. Ramiona mu opadły zupełnie jakby wyszło z niego całe powietrze.
- Krwawy kamień?
   Foryth najwyraźniej nie spostrzegł nagłej nagłej, niespodziewanej zmiany jaka zaszła w osobie kendera. Dalej naciskał z widocznie rosnącym podnieceniem.
- Wiesz, one są bardzo rzadkie! Gdzie to było? Czy mógł to być…
- Pulsował… gorąca, gorąca krew…
   Emilio mówił chrapliwym głosem, najwyraźniej wyciskał z siebie z wysiłkiem poszczególne słowa. Wargi naprężyły mu się nad zębami a twarz wykrzywiła w dziwnym grymasie pomiędzy każdą, wystrzeliwaną z gęby frazą. Głos miał szorstki i głęboki, zupełnie niepodobny do normalnej, omalże dziecięco piskliwej wymowy kendera.
- Tak, pamiętam kamień. A potem stał tam portal, kolory… wirowały. Czułem magię. Ciągnęła mnie, wciągała!
   Oczy Emilia stały się dzikie. Oparł się o skalną ścianę i odsunął od trójki przerażonych towarzyszy.
- A potem tam była ona, śmiała się, czekała na mnie!
   Nagły wrzask przerażenia kendera odbił się od ściany jaskini. Danyal już sobie wyobrażał, że taki dźwięk rezonuje przez cały las i dolinę gdzieś daleko od ich kryjówki. Emilio zaczerpnął tchu, lecz wtedy chłopak do niego doskoczył, przycisnął do ziemi i zdecydowanym ruchem ręki zatkał mu usta. Puścił dopiero wtedy gdy poczuł jak drobne ciało pod nim się odpręża. Wrócił pod skałę i starał się teraz uśmiechem podtrzymać na duchu przerażonych towarzyszy.
   Mirabeth uklękła przy Emilio. Wzięła go za rękę i ramieniem objęła głowę. Oczy kendera pozostały puste, lecz tym razem Danyala wręcz ucieszył taki brak wyrazu. Lepsze to niż ten straszny, przerażający wyraz zgrozy, jakiemu poddał się przed chwilą Emilio Haversack.
   Słońce było już wysoko na niebie gdy wreszcie wszyscy się rozluźnili. Danyal wypił jeszcze łyk wody, oparł głowę o omszały pień i zapadł w lekki sen.

janjuz - 2017-01-23 21:31:15

Rozdział 30
Mówiące ucho
214
Pierwszy Bakukal, Reapember 374 AC

   Danyal obudził się z głębokim przekonaniem, że jest już późne popołudnie. Powietrze poza skalną niszą było nieruchome. Wyraźnie słyszał cykanie koników polnych i ciągłe buczenie ciężkich, leniwych much. Pamiętał dobrze, to był Reapember, choć temperatura – oraz gorące, duszne powietrze – przypominały bardziej środek lata niż wczesną jesień.
   Spostrzegł, że Mirabeth też się już obudziła. Brązowe oczy dziewczyny przypatrywały się uważnie gdy się przeciągnął i powoli przechodził do pełnej świadomości otoczenia. Foryth i Emilio wciąż jeszcze spali oparci przeciwną ścianę skalnej niszy.
- Pomyślałam, że powinniśmy wyjść stąd i trochę się rozejrzeć… to znaczy zanim się ściemni – wyszeptała kenderska dziewczyna.
   Danyal przytaknął; jej sugestia dokładnie zgadzała się tym co i sam pomyślał. Najciszej jak to możliwe wyślizgnęli się pomiędzy skałą a kolczastymi krzakami, przykucnęli popatrując na lewo i prawo w las. Zapach bujnych sosen był czysty i przejmujący, zupełnie jakby chciał zaprzeczyć czyjejkolwiek niebezpiecznej obecności. Danyal nie był jednak w nastroju do podejmowania ryzyka. Poruszał się dalej w głębokim przysiadzie. Przemknął pod niskimi gałęziami sosny. Na szczęście poszycie było skąpe i poruszanie się było relatywnie proste. Leśny grunt zasypany był zbrązowiałymi igłami odłamanymi z licznych konarów. Niektóre z drzew, na przykład to którego teraz użyli jako ukrycia, były potężne podczas gdy inne stanowiły nieledwie sadzonki.
   Czuł jakby pod każdym z drzew mógł się kryć niebezpieczny przeciwnik.
   Mirabeth podczołgała się do chłopaka. Przez parę minut leżeli na brzuchach zachowując ciszę i intensywnie obserwowali las w poszukiwaniu czegokolwiek niezwykłego. W pewnym momencie kenderka szturchnęła Danyala w bok. Zrobiła to tak nagle, że omal nie wrzasnął ze strachu, lecz powstrzymał się widząc uśmiech na jej twarzy.
   Popatrzył we wskazanym palcem dziewczyny kierunku i dostrzegł łanię z jelonkiem ocierających się o drzewo ledwie parę rzutów kamieniem dalej.
   Dwójka obserwatorów pozostawała w kompletnej ciszy, ledwie oddychali, i podpatrywali parę jeleni przez zalegające wszędzie suche igliwie sosny. Cienie okraszały cętkami ciemno brązową sierść łani natomiast jasne cętki na grzbiecie jelonka przypominały połyskujące diamenty gdy młode zwierzę ruszało się w świetle słońca. Młody jelonek, już to spięty, już rozbawiony, ochoczo truchtał wokół matki na niepewnych nogach.
   Przez długie minuty zwierzęta przesuwały się w polu widzenia Dana i Mirabeth. Danowi ulżyło gdy pojął, że zwierzęta uciekłyby natychmiast gdyby wyczuły w okolicy najmniejsze choćby zagrożenie. Na koniec jednak jelenie się oddaliły i zniknęły za zasłoną drzew. Dwójka wędrowców powoli podniosła się na nogi.
- Starałem się zamaskować nasze ślady na łące za tym lasem – wyjaśniał Danyal – Upewnijmy się może jednak, że nikt idzie naszym tropem.
   Mirabeth skinęła głową i ruszyła naprzód z pełną gracji gibkością. Danyal poczuł lekkie ukłucie winy, bowiem popatrywał na nią z tyłu i myślał, że jest naprawdę ładna. Ruszała się jak dziewczyna, to znaczy ludzka dziewczyna, a przecież miała chyba ze sześćdziesiąt albo i siedemdziesiąt lat. A przynajmniej tak przypuszczał.
   W pewnej chwili odwróciła się i spojrzała czy za nią idzie. Chłopak wściekle poczerwieniał gdy skromnie się uśmiechnęła jakby podejrzewając, że sią w nią wpatrywał. Dan spuścił oczy i zaczął pilnie wypatrywać drogi przez las. Starał się iść najciszej jak umiał.
   Okrężną ścieżką oddalali się od swej kryjówki. Po chwili weszli do skalistego parowu. Parów ten kierował się prosto przez las w stronę wielkiej łaki, na której chłopak zaaranżował fałszywe tropy. Szli leśną, naturalną ścieżką przez kilkanaście minut aż wreszcie dostrzegli światło dnia przebłyskujące przez gęste gałęzie. Pomagając sobie korzeniami i pnączami wydostali się łatwo ze skalistego żlebu. Już na górze zaczęli się kryć i przeciskać w lesie aż wreszcie byli nieźle schowani pod wielkimi konarami sosny na samym brzegu lasu.
- Tam! – tchnęła cicho ostrzeżenie Mirabeth.
   W tej samej chwili Danyal już zdążył ich zauważyć. Na polanie kręciło się czterech niechlujnych mężczyzn. Postępowali ostrożnie szlakiem zostawionym przez czwórkę wędrowców poprzedniej nocy.
- Ciekawe gdzie jest reszta – cichutko szepnęła dziewczyna.
   Mężczyźni byli co prawda zbyt oddalenie, żeby można ich po twarzach rozpoznać, lecz z wyglądu zmierzwionych włosów i poplątanych, długich bród Danyal wywnioskował, że nieobecnym członkiem grupy jest z pewnością Kelryn Darewind.
- Poszli pewnie do miejsca, gdzie zacząłem ukrywać nasz trop – szepnął.
   Żołądek podszedł mu do gardła gdy mężczyźni zbliżyli się do linii lasu. Odetchnął w duchu dopiero gdy skierowali się w stronę strumienia. Teraz dopiero zdał sobie sprawę, że cały się trząsł.
- Zadziałało – sapnął z satysfakcją, lekko jednak zmąconą faktem, że niebezpieczeństwo wciąż jeszcze było bliskie – Idą fałszywym tropem!
   Słyszał wyraźnie wściekłe okrzyki bandytów, którzy właśnie doszli do brzegu wody, choć nie mógł zrozumieć co dokładnie wrzeszczą.
- To brzmi tak, jakby już raz szli tędy – dedukowała Mirabeth – Chyba sprawdzali trop już dwukrotnie… i właśnie tutaj go gubią.
   Danyal uznał, że Mirabeth ma rację.
- Musieli chyba wracać śladami od momentu, jak zgubili trop w strumieniu.
   Czy będą bardzo uparci w poszukiwaniu ukrytych śladów? Czy będą dalej szukać? No i gdzie jest pozostała dwójka?
   Część bandy pogrążona była w gorącej kłótni, wskazując to w dół, to w górę strumienia. Inni gotowi byli wracać do lasu.
- Musimy szybko wracać do jaskini i obudzić Forytha i Emilio, o ile jeszcze śpią – naciskał Dan – Czas się stąd zbierać!
   Ruszyli w stronę wąwozu poruszając się z maksymalną szybkością na jaką pozwalała konieczność zachowania przynajmniej pozorów ciszy. Skoczyli w dół lądując na gładkim mchu i ruszyli biegiem wzdłuż żlebu w stronę swego tymczasowego schronienia.
- Tutaj się trzeba się wspinać – powiedział Danyal wskazując na skałę rosnącą po lewej stronie – Nie wyglądało to tak wysoko, gdy skakaliśmy w dół.
- Możemy się wspiąć – zapewniał Mirabeth – Tu jest mnóstwo uchwytów.
   Z tym się Dan zgodził.
- Nie zaczynaj wspinaczki dopóki ja nie będę już na górze. Lepiej żebyś nie była pode mną gdybym zaczął zjeżdżać – zawołała kenderka przez ramię.
   Wbiła stopę w jakąś szparę w skale i sięgnęła jak najwyżej w poszukiwaniu uchwytu dla rąk. Podciągnęła się i już po chwili zaczęła gładko wspinaczkę. Po chwili była już blisko szczytu skały.
   Zdenerwowany Danyal dostrzegł, jak stopa dziewczyny ześlizguje się po skale. Napiął mięśnie i już był gotów by ją złapać. Usiłował przewidzieć dokąd może spaść, lecz giętka dziewczyna potrafiła z łatwością odzyskać równowagę i po chwili zniknęła za szczytem skały.
   Po ułamki sekundy jej krzyk przerażenia rozciął powietrze, rozdarł las i posłał w przestrzeń całe stada przerażonego ptactwa. Danyala wprawił dosłownie w panikę.
- Co tam się dzieje?
   Chłopak zaczął gorączkowo wspinać się skalnej ścianie, skakał, ślizgał się, a nawet spadał z powrotem na dno żlebu. Spojrzał w górę i poczuł, jak reszta wszelkiej nadziei go opuszcza.
   Stał tam Kelryn Darewind. W ramionach ściskał wyrywającą się, drobną postać Mirabeth. Dłonią zaciskał jej usta a jej szeroko otwarte oczy w panice patrzyły na Danyala Thwaita.
- A więc tu jesteś, młody przyjacielu.
   Przywódca bandytów pozostawał chłodny, wręcz obojętny, lecz taka wyniosłość tylko pobudziła nienawiść Danyala i rozpaliła ją potężnym płomieniem. Teraz jednak mógł tylko w bezsilnej furii słuchać jak Kelryn ciągnie dalej.
- Wygląda na to, że w nocy gdzieś się zabłąkałeś. Odnalezienie cię to doprawdy spora ulga.
   Danyal zadrżał. Z goryczą patrzył w górę wiedząc, że nawet gdyby się tam wdrapał to strącenie go na sam dół jedną nogą, jednym kopnięciem, nie stanowiłoby żadnego problemu dla bandyty.
- Tą małą zdobycz chyba sobie zabiorę do Loreloch! – kpił dalej Kelryn
   W tej chwili na szczycie pojawiła się jeszcze jedna postać. Obok dowódcy stanął Zack. Nożownik gapił się na Danyala i połyskiwał złowrogo jedynym okiem.
- Uciekaj! – Mirabeth zdołała oswobodzić usta z nacisku łapy Kelryna – On chce cię zabić!
  Danyala zamurowało, nie mógł nawet nogą ruszyć. Krzyknął głośno gdy ciężka łapa fałszywego kapłana spadła na usta kenderki. Kiedy jednak Kelryn skinął na nagląco na Zacka chłopak wyczuł prawdziwe zagrożenie i zerwał się do ucieczki.
   Zza pleców doszedł go ciężki odgłos lądowania na dnie wąwozu. Nie musiał się odwracać, żeby być pewnym, że właśnie Zack wylądował tuż za nim. Tupot bandyty był ciężki i głośny. Gnał za chłopakiem, który nie potrafił wstrzymać szlochu przerażenia czując potworną obecność za plecami. Gnał, jak tylko umiał najszybciej. Sprintem pokonywał kolejne zakosy żlebu i desperacko szukał miejsca w którym mógłby jakoś wspiąć się na górę.
   Świadomość, że właśnie zostawił Mirabeth w bezlitosnych łapach Kelryna Darewinda został gdzieś za plecami.
   Za plecami chłopaka rozległ się grzmot okrutnego, szyderczego śmiechu Zacka. Dan zdawał sobie sprawę, że bandyta jest o kilka stóp od niego. Chłopakowi ciemniało w oczach, lecz jeszcze pomyślał o pozostawionej Mirabeth. Przeraziła go sama myśl o dziewczynie schwytanej przez bezlitosnych bandytów. Przerażenie to jednak, co było co najmniej dziwne, wydało mu się bardziej realne i bardziej porażające niż ewentualność jego własnej, nadciągającej nieuchronnie śmierci. Zwalczył kolejny paroksyzm szlochu. Narastał mu w duszy smutek bowiem zdawał sobie sprawę z faktu, że nie jest w stanie przyjść Mirabeth z najmniejszą pomocą.
   Usiłował skoczyć nad  skalnym odłamem blokującym dno wąwozu, lecz sił chyba już zabrakło. Omsknął się o cal, stopy miał już na szczycie głazu, lecz nagle się zachwiał, stracił równowagę i całym ciężarem poleciał twarzą na piaszczystą łachę. Odtoczył się szybko pod skalną ścianę i spojrzał do góry. Z okrutnym uśmiechem wpatrywała się weń twarz Zacka.
- Cóż, chłopaszku – chyba jednak znów zamoczę swój nóż!
   Danyal rzucał się na boki w poszukiwaniu czegokolwiek, choćby kamienia, czego mógłby użyć jako broni. Dłonie zagarniały tylko suchy, zbity piasek.
    Zack odrzucił w tył głowę i ryknął śmiechem … był to jego ostatni dźwięk w życiu. Ciężki kawał granitu, poszarpany i ostrych krawędziach, ciśnięty gdzieś z góry walnął nożownika w sam środek czoła. Głowa Zacka wydała głośny trzask a on sam przewrócił się jak kamienna statua. Danyal ledwo dosłyszał jeszcze odgłos uderzenia głowy bandyty w skalisty grunt.
   Wtedy dopiero popatrzył w górę mrużąc jednak oczy bowiem słońce go oślepiało. Ujrzał jak Foryth Teel wychyla się znad skały i patrzy do wąwozu. Historyk oczyszczał z kurzu ręce, potrząsał w podnieceniu głową, był wyraźnie rozeźlony.
- Ty to rzuciłeś? – spytał Danyal.
  Popatrzył jeszcze raz na solidny kawał granitu, który strzaskał właśnie łeb Zacka.
- Obawiam się… no, właściwie, tak , ja – smutno przyznał Foryth.
   Westchnął ciężko jakby właśnie dokonał potwornej zbrodni.
– Doprawdy nie potrafiłem utrzymać się na wodzy i nie interweniować. Err, czy on jest martwy?
   Danyal postąpił w stronę nieruchomej postaci Zacka. Z wahaniem rzucił nań okiem, na twarz bez wyrazu, na puste i nie widzące już oczy. Kopnął stopą kolano bandyty. Żadnej reakcji.
- Tak, trup.
   Miał się już odwrócić i odejść gdy w oko wpadł mu tęgi nóż. Wspaniałe ostrze połyskujące żywym srebrem w świetle słońca. Broń leżała tam gdzie cisnął ją upadający Zack, pomiędzy kamieniami. Danyal chwycił ją pod wpływem dziwnego impulsu i podniósł. Rękojeść była gładka i w dłoni leżała wygodnie. Ostrze było dobrze wyważone i z całą pewnością śmiertelnie niebezpieczne.
   Na samą myśl o śmieci dopadła go nagła błyskawica strachu.
- Co z Mirabeth? – krzyknął – Musimy jej pomóc!
- Spotkamy się tam dalej! – odkrzyknął Foryth.
   Danyal już gnał z powrotem w dół wąwozu. Kiedy dobiegł do miejsca gdzie kenderka została schwytana wetknął nóż za pas i zaczął się wspinać najszybciej jak potrafił. Wdrapał się na skraj przepaści gdy Foryth dobiegł do niego.
- Poszli tamtędy – powiedział historyk wskazując na las.
   Danyal już miał tam pognać gdy w oko wpadło mu coś kompletnie nienaturalnego, co leżało właśnie u jego stóp.
   Niewielki klin z ciemnego wosku. Podniósł i natychmiast ujrzał do czego jest to podobne.
- To czubek fałszywego ucha… szpiczastego ucha! – krzyknął kompletnie ogłupiały.
- Myślisz, że… to znaczy, mogła to zgubić Mirabeth? – spytał Foryth.
- Tak!
   Przed oczami miał obraz kenderki o rozdwojonej kitce, szpiczastych uszach i siateczce zmarszczek, linii wieku wokół ust i oczu. Umysł Danyala aż się kłębił pytaniami.
- Tylko po co miałaby to nosić… takie szpiczaste końce uszu?
   W głowie zaświtała oczywista odpowiedź, lecz jeśliby jeszcze była jakakolwiek wątpliwość, to właśni pojawił się Emilio Haversack, który popatrzył na czubek ucha w dłoniach Dana, popatrzył pytająco na Forytha i chłopaka po czym kiwnął głową potakująco.
- Teraz pamiętam – stwierdził kender – Tak naprawdę, to Mirabeth jest człowiekiem.

janjuz - 2017-02-03 17:10:42

Rozdział  31
Ścigając ścigających
Pierwszy  Bakukal, Reapember 374 AC

- Więc ona jest człowiekiem, dziewczyną! – Danyal aż sapnął.
   Pamiętał własne wrażenia na widok kołyszącego się chodu Mirabeth, nieśmiałego uśmiechu i wręcz melodyjnej słodyczy głosu.
- Tak, lub raczej… tak naprawdę, młodą dama – Emilio zmarszczył brwi.
   Chłopak zastanawiał się czy też jego towarzysz nie stara się przypomnieć sobie dalszych szczegółów. Zorientował się szybko, że wyraz twarzy kendera jest raczej związany z jego własnymi nowinami.
- Jej historia, w pewnym sensie oczywiści, przypomina twoją – powiedział Emilio do Dana – Jako jedyna przeżyła katastrofę. Morderczą napaść, która spowodowała śmierć całej jej rodziny, łącznie ze służbą i gośćmi. Mirabeth miała szczęście że zdołała umknąć a udało się jej tylko dlatego, użyła przebrania.
- Jako kender? D;aczego?
- Ehmm… - wtrącił Foryth w bardzo dystyngowany sposób – Nigdy nie ignoruję szczegółów ciekawej opowieści, lecz zastanawiam się czy nasza dysputa nie powinna zostać odłożona do sposobniejszego czasu. Czy nie powinniśmy raczej skupić uwagi na pościgu?
- Masz rację – odparł Danyal.
   Chłopaka przytłoczyło poczucie  bezsilności, lecz napięcie muskułów i szybkie walenie serca brało się również z innych uczuć; czuł palącą go furię, wręcz wściekłość która mogła doprowadzić go do okrucieństwa i przemocy. Gdy sobie pomyślał jak spokojnie, wręcz lodowato zachowuje się Kelryn Darewind równocześnie siejąc śmierć wokół to pragnął już tylko jednego – zabić go.
   Nienawiść do bandyckiego przywódcy wybuchła mu w duszy ryczącym płomieniem. Człowiek ten niejako rep rentował własną osobą  wszystko co przerażające, straszne i nieuczciwe w całym świcie. Był śmiertelnie groźnym wrogiem, lecz – przynajmniej w odróżnieniu od smoka Flayze – nie był bynajmniej nienaruszalny.
   I miał w łapach Mirabeth.
- W którą stronę z nią pognał? – spytał Foryth – Widziałem go tutaj, na brzegu skały wraz z Zackiem, lecz potem pobiegłem za tobą, Dan. Obawiam się, że straciłem go z oczu.
- Widzieliśmy jego kompanów w dole strumienia. Jestem pewny, że tam ją zabrał.
   Danyal ruszył najprostszą z możliwych dróg w stronę otwartej przestrzeni. Omijał drzewa i ramionami odchylał gałęzie drzew na boki. Słyszał jak Foryth i Emilio biegną za nim i już po niespodziewanie krótkim czasie zobaczył zalaną słońcem łąkę.
   Zatrzymał się instynktownie i kucnął. Gdy tylko dwójka pozostałych towarzyszy doń dołączyła natychmiast począł się dalej skradać by rozejrzeć się bez ujawniania własnej obecności.
   Z drugiej strony łąki dał się słyszeć głośny okrzyk. Zobaczył jak Kelryn Darewind wlecze jedną ręką wciąż jeszcze szarpiącą się Mirabeth. Machnął drugą ręką i natychmiast jeden po drugim pozostali bandyci zaczęli się pojawiać. Wspinali się teraz po rzecznym urwisku i dołączali do przywódcy na krawędzi lasu.
- Naliczyłem siedmiu – cicho oznajmił Foryth Teel – Nie licząc młodej damy, oczywiście.
   Po chwili wszyscy zniknęli w lesie i truchtem zaczęli się oddalać. Danyal zdał sobie sprawę, że on i jego towarzysze będą musieli nieźle wyciągać nogi i to przez dłuższy czas.
   Musieli spróbować. Podniósł się już z klęczek i był gotów runąć poprzez łakę i ścigać porywaczy w lesie kiedy nagle poczuł na ramieniu powstrzymującą dłoń. A właściwie dwie dłonie na obu ramionach.
- Czekaj! – syknął Emilio.
- Właśnie. A może oni zostawili kogoś by obserwował drogę ucieczki? – spytał Foryth.
   Dla Danyala wyglądało to jak jakaś naukowa ciekawość historyka. No, można się wściec; w takiej chwili.
- Dlaczego? – cisnął chłopak – Dostał co chciał. On teraz…
- Dokładnie o to mi chodzi – ciągnął historyk – Co on takiego chce? Wiedząc to, moglibyśmy przygotować własne plany. Między innymi.
- Gdyby tak wiedzieć, czy oni chcą nas wciągnąć w zasadzkę, czy też nie –dodał Emilio.
   Danyala, na samą myśl, że jakiś tchórzliwy bandyta kryje się gdzieś na brzegu lasu dosłownie szlag trafiał. Jednakże spokojniejsza i cichsza część jego natury – rodzaj spokojnego głosu – sugerowała, że towarzysze mają racje. Spojrzał z dala, poprzez otwartą przestrzeń łąki, w stronę leżącego po przeciwnej stronie zagajnika. Ocenił, że od kepy drzew gdzie ich trójka odbywała naradę wojenną do brzegu wysokiego lasu dzieli ich otwarta przestrzeń stu, albo i więcej kroków.
- Możemy przez tą łąkę polecieć we trzech, razem – impulsywnie zasugerował mając na względzie wielki nóż, który obciążał mu pas.
- Pst… przyjemna myśl, a w każdym razie odpowiadająca mojemu poczuciu śmiałej przygody. Tylko co, jeśli tam czeka ich dwóch, albo i trzech? – wysuwał sprzeciw historyk – Albo i łucznik.
- O ile dobrze widziałem to jeden, czy nawet dwóch ma krótkie łuki – wspomniał Emilio.
   Frustracja Danyala narastała. Jednocześnie narastała w nim również potrzeba rozwagi. Rzucił okiem w lewą stronę; dojrzał tylko łagodny stok i spokojnie wznoszące się, zielone od trawy zbocze po prawej stronie strumyka w dolinie. Spojrzał w prawo gdzie był całkowicie niewidoczny stąd nurt ukryty między wysokimi brzegami.
- Strumień! – wyszeptał – Lasem dojdźmy do strumienia. Potem pójdziemy z jego biegiem w ukryciu wysokich brzegów aż wreszcie dotrzemy na drugą stronę tej łąki!
- Cudowna myśl! – entuzjastycznie sapnął Foryth.
   Emilio już zaczął się wycofywać z otwartej przestrzeni. Już po chwili gnali wszyscy pokonując krótki odcinek przez las byle tylko dostać się jak najszybciej w ukrycie wysokich drzew. Niedługo potrwało a usłyszeli szmer wody płynącej gdzieś przed nimi. Dopadli strumienia, który płynął to po kamienistym podłożu w ukryciu wąwozu o głębokości pięciu czy sześciu stóp. Po lewej widzieli jak woda wcina się głęboko w ziemię płynąc przez łąkę.
   Danyal się nie wahał. Poprowadził dalej po gładkim, błotnistym brzegu. Emilio i Foryth szli tuż za nim. Tylko historyk co i rusz potykał się w błotku i chlapał rękami i kolanami w strumieniu. Wstawał jednak natychmiast i dołączał do reszty.
   Przeciskając się przez płycizny porośniętego brzegu Danayal czuł się jakby szedł jakimś tunelem. Wyniosłe drzewa zbiegały się koronami nad wąskim strumieniem tak gęsto, że mowy nie było o zobaczeniu choćby skrawka nieba. W porównaniu do cienistego biegu wody jasne, jaskrawe światło słońca nad łąką zdawało się jeszcze jaśniejsze. No i nagle wyszli z lasu. Choć nadal jednak szli łożyskiem strugi. Brzegi były co prawda znacznie wyżej niż głowa chłopaka, lecz i tak Dan instynktownie pochylił się niżej. Niziutki Emilio nie miał się czego obawiać, lecz Foryth, wyraźnie z całej trójki najwyższy, pochylił z przesadną ostrożnością i dalej chlapał za ich plecami.
   Chłopakowi serce waliło jak oszalałe. Zastanawiał się, czy bandyci pomyśleli o obserwacji nie tylko łąki lecz strumienia… a nawet, czy miał rację sądząc, że jeden czy dwóch bandytów w ogóle zostało z tyłu. Nie mógł przestać się zamartwiać, że byli w błędzie i te wszystkie środki ostrożności to tylko strata czasu pozwalająca na większe oddalenie od Mirabeth podczas gdy cała trójka niedoszłych ratowników stara się przekraść potajemnie przez pustą łąkę.
   Gałęzie drugiego zagajnika zamknęły się im nad głowami i poczuli szybko przyjemny chłód cienia drzew. Danyal wciąż prowadził. Trząsł się przy tym cały rozdarty między potrzebę niewidzialności a strach przed potencjalną obecnością śmiertelnych wrogów.
   Chłopak wypatrzył wgłębienie, niszę w piaszczystym, urwistym brzegu. Pewnie utworzyły ją mocne, napierające korzenie drzew. Wycięły one karb w urwisku. Dwa kroki i już jest u góry, czołga się z zakrzywionym nożem w dłoni. Chłopak pozostał pochylony, starał się stać wręcz niewidzialny, wykorzystywał wszystkie sztuczki, jakie poznał podchodząc króliki. Prześlizgiwał się od jednego drzewa do drugiego pozostawiając po lewej łąkę. Zbliżał się ostrożnie do miejsca w którym zniknęli w lesie bandyci.
   Zaskoczył powiew smrodu. Kwaśny odór potu i dymu obozowego ogniska. Miał już pewność; wróg czai się blisko. Wnętrzności skręciło mu uderzeni energii, wszelkie wątpliwości znikły, był gotowy a nawet chętny na spotkanie niebezpieczeństwa. Emilio poruszał się bezdźwięcznie. Dołączył do chłopaka kryjąc się za potężnym pniem sosny podczas gdy Foryth trzymał się parę kroków z tyłu. Kender zmarszczył nos; wyraźnie poczuł wroga w pobliżu. Podsunął palec do ust po czym wskazał na siebie i na prawo; następnie wskazał na Danyala i na lewo. Chłopak skinął głową i tylko spojrzał jak jego towarzysz wyciąga nóż. Nóż omal tak długi jak ten co go chłopak zabrał Zackowi.
   Foryth tymczasem uzbroił się w tęgi kij. Kij omal tak długi jak on sam i posiadający zgrubienie, tęgi węzeł maczugi na jednym końcu. Wskazał w ciszy, że będzie się posuwał naprzód za dwójką towarzyszy idąc w środku. Emilio zniknął bez śladu za drzewami. Danyala zaskoczył fakt, że oto palce miał sztywne od skurczu mięśni zaciśniętych na rękojeści noża. Zmienił dłoń i powoli porozciągał obolałe palce. Jednocześnie, z najwyższą ostrożnością, zaczął posuwać do przodu z wysuniętym przed siebie ostrzem. Był gotowy.
   Po chwili dostrzegł człowieka… cz też raczej gwoli ścisłości, jego buty… wystające zza drzewa. Sądząc z położenia butów bandyta leżał na brzuchu i bez wątpienia obserwował polanę rozciągającą się przed jego oczami. Obserwator na nic nie zareagował, najwidoczniej kryjąca się trójka przyjaciół pozostawał niewidoczna.
   Danyal już nie gratulował sobie szczęścia gdy dotarło do niego, po raz pierwszy zresztą, że oto stoi przed realna perspektywa wpakowania kawałka ostrej stali trzymanej właśnie w ręku prosto w czyjeś ciało. Praktycznie rzecz biorą, cel nietrudny. Nadal nikt go nie obserwował; wystarczyłoby skoczyć i Spa z nożem w ręku na plecy obcego. Jeden szybki cios i przeciwnik martwy, nieprawdaż? Chłopak nagle poczuł się słaby. Kiszki znów skręciły mu się w desperacji gdy tylko zaczął się zastanawiać, czy umiałby, było nie było, zamordować człowieka z zimną krwią. Jeśli jednak nie będzie umiał to kto pójdzie na pomoc Mirabeth?
- Psst!
   Chrapliwy, ledwo słyszalny szept przeciął leśne powietrze. Dan omal nie jęknął. Był już pewny, że któryś z towarzyszy został schwytany. Skulił się tylko w schronieniu drzew. Z zaskoczeniem obserwował, że bandyta leżący pod drzewem zaczął się powoli czołgać do tyłu nie wykazując żadnych oznak alarmu. Na koniec zresztą się uniósł na kolana, twarz odwrócił od strony gdzie ukrywał się chłopak, i odparł z podobną podejrzliwością.
- Taa? Co tam?
   Wtedy dopiero Danyal dostrzegł drugiego bandziora; wąsatego łucznika zwanego Kal. Mężczyzna podczołgał się bliżej i wskazał na otwarte pole.
- I co, ani dychu?
- Iii, nie.
  Odpowiedź była krótka i pełna wstrętu.
- U mnie też nic. Nawet nie próbowali iść brzegiem lasu, wypatrzyłbym.
- Może powinniśmy już iść do Loreloch, a przynajmniej spotkać Reda na moście, co?
   Łucznik warknął krótkim chichotem.
- Szef kazał czekać do wieczora. Ja tam mu się nie mam zamiaru sprzeciwiać.
- Taa, dobra.
   Trzask suchej gałązki rozbrzmiał w uszach Danyala niczym grzmot. Dźwięk, który przyćmił wszystko wokół. Dobiegł gdzieś z tyłu gdzie chłopak ostatni raz widział Forytha.
- Co to było?
   Łucznik już miał strzałę na cięciwie. Broń była napięta a on sam wpatrywał się w gęsty las.
- Idź sprawdź.
- Ja?
   Kucający mężczyzna był początkowo oburzony. Popatrzył jednak na broń kolegi i wyciągnął własny, krótki miecz. Najwidoczniej doszedł do oczywistego wniosku; towarzysz może ubezpieczać go strzałami podczas gdy jego broń dobra tylko na krótki dystans.
   Uzbrojony w miecz mężczyzna wstał i podszedł do drugiej strony pnia za którym ukrył się Danyal. Chłopak nie ośmielił się nawet oddychać. Rzucił tylko okiem między gałęziami i ujrzał łucznika, który przesuwał się teraz byle tylko uzyskać lepszą pozycję do strzału.
- Kto tam jest? – warczał miecznik tnąc gałęzie i otwierając szerszy widok – Nie zmuszaj mnie, żebym tam do ciebie polazł!
- Pst!
   W polu widzenia pokazał się nagle Foryth Teel. Wyszedł spomiędzy drzew wciąż dzierżąc w dłoniach tęgą maczugę. Danyal nie widział za wiele, lecz dostrzegł, że historyk się trzęsie patrząc rozszerzonymi oczami na bandytę.
- A może byś tak cisnął tą lichą pałkę – zasugerował miecznik z ponurym uśmieszkiem – Albo najpierw utnę ci obie ręce.
   Historyk runął do przodu w nagłym ataku. Dzierżący miecz bandyta krzyknął zaskoczony.
- Hej!
   Ostrze błyskające prosto w pierś szarżującego Forytha upadło nagle na ziemię a powietrze rozdarł krzyk bólu. Emilio Haversack odtoczył się swobodnie a jego sztylet pokryła purpura krwi.
- Ty mały…!
   Łucznik skoczył naprzód z łukiem gotowym do strzału. Lecz strzały już nigdy nie wypuścił. Nie dokończył nawet rozpoczętego przekleństwa. Gdy mijał drzewo nagle Danyal wybiegł z kryjówki z okrzykiem wściekłości na ustach. Był Tag blisko łucznika, że czuł już nawet smród bijący od brudnych łachów. Nie wahał się i ręki nie wstrzymał. Wymierzył w miejsce gdzie łachmaniarska kamizela była związana kilkoma poszarpanymi rzemykami.
   Ciężki nóż wbił się mocno w pierś bandyty, który teraz obracał się na pięcie. Na jego twarzy widać było szok niedowierzania. Łokieć bandyty palnął Danyal w podbródek i chłopak się zachwiał. Poczuł, że rękojeść noża, jedynej posiadanej broni, wyślizguje mu się z dłoni. Padł na plecy i tylko czekał aż strzała przybije go do ziemi.
   Nie doczekał się. Łucznik wypuścił z broń i gwałtownie złapał się za pierś. Bezskutecznie starał się uchwycić rękojeść noża, który, co Danyal dopiero teraz spostrzegł, wbił się naprawdę głęboko.
   Danyal patrzył jak sparaliżowany gdy mężczyzna się załamuje, patrzył jak jego paciorkowate oczy okrywa mrok. Dopiero jednak gdy bandyta padł ciężko na ziemię Danyal odważył się zaczerpnąć powietrza. Spostrzegł dopiero teraz, że cały się trzęsie, że nie ma sił nawet na to by ustać na własnych nogach.
- Dobra z nasz szajka – powiedział Emilio pomagając Forythowi wstać.
   Po zwycięskiej szarży historyk padł niezdarnie na ziemię jak długi. Danyal widział jak kender i mężczyzna ściskają sobie dłoni i pojął, że niezdarność Forytha był zaplanowana! Foryth działał jako odwrócenie uwagi, dywersja, i dał szansę kenderowi na niespodziewany atak na wiele większego miecznika. Sam chłopak też wykorzystał podobną szansę gdy łucznik wyszedł na pomoc towarzyszowi.
- Rzeczywiście dobra – zgodził się Dan.
   Podszedł do zabitego przez siebie mężczyzny. Czuł tylko absolutną pustkę w duszy. Zrobiło mu się niedobrze gdy miał wyciągnąć nóż ze strasznej rany. Zakrztusił się, nieledwie zwymiotował na widok strumienia krwi wypływającego z rany gdy wreszcie wyjął nóż. Kiedy jednak się odwrócił, nabrał powietrza jednym spazmem i pomyślał o Mirabet, spokój i zdecydowanie powróciły.
- Jest jeszcze jeden bandyta o imieniu Red, czeka na moście – powiedział i dodał jeszcze w stronę Forytha – A Mirabeth zabierają do miejsca, które tak cię interesuje; do Loreloch.

janjuz - 2017-02-07 12:01:12

Rozdział 32
Lorloch
Drugi Palast, Reapember 374 AC

   Bandytę o imieniu Red trójka przyjaciół znalazła ciężko chrapiącego na miękkim brzegu przy następnym moście. Danyal, Emilio i Foryth podeszli na odległość kilku stóp lecz mężczyzna się nie poruszył. Kiedy wiaterek lekko zawiał trójka towarzyszy wyczuła lekki zapach brandy  i natychmiast domyśliła się co było powodem, że ciężko odziany miecznik chrapał tak donośnie.
- Powinniśmy go chyba zabić, co? – spytał Danyal.
   Przeklinał własną niechęć do takich czynów gdy patrzył na bezbronnego. Powtarzał sobie, że gdyby to był Zack lub Kelryn to bez najmniejszych wahań zadałby śmiertelny cios. Czy była to prawda, czy też nie, nie umiał powiedzieć, lecz był całkiem pewny, że nie zdoła dziabnąć nożem tego pijanego mężczyznę.
- Eee – Foryth też się wahał – Może raczej go zignorujmy i przejdźmy bokiem. Nawet nie będzie wiedział, że tędy przechodziliśmy.
   Historyk wskazał drogę ciągnącą się po drugiej stronie mostu.
- Do Loreloch, według mojej mapy, to w tamtą stronę. Może po prostu tam się skierujmy?
- Trochę to ryzykowne, tak go tu zostawić za plecami – zastanawiał się Emilio – Chociaż za dużo to ja o tym nie wiem. Tak właściwie to chyba byśmy nie chcieli żeby za nami polazł.
   Danyal już zamierzał się dalej sprzeczać gdy nagle zza pleców dobiegł ich dźwięk stukotu po kamieniach. Odwrócili się i zobaczyli sylwetkę wielkiego, czarnego konia cwałem nadbiegającego kamienną drogą.
- Zmora! – wrzasnął chłopak.
   Choć to kompletnie głupie to jednak był zachwycony widokiem wielkiego konia. W tej chwili i Red się poruszył z głośnym chrapaniem. Usiadł na ziemi i pierwsze, co zobaczył to ogromne zwierzę nadbiegające w stronę mostu. Trójka podróżnych przypadła do ziemi nad brzegiem rzeki, byle tylko dalej od bandyty, który chwiejnie podniósł się na kolana i gapił się w kompletnym oniemieniu.
- Bogowie, demoniczny koń! – wrzasnął Red i zerwał się na nogi.
   Koń grzmiał kopytami coraz bliżej, przytłaczał czernią i własnym ogromem gdy tak galopował w stronę mostu. Wielkie podkowy młóciły drogę a Danyal odczuwał jak każde ich uderzenie rozlegało się gruncie mocnym echem.
   Red okręcił się na pięcie. W ogóle nie dojrzał trzech postaci zalegających po drugiej stronie drogi. Szeroko otwartymi oczami spojrzał jeszcze przez ramię wstecz i zerwał się do ucieczki. Zmora zagrzmiała na kamiennym mostku chrapiąc pogardliwie w stronę trzech podróżnych. Danyal zerwał się na nogi i skoczył do uzdy konia, lecz nim zrobił dwa kroki zwierzę zerwało się do szaleńczego galopu i pognało naprzód. Uderzenia kopyt ucichły w oddali.
- Skąd się tu wzięła? – pytał Danyal gapiąc się sfrustrowany za koniem.
   Poczuł się nieco opuszczony co było tym bardziej bolesne gdy pomyślał o schwytaniu Mirabeth. Nie miał wątpliwości, że dziewczyna umiała by konia z łatwością zatrzymać.
- Ma dobre wyczucie czasu – spostrzeżenie Emilia było bardziej praktyczne.
   Foryth Teel popatrzył na mapę w swej książce.
- No i patrzy na to, że Red ucieka od Loreloch. Nie przypuszczam, żeby śpieszył z powrotem do domu po tym jak opuścił posterunek.
- A Zmora poszła w stronę Loreloch. Może gdzieś tam ją spotkamy – powiedział Dan.
   Zbyt wielkich nadziei sobie na to jednak nie robił. Ruszyli w kierunku wskazywanym przez mapę z księgi, w której tylko historyk mógł się jako tako połapać. Z ponurą determinacją w duszach trójka przyszłych ratowników wyruszyła przez górską krainę poruszając się nico powyżej po zboczu nad górską drogą. Chcąc uniknąć niebezpieczeństwa woleli poruszać się poza niekoniecznie przyjazną obserwacją.
   Trójka towarzyszy stanowiła teraz całkiem groźny zespół, mogli być niebezpieczni. Danyal miał nadal ciężki nóż a poza tym zabrał zabitemu przez siebie bandycie łuk i cały kołczan strzał. Umiał takim łukiem trafiać króliki wokół Waterton więc czuł się zupełnie pewien, że i znacznie bardziej niebezpieczny cel też może zostać trafiony celną strzałą.
   Foryth Teel przywłaszczył sobie krótki miecz od bandyty, który już raczej nie będzie potrzebował tak praktycznego narzędzia. Zawiesił sobie broń u pasa, lecz początkowo tylko potykał się o pochwę miecza. Drugiego dnia jednak nauczył się wędrować z tym ostrzem w miarę spokojnie. A poza tym pojął jak szybko wyciągnąć miecz i to manewrem, który co prawda wyglądał imponująco, lecz w prawdziwej walce chyba by się na wiele nie przydał.
   Trzymali się górskich grzbietów powyżej drogi miast poruszać się łatwym, lecz i łatwo kontrolowanym szlakiem. Dwukrotnie już nocowali na wietrznych zboczach nie ważąc się na rozpalenie ognia, który mógłby ułatwić wykrycie ich kryjówki.
   Na pierwszym z takich obozowisk Emilio podzielił się resztą opowieści o Mirabeth, a przynajmniej taką jej częścią jaką zdołał zachować w pamięci.
   Była córką groźnego Ryzerza z Solamni, Sir Harolda Białego. Człowiek ten uczynił zaprowadzenie pokoju w tych oolicach Gór Kharolis swoim prywatnym obowiązkiem. W końcu też stał się zbyt bolesnym cierniem w boku Kelryna Darewinda i przywódca bandytów dokonał zemsty brutalnym i morderczym atakiem na dom rycerza.
- Powinienem się był domyślić! – powiedział Danyal – Kiedy ich pierwszy raz spotkałem to bandyci Kelryna właśnie wracali po mordzie na jakiejś rycerskiej rodzinie!
   Po wymordowaniu jej całej rodziny, Kelryn postawił sprawę jasno; znaleźć i zabić jedyną córkę rodziny! Znalazł ją Emilio i było dokładnie tak jak powiedziała: nieszczęśliwa i samotna w głuchej dziczy. Wiedząc mniej więcej gdzie bandyci się poruszają wpadli na pomysł specjalnego przebrania – razem wykonali woskowe szpice by zmienić kształt jej uszu. Emilio z kolei pomógł jej zmienić fryzurę na podobieństwo kitki, tak ulubionej przez kenderów. Mirabeth natomiast wiedziała już wystarczająco dużo o sztuce makijażu, że sama potrafiła nakreślić sobie na twarz, zwłaszcza w okolicy ust i oczu, zmarszczki wskazujące na dojrzały wiek.
   Wiedza, że życie dziewczyny nie będzie warte funta kłaków jeśli tylko Kelryn odkryje jej tożsamość stanowiła dodatkowy bodziec dla ekipy ratunkowej. Świadomość taka powodowała, że Danyal tylko kręcił się i wiercił każdej niekończącej się nocy. Był przerażony możliwością, że łotrowski przywódca przejrzy przebranie Mirabeth. Miał tylko nadzieję, że jej włosy – a może jeszcze jakieś inne czynniki – będą mogły ukryć prawdziwy kształt uszu dziewczyny.
   Drugiej nocy pościgu Emilio przydarzył się kolejny atak. Całkiem taki sam jak wtedy gdy cierpiał pierwszej nocy gdy poszedł im na ratunek na drodze. Dan i Foryth starali się utrzymać kendera gdy tak trzepał się po trawie a w końcu zesztywniał. Rozbudził się znowu niewiele pamiętając i nie rozpoznając otoczenia. W ciągu dnia zaczęła mu jednak wracać normalna świadomość.
   Na koniec takiej ostrożnej wędrówki mieli cel w zasięgu wzroku. Budynek dworu wyrastał jak niewielki szczyt na grzbiecie czegoś, co w istocie okazało się całkiem sporą górą. Pojedyncza wieża strzelała wysoko ponad murami a nad obwałowaniem widać było kilka szpiczastych dachów. Większość budynków skrywała się jednak za stromymi murami otaczającymi część szczytu. Dawało to temu miejscu wygląd niewielkiego, lecz doprawdy wspaniałego zamku.
   Trójka towarzyszy obserwowała cel z miejsca położonego na sąsiednim grzbiecie i natychmiast też zaczęła się rozglądać za najlepszą drogą dotarcia do celu. Dopiero kiedy zaczęli rozpatrywać przeróżne możliwości czy też proponować inne chłopak się zorientował, że jeszcze tydzień temu sama myśl o takich podchodach napełniłaby go kompletnym przerażeniem, już nie mówiąc o samym pomyśle wślizgnięcia się do takiej fortecy! Teraz jednak takie wyzwanie tylko umocniło w nim poczucie ponurej determinacji. Rozpalało wręcz żar nienawiści jaki tlił się zresztą bez przerwy gdzieś pod powierzchnią świadomości.
- Patrzy na to, że jedynym sposobem wejścia jest ten mostek – powiedział Danyal.
   Wskazał palcem na łukową konstrukcję, która przekraczała stromy żleb oddzielający samo Loreloch od sąsiednich wyżyn. Sam dwór był otoczony gładkimi murami a wiele mniejszych, lichszych zabudowań było jakby przyklejone do głównego budynku. Niektóre z nich siedziały jakby na grzędzie, umieszczone na samej krawędzi gwałtownego spadku zbocz podczas gdy pozostałe tworzyły cienką linię prowadzącą od mostu do wejściowej bramy imponującego gmachu. Brama była zamknięta.
- Kiedy już się tam przedostaniemy to trzeba będzie poszukać innej drogi niż ta brama żeby dostać się do środka – stwierdził Emilio.
- Może zostawią otwarte drzwi pomywalni – pomyślał głośno Foryth – W klasztorze zdarza się to co i rusz. I to nawet gdy wszystko powinno być zawarte na głucho. Kucharz, który ma do wyrzucenia mnóstwo resztek i śmieci zazwyczaj nie lubi się przejmować mnóstwem zamków i zasuw.
- Coś w tym chyba jest – przyznał Danyal – Za godzinę będzie już ciemno. Możemy tu trochę odpocząć i wyruszyć po zachodzie słońca, prawda?
   Wszyscy się zgodzili więc teraz przeczekiwali niespodziewanie długi okres czasu aż wreszcie słońce schowało się za horyzont a niebo zaczęło powoli czernieć. Sugestia Danyala, żeby trochę wypocząć okazała się tylko marzeniem ściętej głowy. Miast tego dokładnie przyglądał się górskim umocnieniom, szukał jakiegoś słabszego punktu w czymś, co najwyraźniej zostało pomyślane jako niewielka forteca. Okien było sporo, lecz wszystkie umieszczono bardzo wysoko w kamiennych ścianach. Jedynym światełkiem w ciemności okazał się fakt, że na moście nie było żadnych straży.
   Danyal wypatrywał aż zapadła noc. Nie udało się znaleźć nic, co przynosiłoby jakąkolwiek wizję nadziei, lecz i tak nie miał zamiaru czekać tu dłużej. Całą trójką ruszyli w dół, w stronę drogi. Później wypatrzyli wąską ścieżkę prowadzącą na wzgórze i to bliziutko płytkiego rowu, który mógłby służyć za awaryjne schronienie gdyby groziło im nagłe wykrycie. Doskonale wszyscy wiedzieli, że największą szansą mają pozostając niewykryci. Poruszali się więc szybko, lecz jak osobniki niewidzialne.
   Niespodziewanie dużo czasu zabrało im dotarcie do mostu. Kiedy zaś tam dotarli to Danyal zdał sobie sprawę, że budynek Loreloch jest znacznie większy niżby się to z daleka zdawało. Przynajmniej to dobre, że nadal nie było żadnej straży na końcu mostowego przęsła. Nikt też nie zajął się rozpaleniem pochodni ani lamp na zewnątrz od kręgu ruder i niewielkich zagród otaczających dwór strzeżony kamiennym murem.
   Przykucnęli za niskim obmurowaniem mostku i całą trójką posuwali się ostrożnie do przodu po wąskim, nisko obwałowanym skrzyżowaniu. Danyal jeszcze nigdy w życiu nie był tak wysoko nad powierzchnią gruntu i teraz musiał jakoś stłumić lęki, gdy tylko wyjrzał na wałem w dół wąwozu.
   Byli wreszcie po drugiej stronie. Byli o jeden krok od pierwszych, obskurnych bud. Za nimi wznosił się kamienny dwór. Większość mniejszych budynków była już ciemna i cicha choć w niektórych oknach jeszcze błyskały świece. Natomiast z wysokiego dworu wciąż jeszcze widać było światło, i to w wielu oknach.  Czasami nawet dobiegały okrzyki i chrapliwy śmiech.
- Już prawie północ – mruknął Foryth patrząc na gwiazdy – Ciekaw jestem czy za chwilkę nie ucichną.
   Danyal nie chciał dłużej czekać. Musiał jednak przyznać, że całe to miejsce jeszcze nad wyraz aktywne. Ostry kontrast w porównaniu z wioską w której się wychował. Tam już dwie godziny o zachodzie słońca wszystko spało. Mimo wszystko już chciał powiedzieć historykowi żeby może podejść bliżej gdy Emilio po cichutku zgodził się z historykiem.
- Dajmy im jeszcze z godzinę czy coś koło tego. Proponowałbym, żebyście we dwóch obeszli mur na prawo. Może znajdziecie drzwi pomywalni. Ja pójdę w drugą stronę i rozejrzę się za czymś, czego by można użyć do odwrócenia uwagi.
   Trójka nieproszonych gości przekradła się wokół kilku rozklekotanych budynków przy końcu mostu. Znaleźli w końcu niewielki parapet leżący poniżej linii świateł, który osłaniał ich zarówno przed oczami ze wsi jak i z dworu. Tu mogli poczekać bez strachu o przypadkowe wykrycie. Rozsiedli się wygodnie i czekali w ciszy. Czas mijał choć dłużył się niesłychanie. W końcu jednak ośmielili się podnieść głowy i stwierdzili, że większość pochodni w budynku zgasła. Zaczęli nasłuchiwać, lecz i głosów już nie dało się słyszeć.
- Odczekam chwilkę zanim narobię jakiegoś hałasu – powiedział Emilio – Nie ma chyba sensu narozrabiać za wcześnie. Jeżeli jednak będzie wyglądał na to, że w środku są kłopoty to spróbuję wszystkich stamtąd odciągnąć.
- Jak? – spytał Danyala.
   Kender w odpowiedzi tylko wzruszył ramionami.
   Chłopak skrycie poprowadził Forytha wokół krawędzi stromej góry. Słyszeli hałaśliwe chrapanie dobiegające z jednej z chat więc wykonali szeroki obchód tego miejsca. Odejście na odległość wystarczającą by stracić z oczu most zajęło im kwadrans. Cały czas Danyal czuł się wystawiony na wszelką możliwą obserwację. Na domiar złego wciąż pamiętał o przepaści rozpościerającej się po prawej stronie i potężnym, jakby nieprzenikalnym murze dworu po lewej.
- Zalatuje tak, jakbyśmy byli blisko jakiejś kuchni – szepnął Foryth.
   Danyal też wyczuł odór psujących się resztek, lecz nie jakoś tego nie powiązał z kuchnią. U podstawy muru, ku swemu zdumieniu, zobaczyli zacieniony obrys niewielkich drzwi. Poniżej lichej osłony rozpościerała się wielka stromizna zbocza. W tym miejscu kucharz po prostu wywalał w przepaść cokolwiek tam mu zostało w wielkiej kuchni dworu. Odgłosy bieganiny i drapania nagle ich zaalarmowały. Nawet spostrzeżenie, że to tylko szczury, całe tuziny szczurów żerujących na wysypisku, nie bardzo ich rozluźniło.
   Danyal zaczął się rozglądać za jakimś znakiem obecności straży gdy tymczasem Foryth po prostu śmiało podszedł do drzwi i sięgnął do zasuwy. Serce Dana zaczęło walić głośno w oczekiwaniu na natychmiastowy alarm lub może walkę.
   Miast tego jednak drzwi się po prostu otworzyły z lekkim skrzypieniem. W otworze okazało się spore pomieszczenie lekko oświetlone przez dogasające węgle. Chłopak podreptał za historykiem i z wahaniem dołączył doń wchodząc jednocześnie do twierdzy Kelryna Darewinda.
   Kuchnia zalatywała sadzą i tłuszczem. W kiepskim świetle mogli dostrzec tylko kilka, wielkich stołów, spore sterty naczyń i ceglane palenisko na którym wciąż jarzyły się nie wygaszone węgle.
- Gdzież ona może być? - zastanawiał się Foryth – To w końcu całkiem wielkie domostwo.
- Kelryn mówił, o ile pamiętasz, że ma tutaj lochy. Chyba powinniśmy przeszukać najniższy możliwy poziom jaki uda się znaleźć.
- To ma sens – zgodził się historyk – Nie powinniśmy się rozdzielić?
   Danyal ostro pokręcił głową. Nie tylko dlatego zresztą, że wcale nie chciał zostać sam. Zwłaszcza w tym miejscu.
- Jak będziemy w dwóch różnych miejscach to dwa razy łatwiej nas złapią – powiedział.
   Foryth się z tym zgodził.
   Drzwi kuchni stanowiły potężną przeszkodę z drewna obitego żelazem, lecz ich zawiasy były dobrze naoliwione więc otworzyły się z lekkim tylko szeptem. Stanęli na wełnianym chodniku wiodącym przez cały, szeroki korytarz. Po każdej stronie korytarza widać było kilkanaście par drzwi. Ściany były pokryte ciemnymi płytami. Para świec w świecznikach z uporem usiłowała rozproszyć mrok, lecz bez większego powodzenia. Widać tylko było jeszcze, że łukowe sklepienie korytarza umieszczono doprawdy wysoko.
   Po lewej stronie korytarz się rozszerzał i po chwili zakręcał za rogiem. Dan uchwycił kątem oka widok kilku gobelinów zwieszających się z wysokich ścian. Przypomniał sobie, że Kelryn wspominał coś o zamawianiu wyrobów artystycznych upamiętniających chwałę Fistandantilusa. Z tamtej strony światła były najbardziej widoczne więc Danyal, logicznie rozumując, wybrał drogę przeciwną. Rozumował, że lochy będą oddalone od głównych sal zebrań i pomieszczeń mieszkalnych dworu. Minął kilkoro drzwi mniejszych od drzwi kuchennych a posiadających zawiasy z brązu wypolerowane niemal do barwy złota. Ciągnąc dalej swe dedukcje stwierdził, że drzwi te raczej nie prowadzą do, jak je sobie wyobrażał brudnych sal podziemnych. Po kolejnym tuzinie kroków korytarz zakręcał za ścianą z ledwie obrobionego kamienia; za zakrętem były tęgie, obite żelazem drzwi.
- Tutaj jest fundament wieży – szepnął Foryth i wskazał na okrągłą, kamienną ścianę – Drzwi chyba prowadzą do schodów wiodących do góry.
- Skąd to wiesz? – pytał zdumiony chłopak.
- Oceniłem, tak z grubsza, położenie gdy jeszcze byliśmy na zewnątrz – odparł skromnie historyk – Taka masa kamienia musi mieć potężny fundament. I oto on.
   Danyal zorientował się, że historyk pewnikiem ma rację. Poszedł dalej. Pod stopami miał teraz kamienne płyty a nie chodnik. Po chwili znalazł kolejne drzwi, też obite żelazem, a kiedy przyłożył do nich twarz poczuł zapach omszałej wilgoci. Serce mocnie mu zabiło, odwrócił się do Forytha by powiedzieć o odkryciu, lecz w pobliżu nie było najmniej oznaki obecności historyka! Spanikowany Dan podreptał wstecz po własnych tropach.
   Drzwi znajdujące się u podstawy wieży były lekko uchylone a przez szparę widać było trochę światła. Chłopak pamiętał, że kiedy tędy szli drzwi były zamknięte na głucho. Jedyne, co Dam mógł przypuszczać to to, że Foryth Teel poszedł tędy i pewnie właśnie teraz wspina się po kamiennych schodach wieży.
   Po raz pierwszy tej nocy poczuł Danyal przypływ rozpaczy. Nie śmiał tracić czasu na pościg za włóczącym się towarzyszem i nie umiał podjąć ryzyka by go wołać. Zamruczał tylko w duchu i pognał do drzwi, które jak podejrzewał, prowadziły na sam dół. Ciężka zasuwa w drzwiach, zabezpieczająca przed otwarciem z drugiej strony, tylko potwierdzała jego podejrzenia.
   Uniósł skobel najostrożniej jak umiał i pociągnął drzwi. W półmroku dostrzegł schody wiodące w dół prosto w ciemność. Rozejrzał się gorączkowo wokół i dostrzegł kilka niezapalonych świec w kandelabrach podobnych do tych, które były w korytarzu z gobelinami. Złapał jedną i odpalil o płomienia zapalonej świeczki. Tak uzbrojony wkroczył w drzwi.
   Tuż przed wyruszeniem w dół wilgotnych, kamiennych schodów usłyszał zza kamiennej ściany jakiś łomot. Ludzie zaczęli krzyczeć więc domyślił się, ze Emilio rozpoczął akcję odwracania uwagi. Miał nadzieję na jej skuteczność. Teraz jednal skupił się na ciemności przed nim i poniżej.
   Powietrze było przejmująco chłodne. Przenikało chłodem aż gdzieś do samych kości. Chłopak skradał się na palcach zaciskając dłoń na rękojeści noża. W drugiej dłoni trzymał świecę i usiłował oświetlić długie, ciągnące się w dół schody.
   Na samym dole schodów mroczny korytarz rozdwajał się na lewą i prawą odnogę. Chłopak poczuł nagły przypływ paniki bowiem nie miał pojęcia, którą odnogę wybrać. W końcu zdał się na los szczęścia i ruszył jedną z nich trzymając świecę wysoko  i mijając poszczególne cele.  Metalowe drzwi tych cel były pootwierane więc szybko rzut oka wystarczył by stwierdzić, że są również nie zasiedlone. Podszedł w końcu do drzwi zamkniętych, uniósł świecę i starał się dojrzeć przez szparę czy ktoś jest w środku.
- Kto tam jest? – zawołał ostro żeński głos.
   Głos był znany i wywołał u Danyala szybkie bicie serca.
- Mirabeth! To ja, Danyal! – szepnął chłopak z nagle obudzoną nadzieją na sukces.
- Możesz mnie stąd wydostać? – spytała.
   Podbiegła w stronę drzwi i weszła w krąg światła świecy. Z ulgą dostrzegł, że wyglądała na osobę, której nic złego się nie stało. Na jednym uchu nadal miała woskowy czubek. Drugie ucho było skryte pod jedną z kitek by zamaskować brak czubka.
   Przez chwilę Danyal mocował się z prymitywnym zamkiem. Po paru uderzeniach serca Mirabeth mogła go uścisnąć a on szybko objął ją w pasie. Przynajmniej objął na tyle, na ile pozwalał wciąż trzymany w dłoni nóż a w drugiej świeca.
- Chodźmy! – naciskał – Musimy cię stąd szybko wydostać!
- A dokąd to zamierzacie się potem udać, co? – warknął szyderczy głos z ciemności.
   Danyal ten głos rozpoznał natychmiast. Należał do Kelryna Darewinda.

janjuz - 2017-02-07 12:37:21

Rozdział 33
Oczy Czaszki
Drugi Palast, Reapember 374 AC

Flayzeranyx wpatrywał się w czaszkę wyczuwając tam jakieś pożądanie. Przez długie lata wpatrywał się w martwe oczodoły, słyszał przytłumiony głos wszeptujący mu prosto do umysłu i sugerujący idee, pomysły i życzenia. Zdawał sobie sprawę, że czaszka stara się go użyć do własnych celów, zatrudnić smoka do zaspokojenia własnych, mrocznych apetytów.
   Tyle że trzewia czerwonego smoka grzmiały własnym głodem. A oczodoły bezcielesnej czaszki patrzyły, nie mrugały powiekami, i wciąż patrzyły przez tak wiele dekad. Patrzyły na ogniste piekło jakim była jama Flayzeranyxa, patrzyły, i wciąż czekały.
   Przez długi czas był tam tylko dym, bulgocząca lawa i sycząca para. Kłębiły się chmury sadzy, zbijały się w gniewne obłoki a jęzory ognia lizały powietrze. Nic tam nie wyglądało na żywe aż do chwili gdy pojawiły się w ciemności purpurowe łuski a skórzaste skrzydła jednym ruchem poruszyły powietrze posyłając uderzenia wichru przez całą jaskinię. W górę eksplodował żółty ogień jakby wyrażał podniecenie swego pana gdy potężny skrzydlaty wąż uniósł łeb i szyję ponad powierzchnię gładkiej, utwardzonej lawy swego legowiska.
   Smok zbadał wzrokiem czaszkę i wyczuł potrzebę. Dojrzał jasnozielony obraz i poczuł iskry purpury płonące w jego wnętrzu. I głód, i pożądanie czaszki stawało się nieomal namacalną mocą.
- I gdzież jest talizman? – spytał smok jedwabisty głosem.
   Wbijał wzrok w czaszkę, gapił się żółtymi tęczówkami penetrując głębię pustych oczodołów.
   Wąż nagle dojrzał zmianę obrazu. Poczuł prawdę gdy ujrzał ludzką jamę w górach.
- twoje serce krwi i kamienia jest tam!
   Wyrazu twarzy czaszka nie zmieniała. Flayze jednak jakby dostrzegł kpiący uśmieszek w wiecznie skrzywionych zębach.
- Znam to miejsce – szepnął – Twierdza na szczycie gór… widziałem ją już, i tolerowałem istnienie… przez wiele lat.
   Czaszka wciąż milczała. Tyle że teraz to mroczny wzrok martwych oczodołów penetrował całe jestestwo smoka.
   Flayze wręcz instynktownie znienawidził tamto miejsce. Znienawidził potężny urok przyciągającego uwagę artefaktu. Czszka pożądała kamienie potężną, desperacką mocą. Z drugiej strony, czerwony smok posiadał wiele skarbów. Stać go było na wzgardzenie szansą dodania jeszcze jednego kawałka do kolekcji.
   Rozłożył skrzydła. Smok obrócił się w stronę świata i był gotów do lotu. Za jego plecami pozostała czaszka, patrzyła cicho i jak zawsze w bezruchu. Białe zęby miała zaciśnięte w wiecznym grymasie.

janjuz - 2017-02-08 21:23:32

Rozdział 34
Tobie, Mistrzu Loreloch
Drugi Majetog, Reapember 374 AC

- Zastanawiałem się, jak też długo może wam zejść niż przyjdziecie tu po nią. Jestem, oczywiście, też pod wrażeniem faktu, że jak widać łatwo poradziliście sobie z Zackiem Jestem jednak głęboko rozczarowany faktem, że nie wdarliście do Loreloch ostatniej nocy. Uważałem, że ruszycie naprzód z ogromną nonszalancją byle uratować piękną kenderkę.
   Danyal na moment zamarł, zmroził go znany, niebezpieczny głos. Wyobrażał sobie jak Kelryn Darewind skrada się w ciemności. Dokładnie jak stary kot co ujrzał dwie bezbronne myszy poza ich dziurą w ścianie. Świeca w dłoni Dana świeciła mdłym płomienie. Mógł jednak dojrzeć jak oczy Mirabeth, jeszcze przed chwilą pełne nadziei, teraz wypełni mieszanina strachu i rozpaczy.
   Również i Dan powoli wpadał w stan takiej beznadziei. W tym samym jednak czasie głowił się skąd też ten mężczyzna wiedzieć mógł, gdzie go oczekiwać. Przypomniał sobie hałas, jaki usłyszał zza murów dworu i zaczął się zastanawiać, czy też przywódca bandy nie został zaalarmowany być może przedwczesną akcją Emilia. W każdym razie był tu teraz, w ciemności, obserwował ich i się z nich śmiał.
   W tym momencie zwyciężyły instynkty Danyala: wyszarpnął Mirabeth z celi i ruszył w głąb zatęchłego korytarza, byle tylko dalej od tego spokojnego, nienawistnego głosu.
- Stać!
   Kelryn warknął tylko jedno słowo i natychmiast stopy Danyal przestały się poruszać. Starał się jeszcze zmusić do ruchu Mirabeth, lecz szybko pojął że i jej stopy są w tej chwili jakby przyklejone do kamiennej posadzki. Oboje kręcili i wysilali, lecz butów unieść nie mogli. To była magia, jak pomyślał upadając coraz bardziej na duchu, chłopak. Wiedział już, że to jakieś zaklęcie z piekła rodem utrzymuje ich teraz w bezruchu.
- Wiecie co, i tak nie mieliście żadnej szansy na powodzenie z tą ucieczką… najmniejszej szansy – oznajmił przywódca bandytów spacerem wyłaniając się z zakamarków piwnic.
   Nagle stał się dla nieszczęsnej dwójki widoczny, lecz wcale nie z powodu świecy wciąż jeszcze jasno świecącej w drżących dłoniach Danyala.
   Wyglądał raczej na to, jak się chłopak szybko zorientował, że to jakieś przejmujące grozą światło emanowało z samej postaci Kelryna Darewinda. Postać mężczyzny była wręcz obramowana jasnozieloną poświatą, iluminacją nawet troszkę przypominającą naturalną fosforescencję jaką Danyal widywał wśród niektórych mchów rosnących w zacienionych okolicach Waterton.
   Tyle, że ta poświata znamionowała czystą, niesamowitą moc i to w sposób w jaki naturalne siły nigdy nie zrobią. Wyglądało to wręcz tak, jakby z tej zielonkawej luminescencji dobiegał rzeczywisty zapach tajemnej mocy, jakiejś ukrytej mocy dzięki której znieruchomieli w jednej chwili. Kiedy przywódca bandy podszedł bliżej zobaczyli jak uśmiecha. Połyskujące, białe zęby w tym świetle wyglądały przejmująco.
- Wiedziałem, że to właśnie dzisiaj jest ta noc, w której po nią przyjdziecie. Wiedziałem o tym nawet wcześniej, zanim jeszcze twój mały kompan narobił paskudnego harmidru poza murami.
   Teraz Dan dostrzegał, że to dziwne, jasne światło połyskiwało pomiędzy palcami mężczyzny i rozpościerało taką wręcz chorą poświatę na całe ręce Kelryna i dalej, na cały loch. Trzymał coś w dłoniach. Trzymał przedmiot wystarczająco nieduży by zmieścić go między zwiniętymi palcami, lecz to właśnie ten przedmiot pulsował tajemną, przerażającą mocą. Co więcej, przedmiot był straszliwie, wręcz nienaturalnie jaskrawy, lecz nie ognisty. Był przecież wystarczająco chłodny by trzymać go gołą dłonią.
- Krwawy klejnot Fistandantilusa.
   Przywódca bandy wzniósł złoty łańcuch, pozwalając by blady kamienny klejnot dyndał i kołysał prze ich oczami.
- Fatalnie, że nie ma tutaj waszego przyjaciela, tego historyka. Wiem, że sam widok klejnotu by go podekscytował.
   Danyal gapił się na krwawy klejnot i nie mógł się poruszyć. Czuł moc klejnotu zawartą w strasznym świetle, czuł już jak jego własne oczy… i jego umysł… są niszczone a mimo to był zmuszony trzymania oczu otwartych, bez mrugnięcia powieką. W umyśle nawet nie postała wątpliwość; oto ten kamień przytwierdził go w miejscu, zmusił do posłuszeństwa wobec rozkazu, który ze wszystkich sił pragnął odrzucić.
- To właśnie dzięki klejnotowi zdołałem go zwieść, zmusiłem go do myślenia żem prawdziwym kapłanem!
   Bandyta chichotał z dumą z własnego sprytu. Danyal chciał coś powiedzieć, wykrztusić słowo, rzucić wyzwanie, lecz usta i wargi nie słuchały jego woli.
- Och, co tam. Możecie się odprężyć, tylko nie próbujcie ucieczki – Kelryn mówiąc to schował klejnot.
   Nagła ciemność stanowiła ogromną ulgę, zupełnie jak powiew świeżego powietrza wywiewający smród otwartej krypty. Ich stopy już nie były przytwierdzone do posadzki. Mirabeth i Danyal aż się zachwiali gdy zaklęcie wygasło. Chwycili się siebie nawzajem szukając równowagi i bezpieczeństwa. Chłopak desperacko pragnął uciekać. Znał już jednak moc klejnotu więc nie ośmielił się ryzykować, przynajmniej jeszcze nie.
- Ten klejnot to klucz do mego sukcesu. On nie tylko przywołuje do posłuszeństwa tak niechętnych słuchaczy jak wy, lecz również chroni mnie przed tymi, którzy chcieliby mi wyrządzić krzywdę. Były czasy gdy sprawiał, że ludzie rzeką płynęli do mej świątyni. A niedawno pojąłem… to znaczy parę dekad temu… że klejnot Fistandantilusa daje mi również moc uzdrawiania. Och, zgoda, niezbyt doskonałą, oczywiście, nie taką jak zaklęcia prawdziwego kapłana. Ale sami widzieliście, to działa.
   Kelryn Darewind zaczerpnął głęboko powietrza i potrząsnął głową jakby był zdumiony.
- Krwawy klejnot ma własną duszę, i ta dusza mi pomaga! Przez wieki pożarła niezliczone życia i skumulowała potężną moc. Nauczyła mnie bardzo wiele. Ukazała mi dziwy historii, w które inni nigdy nie uwierzą!
   Dan już chciał zapytać, czy to kamień go tak zdeprawował, uczynił go złym i okrutnym.
- Ha! – Kelryn nagle warknął głośno – A ten głupi historyk nawet nie zdaje sobie sprawy z ogromu własnej ignorancji. Ja wiem bowiem istnieje głos, duch wiedzy, który do mnie przemawia poprzez klejnot.
   Mężczyzna podszedł bliżej. Popatrzył z góry na dwójkę schwytanych A Dan natychmiast wyczuł, że Kelryn chce do nich mówić, chce sprawić by zrozumieli. Chłopak nienawidził tą gładką gębę, ten spokój a twarzy, nienawidził z całych sił. Pragnął uderzyć, pragnął dobyć noża i zatopić jego ostrze w złowieszczym sercu Kelryna Darewinda.
- I to właśnie dzięki klejnotowi wiedziałem, że właśnie dzisiaj przybędziecie. No a zrozumienie celu wędrówki było już bardzo prostą sprawą.
   Kelryn nagle się zmarszczył. Ponownie pozwolił by zielonkawe światło przesączyło się między palcami. Badał postać Mirabeth.
- Co prawda sądziłem, że to kender osobiście przybędzie po swoją kenderkę.
   Nagle zmrużył oczy jakby ujrzał Mirabeth po raz pierwszy w życiu. Wyciągnął rękę i odgarnął jej włosy z okrągło zakończonego, ludzkiego ucha. Ostro trzepnął dłonią w czubek umieszczony na drugim uchu wywołując tym natychmiastowy krzyk protestu z ust Danyala. Czubek jednak odleciał. Bandyta potrząsnął głową i głośno się roześmiał.
- Jesteś nią! Córka Sir Harolda, jedyna, co zdołała uciec! – krzyknął radośnie – Byłaś w moim lochu od paru dni a ja nic nie wiedziałem. Co za wspaniały żarcik! Jakaż cudowna ironia!
   Warknął, na twarz wypełzł nagle wyraz nagiego okrucieństwa.
- Twój ojciec był dla mnie utrapienie, zagrożeniem co trwało zbyt wiele lat. Dobrze wiedzieć, że wkrótce dołączysz do niego, w śmierci.
   Danyal poczuł porywającą falę straszliwej furii. Jednocześnie też poczuł zamierającą świadomość własnej bezsilności. Właściwie to oboje byli już martwi, zdawał sobie z tego sprawę, a na dodatek czuł się kompletnie bezradny, niewładny zmienić nadciągający los. Palce świerzbiły by chwycić nóż u pasa podczas gdy rozważał jeszcze jakie ma szanse. Czy zdąży dobyć noża i go w ciele wroga nim Kelryn przywoła magię krwawego kamienia? Wiedział, że nie da rady.
- Podnieść łapska, oboje – krótko zakomenderował mężczyzna jakby czytał w myślach Danyala.
   Danyal zmagał się z poleceniem pragnąc się mu oprzeć, lecz mimo to, mimo całego wysiłku woli ręce same wzniosły się nad głowę i już po chwili stał tak z ramionami bezradnie uniesionymi. Broń mógłby mieć teraz równie dobrze gdzieś na dnie morza, szanse jej wyciągnięcia były podobne.
- Sądzę, że dokonamy tego na modłę ulubioną przez moich ludzi – oznajmił przywódca bandy wyraźnie rozbawiony – Popatrzmy… a może by tak skłonić was do skoku z najwyższych blanków prosto na skały. To sus na co najmniej sto stóp. Tak, to by było bardzo efektywne i efektowne. No i bardzo dramatyczne, pewnie się ze mną zgodzicie.
   Kelryn nagle się zmarszczył jakby nagle napotkał głęboko denerwujący problem.
- Tylko czy powinienem sprawić byście skakali razem czy też jedno po drugim? No po prostu nie wiem.
   Głos Kelryna Darewinda zdradzał, że trudność wyboru stanowiła dla niego bardzo poważny problem.
   Serce Dana waliło niczym grzmot. Chłopak czuł jak pot spływa mu po brwi, lecz nie mógł uczynić ani gestu, ani nawet najmniejszego dźwięku protestu.
- Cóż, tak na dobry początek, to możemy zacząć wspinać się na górę z tych lochów. Ty, dziewczyno, idziesz pierwsza. Chłopak ma iść za tobą a ja trzymam tylną straż. A teraz naprzód, powoli.
   Posuwali się naprzód jak martwe manekiny. Szurali nogami po posadzce ciemnego lochu. W pewnej chwili chłopak chciał się zatrzymać, sprzeciwić rozkazowi bandyty. Tyle, że stopy, jeszcze parę chwil temu tak niechętne do ruchu teraz odmawiały zatrzymania. Maszerowały w stronę przeznaczenia jakie wybrał dla nich Kelryn Darewind. Jasny, świecący kamień w dłoniach Kelryna był niczym fizyczny, namacalny bat za plecami obojga. Mimo, że Dan wysilał się ze wszech sił by obrócić, by się sprzeciwić rozkazowi to i tak nieodwołalnie szli w stronę nieuniknionej egzekucji.
- Powinno to być jedno z was na jeden raz – mruczał bandzior zaskakując ich nagłym powrotem do tematu morderstwa – Widok twarzy tego, który jeszcze żyje to skarb jakiego nie ośmieliłbym się stracić. Tylko które pierwsze? Doprawdy pragnąłbym w tej sprawie usłyszeć wasze sugestie.
   Palce Kelryna mocniej zacisnęły się na klejnocie a zielone światło szerzej rozeszło się po całym lochu. Dan dostrzegł jak klejnot pulsuje coraz większą mocą.
   Usta Danyala się rozwarły a i język zatrzepotał bezwładnie. Gęgał jakieś słowa, które chyba wyciągała moc krwawego kamienia. W gardle narastała kula. Pluł, kaszlał, w końcu  potrząsnął głową co wywołało tylko westchnienie rozczarowania z piersi fałszywego kapłana Fistandantilusa.
- Teraz w górę – warknął, gdy dotarli do podstawy schodów.
   Mirabeth była wciąż na przedzie, Danyal odczekał aż wespnie się na kilka stopni nim ruszył za nią. Raz jeszcze pomyślał o jakimś oporze choć ramionami nadal nie mógł władać. Czy umiałby sam siebie rzucić wstecz? Zwalić przywódcę bandy na sam dół stromych schodów? Może by go nawet poważnie poranił? A może by go i zabił!
   Podniesiony na duchu nagłym przypływem nadziei Dan zaczął ciężko pracować nad obrotem głowy, by rzucić okiem na postać porywacza. Z wielkim niepokojem dostrzegł, że Kelryn Darewind idąc za nimi dobył już swego miecza. Każdy manewr jaki mógłby chłopakowi teraz przyjść do głowy skończyłby się tylko krwawą raną.
   Zrozpaczony, lekko się załamał, więc ponownie zwrócił uwagę na powolną wspinaczkę. Każdy stopień jakby wyłaniał się z mgły przed twarzą chłopaka. Ujrzał jak jego stopy wznoszą się bez i wspinają bez udziału jego woli.
   Doszli wreszcie na szczyt schodów gdzie Mirabeth barkiem pchnęła ciężkie drzwi. Szurając weszli do wielkiego korytarza za drzwiami. Danyal wciąż był drugi a za jego plecami wszedł Kelryn. Wciąż jeszcze dzierżył miecz, lecz uwagę miał wyraźnie zwróconą w stronę klejnotu zielono połyskującego między palcami.
- Idźcie tędy – zakomenderował wskazując na zakręt za którym, jak pamiętał Dan, był hall wejściowy z gobelinami obwieszającymi ściany.
   Przedtem korytarz oświetlała tylko para świec, lecz teraz paliło się z tuzin albo i więcej a poza tym były również pochodnie w łańcuchach rozmieszczone wzdłuż ścian. Chłopak nie widział żadnego z pozostałych bandytów, lecz z zewnątrz dobiegały jakieś krzyki; mógł mieć tylko nadzieję, że przynajmniej Emilio znalazł się w bezpiecznym miejscu. Z bólem serca pomyślał, co też mogło się stać z Forythem.
- Te tutaj przedstawiają wspaniałe chwile w historii mojej świątyni – oznajmił nagle niedoszły kapłan wskazując na długie pasma tkanin.
   Artystyczne dzieła mogły być nawet kiedyś wspaniałe. Teraz jednak jaskrawe kolory wyblakły a krawędzie gobelinów wystrzępiły się i pokryły mchem i pleśnią.
   Danyal miał wciąż jeszcze ramiona wzniesione wysoko nad głową, w tej sytuacji nie mógłby już być mniej zainteresowany gobelinami pokrytymi zresztą teraz sadzą. Rozciągając jednak wciąż drętwiejące palce i starając się myśleć o czymkolwiek, dosłownie czymkolwiek użytecznym do zrobienia w tej sytuacji wpadł nagle na pewien pomysł.
- Ten obraz – wskazał chłopak podbródkiem na najbliższy gobelin.
   Zrobił krok w prawo w jego kierunku mętnie tylko rozpoznając scenę wyobrażającą tłum na placu przed wielkim budynkiem.
- Co to jest?
- Ten gobelin przedstawia budowę naszej świątyni w zewnętrznych murach Haven – Kelryn mówił ze wzruszeniem i widocznym zainteresowaniem – Widzisz tutaj> Tutaj stoję ja i nadzoruję prace.
   Mężczyzna podszedł do haftowanej ilustracji. Wskazał na postać obramowaną zielonkawym światłem stojącą jak słup na szczycie niewielkiej piramidy prostokątnych, kamiennych bloków. Kapłan Poszukiwaczy wpatrywał się wręcz miłośnie w ręczną robotę a chłopak wyczuł, że jego uwaga i zainteresowanie na moment przeniosło się do wspomnienia czasów chwały.
   Dan dostrzegł szansę. Ręce miał wciąż wzniesione więc chwycił górny brzeg gobelinu i odskoczył wstecz. Całą masą zrozpaczonego ciała pociągnął starą tkaninę.
   Poddaj się! Modły chłopaka były desperackie, żarliwe i najwidoczniej skuteczne: Długi pas tkaniny rozdarł się u szczytu  a wtedy potężny, zakurzony zwój potoczył się na dół grzebiąc zarówno Kelryna jak i jego klejnot pod sobą.
   Gdy tylko bandyta zniknął pod zwałami tkaniny ramiona Danyal opadły. Został uwolniony z zaklęcia a i zielone światło się rozproszyło. Natychmiast chwycił nóż i już był gotów ciąć postać, która teraz usiłowała wydostać się spod spowijających ją zwojów tkaniny.
-Danyal… tędy! Szybko!
   Mirabeth chwyciła go za ramię i pociągnęła nim zdołał zaatakować. Słychać już było kroki i widać światło pochodni od strony kuchni.
   Jęknął ze złości, lecz w pełni rozumiał potrzebę natychmiastowej ucieczki. Pognał za dziewczyną przez hall wejściowy. Bramy dworu, co było dlań sporą niespodzianką, były otwarte na oścież. Między lichymi budami na zewnątrz świeciły tu i ówdzie pochodnie. Przypuszczał więc, że paru ludzi, poruszonych dywersją Emilia, musiało pognać na zewnątrz i sprawdzać co się dzieje.
   I nagle oboje znaleźli się za bramą gnając w dół nachylonego stoku poza murami. Danyal ostro szarpnął Mirabeth i zeskoczyli z drogi prowadzącej do mostu wprost w cień za jakąś stodołą. Ciężko dyszeli, lecz starali się oddychać jak najciszej. Chłopak zaczął się rozglądać, badać otoczenie.
   Nie spodziewał się jednak widoku postaci, jak nagle wyrosła tuż po jego prawej ręce. Wykonał szybki obrót, uniósł nóż, odepchnął na bok Mirabeth i zadał cios.

janjuz - 2017-02-09 15:48:11

Rozdział 35
Ucieczka lub Zguba
Drugi, Reapember
374 AC

- Czekaj!
   Znajomy głos ugodził Danyala. Ledwie zdążył powstrzymać śmiertelny cios jaki już zaczął zadawać.
- Emilio? – Danyal aż osłabł z wrażenia i pozwolił by dłoń ze sztyletem opadła bezwładnie – Ja… ja omal cię pomyliłem z wrogiem! Mogłeś zostać… ja mógłbym…
- Daj spokój. To ja, i jestem cały. Widzę, że usłyszeliście jak narozrabiałem, Oh, cześć Mirageth! – zawołał kender – Wspaniale znowu cię widzieć!
- Dziękuję… dzięki wam wszystkim… że po mnie przyszliście – odparła dziewczyna.
   Rozejrzała się wokoło jakby jeszcze kogoś wypatrując w tej prowizorycznej kryjówce w cieniu stodoły.
- A gdzie jest Foryth? – spytała.
- Przypuszcza, że ciągle tam w środku – Danyal z rozpaczą potrząsnął głową – Mówiłem mu, żebyśmy szli razem… żeby był ostrożny… zgubił się gdzieś nim minęło dziesięć minut od naszego wejścia!
- Nie wiem, czy możemy sobie pozwolić na czekanie tu na niego – powiedział smutno Emilio – To tak jakby gubi cały nasz plan.
- A jaki mamy wybór, poza czekaniem w tym miejscu? – sprzeczał się chłopak – Widziałeś ilu ludzi gromadzi się przy końcu mostu?
   Gestem wskazał na tłum pochodni na końcu niewielkiego zaułka gdzie kłębiła się grupa bandytów.
- Tak – Emilio nie wyglądał na zaaferowanego – Tak naprawdę, to nie przypuszczam, żeby tam sterczeli za długo.
- A to czemu? – spytał zdumiony chłopak.
   Kender nie odpowiedział. Miast tego zaczął pilnie nasłuchiwać, zupełnie jakby oczekiwał jakiegoś hałasu.
   Już po kilku chwilach ciemną noc rozdarł dźwięk wielkiego gromu, który echem odbił się od górskich zboczy a jednocześnie cała kaskada pomarańczowych płomieni wystrzeliła w powietrze spod jednej z odleglejszych ścian dworu. Ciężkie drżenie przebiegło ziemią pod ich stopami. Kamienne odłamki podskakiwały a gdzieś dalej ogień zamieniał noc w fałszywe światło dnia.
- Ty to zrobiłeś? – pytał zachwycony i zdumiony Danyal.
- Zaraz za twierdzą stała szopa – powiedział zadowolony z siebie Emilio – Ciekawe, czy jeszcze kiedykolwiek będą trzymać w jednym miejscu cały zapas oleju do lamp!
   Banda mężczyzn pilnująca dotąd końca mostu ruszyła całym tłumem w stronę miejsca eksplozji. Płonący olej utworzył ogromny okrąg wokół miejsca wybuchu co spowodowało, że sąsiednie zabudowania i stogi siana szybko zajęły się ogniem. Strażnicy dołączyli do mieszkańców dworu i po chwili już wszyscy walczyli z pożarem. Sypali piasek w ogień lun, choć znacznie rzadziej, lali drogocenną wodę w najbardziej zagrożone a cenne miejsca.
- Myślisz, że to może zająć ich uwagę? – nonszalancko zapytał kender.
   Wychylił się zza ściany stodoły i obserwował teraz bramę dworu. Płomienie rozgorzały na całego i wystrzeliły w niebo jak wielka pochodnia.
- Biegnijmy do mostu! – krzyknęła Mirabeth.
   Wskazała dłonią na całą, teraz już wolną od przeszkód drogę. Biegli w pochyleniu i starali się jednak trzymać cienia. Cała trójka szybciutko podreptała do ostatnich zabudowań osiedla. Na koniec dopadli ostatniej chaty, lecz od mostu wciąż dzieliło ich jeszcze dwadzieścia kroków. Cała ta przestrzeń była dobrze widoczna od strony dworu choć w tej chwili iluminacja właśnie tam była najjaskrawsza.
- Nie ma sensu czekać aż w końcu ktoś nas znajdzie – powiedział Danyal sprawdziwszy, że bandyci Kelryna są wciąż mocno zajęci przy pożarze.
   Całą trójką pognali w stronę mostu. Nie odważyli się nawet na jedno spojrzenie wstecz tylko zmuszali stopy do lotu nieomal. Gnali po kamiennych płytach tak szybko jak tylko siły im pozwalały. Już po chwili po obu stronach biegnących przyjaciół rozwarła się czarna przepaść, czarna czernią nocy rozpadlina ziała w ich stronę a chłodne powietrze z jej głębi zmyła im z twarzy najlichszy nawet okruch ciepła jaki mogli nieść z pożaru wioski.
   Pierwszy krzyk podniesionego alarmu dopadł ich gdy byli już w połowie mostu, lecz i tak było to straszliwie szybko. Danyal dobrze zdawał sobie z tego sprawę. Wiedział już, że ich ucieczka została dostrzeżona więc zmusił przyjaciół do podwojenia wysiłków. Sam miał zamiar zatrzymać się, dobyć sztyletu i zdobyć dla nich choć odrobinę czasu. Mirabeth chyba wyczuła jego zamiar bowiem chwyciła go za ramię i ostro pociągnęła za sobą.
   Byli wreszcie na końcu mostu. Uciekli z otwartej przestrzeni prosto w zabłoconą dróżkę. Doszedł ich teraz odgłos rozwścieczonego tłumu, krzyki i wrzaski i wspólne nawoływanie gdy cała banda odskoczyła od dogorywającego ognia w twierdzy i ruszyła w pościg. Danyal aż czuł żądzę krwi w tych głosach i już wiedział, że cała trójka przepadła o ile zostaną schwytanie.
- Nic z tego!  Wszyscy nie damy rady uciec! – sapnął – Biegnijcie!
   Znowu chciał zostać, odwrócić się i kupić im trochę czasu na ucieczkę, lecz Mirabeth była twarda.
- Ty też z nami!
  Pobiegli wszyscy. Kender i dwójka młodych ludzi gnali przez cienie górskiego zbocza podczas gdy tuziny morderczo nastawionych bandytów zbliżało się biegiem do mostu.
   Potężna fal strachu omywająca całe jestestwo Danyala, mimo że już znajoma, wciąż była przerażająca.
- Smok! – sapnął przerażony, lecz zdołał skoczyć naprzód.
   Kolana się pod nim załamały. Potknął się, zachwiał i padł na twarz a Mirabeth zwinęła się i skryła twarz w dłoniach tuż obok niego. Emilio ślizgiem zatrzymał się tuż obok i podniósł twarz w niebo.
- Co za widok, nie uważacie? – głos miał pełen zachwytu – Smok!
   Danyal nie chciał podnosić oczu, lecz musiał wiedzieć. Spojrzał w górę. Ujrzał przelatującego nad nimi węża, węża tak wielkiego, że przysłaniał cielskiem światło gwiazd. Purpurowe łuski lśniły niczym rubiny odbijając światło płomieni z drugiej strony przepaści. A kiedy dwa mocarne skrzydła uderzyły, poczuli wszyscy jak potężny wicher podnosi kurz z drogi.
- Kryć się! – krzyknął chłopak.
   Sięgnął z głębi błotnistego rowu w zboczu i złapał przegub Emilia. Pociągnął kendera do siebie i Mirabeth. Miał nadzieję, że znajdują się wystarczająco daleko od świateł wokół Loreloch, że umkną uwadze smoka. Leżeli całą trójką w chłodnej wodzie i błotnistej mazi patrząc ze zgrozą jak skrzydlaty kształt, dotąd wiszący nad ich głowami, nagle rusza i nurkiem schodzi w stronę budynku Loreloch.
   Większość ze ścigających ich bandytów zdążyło już dopaść połowy mostu. Teraz jednak, gdy mieli zmierzyć się z latającą śmiercią, obrócili się wszyscy w popłochu i pognali z powrotem do dworu.
   Smok jednak był o wiele szybszy. Wielki wąż połknął odległość jednym, potężnym i zwodniczo powolnym ruchem ogromnych skrzydeł. Obniżyła się wtedy wielka głowa a wtedy noc rozbłysła jaskrawo piekielnym uderzeniem płomienia. Smok leciał naprzód za sobą pozostawiając kakafonię trzaskających płomieni, wrzeszczących ludzi i wiejącego wichru gdy piekielne ognie połykały chłodne powietrze nocy.
   A potem Flayze poszybował do dworu. Rozwalił jedną ze ścian mocnym uderzeniem potężnych szponów. Kolejna pożoga płomieni wystrzeliła z okrutnej paszczy. Tym razem zmieniła wszystko w obrębie murów dworu w rozpalone interno. W niebo wzniosła się chmura płomieni. Rozdęła się na kształt płomienistego grzyba gdy spopielała stajnie.
   Smok obleciał wokoło wielkiego budynku. W przelocie, omal mimochodem, rozwalił zabudowania i stodoły we wsi uderzeniami płomieni i szponów a czasem zwykłym biczowanie wielkiego ogona. Ponownie odetchnął i tuzin pomniejszych domostw stanął w płomieniach.
   Na koniec smok wylądował na ziemi w pobliżu twierdzy. Kilkoma rozdzierającymi uderzeniami potężnych szponów zwalił resztę murów. Uderzył raz i drugi w krzepką wieżę, lecz najwidoczniej uznał, że twarda budowla nie jest warta wysiłku niezbędnego do jej zniszczenia. Miast tego smok skoncentrował się na zburzeniu każdego jeszcze stojącego budynku w zasięgu, spaleniu wszystkiego, co nadawało się do spalenia i zamordowaniu wszystkiego co tylko poruszało się jeszcze w morzu ruin, które kilka minut temu stanowiły Loreloch.
   Dopiero po dokonaniu zniszczeń, które smok uznał za całkowite mogły się ogromne skrzydła rozwinąć. Flayze złapał wznoszący prąd powietrza, pochodzący od pożarów jakie przed chwilą wzniecił jego oddech. Wystrzelił prosto w nocne niebo i po chwili zniknął w mroku nocy.

janjuz - 2017-02-09 17:53:24

Rozdział 36
Skarbnica
Drugi Majetog, Reapember
374 AC

  Lata później, kiedy proszono mnie o wyjaśnienie decyzji o wspinaczce na wieżę w Loreloch, nie byłem w stanie odtworzyć dokładnie procesu myślowego, który poprowadził mnie z dla od młodego towarzysza podróży prosto do wyniosłej wieży ufortyfikowanego dworu. Przypominam sobie tylko odczucie, poczucie takie jakby jakaś muza śpiewała do mnie z samego szczytu schodów, bogini historyków i kronikarzy oczekująca mojej wizyty w komnatach na górze. Bez najmniejszej wątpliwości również i moje przemyślenia na temat rewelacji Kelryna – mówił przecież, że jego biblioteka mieści się w najwyższym punkcie fortecy – pomogły mi podjąć taką decyzję.
   Byłem już w każdym razie w połowie długich, spiralnie skręconych schodów gdy uprzytomniłem sobie, że być może powinienem poinformować chłopca o swych zamiarach. Było już jednak stanowczo zbyt późno. Ryzykowałbym wykryciem nas obu gdybym teraz ruszył na dół go odszukać. Miast tego ruszyłem dalej na górę.
   Nim doszedłem do szczytu schodów zarówno podniecenie jak i niecierpliwość zaszły już tak daleko, że przeważyły wszelkie wcześniejsze obawy. Ujrzałem, że spiralne schody kończą się niewielkim przedsionkiem, przedsionkiem oddzielonym od górnego pokoju wieży grubymi, bezpiecznymi drzwiami. Byłem absolutnie pewny, pewny jak jeszcze niczego wcześniej w życiu, że za tymi drzwiami odnajdę klucze otwierające zakamarki nigdy jeszcze nie zapisanej historii.
   Setki pytań kłębiło mi się w głowie gdy tak stałem i przypatrywałem barierze z drewna i stali. To było serce Loreloch. Byłem tego pewny. Natomiast Loreloch i Kelryn Darewind stanowiły klucze do zrozumienia tajemnic Fistandantilusa. Co stało się  z arcymagiem po nicującej świat na lewą stronę eksplozji, która wykreowała Skullkap?
   Wszystkie odpowiedzi, nie miałem żadnych wątpliwości, są do odnalezienia za tym potężnym portalem. Miałem jednocześnie nieodparte wrażenie niebezpieczeństwa. Wiedziałem, że nie mogę tak sobie po prostu otworzyć drzwi i wejść.
   Stukot zwariowanego, grzmiącego hałasu zatrząsł nocnym powietrzem na górze górskiego budynku. Natychmiast też usłyszałem przekleństwa dobiegające z pokoju i ledwie zdążyłem rozpłaszczyć się na ścianie wieży gdy drzwi się rozmachem otworzyły i wypadł z nich nie kto inny, lecz Kelryn Darewind we własnej osobie! Skryty w cieniu zauważyłem grymas jego gęby; szczękę miał zaciśniętą w wyrazie okrucieństwa i wilczego, okrutnego oczekiwania. Z drgnieniem obawy pomyślałem o Danyalu i Mirabeth zabłąkanych gdzieś w tym wielkim domu i już wiedziałem, że są w wielkim niebezpieczeństwie.
   Ujrzałem też kapłana Fistandantilusa – dopiero później dowiedziałem się że był, jak początkowo myślałem, zwykłym szarlatanem – dzierżącego coś jasno świecącego i zielonkawego. Ściskał to w dłoniach gnając w dół po spirali schodów. Nie dojrzał mnie ukrytego w cieniu drzwi. W rzeczy samej, w pośpiechu nie zatrzasnął nawet drzwi za sobą! Nie traciłem czasu tylko wykorzystałem takie niedopatrzenie. Gdy tylko przywódca bandytów zniknął mi z oczu wślizgnąłem się przez otware drzwi i znalazłem się w czymś, co z pewnością stanowiło pracownię. Były tam, na pólkach poukładane, liczne tomy i zwoje. Półki ciągnęły się wokół pomieszczenia. Pokój miał trzy okna, niewielki otwory w grubym, kamiennym murze wieży. Każde z nich było zabezpieczone ciężką, drewnianą okiennicą pasującą dokładnie do otworu okna.
   Jedna jeszcze, praktyczna sprawa mi przeszkadzała: pomyślałem, by zatrzasnąć drzwi nim zabiorę się do pracy. Pojedyncza świeca wciąż jeszcze dawała trochę światła więc jej płomienia użyłem do zapalenia kilku lamp. Mając jasne światło zasiadłem do czytania i po chwili zostałem dosłownie pochłonięty masą leżącej przede mną informacji.
   Dowiedziałem się, że Kelryn Darewind nie był kapłanem, a ten Fistandantilus nie był bogiem. Kłamał – niedoskonała, ograniczona moc uzdrawiania pochodziła od krwawego kamienia. Przekonałem się też, że esencja arcymaga w jakiś sposób przetrwała przez całe stulecia i, że on teraz pragnie powrócić na Krynn.  Czy stał się nieumarłym liszem, czy egzystował jako bezcielesny duch – tego, na razie, nie zdołałem ustalić. Dowiedziałem się jednak więcej… Fistandantilus mógł nie zostać unicestwiony w eksplozji Skullkap, lecz rozpocząć plany, które niebezpiecznie zbliżają się do wydania owoców. Jeśli osiągnie sukces to wiedziałem dobrze, że jego zemsta rozpocznie królestwo terroru i ciemności zbliżone do najboleśniejszych epok w historii.
   Ręce mi się zatrzęsły gdy dotarłem do prawdziwego sekretu. Tajemnicy artefaktu otwierającej wrota zrozumienia. Po raz pierwszy zrozumiałem potencjał – i ogromną moc, i wielkie zło – czaszki. A wtedy ujrzałem prawdziwe niebezpieczeństwo planu arcymaga.

janjuz - 2017-02-10 16:42:19

Rozdział 37
Ślady z Popiołów
Drugi Kirinor, Reapember
374 AC

   Świt przebijał się na niebie gdy Danyal, wciąż znieruchomiały z podziwu, patrzył na płonące ruiny Loreloch. Czasami jakiś kamień spadał ze sterty będącej ongiś wysoką ścianą, toczył się przez resztki wsi by spaść ze szczytu góry i odbijając się od zbocza, z trzaskiem spadać w dół długiej, nachylonej ściany. Dwie kamienne budowle pozostały mniej więcej nienaruszone – most wiodący do dworu i strzelista wieża wyrastająca spośród wysokich dawniej murów.
- Foryth! – jęknął głośno chłopak – On wciąż tam jest. Nie mógł tego przeżyć!
   Emilio smutno pokiwał głową.
- Nie widziałem go już od chwili gdy obaj poszliście dookoła muru ostatniej nocy.
   Danyal z trudem powstrzymywał łzy. Lapnął na powrót na ziemię w rowie. Poczuł jak gardło mu się zaciska i już poczuł, jak niechciana wilgoć zalewa mu oczy.
- Dlaczego musiał się gdzieś włóczyć? – mamrotał – Powinien zostać ze mną; byłby tu teraz z nami wszystkimi!
- Pewnikiem racja – przyznał Emilio.
   Oczy kendera wciąż były skupione na ruinach budowli więc i Danyal zwrócił się w stronę i patrzył w kierunku wzroku towarzysza.
   Smok napracował się nad zniszczeniem Loreloch z równie metodyczną surowością jak wtedy gdy niszczył Waterton. Podobnie jak most i wieża, również parę kominów, kamiennych ścian a czasem jakiś magazyn sterczały w miarę całe w pożodze płomieni choć głodny ogień jeszcze ruiny przeszukiwał i wypatrywał resztek opału. Zniszczenie wydawało się kompletne. Niemożnością było sądzić, że ktokolwiek tam mógł pozostać przy życiu.
- Nie sądzisz, że powinniśmy już wyruszać? – spytał spokojnie kender – Tak na wypadek, gdyby ktoś z ludzi Kelryna był tu gdzieś w pobliżu.
   Danyal ostro potrząsnął głową.
- Jeszcze nie – powiedział krótko.
   Wiedział, że jest rzeczą nie do pomyślenia by ktoś mógł przeżyć taki atak. Tyle, że na dobrą sprawę, po prostu nie był gotów opuścić miejsce gdzie po raz ostatni widział Forytha Teela.
- Może gdzieś tam leży ranny, a może wpadł w jakąś pułapkę.
   Zdumiewał go fakt, z którego właśnie zdał sobie sprawę. Otóż niezależnie od grymaśnej natury i kompletnie nie praktycznych celów bardzo się przywiązał do człowieka aspirującego do kapłaństwa. Poza tym wiedza Forytha, jego wyczucie sposobu myślenia innych ludzi, a zwłaszcza przywódcy bandytów i byłego kapłana Poszukiwaczy, stawały się bronią nie do przecenienia wobec lichoty ich arsenału.
- Więc się tam rozejrzyjmy – zgodził się Emilio.
   Drugi koniec mostu był dosłownie zasłany sczerniałymi i zwęglonymi zwłokami. Niezależnie od faktu, że jeszcze parę chwil temu ci ludzie bardzo pragnęli utoczyć mu krwi, Dan jednak poczuł ponury żal z powodu utraty życia tych ludzi. I to jeszcze w tak zawzięty mataku ognia, który spadł wprost z nieba z tak morderczym skutkiem.
- Smok nawet zniszczył zabudowania wioski – cicho powiedziała Mirabeth – ludzie tam spali, a teraz są już martwi.
   Oczy miała suche, lecz twarz bladą jak mgła duchów.
   Kolejny kamień z rumorem potoczył się po ruinach. Trójka towarzyszy spojrzała w kierunku wieży spodziewając się widoku dalszej dewastacji Loreloch. Miast tego ujrzeli niewielką okiennicę powoli powiewającą na zewnątrz. Twardą, drewnianą płytę, która zabezpieczała niewielki okienko w grubej, kamiennej ścianie wieży.
- Tam jest ktoś żywy! – szepnął Danyal.
   W sercu o lepsze walczyły strach z nadzieją gdy ujrzał szczupłą rękę wychylającą się z okna. Nim jeszcze ręka zaczęła wymachiwać już rozpoznał rękaw zwisający ze szczupłego przegubu.
- To Foryth! – krzyknął.
   Wyskoczył z rowu i wspiął się na drogę nie zważając na palce kendera, który usiłował go trochę spowolnić.
- Foryth! – krzyknął znowu.
   Tańczył na końcu mostu, wymachiwał ramionami z radości.
- Wszystko w porządku?
   Odpowiedzi nie mógł usłyszeć, lecz już sobie wyobrażał ciche „pst” gdy historyk wychylił się z wąskiej szczeliny. Foryth zamachał znowu i cała trójka zrozumiała wreszcie o co mu chodzi.
- Chce, żebyśmy do niego poszli – Mirabeth wypowiedziała na głos oczywistą prawdę – Na górę wieży.
- Ale… - Danyal mógł wymyślić tysiące powodów do sprzeciwu, lecz żaden nie był w stanie przemóc radości z odzyskania przyjaciela żywego – Sądzę, że uważa, że znalazł coś co musimy zobaczyć – skonkludował.
- No to zobaczmy.
   Emilio już spacerkiem pokonywał most. Danyal i Mirabeth poszli w jego ślady. Dwójka młodych ludzi zwolniła jednak znacznie gdy zbliżyli się do masy zwęglonych ciał na końcu otwartej przestrzeni.
- Zastanawiam się który z nich jest – lub raczej był, jak trzeba by stwierdzić – Kelrynem Darewindem?
   Danyal ujął dłoń Mirabeth. Uścisnął ją lekko i ucieszył oddanym uściskiem palców. Starali się nie patrzeć na zwłoki gdy poruszali się wzdłuż brzegu mostu. Chcieli ominąć plac zagłady. Zapach spalonego mięsa, osmalonych włosów i śmierci był jakby fizyczną przegrodą na drodze. Wstrzymując oddech i kuśtykając weszli w końcu na pokryte gruzem połacie Loreloch.
   Pozwolili by to Emilio wyszukiwał ścieżkę między gruzami i wkrótce już osiągnęli podnóże wieży. Danyal pomógł kenderowi usunąć kamienie blokujące drzwi do wieży. Potężny portyk wejściowy był srodze uszkodzony mocą ataku smoka.
   Szybko wspinali się po spiralnych schodach wewnątrz wieży.
- Foryth! – krzyknął Dan gdy wpadli na górny poziom.
   Eszli na górę i wskoczyli w otwarte drzwi. Znaleźli się w niewielkiej bibliotece. Historyk siedział przy sporym stole na którym leżała otwarta księga. Tuż obok stała sterta licznych woluminów a na drugim końcu stołu leżały zwoje. Jeden z nich był rozwinięty i przytrzymywany przez parę ciężkich obciążników.
- A, tu jesteście – wesoło zawołał Foryth – Słyszałem na zewnątrz jakieś zamieszki. Ciszę się, że udało wam się z tego uciec.
- Dlaczego tak ni z tego ni z owego dałeś nogę? – zawołał Danyal nagle rozzłoszczony nonszalancją historyka – Mogłeś zostać zabity! Mieliśmy przecież trzymać się razem! W ogóle nie uważałeś?
- Co? A, tak. Przypuszcza, że nie. To jest… pst! Popatrz chłopcze. Znalazłem coś absolutnie fascynującego!
   Pomimo ogromnego podniecenia Dan nachylił się nad stroną wskazaną przez Forytha. Nie zaskoczyło go, że nie jest w stanie zrozumieć wypisanych tam symboli.
- A to co może znaczyć? – dopytywał chłopak.
- No przecież tutaj to stoi – historyk nie umiał ukryć własnego podniecenia – Tutaj piszą, że jest czaszka! Czaszka Fistandantilusa wciąż istnieje!
- A dlaczego to takie ważne? – pytała Mirabeth.
- Ponieważ jeśli Kelryn Darewind dopadnie obu talizmanów, to rezultatem tego… cóż, będzie to tak straszne, że lepiej nawet o tym nie mówić, ot co.
- No jak to! Kelryn przecież nie żyje! – sprzeciwiał się Dan – Smok go z pewnością zabił!
- Pewnikiem. Tyle, że zagrożenie pozostało. Jeżeli ktokolwiek kierując się niegodziwymi ambicjami dopadnie zarówno czaszki jak i krwawego kamienia, to uzyska moc nie do pomyślenia.
- Jaką moc?
- Będzie mógł podróżować w czasie – stanie się Mistrzem Przeszłości i Teraźniejszości, jak właśnie Fistandantilus w innej epoce. To znaczy, uważam, że kombinacja czaszki i klejnotu pozwala posiadaczowi na podróżowanie w czasie, dokładnie jak czynił to Fistandantilus.
- A co złego w tym dla Krynnu? – pytała głośno zdumiona Mirabeth.
- Jeżeli taki podróżujący w czasie jest zły, niemoralny, a na dodatek wystarczająco ambitny to nie będzie żadnych ograniczeń dla szkód jakie może wyrządzić. Kelryn Darewind mógłby z łatwością zostać właściwie nieśmiertelnym dyktatorem, władcą królestwa większego niż Solamnia. I byłby zupełnie, absolutnie nienaruszany bowiem tej samej mocy użyłby do przewidywania wszelkich ataków przeciw niemu nim jeszcze byłyby ustanowione!
- Gdzie jest ta czaszka? – spytał Dan.
- Ta właśnie tajemnica powstrzymała Kelryna Darewinda, nie pozwoliła mu gonić za czaszką. I dobrze się stało dla świata można dodać.
- Jak powiedziałeś. Ale czy to oznacza, że i ty nie masz pojęcia gdzie ona jest? – chłopak był już wyczerpany niejasnymi odpowiedziami historyka – Jeśli tak, to dlaczegóżby nie mielibyśmy stąd odejść?
- Pst. Powiedziałem, że Kelryn Darewind nie wiedział. Tylko, że jemu brakowało wzroku badacza, umiejętności dostrzegania ukrytych znaczeń. Ja jednak dokonałem pewnych dedukcji.
- Chyba już rozumiem… - Emilio Haversack w zamyśleniu żuł koniec kitki – Czaszka…
- Dokładnie! – historyk nie potrafił się powstrzymać – Musi być w jamie smoka!

janjuz - 2017-02-10 20:39:37

Rozdział 38
Znowu Schwytani
Drugi Kirinor, Reapember
374 AC

- Natychmiast wyruszę do smoczej jamy – powiedział Foryth Teel – Sprawdziłem to już w mojej księdze. W miarę dokładne przybliżenie położenia jest na mapie, strona dwanaście tysięcy sześćset czterdzieści siedem.
- Oszalałeś! Zawołał Dan – Widziałeś co ten potwór zrobił z Loreloch! Nawet nie zdołasz się zbliżyć do czaszki, a jeszcze mniejszą masz szansę na wykonanie jakiś durnych badań!
- Poczucie obowiązku zmusza mnie do podjęcia próby – sztywno odpalił historyk.
- Dlaczego? Abyś mógł nauczyć się zaklęcia i stać kapłanem? A co dobrego z tego wyniknie skoro będziesz martwy?
   Foryth Teel ciężko westchnął.
- Nie. To nie jest powód. Zdałem sobie sprawę, że samego siebie okłamuję. Nie mam natury kapłana. Tak naprawdę, to właśnie wy pomogliście mi w decyzji. To znaczy, staliście się dla mnie kimś bardzo ważnym. Tak bardzo, że już nigdy nie będę bezstronnym kronikarzem… może też nigdy nie byłem.
   Zamilkł, odchrząknął niezręcznie. Wraz z resztą towarzystwa schodził z wysokiej wieży aż w końcu przeszli przez most. Stanęli na jego końcu pośród ruin Loreloch. Historyk zdecydował się kontynuować.
- Ja, pst ,to znaczy, myslę, że najlepiej będzie jeśli reszta z was uda się do jakiegoś bezpiecznego miejsca.
- Powinieneś pójść razem z nami! – upierał się Danyal.
- Odważny z ciebie chłopak i dobry przyjaciel. Ja jednak mam swoje do zrobienia, a ty swoje. Musisz dopilnować losu Mirabeth i Emilia, prawda?
- Ja… ja idę z tobą – oświadczył nagle Emilio.
- Ależ niebezpieczeństwo… - zaczął swój sprzeciw Foryth, lecz kender twardo potrząsnął głową.
- Nie wiem dlaczego, lecz mam takie uczucie, że czegoś ważnego mogę się od  czaszki dowiedzieć… jakbym ją już wcześniej widział, i to było ważne.
- To ja też idę! – wtrąciła Mirabeth – Nie będziesz wiedział co robić jeśli Emilio… to znaczy, jeśli…
   Przerwała i zakryła twarz dłońmi cicho szlochając.
- Nic mi nie będzie – powiedział kender – Powinniście stąd uciekać!
- Oczywiście, przynajmniej ty i chłopak. Idźcie do Haven, nawet do Palathas. Tylko zmykajcie z tych gór gdzieś do jakiegoś bezpiecznego miejsca. Możecie dostarczyć wieści o śmierci Kelryna Darewinda i zniszczeniu Loreloch.
- Myślisz, że krwawy kamień został zniszczony? – spytał Danyal patrząc z drżeniem na zniszczoną twierdzę.
   Następny dźwięk doszedł zza ich pleców. Czwórka towarzyszy obróciła się jak na komendę na dźwięk chrapliwego, suchego śmiechu dobiegającego z ciemności.
- Krwawy klejnot nie został zniszczony. Wciąż go mam, bezpieczny i mocny!
   Głos Kelryna Darewinda zszokował Danyala i wywołał okrzyk przerażenia Mirabeth. Jedną ręką trzymał już bandyta dziewczynę z siłą mogącą kruszyć kości. Drugą ręką trzymał nóż. Ostry koniec przytknięty był do gardła młodej damy.
   Kelryn ruszył naprzód. Podciągnął Mirabeth tak wysoko, że ledwie palcami stóp dotykała ziemi. Dan, Emilio i Foryth ujrzeli, że ongiś wytworny bandyta teraz wygląda potwornie. Większość włosów miał spopieloną a czerwona szrama zakrywała czoło i jeden policzek. Ubrania miał brudne, pokryte sadzą i śmierdzące spalenizną.
   Spostrzegając niedowierzające spojrzenia Kelryn gorzko zachichotał.
- Wiedziałem, że smok się zbliża, miałem kilka sekund wcześniej odpowiednie ostrzeżenie. Kidy moi ludzie pognali na most, ja wskoczyłem do rowu. Byłem już na wpół zagrzebany w błocie zaczął się ogień!
- No i masz rację, historyku. Czaszka musi być w jamie smoka! – Kelryn napawał się chwałą – Najwyraźniej nie jesteś takim durniem za jakiego cię uważałem. A teraz mnie tam zaprowadzisz!
   Dłoń Danyala już zaciskała się na rękojeści długiego noża a kolana miał przygięte, gotowe do natychmiastowego skoku w stronę znienawidzonego bandyty, który jakoś zdołał przeżyć i dalej ich prześladować. Nim jednak mógł zaatakować, dostrzegł jeszcze jedną rzecz w niesamowicie czerwonym świetle.
   Malutka kropelka krwi wyciekała z niewielkiej rany na szyi młodej dziewczyny. Dokładnie z miejsca, gdzie przytknięty był czubek ostrego noża. Mirabeth zachowała absolutny spokój. Dan zdawał sobie sprawę, że cięcie musiało ją boleć, lecz nie zdradziła najmniejszym poruszeniem strachu ani niewygody. Miast tego spojrzała na chłopaka z wyrazem twarzy błagającym go o pozostanie spokojnym, by słuchał i myślał.
   Przezwyciężył furię i przerażenie. Usiłował słuchać i myśleć. Mimo to, warknął ostrzeżenie.
- Jeśli ją zranisz, zabiję cię. Na bogów przysięgam, nie dbam czy będzie mnie to kosztować życie. Umrzesz!
   Kelryn skinął akceptująco głową jakby pasja chłopaka była najnaturalniejszą sprawą na świecie.
- Po prostu nie rób niczego co doprowadziłoby do jej śmierci – powiedział tonem lekkiej konwersacji.
- A teraz – dodał w stronę Forytha – Słyszałem, żeś coś gadał o jakiejś mapie. Cóż, wyjmij ją, historyku. Musisz nas zaprowadzić do czaszki Fistandantilusa!
   Danyal patrzył niedowierzająco, lecz to Foryth zadał pytanie.
- Skąd mogłeś dowiedzieć się o smoku?
- O co ci chodzi?
   Groźny bandyta był wyraźnie zaskoczony pytaniem. Wydobył jednak krwawy kamień, wciąż jeszcze wiszący na złotym łańcuchu, spod tuniki.
- On mi powiedział… duch klejnotu, który oczekuje mego nadejścia, moich modlitw!
- Fistandantilus?
   Foryth zadał pytanie tonem naukowego zainteresowania.
- Tenże sam. Na koniec doprowadził mnie do was, gdzie moje przeznaczenie i jego będą szły razem!
- Czego ty chcesz? – dopytywał Danyal – Mocy? Wiedzy?
   Kelryn się roześmiał.
- Wiedziałem, że historyk odkryje moje zapiski, no i podejrzewałem, że rozwiąże zagadkę, dowie się gdzie jest jama smoka.
- Oraz czaszka – odparł Foryth.
   Kelryn potwierdził czym ośmielił historyka do kontynuowania.
- Z notatek jakie zobaczyłem w bibliotece wynika, że wierzysz iż kombinacja czaszki i krwawego kamienia obdarzy cię jedną wielkich mocy Fistandantilusa.
- Moc podróży w czasie! – Kelryn nie umiał już powstrzymać radości – Czaszka pokaże drogę, a klejnot będzie katalizatorem mego lotu!
- Tylko po co? – Danyal był kompletnie zdezorientowany.
   Potrafił zrozumieć żądzę bogactw, czy ziemi, dostrzegał nawet niejasno przyczynę żądzy władzy nad ludźmi, stania się przywódcą czy nawet królem. Takie pragnienie nie miało jednak dlań sensu.
- Nie ma większego narzędzia dla kogoś, kto pragnie oddalić własny koniec – zaczął Foryth Teel – Człowiek, który wie co stanie się nazajutrz może to wykorzystać dla pognębienia wrogów. Obawiam się, że miałem uprzednio rację; może być nie do powstrzymania.
- I takim będzie! – napawał się Kelryn – Moja moc w Haven, to jeszcze przed nadejściem smoków, była mała żałosna wobec potęgi jaką posiądę stając się Mistrzem Przeszłości i Teraźniejszości!
- A teraz prowadź w góry, historyku. Idziemy zdobyć czaszkę!

janjuz - 2017-02-10 21:17:35

Rozdział 39
Nitki
Reapember, 374 AC

   Był już teraz tak blisko – krwawy klejnot był tuż. Mógł  już prawie poczuć, prawie dotknąć i posmakować potężnego talizmanu, będącego samym sercem jego nieśmiertelnej egzystencji.
   Wciąż jednak coś przeszkadzało, mgła tajemniczej mocy maskująca się wspaniale choć konkurująca o ten artefakt. Jak tarcza, która odmawiała mu przejścia, odmawiała ostatecznego triumfu.
   To nie był ten chłopak, który stał się powodem jego frustracji: teraz był już tego pewien. Nie, nie, to była jakaś tajemna moc, tajemnicza i niezwykle potężna esencja, która z jakiegoś powodu koncentrowała się wokoło, lecz nie wewnątrz, ludzkiego chłopaka.
   Posiadał talizman tajemnej mocy, który robił wszystko, by udaremnić wolę i intencje arcymaga. A nawet jeszcze gorzej: było coś dziwnie znajomego w tej konkurującej mocy, coś w każdym detalu równego mocy własnej arcymaga.
   A to znaczyło, że najpewniej należało się tego bać.

janjuz - 2017-02-13 18:04:50

Rozdział 40
Firemont
Trzeci Misham, Reapember
374 AC

- Tam – bliźniacze szczyty, i ten dymiący krater pomiędzy nimi. To musi być to miejsce – oznajmił Foryth Teel.
   Podniecenie wywołane odkryciem wyraźnie przezwyciężyło zmęczenie, strach i gniew, które towarzyszyły kompanom w długiej, trudnej wędrówce przez bezdroża Wysokiego Kharolis.
   Przez chwilkę miał Danyal poczucie jakby złość i gniew, które odczuwał, rozciągnęły się również na osobę historyka z powodu jego bezstronności wynikające z powodów tylko jemu znanych. Chłopak szybko opanował takie emocję zachowując cały zapas niechęci dla rzeczywistego wroga.
- Jezioro paruje – dodał Kelryn Darewind – To musi być wrzące jezioro, które jest ukazane na tej twojej mapie.
   Nóż bandyty wciąż pozostawał dociśnięty do szyi Mirabeth, lecz i tak mężczyzna prowadził konwersację tak swobodnie jakby dziewczyny tam wcale nie było.
- Jama – i czaszka Fistandantilusa – muszą być gdzieś tam na zboczu góry.
- Zobaczmy – Foryth Teel nie wydawał się całkiem przekonany.
   Otworzył księgę i palcem powiódł po symbolach na stronie.
- Widać wrzące jezioro, oraz też bliźniacze stożkowe szczyty. Tylko co z lodowcem – powinien tu być lodowiec.
   Dłoń Danyala już po raz tysięczny zamknęła się na rękojeści sztyletu. Spojrzał nienawistnie w stronę Kelryna Darewinda. I jak zwykle, jakby w oczekiwaniu takiego zainteresowania, bandyta obrócił się. Mrugnął rzucając chłopakowi spojrzenie zimne i obojętne, zupełnie jakby patrzył na martwą, zimną rybę.
- Muszę przyznać, że to mi wygląda na to miejsce – oznajmił Emilio Haversack.
- Pewnie – Kelryn łatwo się z tym zgodził – Oba szczyty są szpiczaste. A ten nawet ma lodowiec na południowym zboczu, dokładnie jak na mapie. No, ruszajmy.
- Oznacza to, że wejście do jamy powinno znajdować się w połowie wysokości prawego szczytu.
   W głosie Forytha brzmiały nuty tryumfu i tyle pewności siebie, pomyślał sobie Danyal, jakby opisywał gdzie na wiejskim rynku jest sprzedawca arbuzów. Historyk jednak nie zamierzał dać się popędzać tylko uważnie badał widok górskich zboczy.
   Danyal mężnie walczył z mizerią i beznadzieją, które znów zagrażały jego postanowieniom. Jedynym marzeniem chłopaka było ocalić Mirabeth, wyrwać ją z rąk Kelryna na tak długo, by móc dokonać na nim zemsty.
   A potem… co potem?
   Nie wiedział. Och, co oczywiste, to przez osiem dni od czasu gdy opuścili zrujnowane Loreloch Danyal zaczął podzielać poczucie ważności misji jakie widać było w zachowaniu historyka. Miał w ponurej pamięci ostrzeżenie Forytha Teela na temat grozy, jaką może skutkować sukces Kelryna Darewinda.
   W rzeczy samej Dan spędził już wiele nocnych godzin na rozmyślaniach na temat tych skutków. Jeżeli okrutny bandzior pozyska moc podróżowania w czasie, to może tej mocy użyć do ustanowienia potwornego reżimu, miejsca oddanego przemocy i wielbieniu podłego, do cna zepsutego czarodzieja.
   Podróż była trudna. Całą piątko przedzierali się przez rumowiska i bezdroża górskiej krainy. Trudy życia na łonie gór bardzo ich jednak zahartowały. Nauczyły, że korzystać trzeba z takiego schronienia jakie uda się znaleźć. Obozować bez użycia ognia jeśli nie chce się przyciągać niczyjej, być może niechętnej, uwagi. Cała piątka obawiała się wielkiego, latającego węża którego jama była powodem i celem ich wyprawy.
   Przytuleni pod dwoma kocami przetrzymali pierwsze lodowate podmuch chłodów jesieni. Byli zdecydowani doprowadzić wyprawę do pomyślnego zakończenia.
   Trzykrotnie byli zmuszeni do dłuższego postoju gdy kender doznawał któregoś ze swoich ataków. Każdy z nich wyglądał, przynajmniej według Danyala, na trochę poważniejszy od tego, co przydarzył się poprzednio. Za pierwszym razem Kelryn Darewind był już gotów zabić nieszczęsnego kendera. I to tylko dzięki Mirabeth, która jasno dała do zrozumienia, że raczej poświęci własne życie niż na to pozwoli, cały pomysł bandyty wziął w łeb. Kelryn nie miał zamiaru pozbywać się zakładnika i właśnie wtedy, po raz pierwszy, Danyal dostrzegł, że były przywódca bandytów jest w rzeczywistości równie jak cała reszta przerażony samą możliwością samotności w tym terenie.
   Przez cztery godziny po tym ataku Emilio pozostawał półprzytomny. Oczy miał pełne przerażenia na skutek pamięci widoków, których nie mógł – lub nie chciał – dokładnie zapamiętać. Przy następnej okazji Kelryn acz niechętnie, a nawet niecierpliwie, to jednak czekał aż kender odzyska zmysły i możliwość ruchu.
   Na całe szczęście nie widzieli najmniejszego znaku obecności smoka. Jeżeli Flayze powrócił do jamy po zniszczeniu Loreloch to albo w niej teraz pozostawał, albo poleciał gdzieś delej w głąb kontrolowanego terytorium. Spoglądali teraz na wysokie góry. Byli już pewni, że monstrum żyje tam właśnie. Pełni zdenerwowania szukali najbezpieczniejszej drogi do wspinaczki.
   Danyal zastanawiał się przez chwilę, czy teraz, jak już znaleźli prawidłowe miejsce, Kelryn nie spróbuje ich pozabijać. Chłopak zdecydował, że bez walki mu się to nie uda. Najwyraźniej jednak bandyta był nadal przestraszony samą myślą o samotnej podróży.
- Idziesz przodem, z kenderem i historykiem – nakazał Kelryn Danowi – Dziewczyna i ja idziemy za wami, chcę być absolutnie pewny, że cała reszta z was zachowa się rozsądnie.
- Jeśli zrobisz jej krzywdę…- Danyal nie dokończył groźby, lecz 1)sciekłość gorzała mu w oczach.
   Kelryn ledwo wzruszył ramionami.
- Rozejrzyjmy się… możemy podchodzić na szczyt byle gdzie – Foryth nerwowo zmienił temat – Góra nie wygląda na specjalnie trudną jeśli chodzi o wspinaczkę.
- Sądzę, że powinniśmy posuwać się tamtym żlebem – zasugerował Danyal.
   Mówiąc to wskazywał ramieniem wąwóz głęboko wcinający się w surowy grunt nisko na zboczu góry.
- Przynajmniej nie będziemy widoczni z jamy.
   Ponieważ wszyscy zgodzili się z taką opinią więc resztę powoli gasnącego dnia wykorzystali na podejście do stóp stożkowego szczytu. Jezioro parującej wody było w pobliżu, po lewej stronie, i nawet z odległości ćwierci mili mogli dostrzec jak powierzchnia wody wrze, i to w wielu miejscach, bąble pary eksplodują a zrolowane pasy pary przekształcają się w mgłę. Z jeziora wznosiły się grube pióropusze pary i całunem omal wiecznej mgły spowijały dolinę. Byli wdzięczni za takie dodatkowe ukrycie pomimo, lepkie od wilgoci powietrze nie pozwalało skórze obeschnąć z potu, kołtuniło włosy a ubrania zmieniało w ciągle wilgotny bałagan.
   Pomimo gotującego się jeziora jednak powietrze, wraz z nastaniem nocy, gwałtownie pochłodniało. Zimny wiatr wiał prosto w dół z zimnych wyżyn górskich. Oddechy czwórki towarzyszy i ich brutalnego wroga zamarzały w powietrzu gdy rozpoczęli wspinaczkę. Przynajmniej wąwóz okazał dobrym wyborem drogi. Musieli co prawda od czasu do czasu okrążać większe skały czy też manewrować wokół gwałtownych dołów w dnie żlebu. Cała grupa mogła jednak, godzina po godzinie, cierpliwie wspinać w osłonie ścian przewyższających ich o dwadzieścia, czasem trzydzieści stóp po obu stronach. Szli w górę rzadka tylko robiąc kilkuminutowe przerwy dla złapania tchu. Po czym żywo podejmowali trud walki ze stromym dnem wąwozu.
   Zgodnie ze jednogłośną acz nigdy nie wypowiedzianą zgodą całą grupę prowadził Danyal. On i Emilio byli najbardziej zwinnymi piechurami, lecz przez ostatnie dni kender najwidoczniej wiele utracił ze swej śmiałej, beztroskiej natury. Dan nie był pewny, czy przyczyną były tu częste i coraz cięższe skutki powracającego zaklęcia, czy może coraz większa troska o Mirabeth. W każdym razie zmiana była dramatyczna i zasmucająca.
   Chłopak niósł ze sobą pętlę z krótkiej liny. Jedną z niewielu rzeczy jakie uratowali z ruin Loreloch. Na bardziej stromych odcinkach wspinaczki owijał się nią będąc na górze a resztę zrzucał w dół jako dodatkowe zabezpieczenie dla reszty.
   Na takich odcinkach Kelryn Darewind wspinał się z pomocą tylko jednej ręki, w której ściskał nóż. W drugiej ręce trzymał Mirabeth. Jakikolwiek myśli o ciśnięciu liny szybko Danyalowi przeszły, z całą pewnością poraniłby dziewczynę a nie tylko przywódcę bandytów.
   Było już po północy kiedy, zaraz po zakończeniu piętnastostopowej wspinaczki, zatrzymali się po raz kolejny dla nabrania tchu. Danyalowi wydawało się, że są dopiero w połowie stromej, wysokiej góry. Zdusił w sobie strach, nie chciał wyobrażać sobie co może się stać jeśli pełne światło dnia odkryje ich daleko przed celem, całkowicie widocznych na stromej, nagiej skale.
- Pst – tu jest jakaś dziura – zmęczonym głosem rzekł Foryth – Omalże mogę ją poczuć.
   Nagła fala pary owiewająca twarz Dana była pierwszym wskaźnikiem, że gdzieś tu w dole wąwozu jest głębokie pęknięcie. Podążając za ciepłem chłopak okrążył skałę i ujrzał w ziemi czarną dziurę, otwór wystarczający dla człowieka – lecz absolutnie nie dla smoka – by można się było przecisnąć.
- To jaskinia! – zawołał Danyal.
- To może być dojście do smoczej jamy – zasugerował w zamyśleniu Foryth, który szybko podszedł do chłopaka.
- No to, chodźmy – zaproponował Dan.
   Ciepło owiewającego powietrza było tak kuszące, że na chwilę nawet zapomniał o uczuciach strachu i nienawiści, które kłębiły się wciąż w jego głowie.
   Pozostali kiwnęli głowami i chłopak znów został przewodnikiem. Danyal czołgał się na brzuchu. Czuł, że przejście się rozszerza w górę o kilka stóp w porównaniu do wejścia. Starał się poruszać w absolutnej ciszy. Odwrócił się tak, by posuwać się stopami do przodu. W ten sposób powoli ślizgał się na pośladkach. Dotarł do krawędzi głazu. Nawet w kompletnej ciemności wyczuł jakiś stopień, powierzchnię pod stopami, więc ześlizgnął się dalej i po chwili już stał na gładkiej, płaskiej skale.
   Pozostali dołączyli doń po kolei. Poruszali się bez jednego słowa. Każdy szept ubrań ocierających się o skałę, każde szurnięcie obcasem buta o skalną posadzkę wydawało się strasznym, rezonującym hałasem w ciemnej, zamkniętej przestrzeni. Kelryn zacisnął mocniej dłoń na Mirabeth co wywołało czerwień szału na twarz Dana. Dziewczyna popatrzyła nań błagalnie. Chciała, by pozostał spokojny i, dla jej dobra, zrobił tak.
   Docierało do chłopaka stopniowo, że w podziemnej komnacie nie było ani kompletnej ciszy, ani całkowitej ciemności.
- Idź! - syknął Kelryn – Prowadź dalej!
   Dźwięk monotonnego dudnienia było słychać tak, jakby jego źródłem była sama skała. To nawet nie był dźwięk, lecz raczej drżenie odczuwalne w powietrzu i sklepieniu. Samo podłoże wydawało się niestabilne. Dan zastanawiał się przez chwilę, czy przypadkiem jaskinia nie jest tuż przed zapadnięciem się. Ściany jednak wydawały się solidne. Praktycznie na to spojrzawszy, to taki hałas mógł raczej zamaskować te trochę przypadkowych dźwięków jakie mogli wydać intruzi. W dodatku widać było, pomimo wąskiego przejścia skrywającego liche światło nocy z zewnątrz, blade oświetlenie zaznaczające krzywe krawędzie wąskiej jaskini o kamiennych ścianach.
   W poświacie wyraźnie dał się zobaczyć odcień purpury, co sugerowałoby jej pochodzenie od płomienistego paleniska lub żaru. Niezależnie od pochodzenia Danyal był światłu rad. Ulżyło mu, że oto nie muszą przedzierać się przez mrok, lub co gorsza nieść jakiegoś rodzaju światło ze sobą co w oczywisty sposób ujawniłoby ich obecność każdemu mieszkańcowi, o ile miałby oczy.
   Bez jednego słowa jednak z pełną zgodą ruszyli ostrożnie wzdłuż jaskini. Podłoże było zaskakująco gładkie. Żadnego gruzu, czy luźnych kamyków jakich Danyal by się spodziewał a które spotykał w każdej jaskini do jakiej wchodził. Miast tego kamienne podłoże wyglądało jakby błoto tu napłynęło, stwardniało w zawijasach i spiralach i uczyniło przejście w gładkościennym korytarzu tak łatwym.
   Ciepłe, suche powietrze dmuchnęło im w twarze. Temperatura stopniowo wzrastał aż do ciepła wewnątrz piekarni a to sugerowało źródło wielkiego i piekielnego ognia. Oświetlenie też się zwiększało. Szli teraz purpurowo oświetlonym korytarzem a z przodu dopiekało im ogniste, wściekłe powietrze.
   Dotarli wreszcie do końca tunelu i znaleźli się w szczelinie może dwadzieścia stóp wyrastającej ponad skalną posadzkę. Ta komora była znacznie większa. Posadzka pod ich stopami porysowana była krzyżującymi się liniami jasnej czerwieni, podobnej żywym płomieniom, a w centrum komory stał wielki, czarny głaz jakby pień wyrastający z kamienia.
   Żadnego śladu obecności smoka. Danyal jednak zesztywniał, gdy Foryth dotknął jego ramienia i wskazał na zacienioną niszę w odległym krańcu jaskini.
   Spoczywała tam czaszka, ludzka czaszka, i witała ich spojrzeniem czarnych, bezokich oczodołów. Pomimo bezcielesnej nieżywości czaszki Danyal poczuł dreszcz obawy kiedy tak gapił się na kawał kości. Nie umiał pozbyć się uczucia, że te pozbawione wzroku oczy jednak nań patrzą.
- Tam jest! – szepnął Kelryn Darewind.
   Aż mu się twarz wykrzywiła w lubieżnym oczekiwaniu. Zacisnął dłoń na Mirabeth i odszukał wzrokiem Dana.
- Ty, chłopcze. Idź tam i przynieś ją do mnie!
   Splatanie odczuć Danyala – nienawiści do bandyty oraz niepokoju o życie Mirabeth – musiało utworzyć zabawny obraz na jego twarzy. W każdym razie Kelryn Darewind popatrzył nań się roześmiał dociskając nóż do skóry dziewczyny.
- Dlaczego się wahasz? Zaczynasz się bać?
   Kelryn, wciąż trzymając krzepko Mirabeth, postąpił do przodu zaganiając jednocześnie trójkę towarzyszy na krawędź spadku. Danyal dostrzegł wąską półkę i zaczął iść opadającą rampą. Przylgnął do ściany i posuwał się powoli, cal po calu, naprzód. Foryth, a potem i Emilio, ruszyli za nim. Bandyta, wciąż trzymając Mirabeth w zacisku łokcia, poszedł za nimi mając jednak nóż wciąż gotowy do zadania śmiertelnego ciosu.
   Dotarli wreszcie do posadzki właściwej jaskini. Szybko poczuli jak skała grzeje im stopy przez podeszwy butów i mokasynów. Przeszli niewielką grupą przez kamienny, łukowy most spinający brzegi rzeki. Łożysko rzeki wypełnione było czymś czerwonym a Foryth twierdził, że to Stopiny kamień.
   Zebrali się w końcu przed niszą w której spoczywała czaszka Fistandantilusa. Pozbawione wzroku oczy wciąż patrzyły a Danyal aż się skręcił z niesamowitych emocji jakie ten wzrok w nim wywołał.
   To Emilio tym razem postąpił do przodu, wspiął się po skale pod niszą. Patrzył na czaszkę z odległości stopy czy dwóch i Danyal wyczuł, że tak pozbawiony strachu kender tym razem drży.
- Pamiętam – powiedział Emilio ochrypłym szeptem – Widziałem już tą czaszkę wcześniej… był tam też krasnolud, nikczemny krasnolud…
- Weź tą czaszkę! Przynieś do mnie! – krzyknął Kelryn dociskając nóż do Mirabeth tak mocno, że aż wyrwał jej okrzyk bólu.
Kender powoli wyciągnął nieduże, sztywne dłonie. Przez chwilę się zawahał, lecz w końcu chwycił czaszkę dłońmi powoli uniósł ją z gładkiego kamienia niszy. Danyal zorientował się, że kompletnie wstrzymał oddech. Poza tym sądził, że za chwilę im na głowy cała jaskinie, lub może czeka ich jakaś potężna eksplozja.
   Zamiast tego zdało się nawet, że wibracje w głębi potężnej, ognistej góry nawet zmalały. Z westchnieniem ulgi Emilio klapnął na ziemi wciąż jeszcze dzierżąc groteskowe trofeum na wyciągniecie ramienia.
   W tym właśnie momencie powietrze w jaskini przeszył dudniący chichot, dźwięk jaki mógł oznaczać tylko jedną rzecz, całkowicie katastrofalną. Chłopak spojrzał w górę i w ciemności dojrzał wpatrujące się w nich żółte źrenice. Już wiedział… Flayzeranyx tu jest.

janjuz - 2017-02-13 18:26:13

Rozdział  41
Odłamki Poskładane
Trzeci Bakukal, Reapember
374 AC

   Fistandantilus poczuł przypływ mocy gdy tylko ręce kendera dotknęły obu stron czaszki. Pierścień został zamknięty i potrzeba było jeszcze tylko eksplozji krwi i magii by zamysły i plan arcymaga wydały owoce. Jego wola, jego pamięć i jego obecność zjednoczone w jedną, potężną jaźń, jaźń z coraz większymi pozorami kontroli.
   I poczuł w tej chwili tętno, gorący puls krwawego kamienia. Nadchodził z bliska, a wraz z czaszką wreszcie dokona się scalenie.
   Jednak wciąż jeszcze ta przeklęta, nieprzenikniona ingerencja, która w jakiś sposób wiązała się z tym chłopakiem.
   Lecz i to się niedługo skończy!
   Kender już był jego niewolnikiem a czaszka dawała Fistandantilusowi dość mocy by przezwyciężyć ograniczone moce oporu. Nieszczęśnik będzie cierpiał przed śmiercią, lecz wpierw trzeba osiągnąć inny cel. Arcymag wciąż był skoncentrowany na swym celu i już czuł bliskość krwawego klejnotu. Zebrał moc, wskoczył w pozostałości umysłu kendera i przejął całkowitą kontrolę.
   Emilio Haversack skradał się bokiem aż wreszcie dotarł w pobliże leżącej postaci Kelryna Darewinda. Tam był krwawy klejnot a poprzez czaszkę mógł arcymag trzymać kendera pod pełną kontrolą.
   A Fistandantilus pożądał bliskości, pożądał zaspokojenia głodu zabijania.

janjuz - 2017-02-14 17:11:48

Rozdział 42
Smoki, Kapłani i Magia
Trzeci Bakukal, Reapember
374 AC

   W ułamku sekundy Danyal pojął, że fala smoczego strachu jest bliska i nieunikniona. Już teraz nawet sama realność obecności czerwonego potwora zamieniała mu kolana w galaretę. Czuł się trupem, tyle że jeszcze żywym. Przerażony stękał i leżał bezsilnie na posadzce. Mirabeth, Foryth a nawet i Kelryn Darewind zaczęli się podobnie chwiać i padać na samo pojawienie smoka. Z tym, że bandyta upadł na dziewczynę i przycisnął ją do podłoża wagą ciała. Czworo ludzi, każdy w innym stanie przerażenia i znieruchomienia, gapiło się bezradnie wokół. Tylko Emilio wciąż stał. Danyal pamiętał nonszalancję kendera okazaną gdy smok latał na Loreloch. Nawet teraz, gdy ujrzał to po raz drugi, miał dowód przed oczami, wciąż nie mógł ani pojąć, ani uwierzyć, że jego towarzysz może tak stać wyprostowany, najwyraźniej niczym się nie przejmujący, w obliczu tak śmiertelnej i przytłaczającej istoty.
   Emilio natomiast, wciąż trzymając czaszkę, przespacerował się za plecy Kelryna Darewinda nie wykorzystując bynajmniej przewagi, ze był już za nim. Mógł przecież wydobyć Mirabeth i byłaby bezpieczniejsza! Miast tego odszedł od wszystkich z głową zwróconą w stronę potężnego smoka.
   Szyja wężowego potwora skręciła się lekko. Pozwoliło to jaszczurowi spojrzeć w dół. Obniżył łeb z chrzęstem suchych łusek aż wreszcie nozdrza znalazły się na poziomie podróżnych. Niewielki obłok czarnego dymu wydostał z ognistego nochala i Danyal zaczął od razu kaszleć. Keltyn Darewind, wciąż porażony smoczym strachem, potrafił się tylko gapić na potwora.
   Co dziwne, konwulsje kaszlu męczące płuca chłopaka pozwoliły mu odzyskać coś na kształt kontroli nad własnymi członkami. Dan zdołał się podnieść na czworaki.
   Podczołgał się w stronę Mirabeth, wziął ją za rękę wdzięczny za oddany uścisk palców dziewczyny.
- Teraz – szepnął.
    Mirabeth skinęła głową i Dan pociągnął jej ramię podczas gdy ona usiłowała wykręcić się spod przyciskającego ją cielska. Fałszywy kapłan jednak przełamał nieco własne odrętwienie. W każdym razie na tyle, by przerazić młodą dziewczynę ponownym naciskiem noża na plecy. Jęknęła z bólu a Dan zamarła z ponurym grymasem na twarzy.
- Patrz! – sapnęła Mirabeth.
   Dan obrócił się, lecz jej dłoni nie puścił. Tymczasem Emilio, najwyraźniej oszołomiony, stał tuż przed szerokim nosem smoka. Purpurowe szczęki lekko się rozchyliły ukazując całe szeregi ostrych zębów. Największy z nich był z pewnością większy niż nóż Danyala.
- Czaszka Fistandantilusa należy do mnie – syknął złośliwie smok.
- Nie. Czaszka nie należy do nikogo… chyba, że do samej siebie – odparł kender.
   A przynajmniej słowa wypowiedział Emilio Haversack, tyle, że głos był znacznie głębszy i potężny. Niepodobny do normalnej paplaniny kendera.
   Emilio wciąż badał kościsty, trzymany w dłoniach artefakt. Znowu podniósł głowę i spokojnie napotkał spojrzenie smoka.
   Rozważnym, ostrożnym ruchem kender schował czaszkę po pachą, tak by kościana twarz patrzyła do tyłu. Drugą ręką sięgnął do sakiewki u boku i wyciągnął złoty łańcuszek, na którego końcu wisiał znajomy klejnot.
- Mój klejnot! – wrzask Kelryna  był wąską, cienką klingą przecinającą powietrze.
   Wytrzeszczając oczy mężczyzna złapał koszulę lewą ręką. Prawa wciąż jeszcze trzymała nóż zaciśniętymi do białości palcami. Czubek noża boleśnie ranił plecy Mirabeth.
   Czaszka patrzyła czarnymi oczodołami i krzywiła zaciśnięte, sztywne zęby.
- Jeśliś mądry, czerwony smoku, natychmiast się wycofasz i będziesz miał szansę jeszcze pożyć.
   Słowa wyszły z ust kendera, lecz ponownie nie był to głos Emilia. Drobna figurka tuliła czaszkę pozwalając by płonący klejnot powiewał hipnotyzująco tam i z powrotem. Smok chrapnął a Danyal nabrał natychmiastowej pewności, że wszystkich obejmie i zabije śmiertelna eksplozja płomieni. Coś jednak – być może tylko pragnienie ochrony skarbów przed zniszczeniem – powstrzymało śmiertelny atak Flayze.
   Miast tego wielki wąż trzepnął pazurem uderzając Emilio w pierś i ciskając nim wstecz z potworną energią. Ciało kendera walnęło w kamienisty grunt, odbiło się i zderzyło z Forythem Teel. Historyk złapał bezwładne ciało Emilia i delikatnie ułożył na posadzce. W jakiś sposób zarówno czaszka jak i wisiorek pozostały z delikatnym ciałem w trakcie brutalnego ataku i teraz, gdy na dodatek z rannej piersi kendera sączyła się strużka krwi, wyszczerzona czaszka leżała pomiędzy stopami Emilia a wisiorek leżał obok na kamieniach. Blado zielone światło pulsowało z wnętrza klejnotu. Było jasne nawet w porównaniu do płomiennej iluminacji smoczej jamy. Kelryn Darewind gapił się na całe zajście z wyrazem przerażenia na twarzy. Teraz jednak dał nura w stronę kamienia, lecz obrócił się gdy Mirabeth skorzystała z szansy i odeń odskoczyła. Pognała po kamieniach ścigana przez bandytę, który jednak musiał się zatrzymać napotkawszy wielki nóż w dłoniach Danyala. W międzyczasie Foryth Teel delikatnie sprawdzał powagę ran na piersi kendera.
- Czy on…?
   Danya spoglądał na zakrwawioną postać. Był przerażony widząc białe mięso na żebrach Emilia wyzierające z rozdartej piersi.
- Żyje.
   Historyk ponuro wskazał na pulsujący mięsień a chłopak niejasno zdał sobie sprawę, że właśnie patrzy na jakąś część serca kendera. Foryth nagle uniósł głowę. Jego oczy wwiercały się w smoka a szczupłe ciało stało się sztywne i twarde w sposób, jakiego Danyal nigdy jeszcze nie widział.
- Przez całe lata dokładałem starań by pozostać bezstronnym. Pozwolić historii na tkanie swej opowieści bez mojego wpływu czy osądu.
   Ton głosu stwardniał. Potrząsnął w powietrzu zaciśniętą pięścią. Oczy Forytha stały się dzikie, czoło zrosił mu gęsty pot.
- Tego już za wiele. Los jest zbyt okrutny i was wszystkich, co historię kształtujecie, was za to obwiniam.
   Historyk wziął porządny oddech i wstał.
- Ten ci oto jest niewinny a użyto go w złej sprawie!
   Foryth Teel krzyczał głośno. Głos nabrał takiej mocy, że zdało się iż może zdławić wulkaniczne odgłosy rozwścieczonej góry.
- Jak śmiecie!
   Głos historyka łamała pasja a jego moc jak biczem gniewu chłostała potwornego węża.
   Flayze wyjąkał w odpowiedzi tylko rozbawione prychnięcie.
   Danyal w tym czasie dostrzegł postać nowego przybysza; niestabilny, niekonsekwentny obraz starego mężczyzny odzianego w szatę nieciekawej, szarej barwy. Obcy stanął niedaleko. Znajdował się całkowicie na widoku smoka, lecz wąż nie wyglądał na świadomego jego obecności. A potem, gdy jeszcze Foryth Teel omiótł spojrzeniem całą jaskinie to i on spojrzał poprzez człowieka bez najmniejszej oznaki zauważenia tajemniczego obserwatora.
   On jest obserwatorem! Zorientował się Danyal gdy obcy wzniósł ramię odkrywając przy tym, że dzierżył długi zwój pergaminu. Skrobiąc piórem zaczął notować a oczy spacerowały mu spokojnie w stronę smoka, historyka czy przywódcy bandytów. Dan czuł pewne zdumienia, że sam jest świadom a nawet akceptuje dziwną obecność; nie potrafił oprzeć się wrażeniu, że mężczyzna w jakiś sposób przynależy do tego miejsca.
   Foryth Teel się ostro obrócił i oskarżycielskim gestem wskazał na Kelryna Darewinda.
- I ty!
   Danyalowi wydawało się, że cała samokontrola Forytha, przechwalona bezstronność, wszystko to znikło pod naciskiem wielkiego gniewu. Wzniósł pięści, odchylił się do tyłu i krzyknął w stronę wysokiego sklepienia jaskini.
- Wy wszyscy kapłani, a nawet i wy, bogowie! Paladine i Takhisis! I ty, Gileanie, słyszysz    mnie? Tyś ze wszystkich najgorszy!
  Słysząc to, obcy skryba obrócił się szybko w stronę kapłana. Oczy zmieniły mu się w cieniutkie szparki, po czym wrócił do obserwacji smoka.
- Chcecie być bezstronni, trzymać się na dystans, lecz jak możecie ignorować krzywdy i rany? – kontynuował historyk.
   Pogrzebał w sakwie u boku i wydobył swą Księgę Nauki i pogardliwie pomaczał nią w powietrzu.
- Wszyscy jesteście zepsuci! Potępiam wasze nieśmiertelne aspiracje!
   Ton głosu historyka opadł niżej, wciąż jednak był oskarżający.
- Rozumiem już, że sama obserwacja nie daje nic. Muszę zrobić co do mnie należy, muszę stać się częścią opowieści. I ma znaczenie, kto przeżyje a kto umiera. Tacy, jak ten kender to coś znacznie więcej niż tylko pionki. Zasługuje na coś więcej, niż tylko utratę życia w środku waszych zmagań!
   Foryth zdusił dźwięk dziwnego szlochu; wyprostował się.
- Nie potrafię niczego przeważyć; szkoda, że nie ma on mocniejszych druhów.
   Nagle cisnął księgą w skałę obok niszy, w której znaleźli czaszkę. Stronice uderzyły o ścianę i nagle garść iskier zatrzaskała po Pierzchni kamienia, cała ich kaskada, która przyciągnęła wzrok wszystkich obecnych bez jednego mrugnięcia okiem. Nawet Flayze patrzył, lekko przymrużywszy żółte oczy i częściowo obnażywszy kły.
   A na ścianie jaskini ukazały się litery, słowa magii i mocy. Foryth powoli opadł na kolana i rozpoczął modlitwę. Dłoń zbliżył do krwawiącej piersi Emilia a magia uzdrawiania spłynęła mu z rąk. Danyal ze zdumieniem dostrzegał jak otwarta rana na piersi kendera powooli się zamyka. Krew przestaje tryskać, a serce i potem żebra, gładko znikają pod czystą, gładką skórą. Drapanie pióra dziwnego obserwatora było, przynajmniej w uszach chłopaka, nienaturalnie głośnym dźwiękiem.
   Foryth podniósł wzrok.
- A teraz, Panie Bezstronności, daj mi moc by przegnać przeklęte siły z ciała i ducha mego przyjaciela. Przepędź ducha, co chce nad nim zapanować. Wypędź go z ciała niewinnego Emilio Haversacka.
   Niczym wybuchające nieczystości, śmierdzące, siarkowe gazy wystrzeliły z nieruchomej postaci. Zielona mgła skłębiła się w powietrzu, utworzyła chmurę otaczającą Forytha Teela i zaczęła unosić się nad wciąż nieruchomą postacią kendera.
   I wtedy też ujrzał Danyal, że krwawy kamień Fistandantilusa jaśnieje jaskrawą zielenią i pulsuje mocniej niż kiedykolwiek.

janjuz - 2017-02-15 21:13:04

Rozdział  44
Fistanantilus Odrodzony
Trzeci Bakukal, Reapember
374 AC

   Gazowa chmurka kręciła się w powietrzu jak niewielki cyklon. Wznosiła się z wiru krwawego kamienia, zwijała przezroczyście gdy skłaniała się w stronę czaszki.
   Coś ją jednak powstrzymało.
   Smagnięcie wichru szarpnęło Danem. Chlastało włosami i rozwiewało odzież. Powiew był tak silny, że groził nawet przewróceniem chłopaka i wleczeniem po posadzce.
   Najmocniejsze szarpnięcia Dan czuł na swym pasie. Sięgnął bezwiednie do klamry i ze zdumieniem poczuł, że metal stał się ciepły i wibrował pod dotykiem palców. Szarpał potężnie w talii jakby jakaś siła chciała ten pas od chłopaka oderwać.
   I właśnie wtedy Danyala olśniło zrozumienie: stare dziedzictwo, klamra noszona przez przodków Thwaita, była jakoś związana z magią! Trąba powietrzna rozdzieliła się na dwie, bliźniacze kolumny wydając przy tym dźwięk uderzającego pioruna. Bliźniacze kolumny skręconego powietrza uwolniły się od siebie z nadnaturalną gwałtownością. Jeden z kształtów podobnych do cyklonu powiał w kierunku czaszki. Podniósł kość z posadzki i przeniósł przez niesamowity, amorficzny cień. To ten drugi jednak podążył w stronę Danyala. Chłopak gramolił się niezdarnie do tyłu, odsuwał od ryczącego wichru, lecz ten dopadł go, dusił swą miazgą, odbierał oddech, zaciskał się na gardle jak pas wokół talii. Wyczuł w tej śmierdzącej mgle uczucie nieodpartego pożądania. Zaczął się szamotać, przeklął upartą srebrną klamrę a nawet oparzył dłoń o nagle rozgrzany kawał metalu. Wreszcie klamra ustąpiła. Z szaleńczym pośpiechem ją otwierał aż wreszcie samo tarcie skóry pasa, wyślizgującego się z jego dłoni a ciągnionego przez sztormowy wicher, zaczęło parzyć mu skórę. Padł na posadzkę i drżąc na całym ciele patrzył dalej.
   Sam pasek z sykiem rozpadł się w nicość. Nienaturalny dotyk zielonej chmury zmienił go w popiół. Klamra zawisła w powietrzu, jakby zawieszona między dwoma cyklonami. Srebro zaczęło świecić jaskrawo.
   I nagle srebro zaczęło kapać, krople połyskującego metalu rozpłynęły się po posadzce. Pod niedowierzającym wciąż okiem chłopaka stopione krople zaczęły się zbiegać i wznosić w powietrzu. Kręcą się i płynąc krople uformowały błyszczący, perfekcyjny kształt: kształt srebrnej klepsydry.
   Dan nawet nie był pewny w jakim momencie nastąpiła zmiana, lecz oto bliźniacze cyklony zmiękły i zanikły. Przestrzeń jaką każdy z nich zajmował stała się czymś stałym i odrębnym.
   I nagle nie było już cyklonów a w ich miejscach stały dwie; odziane w czarne szaty, postacie. Twarze miały skryte pod głęboko pod kapturami z atramentowo czarnego aksamitu, lecz Dan nie miał wątpliwości; To dwaj czarodzieje czarnej magii, ściągnięci tutaj przez wzywające zaklęcie krwawego klejnotu, czaszki Fistandantilusa oraz srebrnej zapinki pasa Paulusa Thwaita.
   Jako pierwszy zareagował smok. Flayze ryknął głośno i cofnął się z wielki łopotem ogromnych skrzydeł. Uderzenie wiatru powaliło Dana i towarzyszy na twarze. Chłopak zdążył unieść ramię osłaniając twarz. W tej chwili też ujrzał jak rozwiera się paszcza smoka i już poczuł piekło ognia narastające w ogromnym, szkarłatnym cielsku.
   Mirabeth chwyciła go za ramię i razem padli na ziemię. Przyciągnął ją do siebie i starał się ramieniem osłonić przed morderczą chmurą, która bez wątpienia zaraz tu zahuczy. Pamiętał wciąż zwęglone ciała w swojej wiosce oraz pomordowanych bandytów na moście w Loreloch. W pewnym sensie można by rzec, że i jego przeznaczeniem jest napotkanie końca w ognistym oddechu smoka.
   Usłyszał jeszcze jeden dźwięk. Jak wypowiedź słowami krótkimi, warkliwymi, lecz ten dźwięk szybko został wymieciony ryczącym gorącem piekielnego paleniska. Danyalowi przypomniał się dźwięk kuźni kowala, kiedy to ogień jest rozpalony a miechy pracują. Było to podobnie głodne, trzaskające wycie, tyle że potężniejsze do niemożliwości, zupełnie jakby się gapić na ogień z wnętrza komina.
   Tyle, że nic go nie paliło!
   Prawda z trudem przebiła się przez oszołomione, zszokowane zmysły z nieśmiałym odwołaniem do świadomości. Danyal mrugnął. Czuł wciąż jak pod jego ramieniem drży Mirabeth. Spojrzał w górę i zobaczył przed sobą ścianę ognia. Gdzieś powyżej oleiste płomienie trzaskały i szalały na wszystkie strony, również na oba boki. Czuł  ciepło na skórze jakby patrzył prosto w płonący kominek, lecz ani on, ani Mirabeth nie doznali od płomieni żadnego uszczerbku.
   Z tego co widział, dotyczyło to też Forytha, Emilio, Kelryna oraz dwójki czarno odzianych czarodziejów. Jeden z nich właśnie uniósł dłoń wyglądającą jak dłoń szkieletu odziana w cienką skórę; była w tym geście moc. Dan pojął, że właśnie ten gest rozdzielił płomienie kierując śmiertelny oddech smoka na obie strony.
   Ogień gwałtownie ustał. Pod jego nieobecność jaskinia stała się zupełnie zimna i ciemna.  Chociaż powietrze wciąż jeszcze było nagrzane i podświetlone strumieniami rozpalonej lawy to jednak w porównaniu do smoczego ognia mogłaby to być teraz zimowa noc w jaskini.
   Drugi z czarodziejów, gestem szybkim i groźnym, wyciągnął ramię w stronę potwora. Dan miał dość czasu, by zauważyć, ze kończyny tego maga bardziej przypominały ludzkie niż szkieletowe odnóża pierwszego z nich. Wyciągnięte teraz palce były długie, szczupłe i wyraźnie zręczne. Bez wątpliwości też pokryte były ciałem opiętym różową, żywą skórą.
   Kolejne słowo przecięło powietrze jaskini. Warczący okrzyk, który wywołał dreszcz na krzyżach chłopaka. Wiedział już, że oto doświadcza jeszcze potężniejszej magii. Tajemne dźwięki charczały mu w uszach a uczucie jakie zostawiły w brzuchu całkiem przypominało odczucia po solidnym kopniaku.
   Z dłoni czarodzieja wystrzeliło bladoniebieskie światło. Utworzyło rosnący stożek w którego chłodnym świetle zamykający w swym wnętrzu większość postaci smoka. Chłodne światło rozszerzało się dalej aż na bulgoczącą lawę i dymiące ściany jaskini. Płynna skała natychmiast pociemniała i w jednej chwili zamrożona, popękała w zygzakowate szczeliny skręcające się teraz po całej powierzchni posadzki.
   W takim niesamowitym świetle zaklęcia poczuł Danyal gorzki, przeszywający chłód zimna, który przesączał się przez ubranie i skórę a wręcz docierał tak głęboko, że niemal zamrażał krew w żyłach. Nawet jednak odczuwając straszny chłód chłopak zrozumiał jeszcze jedno: zdołał zaabsorbować przenikający efekt obserwując zaklęcie – rzeczywisty chłód był mocą potężnej magii atakującej wszystko co było na drodze fali bladego, zimnego światła.
   Smok, uderzony prosto w pierś tajemnym a zaciekłym ciosem, cofał się teraz z głośnym wrzaskiem bólu i wściekłości. Czerwone łuski, dziwnie teraz obramowane szronem, spadały swobodnie jedna po drugiej z ogromnego cielska gdy tylko potężny wąż ruszał się chcąc uniknąć znienawidzonego zimna. Flayze chciał jeszcze zaatakować masywnymi skrzydłami. Wywołanym wichrem odrzucić czarodzieja, lecz skórzaste membrany stały się łamliwe i niezdarne, kalekie od ataku magicznego zimna.
   Danyal tylko mętnie zdawał sobie sprawę z obecności szaro odzianego obcego gdzieś w tle. Mężczyzna wciąż sporządzał notatki, pomimo, że nie okazywał zbytniego zainteresowania wydarzeniami dziejącymi się tuż przed nim. Obrócił srebrną klepsydrę; piasek teraz, świecący jak sproszkowane diamenty, zaczął się powoli przesypywać przez szyjkę.
   I nadal jeszcze za wyjątkiem Danyala nikt chyba nie zwracał uwagi lub nie widział obcego.
   Smok znowu jednak przykuł uwagę wszystkich. Flayze ryknął. Dźwięk podobny do trzasku potężnego grzmotu posłał towarzyszy i Kelryna Darewinda na ziemię. Toczyli się wstecz pod ciosem dźwięku. Tylko dwójka czarodziei wciąż stała. Czarne szaty łopotały im u nóg gdy tak przypatrywali się gotowej do skoku postaci rozwścieczonego smoka.
   Biczujący ogon walił wokoło jak purpurowy bat, lecz cielesny czarodziej wskazał palcem i warknął polecenie. Włócznia iskrzącej błyskawicy  zatrzęsła powietrzem, uderzyła ogon smoka rozszarpując połowę elastycznej kończyny. Z wyciem Flayze przyciągnął krwawiący kikut i zwinął wokół stóp.
   Skrzydła smoka zaczęły jednak odzyskiwać elastyczność z powodu zużywania się zaklęcia lodowej magii. Wielki łeb wystrzelił do przodu, potężne szczęki się otworzyły by skruszyć najbliżej stojącego maga czarnych szat. W mgnieniu oka kiedy to zamknęły się szczęki czarodziej zniknął z pola widzenia. Danyal obrócił się zaskoczony. Czarodziej przeniósł się tymczasem na drugą stronę jaskini. Wzniósł ramię i posłał kolejny grot błyskawicy, który z sykiem i sypiąc iskrami uderzył w bok smoka.
   Flayze odwrócił się wciąż rycząc. Danyal wyczuł jednak, że smok rusza się tylko właściwie reagując na ataki dwójki czarodziejów. I rzeczywiście, kiedy czerwone szczęki trzasnęły w stronę wroga, który właśnie strzelił błyskawicą, drugi z magów wskazał palcem – tym razem, co Danyal widział z pewnością, był to palec chudy jak w szkielecie – i wypuścił istną zaporę z jasnych, iskrzących się kul magii.
   Magiczne pociski uderzyły smoka. Trafiły w szyję, jeden po drugim przebijały ochronę pancernych łusek. Wielki wąż jęknął. Dźwięk to był dziwnie płaczliwy jak na tak potężną bestię. Flayze uderzył ponownie. Teraz już jednak słabiej. Chciał jeszcze sięgnąć wroga przednimi szponami, lecz tylko utracił w ten sposób nogę utrąconą ciosem kolejnej magicznej kul.
   Na koniec, wydając dudniący jęk, potężny czerwony smok padł na posadzkę i leżał tam spokojnie. Był martwy.

janjuz - 2017-02-19 12:40:08

Rozdział 45
Ambitny kapłan
Trzeci Bakukal, Reapember
374 AC

- Panie mój! Fistandantilusie! – krzyknął Kelryn i rzucił się do stóp bliższego z magów – Ukazałeś w odpowiedzi na moje modlitwy!
   Wyciągnął ramiona jakby chciał nimi objąć nogi postaci, lecz nagle zawahał się, uniósł na kolana i z nadzieją spojrzał w górę.
   Czarno odziana postać go zignorowała. Osłoniętą cieniem twarz obróciła w stronę drugiej równie zakapturzanej sylwetki. Obie postacie były niemal identycznie odziane i właściwie tego samego wzrostu, lecz bliższa z nich wydawała się troszkę bardziej cielesna, jakby troszkę konkretniejsza. Niż druga.
   Obie natomiast, przynajmniej w opinii Danayal, były równie przerażające.
   Bardziej oddalony z czarodziejów odrzucił swój kaptur i ukazał koszmarny wizerunek. Danyal rozpoznał czaszkę Fistandantilusa, tyle że teraz koścista twarz była umocowana na szkieletowej szyi i dalej aż do niby to ciała, lub raczej jego szkieletu. Ramiona poruszające rękawami wydawały się niematerialne i bezcielesne, podczas gdy twarz nosiła wyraz ten sam co zawsze, wyszczerzonej, martwej czaszki jaką towarzysze już widywali. Dłonie obciągnięte skórą wydawał y się odłączone od reszty kości i chyba pływały tylko dziko na końcach rękawów.
   Oczy czaszki, co Danyal zrozumiał z uderzeniem ciężkiego przerażenie, jednak się zmieniły. Miast zimnego cienia pustych oczodołów, teraz w każdym z nich połyskiwała iskra ogina, purpurowy punkt płonącego ognia jaki przenikał skórę Danyala i kurczył mu wnętrzności mocą nienawiści, przemocy i okrucieństwa. Jak gdyby właśnie czyste zło tego stwora skondensowało się w tym świetle i ze złośliwą jasnością połyskiwało podle z martwych oczodołów.
   Chłopak ledwie zdawał sobie sprawę z faktu, że ta piekielna inspekcja wcale nie była skierowana tylko przeciwko niemu. Te oczy patrzyły wszędzie, lecz cała postawa szkieletowej postaci wskazywała na absolutną koncentrację na osobie drugiego czarno odzianego użytkownika magii.
- Kim jesteś?
   Pytał czaszko gęby czarownik swego przeciwnika głosem toczących się głazów, głosem przenikającym skały góry.
- Jestem Fistandantilus! – odwarknęła druga, bardziej cielesna, postać a w jej głosie wyraźnie brzmiała radość.
   Ten arcymag też odrzucił kaptur i Danyal ujrzał surową twarz mężczyzny dojrzałego, lecz bynajmniej nie starego. Włosy miał długie i czarne surowa twarz skupiała się wokół jastrzębiego nosa. Zimne, mroczne oczy błyszczały intensywnie gdy wskazał palcem postać kościstego i zawołał.
- A ty jak się zwiesz! – zawołał.
- Jestem Fistandantilus! Jem jest lisz ze Skullkap, ten co przetrwał nikczemne knowania Królowej Mroku – z kościstych ust dobiegł ryk, gdy szczęki szeroko się rozwarły – Tyś jest oszust… i tyś jest zgubiony!
   Danyal oderwał od nich wzrok. Ujrzał teraz Kelryna wpatrującego się dziko to w jednego, to w drugiego maga w czerni. Mirabeth i Foryth gapili się pełni podziwu podczas gdy Emilio Haversack  obserwował konflikt z wyrazem zdumionego zaciekawienia na twarzy. Chłopak rozejrzał się wokół i dostrzegł szaro odzianego obserwatora. Stał ciągle w tym samym miejscu i pilnie notował. Piasek wciąż przesypywał się w klepsydrze choć w jak dotąd jego poziom nie zmienił się zbyt zauważalnie.
- Bezstronny.
   Dan przypomniał sobie nagle to słowo. Pamiętał jak Foryth Teel wciąż je powtarzał jako określenie ideału do którego uparcie dążył – wiedział, że to określenie wprost doskonale pasuje do cichej, trzymającej się na uboczu postacie.
- Czekajcie! – to polecenie wyszło z ust Kelryna Darewinda.
   Kapłan Poszukiwaczy, wciąż jeszcze na kolanach, przesuwał się w pobliżu bardziej ludzkiego Fistandantilusa.
- Obaj pojawiliście jako odpowiedź na me błagania! Obaj razem stanowicie arcymaga!
- Nie potrzebuję razem, ani żadnej natrętnej pomocy! – zawołała postać w czarnych szatach.
   Nawet na moment nie odwrócił wzroku od postaci śmierci, która zresztą też skupiała się wyłącznie na oponencie.
- Jestem sobą. Potężny i nienaruszalny. Wróciłem na Krynn. Jestem gotów zacząć swą zemstę.
- O rany… możesz popatrzyć na to?
   Głos Emilia, szepczący prosto w ucho Dan, był jak kubeł zimnej wody wylany na zdrętwiałego, młodego człowieka. Był wdzięczny za wskazanie jakiejkolwiek normalności. Obrócił się by ujrzeć co takiego pokazuje kender.
   Emilio wskazywał na podłogę, gdzie leżał chwilowo zapomniany, krwawy klejnot Fistandantilusa. Danyal spostrzegł, że zielony klejnot pulsuje światłem, którego chorą iluminację emanuje w ciemności. Zielonkawe, przymglone światło pozostawało jakby nie zauważone przez ostro debatujące postacie. Niewyraźna poświata wirowała w powietrzu i powoli przyjmowała kształt płaskiego dysku zawieszonego pionowo nad posadzką. Klepsydra znajdowała się poniżej dysku a mglisty obraz jakby przyjmował pozycję centralną nad srebrnym czasomierzem. Na oczach Danyala gazowa esencje zaczęła przyjmować kształt bardziej zdecydowany. Wirując zaczęła przybiera kształt będący niczym innym, tylko oknem. Spojrzeniem przez przestrzeń do miejsca zielonej mgły przypominającej rosę w mglisty poranek. Widmowe okno utrwaliło się nad klepsydrą i Dan już był pewien, że oto patrzy w całkowicie inny świat.
- To jest moc kamienia i czaszki. Otwierają okno na inne płaszczyzny, inne światy! – sapnął Foryth – Brama przestrzeni  i czasu.
   Tymczasem bandyta nadal był skupiony na dwóch czarodziejach.
- Przybyliście tu bowiem ja was wołałem! Ja was wezwałem! – wołał Kelryn Darewind wstając na równe nogi i zwracając się to do jednego, to do drugiego z nich.
- Cisza! – warknęła ludzka wersja Fistandantilusa.
   Przez chwilę popatrzył na Kelryna, mrugnął oczyma i i ujrzał coś innego.
- Ach, mój klejnot! – oznajmił arcymag ujrzawszy kamień na posadzce jaskini.
   Zrobił krok w kierunku pulsującego artefaktu. Danyal obserwował, jak migające okno przyjmuje stabilniejszy kształt.
- Stój! – wrzasnęła szkieletowa wersja Fistandantilusa.
   Groteskowa osobowość nagle znikła by pojawić się ponownie dokładnie przed swoim duplikatem. Kelryn podszedł bliżej i stał się trzecim wierzchołkiem trójkąta.
- Pamiętam!
   Głos Emilio Haversacka przypominał szept zdumienia.
- Pamiętam wszystko, cokolwiek mi się przydarzyło. Zaczęło się z czaszką, dawno, bardzo dawno temu. Widziałem ją tam, w ciemności… Krasnolud mnie nią uderzył i wtedy straciłem pamięć.
   Spojrzał na Dana a oczy mu się rozszerzyły podziwem i nagłym zrozumieniem.
- To stąd wzięła się moja choroba… to zabrało moje wspomnienia! Moje życie, cała przeszłość! A teraz wszystko wróciło!
   Emilio podskoczył jakby gotów był do natychmiastowego tańca radości.
- Przyszedłem z Kenderówka i… i pamiętam czasy przed Kataklizmem! I jeszcze… i dziękuję za pomoc, za utrzymanie mnie przy życiu, za wyzdrowienie!
- Też nas przecież ratowałeś, przecież pamiętasz – odparł Danyal.
   Kender skrzywił twarz.
- Ten kamień i ta czaszka… nie powinny być razem, co?
- Nie, nie powinny!
   Mirabeth objęła kendera w ciasnym uścisku gdy tym czasem Danyal dalej obserwował dwóch magików i ich proroka. Kelryn wrzeszczał przenikliwym, piskliwym głosem to w kierunku jednego Fistandantilusa to drugiego.
   A przez cały ten czas krwawy klejnot leżał na posadzce pulsując równomiernie w rytmie narzuconym przez zielono obramowane okno. Tajemniczy portal wirował w powietrzu wciąż pozostając nad srebrną klepsydrą.
- Moc jest moja – krwawy kamień należy do mnie! – wrzask Kelryna był tyleż przenikliwy co daremny.
- Jesteś mój! – oznajmił lisz głosem wiatru ze świeżo otwartej krypty.
   Obrócił w końcu uwagę stronę bandyckiego przywódcy patrząc płonącymi, przerażającymi oczodołami.
- Zbyt już długo używałeś mego talizmanu jak własnej zabawki, grałeś tylko rolę kapłana. Moja moc cię podtrzymywała, teraz ty podtrzymasz mnie.
   Kelryn odsunął się krok wstecz. Pod spojrzeniem nieumartego maga z twarzy uciekły mu wszystkie kolory.
- Jego życie należy do mnie! – wtrącił drugi z czarodziejów – To moja esencje powstrzymywała efekty starzenia, pozwoliła mu przeżyć tak długi czas.
   Każdy z czarno odzianych magów złapał bandytę za ramię. Światło przypiekało atmosferę wewnątrz jaskini a skwiercząca aura obramowała kręcącą się, wyrywającą postać zimną jaskrawością. Danyal patrzył zdumiony widząc iluminację mocy i widząc jak moc ta zaczyna się dzielić.
   Życiowa siła, sama jego esencja, została teraz wyssana z ciała Kelryna Darewinda a jego ciało skręcało się i wiło w niewyobrażalnej agonii. Osłabł szybko, wyjąc wciąż i załamując się między dwoma potężnymi magami. Wszelka żywotność zanikła w jego oczach a Danyal omalże mógł zobaczyć jak ciepło krwi wysysane z żył odpływa w równych częściach do dwóch wersji czarno odzianego maga.
   Na koniec dwójka magów rozluźniła chwyt szponiastych rąk, zaciśniętych dotąd wysychającej ofierze. Kelryn Darewind przewrócił się na posadzkę. Był już tylko pustą skorupą, bez krwi, bez żywotności, bez życia. Zwłoki jeszcze leżały na posadzce gdy dwa wcielenia Fistandantilusa zaczęły drżeć pod zaciekłym atakiem odnowionego życia i odbudowanej mocy.
   Sieć zielonej poświaty jaśniała w przestrzeni między czarodziejami. Kosmyki mocy łączyły się w płonącą siatkę nadnaturalnej, złowrogiej potęgi.
- Razem… razem go wchłonęli! – szeptał zdumiony Foryth Teel.
- Co to oznacza? Co się teraz stanie? Pytał Danyal.
- Nie wiem, lecz tylko popatrz… żaden z arcymagów nie jest w stanie oderwać się od swego drugiego wcielenia. Myślę, że jeśli którykolwiek z nich zwycięży to albo stanie się w rzeczywistości nie do ruszenia, albo też zostanie zgubiony.
   Sama góra zaczęła się trząść z powodu ledwie co pomieszczonej mocy. Kawałki skały zaczęły odłamywać się od sklepienie i spadać w dół, roztrzaskując się na kawałki na posadzce. Ostre odłamki kamieni przelatywały wszędzie dokoła, lecz uwaga Danyala była wciąż skoncentrowana, wręcz pochłonięta przez osoby pary magów. Wysilali się teraz najwyraźniej usiłując oderwać się od siebie nawzajem. Przeważająca moc zapadającej się góry stanowiła jednak straszliwe tło. Obie formy magów niepowstrzymanie się do siebie zbliżały.
   Przez cały ten czas wibracje mocy wciąż kotłowały się wokół i poruszały samą ziemią. Luźne kamienie wciąż spadały ze sklepienia a jęzory ognia wznosiły się w górę wypełniając powietrze dymem i pyłem. Cała jaskinia poruszała się na wszystkie strony wypełniając powietrze wyciem katastrofy i zniszczenia.
   Danyal już wiedział, że góra Flayze umiera.

janjuz - 2017-02-20 12:29:04

Rozdział 46
Rozstania, Żywi i Martwi
Trzeci Bakukal, Reapember
374 AC

   Zielony wir magii wciąż jeszcze wisiał nad klepsydrą. Wirował jak ciekłe lustro. Teraz jednak, miast zwykłego odbicia, towarzysze mogli ujrzeć przebłyski rzeczywistych miejsc. Dan zobaczył las a potem pas gładkiej, omywanej falami plaży. Dwójka magów tymczasem mocowała się magicznie. Naprężali wszystkie siły w zmaganiach z zieloną siecią.
   Kolejny wstrząs potrząsnął jamą Flayzeranyx. Danyal omal nie stracił równowagi gdy kawał sklepienia rozbił się o posadzkę tuż koło niego. Korytarz, którym tu wszyscy dotarli, już został unicestwiony. Zniknął pod zwałami gruzu.
- Biegiem! – Foryth usiłował przekrzyczeć chaos i jednocześnie wskazywał jaśniejącą szczelinę – To miejsce jest zgubione! A to nasza jedyna szansa!
   Dan zobaczył diamentowy piasek wciąż magicznie połyskujący jak przesypywał przez wąską szyjkę klepsydry. Szaro ubrany mężczyzna opuścił pióro a wzrok utkwił w grupie przyjaciół. Danyal wyczuł, że zacznie pisać natychmiast gdy zdecyduję się na jakieś działanie.
   Tylko co takiego powinni zrobić?
   Syk energii głośno trzasnął gdy Fistandantilus – lisz starał się oderwać na bok swe drugie ja. Ludzka wersja arcymaga umocniła się na stopach i rozczapierzyła palce przyzywając ryczącą spiralę zielonego ognia, którego płomienie strzeliły wysoko i natychmiast przesłoniły obie postacie. Krzyki dobiegające z kokonu magii były zimne i nienaturalne, każdy brzmiał jak uwolniona z łańcucha furia i zemsta.
   Wir prowadzący do zewnętrznych światów kręcił się jak kalejdoskop. Kender wpatrywał się weń wyraźnie zafascynowany.
- Co za miejsce na włóczęgę… tyle miejsc przeróżnych – wołał w zachwycie – Tam jest łańcuch błękitnych gór… i popatrzcie! Miasto, całe miasto wciśnięte do jednej wielkiej wieży!
- Idźcie więc. Zobaczcie te wszystkie miejsca! – naciskał historyk – Uciekajcie póki możecie! Przeżyjcie i wędrujcie!
- Przyjaciele… ja idę! – zawołał Emilio podjąwszy szybką decyzję.
   Mirabeth uścisnęła go mocno.
- Idź już! – wołała przez łzy.
- Żegnajcie wszyscy… i dzięki! Zawołał Emilio Haversack.
   Zawadiacko pomachał trójce ludzi.
   Dwójka walczących wciąż magów, dalej jeszcze zawinięta w magię, nie zwracała uwagi na towarzyszy.
   Nim Danyal zdążył krzyknąć cokolwiek w odpowiedzi, kender już dawał nura w… i przez … magiczne lustro. Chłopak ujrzał jeszcze przebłysk zatłoczonej ulicy, miasto o dziwnych, wysokich ścianach a potem widok przesunął się i pokazał sklepienie zimnego, gwiaździstego nieba.
   Wizje w tajemnym oknie wciąż się zmieniały. Następne miejsce wyglądało na znajome – górska dolina przecięta niewielkim, bulgoczącym strumieniem. Dan nawet rozpoznał drogę, którą szli w stronę Loreloch a potem ujrzał i poczerniałe ruiny. Po chwili coś się tam poruszyło i dojrzał znajomą sylwetkę.
- Tam jest koń! Krzyknął.
   W polu widzenia pojawiła się czarna klacz, elegancko kłusująca wzdłuż drogi.
- Zmora! – krzyknęła Mirabeth – Słyszysz nas? Chodź tutaj!
   Scena nagle się uniosła, zawirowała bliżej w zawrotnym tempie, i nagle koń pojawił się tuż przed nimi. Jednym kopnięciem, jednym odbiciem zwierzę skoczyło i nagle Zmora przeszła przez migotliwe okno i znalazła się w jaskini tuż obok nich. Teraz zaś mijała poszczególne głazy na posadzce.
- Zabierze was w bezpieczne miejsce. Musicie gnać za kenderem! – ostro naciskał Foryth ujmując Mirabeth i Danyala za ramiona – Fistandantilusa zostawcie mnie!
- Nie! – wrzasnął Dan – Nie opuszczę cię!
   Rozumiał, że pozostawanie w zapadającej się jaskini to głupota, lecz odczuwał gorącą lojalność wobec historyka, który już zdążył udowodnić swą przyjaźń.
- Ja też zostaję! – oznajmiła Mirabeth biorąc za rękę chłopaka i patrząc nań z podziwem.
   Skały góry jęknęły z wysiłku. Odłamek skalny wywołał długie rozcięcie trafiając Forytha w głowę. Wywołało to potok krwi i zachwiało mocno trafionym człowiekiem. Cofnął się o dwa kroki.
   Zielona zasłona nagle opadła z obu postaci Fistandantilusa i arcymag zatoczył się i rozdzielił. Ludzka postać wzięła głęboki wdech podczas gdy lisz powoli wyciągał się i prostował do zupełnie pionowej pozycji.
- Idźcie… nim będzie za późno! – upierał się historyk ze złością wymachując na Dana i Mirabeth.
   Dwójka młodych ludzi potrząsnęła przecząco głowami i objęła się ramionami. Zaznaczyli w ten sposób wspólną decyzję: zostaną aż do ostatecznego rozstrzygnięcia. Mirabeth jedną ręką sięgnęła w bok i chwyciła wodze Zmory. Widać dotknięcie okazało się uspokajające bowiem koń stał zaciwiająco spokojnie pośrodku chaosu i zniszczenia. Foryth zignorował obecność upartych towarzyszy i zwrócił się w stronę dwóch arcymagów. Rozognieni wchłonięciem życiowej energii Kelryna Darewinda patrzyli na niego ze światłem głodu widocznym ledwie w kącikach płonących oczu. Sieć zielonego światła wciąż świeciła między nimi a Dan łatwo mógł teraz ujrzeć napięcie, naciągnięcie tego połączenia między dwiema osobowościami. Równowaga mocy między nimi wisiała na włosku. Czuć wręcz było, że żaden z nich nie może sobie pozwolić na moment odprężenia bowiem wtedy zwycięstwo przeciwnika będzie absolutne.
- Możecie stać się czymkolwiek chcecie. Wiecie o tym – zaryzykował Foryth – Prawdziwa fuzja was obu, z pomocą krwawego kamienia, da w rezultacie moc bliską bogom.
- Nie ugnę się przed trupem! – syknął bardziej mięsisty arcymag.
- Ani ja nie ulegnę śmiertelnemu! – wrzasnęła koścista wersja maga.
- Ależ już to zrobiliście… obydwaj – odparł Foryth Teel a nauczycielski ton głosu był już bardzo wyraźny – Jesteście w rzeczy samej jednością, tylko przyniesieni tutaj z różnych segmentów Rzeki Czasu. Jeśli o tym tylko pomyślicie to szansa na zlanie się z sobą samym jest niebywałą okazją. To kombinacja jakiej jeszcze nie było w historii Krynnu.
   Podczas gdy czarodzieje przypatrywali się sobie nawzajem Danyal spostrzegł, że Foryth Teel podniósł złoty łańcuch i wiszący na nim zielony wisiorek.
- Kluczem jest zagadnienie, że tylko jeden z was oczywiście może dzierżyć krwawy klejnot. Macie!
   Foryth nagle zawinął klejnotem w powietrzu i cisnął go między dwóch magów. Prze chwilę wydawało się Danowi, że czas stanął w miejscu. Artefakt spadł i zakręcił się w miejscu. Złoty łańcuch błysnął w zawrotnym wirze. Dwa wizerunki magów sięgnęły przed siebie. Każdy z nich złapał część łańcucha i ciągnął cenny artefakt w swoją stronę.
   Ogniwka rozciągnęły się, pocieniały a dwóch magów walczyło ze sobą o prastary metal. Dźwięk grzmotu przetaczał się po jaskini. Jasne błyski światła, jak zielone włócznie, strzelały z obu postaci i zmuszały ludzi do cofania się. Powietrze w jaskini natychmiast stało się popsute, pełne smrodu śmierci. Wirujący sztorm eksplodował dokoła. Czegoś takiego jeszcze Danyal nie słyszał. Pociągnął do siebie Mirabeth i oboje przygarbili się i odwrócili od nienaturalnego wichru. Skrzywili się gdy wiatr  ich chłostał niemal fizyczną potęgą, szarpał włosy, ubrania i skórę.
   I nagle czarno odziani czarodzieje zniknęli. Obydwaj rozwiali się w trzasku zielonego dymu. Burza ucichła natychmiast choć drżenie umierającej góry wciąż trzęsło posadzką i posyłało ze sklepienia jaskini strumień ostrych odłamków.
- Co… co się stało? – pytał zdumiony Dan.
   Jaskinia co prawda nadal trzęsła się od podziemnych naprężeń to jednak po odejściu arcymagów wydawało się, że zapadła w niej martwa cisza.
- Obie wersje Fistandantilusa znów są rozrzucone, ich odłamki poniewierają się na całej długości Rzeki Czasu. Wiele upłynie stuleci nim ta moc ponownie się pojawi na świecie.
   Ton głosu Forytha był właściwie smutny, zupełnie jakby żałował że arcymagowie odeszli zanim zdążył z nimi dokładnie porozmawiać.
- Ale jak oni… dlaczego było ich dwóch? I dlaczego jeden z nich przyszedł zabrać moją klamrę?
   Foryth Teel pokiwał głową.
- Myślałem już o ty i mam pewną ideę. Ale najpierw odpowiedz mi na pytanie: czy twój przodek nie był jubilerem w Haven, czy miał na sobie ten pas gdy spotkał w bitwie czarodzieja?
- Tak mówi legenda rodzinna, tak.
- Sądzę, że Fistandantilus sam zaaranżował sobie schronienie w metalowym przedmiocie, a klamra pasa była właśnie pod ręką, kiedy jego poprzedni gospodarz – mag czarnych szat o imieniu Whastryk, został zabity. Duch arcymaga był więc zmagazynowany w srebrze, uśpiony przez całe stulecia.
- Później, po straszliwych wydarzeniach w Skullkap, Fistandantilus przetrwał w innej formie, formie nieumarłego. To był lisz. Gdy duchowa esencja została przegnana z ciała naszego przyjaciela, kendera, to weszła w czaszkę i utworzyła stwora. W tej samej jednak chwili musiała się podzielić rozdarta na dwoje przez prastare zaklęcie zmagazynowane w srebrnej klamrze.
- Dwójka arcymagów to chyba jedyne stworzenia na Krynnie zdolne do pokonania jeden drugiego. Na szczęście walka między nimi była nieunikniona skoro obydwaj potrzebowali tego samego artefaktu. I właśnie ta walka doprowadziła do ich obopólnego zniszczenia.
   Kolejny rumor wstrząsnął jaskinią. Wielkie części sklepienia zaczęły spadać tuż obok i omal ich nie zgniotły. Trójka ludzi pochyliła się kryjąc głowy przed latającymi odłamkami kamieni. Wir, okno światów, wciąż kręcił się przed oczami trójki. Klepsydra wciąż pod nim stała i wciąż jeszcze zmiana poziomu piasku przesypującego się przez wąską szyjkę była niezauważalnie mała.
- Wasza dwójka też już powinna iść. Gnajcie za Emilio, lub obierzcie własną drogę. Ten portal to jedyna, bezpieczna droga ucieczki stąd. Odejdźcie, póki jeszcze możecie!
- A co z tobą? – z uporem dopytywała Mirabeth.
- Ja zostanę. Jest ważne, żebym zapisał wypadki ostatnich dni…
- Tak, wiemy… dla historii – wtrącił Dan – Tylko, czy nie mógłbyś pójść razem z nami i zapisać wszystko tam, gdzie jest trochę bezpieczniej?
- Sądzę, że ten kto przejdzie przez to okno, ten tutaj już nigdy nie wróci. Tylko, że tam będą nowe światy, nowe przygody oczekują. A wy oboje jesteście dobrze przygotowani na ich spotkanie
- Ależ ty tu zginiesz!
- Być może… jeżeli tak postanowią bogowie. Jeżeli nie, to przeżyję… i napiszę.
   Zmora głośno zarżała. Cofnęła się gdy kolejny kamień poleciał ze sklepienia. Po drugiej stronie konia postąpił o krok szaro odziany mężczyzna. Stał teraz i patrzył z wyrazem poważnej cierpliwości.
   Danyal nagle zrozumiał, że Forthowi Teel nic nie grozi.
- Okno nie będie to wiecznie czekać. Idźcie! – wołał historyk i tym razem chłopak się z nim zgadzał.
   Szybko uścisnął Forytha, zaczekał aż Mirabeth zrobi to samo a potem dołączył do dziewczyny na podskakującego wierzchowca.
   Wstrząsy wprawiły w drżenie posadzkę a okno czasu zaczynało się chwiać. Mirabeth wpakowała pięty w końskie boki. Potężnym skokiem Zmora wystrzeliła do przodu i już przeszli… odeszli w wirującej mieszance czasu i przestrzenie.
   W kolejnej chwili cały chaos zniknął. Danyal i Mirabeth znaleźli się na drodze, drodze dobrze brukowanej gładkimi kamieniami. Chłopak obejrzał się szybko, lecz za nimi nie było żadnego śladu magicznego okna.
   Zmora lekko truchtała naprzód, w stronę brodu przez czysty strumień. Po drugiej stronie wznosił zamek, zamek tak wspaniały, że jeszcze nigdy nie widzieli piękniejszego. Srebrzyste wieże strzelały prosto w niebo a wielokolorowe chorągwie trzepotały i połyskiwały w wiosennym wiatrze.
- Popatrzmy, kto tu mieszka – powiedział chłopak
   Delikatnym ruchem stóp pokierował klacz do przejścia płytkiego brodu.























Epilog
Do Jego Ekscelencji Astinusa,
Kronikarza Krynnu

Ekscelencjo,
   Jak tego ode mnie wymagałeś postarałem się przypomnieć wszelkie odczucia moje w sprawie czaszki i klejnotu. Oto ich rezultat. Dwójka młodych ludzi odeszła. Widziałem jak odchodzili do idyllicznego królestwa. Oboje to sieroty, niewiele za sobą zostawili, a wiem, że tam prosperować będą. Wiedza ta dała mi pewną ulgę podczas gdy góra wokół mnie wciąż się trzęsła. Kendera już nigdy nie widziałem, lecz przypuszczam, że ma się dobrze. Należy do rodzaju istot, które potrafią przetrwać. A teraz na domiar wszystkiego został jeszcze uwolniony od koszmarnego ciężaru, jaki nieświadomie dźwigał przez tak wiele lat.
   W potrzaskanych szczątkach całkowitej destrukcji ujrzałem postać dojrzałego, pełnego godności mężczyzny. Podszedł do mnie. Był dobrze odziany, cały w różnych odcieniach szarości. Poznałem po tym, że mam do czynienia z samym Gileanem. Bóg neutralności ujął mnie za rękę wyrzekając się mego zamiaru natychmiastowego przyklęknięcia.
- Dowiodłeś swej wartości wiele, wiele razy, mój wierny kronikarzu – rzekł łagodnie – Wiedz, że jeślibyś zechciał powrócić do klasztoru, to już teraz dowiodłeś, żeś zdolny do służby jako kapłan.
- Jeślibym zechciał… - zaskoczony byłem, lecz szybko dostrzegłem co Pan mój wcześniej już widział – A jeżeli nie takiego wyboru dokonam? A jeśli mym przeznaczeniem nie jest kapłaństwo?
   Stary mężczyzna tylko się uśmiechnął.
- A wtedy mam inną pracę dla ciebie. Ważną pracę, i taką, do której jesteś znakomicie przygotowany.
   Czekałem.
- Musisz udać się do Palanthas, a tamże do Wielkiej Biblioteki.
   Poczułem jak serce mi łomocze. Wszak na całym Krynnie nie ma miejsca dającego tyle możliwości i zadowolenia dla rzeczywiście zdeterminowanego historyka.
   Sięgnął w dół i z posadzki podniósł srebrną klepsydrę – przedmiot, którego wcześniej nie zauważyłem, chociaż był już w połowie przesypany – i dał go mnie.
- Zasłużyłeś na to. Dla historyka to skarb. Bezcenne narzędzie, jakie pozwala podróżować przez przeszłe królestwa. Teraz będziesz mógł obserwować historię w trakcie jej trwania, wszystkie prądy wielkiej rzeki w jej wielkim łożysku.
- O panie, nie jestem godzien takiego skarbu!
   Byłem przerażony i potężnie poruszony ogromem odpowiedzialności związanym z takim skarbem.
   Machnięciem ręki bóg odpędził mój protest.
- Mój kronikarz, Astinus, potrzebuje doświadczonego historyka pracującego w terenie, badacza mogącego podróżować daleko po świecie. Nie tylko w czasie rzeczywistym, lecz i w przeszłych czasach. Zdającego dokładnie sprawę z dokonanych odkryć.
- Lecz, mój Panie… - pokorą natchnął mnie dar, lecz wciąż nie czułem się go wart – Czyż nie zawiodłem w sprawach obiektywizmu i bezstronności, beznamiętnej uwagi, która jest prawdziwym darem historyka?
- Ba – Gilean wręcz zachichotał – Zdystansowanie jest mocno przecenione. Nie, mój synu, nauczyłeś się, że prawdziwy historyk musi stać się częścią swej historii. Inaczej z pewnością zagubi zrozumienie i podłoża prawdy w opowieści.
  Tak więc, Ekscelencjo, przybyłem do Wielkiej Biblioteki i oczekuję Twych rozkazów

W oddaniu prawdzie

Foryth Teel

www.smoczalanca.pun.pl