janjuz - 2019-02-12 17:16:42

zaczynamy nową pozycję



















Dragonlance
Preludia  2, Tom 3
Tanis,  Smutne Lata
Barbara Siegel i Scott Siegel











Tłumaczenie: janjuz











Rozdział 1

Przeróżne wybory

- Jeszcze kufelek piwa dla mego druha – zawołał brzydki krasnolud.
   Młoda barmanka, Tika, ciężko westchnęła. Było już późno. Bardzo późno. Rudowłosa nastolatka była zmęczona. Nawet Tanis, który wrócił do gospody Ostatni Dom, gdy już wszyscy przyjaciele się rozeszli, wyglądał na wyczerpanego. Siedział samotnie, jeśli nie liczyć entuzjastycznie nastawionego krasnoluda ze śmiesznym nochalem i opadającymi uszami, który tak nagle się z nim zaprzyjaźnił. Migdałowe, kształtne oczy Tanisa w zamyśleniu spojrzały na Tikę z opalonej na brąz twarzy
- Dość ale – powiedział – Przynajmniej dość już dla mnie.
  Kelnerka stanęła twardo przed krasnoludzkim gościem i zarzuciła na ramię szmatę do wycierania lady. Wspólna izba gospody w Solace, kształtu wygiętej fasoli, jeszcze nie tak dawno miejsce wielogodzinnego snucia opowieści przez Tanisa i jego towarzyszy, teraz świciła pustką za jej plecami aż do samego paleniska. Płomienie już w nim nie błyskały a zamierający żar węgli dodawał cennego ciepełka.
   Tak czy inaczej, Tanis uznał, że atmosfera całkiem odpowiada jego nastrojowi. Tika tymczasem, której piegi były wyraźnie widoczne nawet w tak słabym świetle, wyraźnie stawiała wyzwanie obcemu.
- A wy, panie? – naciskała – też macie dość na dziś, prawda?
   Krasnolud uśmiechnąl się do kelnerki i mrugnął okiem łobuzersko.
- Nie śmiałbym tak pić samotnie. Ale może ty napiłabyś się jednego ze mną?
- Hmpff.
   Chuda nastolatka unisła dumnie brodę i zacisnęła usta w wąską kreskę.
- Przypuszczam, że to oznacza odmowę?
- Hmpff!
   Tym razem oczy Tiki błysnęły groźnie.
- Jakiż ty masz słownik – zakpił krasnolud poważnym tonem opuszczając niżej szpiczaste uszy – Ja, na przykład, uwielbiam słowa. Czy mogę nauczyć cię pewnej frazy? Byłabym zachwycona pijąc jednego z tobą, Clotnik, ty urzekający łobuzie.
   Wykrzywił twarz w grymasie, który z pewnością miał być czarujący. Dziewczyna walczyła przez chwilkę, lecz jakiś cień uśmiechu jednak jej się wyrwał.
- Widziałem! – zawołał Clotnik.
- Hmpff! – i Tika uciekła do kuchni.
   Zmęczone oczy Tanisa wyraźnie zaiskrzyły widząc figlarność Clotnika i nieśmiałość Tiki – która zresztą, co już jasno widział, przekształci się w niezwykły powab, gdy dziewczyna wejdzie w lata kobiece. Tanis jeszcze pamiętał czasy gdy sam był równie niewinny.
   Laurana. Tak, pamiętał jeszcze uderzającą do głowy przyjemność wynikającą z wieloznacznego spojrzenia dziewczyny na które, gdyby to było możliwe, odpowiedziałby całym sercem. A ostatnio to była Kitiara. Skończył już z gorącogłową wojowniczką dosłownie przed godziną, a uczciwie mówiąc uczciwie dostał tak w twarz, że czuł poluzowanie zęba. Wciąż się zastanawiał, czy nie wyszedł na durnia, tyle że i tak było już za późno, by zrobić cokolwiek. Kitiara wyruszyła już w podróż ze Sturmmem. Tanis wiedział dobrze, był wręcz tego ponuro pewny, że nie zobaczy Kit – ani nikogo z towarzyszy – przez pięć najbliższych, długich lat. A może nawet i później też nie.
   Nawet nie zdając sobie z tego sprawy, Tanis zacisnął pięści. Pamięć, czy to czasów dawno mionionych, czy chwil właśnie przeszłych uderzała bolesnym uczuciem pewnej straty… i błysk w oczach znikał.
   Clotnik wyśmiewał ucieczkę Tiki do kuchni, lecz wyraz jego twarzy gwałtownie pociemniał gdy Otik, właściciel gospody, ukazał się w drzwiach z rachunkiem w dłoni.
- Nie wiem jak zdołaliście wypić tyle ale – powiedział Otik z nutą podziwu w głosie kładąc jednocześnie rachunek na stole przed Clotnikiem – Musieliście się dobrze bawić, żeby taki rachunek natłuc – dodał.
   Clotnik skrzywił się na chwilkę po czym pojaśniał.
- Miałeś pracowity wieczór – oznajmił łapiąc jednocześnie dłoń oberżysty i mocno nią potrząsając – Musiałeś tu zbić małą fortunkę. Cóż znaczą pieniądze dla tak wspaniałego człowieka interesu?
   Gadał jak nakręcony nie pozwalając dojść Otikowi do głosu choćby z jedna sylabą.
- Przecież wcale nie potrzebujesz pieniędzy. Dla ciebie przecież one niewiele znaczą!
   Pulchny oberżysta spojrzał na Tanisa wzrokiem człowieka zmęczonego. Półelf tylko lekko wzruszył ramionami.
- Pieniądze możesz wyciągnąć z każdego – huczał krasnolud nie kłopocząc się takim drobiazgiem jak nabranie tchu – Lecz demonstracja niemal niewyobrażalnych zdolności żonglerskich… cóż, to może dać tylko Clotnik. A za takie specjalne przedstawienie – dodał szybko uprzejmym głosem wyciągając jednocześnie wielką, podróżną torbę spod stołu – Nie będę nawet chciał nic więcej jak pokrycia tego rachunku plus dwa kufle ale. Nie, trzy, jeden dla Tanisa, drugi dla mnie a trzeci dla ciebie.
   Otik wydawał się trochę niepewny; wszystko dlatego, że właśnie wahał się, co powinien zrobić: udusić bałamutnego krasnoluda czy tylko wyrwać mu język. Po chwili namysłu miał już gotowa decyzję. Najpierw go udusi a potem wyrwie język.
   W tym czasie zdążył już Clotnik otworzyć torbę podróżną i wydobyć pięć misternie zdobionych, połyskujących kul. Jedną złotą, drugą srebrną, potem szła spiżowa, żelazna a na końcu delikatna, szklana.
- Mam dla was żonglować? – spytał Clotnik zafascynowanego oberżystę.
   Otik nie odpowiadał. Po prostu gapił się na ewidentnie cenne kule pochwycone dłońmi żonglera. Oczy powoli wychodziły mu z orbit.
- Chyba przyciągnąłeś jego uwagę – sucho stwierdził Tanis – A właściwie to moją też. Nie wspominając już o młodej Tice.
   Tanis gestem wskazał kuchenne drzwi gdzie widać było młodą kelnerkę podglądającą salę przez szparę w drzwiach. Clotnik obejrzał się i zobaczył rudą dziewczynę.
- Uwielbiam publiczność – powiedział z uśmiechem przepełniony satysfakcją – Po to żyję.
   A potem zaczął żonglować. Kule złota, srebra i szkła połyskiwały w świetle świec wzlatując do góry i zlatując w dół, jednocześnie tworzyły ostry kontrast z ciężkimi kulami żelaza i spiżu, które przecinały powietrze wokół nich.
- Żonglowanie jest czymś naturalnym dla każdego – Clotnik odezwał się lekko, jednocześnie zręcznym ruchem wyjął z powietrza złotą kulę i cisnął ją znowu lecz za plecami – Żonglujemy przyjaciółmi, trzymając ich na dystans a jednocześnie zmuszając do uwagi innych. Żonglujemy pracą przy pomocy przyjemności, potrzebami za pomocą wstydu a nawet miłością przy pomocy nienawiści. Każdy żongluje, usiłując utrzymać w powietrzu tyle kul ile się da, starają  się chwytać każdą zanim nie roztrzaska się u naszych stóp.
   Teraz Clotnik żonglował jednocześnie pięcioma kulami w ciasnym kręgu. Okrągłe przedmioty aż błyskały dzięki szybkości jaką nadawał im w powietrzu.
- Weźcie takiego Tanisa, na przykład – kontynuował bez trudu krasnolud – Choć za dużo o sobie nie powiedział – w końcu spotkaliśmy się dopiero co – to przecież już mówi o opuszczeniu Solac o świcie. I nadal jednak nie poszedł spać. Dlaczego? Pewnie dlatego, że musi dopiero zdecydować dokąd pójdzie, gdy wstanie poranne słońce. Musi o to chodzić skoro do tej pory nie powiedział o swym celu. Ach, jakż tajemnica i zagadka! Tylko nie mówcie mi, że to nie jest żonglowanie!
   Po chwili ciągnął dalej.
- I gdzież są jego przyjaciele? Rozproszeni na cztery strony Krynnu na najbliższe pięć lat jak mi sam to powiedział. A więc Tanis żongluje kulą samotności – tu Clotnik użył zręczni chwili, by na jedno uderzenie serca osamotnić złotą kulę nim wróci ona do połyskującego kręgu.
- W międzyczasie – komentował żongler – Tanis powiedział mi o własnych planach samotnej podróży. Ach, a więc podrzućmy kulę niebezpieczeństwa bowiem w tak trudnych czasach nikt nie powinien podróżować samotnie. A nawet gdy takie dwie kule podróżują razem w kręgu to i tak Tanis musi wciąż trzymać kulę swego urodzenia. Albowiem najtrudniejszą jego żonglerką jest ta, między jego ludzką a elfią połową.
   Otik, zajęty właśnie wycieraniem dłoni w poplamiony biały fartuch, aż wciągnął głośno powietrze i z zakłopotaniem popatrzył na Tanisa. Nie widział, jak też pół-elf zareaguje na mało delikatną uwagę Clotnika. Ten jednak nie zdradził żadnych emocji. Powiedział tylko:
- Powiedz, przyjacielu, czym jeszcze żonglujesz poza tymi kulami? Czyżbyś oddechem życia żonglował gdzieś pomiędzy impertynencją a uczciwością?
   Ręka Tanisa całkiem przypadkiem opadła na miecz noszony po lewej stronie. Jak jednak większość osobników elfie krwi, nigdy nie odebrałby życia bez absolutnej konieczności – a już na pewno nie jedynie z rozdrażnienia. Nie mogło jednak nikogo zranić takie ostrzeżenie młodego krasnoluda, że nie każdy musi być tak wyrozumiały.
- Zastanawiam się nawet, jak wiele razy przydarzyło ci się źle osądzić widownię i powiedzieć coś nie tak do niezbyt takiej osoby.
   Ręka Tanisa powróciła na blat stołu.
- Wiele razy – z radością w głosie oznajmił Clotnik a oczy aż mu rozbłysły zielenią w świetle świec – Wiele razy mnie już przycięto. Bo wiesz – tu się psotnie uśmiechnął – Kiedyś byłem znacznie wyższy.
- A poza darmowym napitkiem – spytał Tanis mrużąc oczy – Czego tak właściwie chcesz?
- Chcę?
- Ma dobry słuch, Otiku, nie sądzisz.
   Oberżysta skinął głową, lecz oczyma śledził wirujące kule, którymi teraz Clotnik żonglował w inny sposób, teraz prawą dłonią podrzucał trzy kule w kręgu a lewą dwie pozostałe w tradycyjny sposób góra-dół.
- Chcę iść z tobą – ostrożnie stwierdził Clotnik.
   Tanis zaśmiał się krótk.
- Pomimo, że właśnie stwierdziłeś, iż nie wiesz dokąd zmierzam?
- Nie powiedziałem nic takiego – poprawił Clotnik – Powiedziałem, że ty nie wiesz.
   Tanis pochylił głowę na bok i przyglądał się żonglerowi. Clotnik zaczął podrzucać kule zza pleców a każda niomal dotykała powały gospody, żonglował na raz pięcioma po wielkiej elipsie.
- Twój ojciec musi być z ciebie bardzo dumny! – zawołał naraz Otik wyraźnie przejęty przedstawieniem żonglera.
   Słysząc te słowa Clotnik obrócił głowę w stronę oberżysty. Na jedną chwilkę stracił koncentrację. Chciał ją odzyskać, lecz było już za późno. Żelazna i spiżowa kula łupnęły w podłogę, jedna z nich ledwi minęła stopę Otika. Clotnik zdołał jeszcze złapać złotą i srebrną kulę a potem skoczył po spadającą, kruchą szklaną kulę. Niestety, wyleciała poza jego zasięg.
- Nie! – zawołał.
   Szybkim i zgrabnym ruchem Tanis zeskoczył z krzesła i wylądował na podłodze z wyciągniętymi ramionami, pochwycił delikatną, szklaną kulę jeszcze w powietrzu. Tika wybuchnęła głośnym aplauzem na swym stanowisku obserwacyjnym w kuchennych drzwiach. Otik krzyknął radośnie. Clotnik westchnął z ogromną ulgą, która brzmiała jakby miech kowalski się nagle uwolnił.
- Nie miałbym jej jak zastąpić gdyby się rozbiła – wyjaśnił wycierając spocone czoło rękawem.
- Czemu więc nią ryzykujesz? – odparł Tanis.
   Przyglądał się delikatnym zdobieniom kuli, wzorom błękitnym i zielonym, nim oddał ją w ręce Clotnika.
- A po co przejmować się żonglowaniem, gdyby w nim nie było choć odrobiny ryzyka? – nonszalancko stwierdził Clotnik pakując kule na powrót do podróżnej torby – no bo któżby chciał oglądać walkę na śmierć z hatori, gdyby hatori nie miał zębów?
- Dobrze powiedziane, tylko po pierwsze, po co walczyć z piaskowym krokodylem? – odpalił Tanis.
   Clotnik zachichotał.
- Podróż w twoim towarzystwie będzie wspaniała – powiedział – Masz tak żywy umysł, nie wspominając o szybkiej dłoni.
   Tanis zachował głos pełem kultury.
- Wygląda mi na to, że zaakceptowałeś zaproszenie, którego ci wcale nie oferowałem.
- Zaoferujesz.
- Dlaczego?
- Ponieważ – Clotnik nachylił się i wyszeptał – Mogę zabrać cię do kogoś, kto znał twojego ojca.
   Tanis poczuł jak wszelka krew ucieka mu z twarzy. Dłoń, zimna i nieubłagana, zacisnęła mu się na piersi z morderczą siłą. Pół-elf siedział cicho, był ogłuszony a serce dziko mu waliło. Jego ojciec. Przez całe życie usiłował dowiedzieć się czegoś, czegokolwiek, o mężczyźnie, który go spłodził. Wszystko, czego zdołał się dowiedzieć, to że kiedyś, w czasie wojny między ludźmi i elfami, ludzki żołnierz napotkał elfią pannę, matkę Tanisa, i pozostawił ją załamaną, skołataną i spodziewającą się dziecka. Jakiż rodzaj człowieka mógł zrobić coś takiego! – to pytanie dziś jeszcze dręczyło Tanisa. Jakiż rodzaj krwi w takim razie płynął w żyłach pół-elfa? Matka Tanisa zmarła ledwie parę miesięcy po jego urodzeniu pozostawiając go pod opieką dalekich krewnych, elfów – i opuściała oba światy, ludzki i elfi. Po przeżyciu już dziewięćdziesięciu siedmiu lat tanis nadal rozmyślał nad ludzkim wojownikiem. Tylko skąd żonglujący krasnolud może coś wiedzieć o obcym, bez wątpienia dawno zmarły, mężczyźnie, jego ojcu?
   Clotnik wydawał się całkiem usatysfakcjonowany reakcją Tanisa na swóje oznajmienie. Odwrócił się teraz w stronę Otika.
- A jeśli chodzi o ciebie, oberżysto, to jak mniemasz, zapłaciłem już rachunek?
   Tyma razem Otik musiał się czuć co najmniej zażenowany: nie znosił tracić tak ciężko wytworzonego ale za darmo. Z drugiej strony; ten żongler naprawdę dał wspaniałe przedstawienie.
- A nie miałbyś czegoś, co mógłbyś dać w zamian za spłatę długu? – błagał Otik.
- Absolutnie nic – radośnie zawołał Clotnik – Poza oczywiście talentem przedstawienia żonglerki. Daj spokój, czyż to nie jest warte każdej monety?
- Cóż…
- A więc ustalone – tryumfalnie ogłosił krasnolud – A teraz, gdzież są pozostałe trzy kufle ale stanowiące resztę naszej umowy.
   Ku zdumieniu Otika kufle już były w drodze. Tika była szybka i niosła je z kuchni.


   Tanis stał na wzgórzu i spoglądał wstecz na położone w dolinie Solace. On i Clotnik wyruszyli jeszcze przed świtem i teraz zobaczyli jak pierwsze promienie słońca zalewają dolinę światłem opromieniając szczyt majestatycznych drzew wsi jakby to były klejnoty koronne. Trochę poniżej jaskrawo złote cienie ukazywały domy i sklepy usadzone między konarami drzew vallen. Trochę dalej było widać było spiralnie opisujące potężny pień schody.  Tanis zdecydowanie odsunął od siebie wspomnienia przemiłych chwil spędzonych w Gospodzie; kusiła przyszłość. Oby tylko była tak przewidywalna, tak świetlista jak schody do Otikowej kraczmy.
- Długo potrwa nim spotkamy człowieka o którym mówiłeś? – spytał Tanis.
   Clotnik, któremu uszy zwisały jeszcze dalej z bólu wywapłanego iście minotauryjskim kacem, skrzywił się słysząc ostry ton Tanisa.
- Kilkanaście dni – odparł cicho – Może dłużej. Musisz być cierpliwy.
- Czy on znał mego jca osobiście?
- Sam powie ci wszystko, gdy go spotkasz.
- Byli może dobrymi przyjaciółmi? – napierał Tanis.
   Krasnolud westchnął i złapał się za głowę.
- Po prostu poczekaj – błagał – Po co pośpiech? Czekałeś dziewięćdziesiąt siedem lat żeby dowiedzieć się czegoś o ojcu. Jakie znaczenie ma kilka dni więcej?
- Każdy dzień ma znaczenie – odparł Tanis i zakonotował sobie, że Clotnik skąds dokładnie zna jego wiek.
   Nieliczni znali. Wszelkie wątpliwości jakie miał na temat autentyczności wiedzy żonglera o jego ojcu zgasły dzięki rzuconej mimochodem uwadze.
- Mam coś do zobienia gdy tlko skończę spotkanie z twoim przyjacielem – dodał niejasno pół-elf.
- A cóż to może być? – niezobowiązująco spytał krasnolud gdy tak maszerowali w słońcu drogą wiodącą na zachód.
   Tanis nie odpowiedział. Prawdziwy powód, dla którego zasugerował, żeby towarzysze rozdzielili się na pięć lat wcale nie należał do najszlachetniejszych. Chciał po prostu ruszyć  sam, samotnie i samodzielnie, żeby znaleźć coś w co mógłby wierzyć i czerpać z tego dumę. Obserwował jak inni chwytają życie podczas gdy on zatrzymywał się i zastanawiał, rozważał przeróżne możliwości. Niektórzy mogliby powiedzieć, że jego możliwości są ograniczane okolicznościami narodzin. Nie chciał w to wierzyć. Wszyscy których znał i kochał mieli jakiś cel w życiu.
   Kit, niezależnie od faktu, że uznawał jej zamiary pozostania najemnikiem za niemoralne, wrprost rozkoszowała się umiejętnościami wojskowymi. Natomiast Raistlin; ten chciał zostać wielkim czarodziejem i gotów był za to poświęcić absolutnie wszystko. Caramon, bliźniaczy brat Raistlina też miał swój cel – opieka nad bratem. Sturm Brightblade wierzył w rycerstwo, jego Regułę , a to dawało mu siłę i godność. Flint Fireforge miał swoje rzemiosło kowala a to rzemiosło i sztuka dawały krasnoludowi zarówno przyjemność jak i dumę. Natomiast Tasslehoff Burrfoot… cóż, Tas był kenderem więc to się nie liczy.
   Tanis wpadł w kiepski humor. Jakież były jego ambicje? Siedzieć w Gospodzie Ostatni Dom i słuchać opowieści przyjaciół o dokonanych wyczynach podczas gdy sam zacznie się starzeć nic nie robiąc?
   Miał pewien pomysł, myśl, dcziekie marzenie. Tyle, że nikomu o nim nie powiedział. To wciąż był tylko jego sekret, coś czym nie śmiał podzielić się nawet z najbliższymi przyjaciółmi w obawie, że jeśli poniesie porażkę to również, przynajmniej we własnym mniemaniu, straci również ich szacunek. Ale przecież Clotnik jest obcy. Dlaczegóżby nie powiedzieć jemu?
- Zamierzam zostać rzeźbiarzem – wybuchnął i wtedy zdał sobie sprawę, że niemal pękał chęcią podzielenia swymi ambicjami.
- W drewnie? Kamieniu? Glinie? – pytał Clotnik wyraźnie zadowolony, że pół-elf przejawia na koniec chęć rozmowy.
- Sądzę, że w kamieniu. W czymś bardzo trwałym.
   Żongler popatrzył na Tanisa w zamyśleniu. To było długie spojrzenie.

janjuz - 2019-02-15 12:18:14

Rozdział 2

Ogień w Nocy

- Jest zimna i mokra, lecz w najmniejszym stopniu nie zadowala tak jak Otikowe ale – stwierdził Clotnik pijąc jednocześnie łapczywie z czystego, przeźroczystego jeziora jakie znaleźli na krawędzi lasu.
   Było już prawie ciemno, lecz wciąż jeszcze sięgali wzrokiem przez zasłonę drzew na otwartą przestrzeń łąk i uprawnych pól. Tanis zanurzył w wodzie całą głowę a potem, psim sposobem, potrząsnął mokrą czupryną rudo-brązowych włosów. Deszcz kropel poleciał na piasek. Odświeżony usiadł i oparł się o pień drzewa. Było mu bardzo wygodnie w skórzanych nogawicach i opończy. Zamknął oczy i, zwyczajem jakiego nabrał od opuszczenia Solaca trzy dni wcześniej, starał się odmalować w pamięci obraz jak mógłby wyglądać jego ojciec. Sensownym było założenie, że jakieś rodzinne podobieństwo nastąpi – a przynajmniej jeśli chodzi o ludzką część wyglądu. Wyobrażał sobie wysokiego, barczystego mężczyznę z głęboko osadzonymi oczami, z dołkiem w podbródku i ustami z lekko w dół pochylonymi wargami. Lubił sobie wyobrażać, że ojciec był przystojnym, silnym i inteligentnym mężczyzną. Wszystko jednak, co wiedział z pewnością, to że ojciec był mężczyzną, który bezczelnie wykorzystał bezbronną kobietę. Pół-elf desperacko chciał odkryć coś dobrego o mężczyźnie, który tak zranił jego matkę. I wkrótce się wszystkiego dowie. Żongler dał słowo.
   Nagle jakiś niepokojący zapach podrażnił mu nos. Tanis szeroko otworzył oczy.
- Czujesz jakiś zapach? – spytał.
   Krasnolud wyglądał na obrażonego.
- Słuchaj, zamierzam się wykąpać – huknął.
   Tanis uśmiechnął się w sposób pozbawiony rozbawienia. Oczy pozostały czujne. Clotnik pochwycił poważne spojrzenie pół-elfa i zaczął głośno węszyć.
- Niczego niezwykłego nie czuję – powiedział.
   Pół-elf jednak dalej przeglądał horyzont – o tyle, o ile widział go przez zasłonę drzew.
- Dym – powiedział szorstko wciąż wpatrując się w linię drzew.
- Och! – zawołał zaalarmowany Clotnik.
   Skoczył na równe nogi. Był już gotów do biegu, tylko najwidoczniej nie wiedział, który kierunek okaże się najlepszy. Ignorując spanikowanego krasnoluda pół-elf wstał i spokojnie podszedł na skraj lasu. Clotnik deptał mu po piętach.
- Elfy mają wspaniały wzrok. Widzisz tam cokolwiek? – spytał.
- Nie jestem pewien… - odparł powoli Tanis – Niebo za tymi wzgórzami na północy wygląda na jaśniejsze, lecz wschód słońca może oszukać oczy. Dowiemy się więcej jak słońce zejdzie niżej.
   Żongler w zdenerwowaniu to zacierał dłonie, to szarpał brązową brodę. Zaczęła się podnosić lekka bryza. Kiedy jednak się odezwał to jego głoś brzmiał przynajmniej o pół oktawy wyżej niż normalnie.
- Nie przypuszczasz chyba, że mamy ogień za plecami, co? To znaczy, nie mamy tu pożaru lasu?
   Tanis się zawahał. Patrzył przez gęstwę drzew i chciał przyspieszyć zachód słońca.
- Nie sądzę – odparł powoli – Wiatr wieje z północy i niesie zapach popiołu.
   W tym momencie wiatr lekko zmienił kierunek i Tanis stracił woń co na moment wywołało wątpliwości.
-  Może to nic – dodał nieprzekonany.
   Czekali i patrzyli na północne niebo. Słońce powoli zachodziło przynosząc wszędzie mrok – poza północą. Niebo z tamtej strony aż tańczyło, o zgrozo, jaskrawym światłem. Nie widzieli płomieni, lecz bez żadnych wątpliwości za wzgórzami płonął wielki pożar traw. Jeżeli jeszcze wiatr będzie wiał w ich kierunku to ogień ich z pewnością dopadnie.
   Niepokój Clotnika wyraźnie się nasilił. Nie bardzo nawet wiedząc co robi, zaczął sobie wyrywać drobne kłaczki z brody.
- Musimy wiać! – wybuchnął.
   Tanis jednak potrząsnął głową i powstrzymał krasnoluda jednym ruchem ręki nim ten zdążył choćby wystartować do ucieczki.
- Niemożliwe – odparł pół-elf – Nie przegonisz pożaru traw. Poza tym; to się może ciągnąć na całe mile na  szerokość. Nigdy tego nie ominiemy. Najlepsza szansa to pozostanie tutaj; tu mamy jezioro do ochrony przed ogniem.
- Możemy wrócić drogą, którą to przyszliśmy. Ogień nie przejdzie przez las tak szybko jak może przemknąć po łąkach.
- To prawda – zgodził się Tanis.
- To lećmy!
- Nie.
   Nieduży krasnolud aż trząsł się ze zdenerwowania.
- Dlaczego nie? – naciskał.
   Tanis doskonale rozumiał przerażenie towarzysza więc starał się przemawiać uspokajająco.
- Ten lasek nie jest duży. Przyszliśmy tu również przez łąki. To jest jak wysepka drzew pośród traw, możemy wpaść w interno płomieni. Nie, lepiej jest tu zostać i się obronić.
   Pół-elf uśmiechnął się krzepiąco do krasnoluda widząc, że ten robi wszystko by kontrolować własne nerwy. Wcisnął pięści głęboko w kieszenie brązowych spodni i zachowywał się tak, jakby morderczy pożar traw był dla niego taką samą codziennością jak żonglowanie dla podróżnych w dalekich tawernach.
- Co robimy? – spytał.
- Na brzegu jeziora widziałem zwalone drzewo – przypomniał sobie Tanis – Zepchnijmy je do wody. Przynajmniej będziemy mieli się czego trzymać.
   Clotnik już się odwracał i szykował do biegu, lecz Tanis złapał go za brzeg zielonej tuniki.
- Napełnijmy bukłaki wodą. Kiedy to się skończy jezioro będzie pokryte sadzą i popiołem.
   Żongler skinął głową i pognał do jeziora. Elfi wzrok Tanisa pozwalał mu dobrze widzieć w ciemności. Zajął się najpierw wykopaniem płytkiej dziury w ziemi w którą wpakował bagaże i inkrustowany srebrem miecz, który podarował mu Flint w czasie ostatniego spotkania w Gospodzie Ostatni Dom. Widok miecza przywiódł natychmiast na myśl różnice między obu krasnoludami. Z jednej strony drażliwy, stary Flint Fireforge, równie twardy i prawy jak metal jaki wykuwał, a drugiej łatwo podniecający się Clotnik, tak zmienny jak wirujące wzory tworzone przez kule, którymi żonglował. Tanis pomyślał jednak, że różnica wieku między nimi, prawie stulecie, musiało wpływać na różnicę zachowań.
   Nie minęło nawet sześć czy siedem minut a Tanis zakopał już wszystko. W tak krótkim czasie jednak niebo nabrało koloru cynobrowego a dym zaczął dusić w powietrzu. Tanis spojrzał na najbliższe wzgórze od północy i dojrzał, że blask już przebił się przez grzbiet. Rośliny wybuchały czerwienią, pomarańczem i żółcią od samego gorąca. Małe zwierzęta uciekały w panice z trawiastych równin w stronę jeziora.
   Piekło ognia poruszało się szybko z wiatrem pożerając wysokie trawy łąk z nienasyconym apetytem.
- Szybko! – rozkazał Tanis – Pomóż mi zepchnąć tą kłodę do wody!
- A gdzie ona jest?! – wołał spanikowany Clotnik ciężko kaszląc zadławiony dymem – Nie widzę jej! – zdołał w końcu wykrztusić.
   Kwaśny dym zmieszany z popiołem tworzył w powietrzu nieprzyjemne chmury. Elfi wzrok Tanisa pozwalał mu dostrzec ciepło czerwony blask rozsiewany przez każdą żywą istotę, lecz teraz aura otaczająca krępe ciało Clotnika wyraźnie poczerwieniała z gorąca. Pół-elf pośpieszył do towarzysza stojącego na brzegu jeziora. Oderwał mu kawał tkaniny z tuniki, zanurzył w wodzie i przytknął do nosa i ust Clotnika.
- Obwiąż dokoła twarzy – krzyknął przez ryk narastającego pożaru – Pomoże w oddychaniu.
   Clotnik obwiązał mokrą szmatę na twarzy a Tanis przygotował sobie maskę z kolejnego kawałka tkaniny. Następnie poprowadził żonglera do pobliskiej kłody i obaj zaparli ramiona w powalone, ciężkie drzewo. Popchnęli. Ani drgnęło.
- Jeszcze raz! – zakomenderował Tanis.
   Spróbowali jeszcze raz i nic. Tanis spojrzał wstecz. Ogień był już w połowie drogi ze wzgórz.
- Pchaj albo umieraj! – krzyknął.
   Popchnęli. Z głośnym mlaśnięciem kłoda poruszyła się w błocie zalegającym brzeg jeziora.
- Rusza się! – krzyknął Clotnik.
- Pchamy dalej!
   Zaparli pięty w błotnistym gruncie i popchnęli jeszcze raz. Kłoda gwałtownie ruszyła na wodę, przewinęła się parę razy a potem wolno popłynęła w stronę środka jeziora. Clotnik opadł na czworaki a jego tłustawa, upaprana błotem i popiołem twarz wyrażała kompletne wyczerpanie.
- Złap oddech – zawołał Tanis zupełnie niepotrzebnie bowiem jedyne, co Clotnik mógł teraz zrobić to rozpaczliwie walczyć o oddech.
- Potrzebujemy długiego, tęgiego kija, żeby odpychać wszystkie płonące śmieci, jakie obok nas spadną. Pójdę poszukać. Zostań tu.
   Pół-elf przeszukiwał pobliski teren starając się zignorować płomienie gnające ze wzgórz w stronę lasu aż nagle do jego uszu dobiegł rozpaczliwy krzyk. Gwałtownie uniósł głowę i kątem oka spojrzał w jasne, skaczące płomienie rozległe już od wschodu do zachodu po całym północnym niebie. Początkowo nie widział nic poza blaskiem żółto czerwonych płomieni. A potem jakiś cień, stojący na tle tego szkarłatu przeskoczył w pole widzenia.
   Tanis osłonił oczy przed oślepiającym blaskiem i ciężkim dymem, który napływał już przed płomieniami. Cień był jakąś postacią, postacią w ruchu. Tylko czy to człowiek? Instynktownie i bez wahania Tanis pognał długimi krokami od bezpieczeństwa przy jeziorze do brzegu lasu mając nadzieję na zobaczenie czegoś więcej.
- Dokąd idziesz? – zawołał Clotnik.
- Tam chyba ktoś jest.
- Och, nie!
   Zgroza w głosie krasnoluda przegoniła wszelką panikę jaką okazywał do tej pory. Ku zdumieniu Tanisa żongler pognał za nim. Tymczasem pół-elf poczuł przypływ własnego strachu. A jeśli człowiek w opałach jest właśnie tym, który znał jego ojca?
   W tej chwili linia ognia płonących traw była nie dalej o sto jardów od początku lasku.
- Pomocy… - słychać było zdławiony krzyk.
- Tutaj! Na prawo! – krzyczał Clotnik – Słyszałeś?
   Tanis nawet nie odpowiadał. Zobaczył jakiś ruch, dojrzał sylwetkę człowieka na tle oślepiających płomieni i pognał jak umiał najszybciej w stronę pożaru. Ryk ognia i duszący wiatr przed jego czołem były równie groźne jak potworny żar. Anis jednak gnał dalej. Ktoś biegł w jego stronę; postać w długiej szacie przewróciła się tuż przed skaczącymi płomieniami palącej się trawy.
- Tędy! – krzyczał Tanis wymachując ramionami.
   Człowiek podniósł głowę. Płomienie już zaczęły kąsać haft na tyle ciemnej szaty. Pół-elfa dzieliła od niego odległość nie większa niż dziesięć jardów gdy człowiek uniósł ramiona i krzyknął coś całkowicie niezrozumiałego po czym padł jak ścięty. Szata zaczęła dymić; ogień śpieszył się by go pożreć. Tanis był szybszy. Praktycznie przeskoczył odległość dziesięciu jardów i objął tego człowieka. Najbliższe płomienie już zaczynały lizać brzeg skórzanej tuniki Tanisa gdy skoczył i jak najszybciej pognał byle z daleka od płomieni. Gnał w dół z gorącym wiatrem wiejącym mu za plecami i nawet z obciążeniem w postaci nieprzytomnego mężczyzny zdołał utrzymać się przed ogniem, nie za daleko ale jednak. Po chwili jednak otoczył go skłębiony dym.
   Ciężko dysząc, z gorejącymi oczami, Tanis stracił z oka widok lasu. Zatrzymał się zdezorientowany, z ciężarem bezwładnego ciała na ramieniu.
- Gdzie…? – zastanawiał się gorączkowo.
   Nie miał pojęcia dokąd ma biec. Ryk pożaru otaczał go jakby ze wszystkich stron i nie miał nawet nadziei na dostrzeżenie Clotnika, elfie oczy czy nie elfie. Po raz pierwszy zaczął mysleć, jak to będzie spłonąć w pożarze. I wtedy ręka jakaś chwyciła go za ramię.
- Tędy! – głos Clotnika był niemal nierozpoznawalny.
- Obróciło cię! Drzewa są tam! Szybciej!
   Tanisa wręcz oblała ulga podobna do wiosennego deszczu. Po raz kolejny żongler go zaskoczył. Pól-elf szedł za nim a parę sekund później wyszli z chmury dymu do tymczasowego schronienia pośród drzew. Ogień trzaskał o parę jardów za ich plecami. Pobiegli do jeziora gdy początkowa linia drzew wybuchła płomieniami. Jęzory ognia skoczyły w górę po pniach i zapaliły wyżej rosnące konary. Temperatura wzrosła tak, że liście zajmowały się płomieniem nim jeszcze ogień do nich dotarł.
- On żyje? – zaniepokojony Clotnik spytał nie przerywając biegu do jeziora.
   Tanis popatrzył i ujrzał, że trzyma starego mężczyznę o siwych włosach pokrytych popiołem i o twarzy noszącej ślady wieku.
- Chyba wciąż oddycha – powiedział pół-elf – ale jest ciężko poparzony.
   Jakby dowodząc racji słów Tanisa skóra starego mężczyzny zasyczała i zadymiła dotykając pierwszych kropli zimnej wody jeziora.
   Gdy woda stała się już zbyt głęboka by mogli iść brodząc obydwaj popłynęli, holując nieprzytomnego starego mężczyznę, do kłody bujającej się na wodzie o jakieś dwanaście jardów dalej. Trawa, krzewy, drzewa wokół jeziora płonęły pomarańczowo żółto czerwono i błękitnie a płonące gałęzie spadały wokół Tanisa i Clotnika niczym oberwanie chmury ognia. Na koniec Tanis zadał pytanie palące mu serce równie mocno jak otaczające ich płomienie.
- Czy to on jest tym, co znał mego ojca?
   Żongler tylko skinął głową. Tanis zacisnął szczęki do bólu. Chciał wrzeszczeć, chciał bić z losem choćby na miecze i pociąć go tak, by nigdy już z niego nie zakpił. Z trudem zdołał zachować ciszę. Z biegiem nocy obydwaj z Clotnikiem trzymali się kłody i na zmianę utrzymywali głowę starego nad wodą. Nie mieli kija do odpychania płonących śmieci więc musieli w tym celu użyć nóg i odpychać wszystko, co niebezpiecznie blisko spadło. Najbardziej przerażające były gorące węgle latające w powietrzu i z sykiem wpadające do wody. Każdy z takich węgli mógł wypalić oko czy poparzyć twarz. Musieli wciąż zachowywać czujność i to nie tylko troszcząc się o siebie, lecz i o starego mężczyznę. Nie raz i nie dwa musieli wciągać go pod wodę byle tylko uchronić przed poparzeniem. Kaszląc głośno i krztusząc się dawał im znać, że wciąż żyje. Choć ledwie, ledwie.
   A ogień wciąż szalał wokoło.

janjuz - 2019-02-19 20:59:35

Rozdział 3

Okazyjna wymiana

   Był już prawie poranek, gdy ogień wreszcie się sam wypalił. Las stanowił już tylko dymiące resztki a popiół wirował nad jeziorem niesiony zdawkowymi podmuchami wiatru. Clotnik był w połowie zanurzony w wodzie a jedną nogą zahaczony o kawał gałęzi wystającej z kłody o którą się opierał. Druga noga, podobnie jak jedno ramię, wisiała bezwładnie w zimnej wodzie. Tanis, który tymczasem zbudził się z przerywanej drzemki, popatrzył z dużą dozą sympatii na żongler. Clotnik wyglądał na porzucone dziecko, któremu brakło już wszystkiego łącznie z nadzieją. Tyle, że będzie w porządku jak tylko troszkę wypocznie. Spojrzenie pół-elfa powędrowało do chudego, starego mężczyzny opartego w szczelinie między dwoma konarami  częściowo zanurzonego drzewa oraz na potężnym konarze. Tanis patrzył jak zamarły, dopóki nie zauważył, ze pierś mężczyzny jednak się unosi. A więc wciąż żyje. Pewną, choć niedużą, pociechą było schłodzenie mocno oparzonej skóry.
   Kilkoma ruchami ręki Tanis odepchnął od siebie brud z powierzchni wody i wierzchem dłoni spryskał mu twarz. Co prawda był całkiem zesztywniały od siedzenia w wodzie całą noc, lecz zaczął kopać nogami i jedną ręką zagarniać wodę, powoli manewrując kłodą w stronę brzegu. Prawie już dopłynął do otwartego kawałka ziemi gdy chrapliwy głos zaskrzeczał z tyłu.
- Ty.
   Pół-elf natychmiast spojrzał na Clotnika sądząc, że żongler się właśnie przebudził. Krasnolud jednak dalej chrapał.
- Tutaj – szepnął głos – To ja.
   Tanis spojrzał w kierunku krzywego konaru drzewa i zaskoczył go widok otwartych, niebieskich oczu starego mężczyzny. Przestał płynąć.
- Płyń dalej – powiedział stary – Wydostań mnie z wody zanim wyschnę.
- jesteś ciężko poparzony, stary – ostrożnie rzekł Tanis – Ból będzie znacznie większy gdy położę cię na ziemi.
- Co ty wiesz o bólu? – sarkastycznie spytał strzec – Po prostu płyń dalej.
   W końcu i Clotnik się poruszył. Uniósł ramię by się przeciągnąć i natychmiast ześlizgnął się z kłody wpadając do wody. Wymachując rękami byle tylko złapać się czegoś na pniu drzewa żongler chlapał i wrzeszczał o pomoc nie zdając sobie sprawy, że jest niecałe dwanaście jardów od brzegu. Tanis swobodnie przepłynął przez pokrytą popiołem wodę, złapał Clotnika za kark i wyciągnął mu głowę nad powierzchnię wody. Brudna woda spływała po brodzie krasnoluda.
- Spokojnie – powiedział ostro Tanis – Wszystko w porządku. Trzymaj się kłody. Jesteśmy już prawie na brzegu.
- Dobrze! – sapnął Clotnik i chwycił drzewo.
   Podczas gdy Tanis popychał kłodę w stronę brzegu Clotnik przyglądał się staremu mężczyźnie. Ten się uśmiechał… choć może był to tylko grymas. Twarz starca była poważnie poparzona. Niezależnie też od wysiłków Tanisa i Clotnika latające węgle wypaliły większość siwych włosów na jego głowie.
- Nie sądziłem, że przeżyjesz do rana – uroczyście zapewnił Clotnik.
   W głosie starego zabrzmiał ból i wyczerpanie.
- Nie miałem wyboru.
    Tanis wykopał skromne wyposażenie, wziął derkę z plecaka i zanurzył ją w jeziorze. Następnie rozłożył ją na płaskim kawałku gruntu.
- Pomóż mi – powiedział do Clotnika wskazując jednocześnie na starego.
   Clotnik westchnął i stanął po kolana w wodzie po drugiej stronie mężczyzny.
- Teraz delikatnie – powiedział Tanis.
   Zapach umierającego mięsa natarł na ich nosy gdy tylko go podnieśli. Clotnik zdecydował, że nie spojrzy na mężczyznę – a przynajmniej nie wcześniej niż położą go na derkę. A potem żongler ujrzał, że dłonie i ramiona na pokryte płatami spalonej skóry i zakrzepłą krwią – nie swoją skórą i nie swoją krwią. Żołądek zaczął mu się wywracać na lewą stronę i rzucił wtedy jedno spojrzenie na starca.
- Na Reorxa! – krzyknął.
   Szybko odwrócił wzrok, dokuśtykał parę kroków stronę jeziora i zwymiotował.
- Wygląda, że został trochę przypieczony – mruknął stary.
- Znosisz los niespodziewanie spokojnie – z szacunkiem stwierdził Tanis.
- To wszystko moja wina – rzucił ten w odpowiedzi.
   Błękitne oczy wypełniły się łzami niewątpliwie spowodowanymi bólem poparzeń. Tanis się wzdrygnął.
- Nie możesz się winić, że nie zdołałeś umknąć pożarowi traw – powiedział uprzejmie – Ja też nie zdołałem.
   Błękitne oczy się oczyściły i uważnie spojrzały na elfa.
- Obwiniam się za jego rozpoczęcie.
   Tanis uniósł brwi.
- Dlaczego go wywołałeś?
- Gonili mnie sligowie – wyjaśnił stary –  I całkiem sporo ich było. Pomyślałem, że ogień ich zatrzyma albo nawet zabije.
   Tanis rozejrzał się wokoło. W pobliżu Clotnik dochodził do siebie po ataku mdłości. Para i dym wciąż unosiły się z poczerniałych pni i konarów. Wszystkie zwierzęta w okolicy dawno już zniknęły. Sligowie, wielcy i inteligentniejsi kuzyni hobgoblinów, mieliby spory problem próbując ukryć się w spalonych okolicach jeziora.
- Chyba zadziałało – zgodził sieTanis.
   Przerwał a potem mówił dalej, lecz już chyba bardziej do siebie samego.
- Nigdy nie słyszałem o sligach wędrujących do tej części świata. Musieli gonić coś bardzo cennego.
   Stary odwrócił wzrok, lecz nie odpowiedział. Tanis ciągnął dalej.
- Ogień szedł szeroko, od horyzontu do horyzontu. Musiałeś rozpalić ogień dość daleko stąd.
   Stary chciał potrząsnąć głową, lecz tylko się skrzywił. Odrętwienie spowodowane całą nocą w wodzie mijało a straszliwy ból już nadchodził. Tanis dostrzegł, że błękitne oczy zachodzą mgłą a starzec tylko westchnął i je zamknął.
- Nie – szepnął – Nie było daleko stąd. To moja magia rozszerzyła go daleko.
- Jesteś magiem?
- Resztką maga – odparł ze stłumionym, smutnym śmiechem.
   Tanisowi coś jednak nie pasowało.
- Jeżeli magią uratowałeś się od sligów to dlaczego nie rzuciłeś kolejnego zaklęcia by uchronić się przed ogniem?
- Nie mogłem… - głos mu zadrżał, lecz z wysiłkiem zdołał się skupić – Nie mogłem rzucić kolejnego zaklęcia tak szybko po pierwszym. Moje siły nie są już takie jak kiedyś.
   Potrząsnął głową coś sobie przypominając.
- Kiedy ogień się już zaczął to nie miałem sposobu by go kontrolować. Miałem niezłe wyprzedzenie, lecz gdy wiatr zmienił kierunek to pomyślałem, że już nie dam rady.
   Wracając z nad jeziora Clotnik słyszał końcówkę rozmowy. Był blady, trząsł się a jedną ręką wciąż trzymał się za brzuch jakby chciał go uspokoić. Drugim ramieniem otulał własną pierś jakby chronił się przed chłodem choć właśnie, i to bardzo szybko, wschodziło słońce.
- Jedyną przyczyną tego, że żyjesz, jest Tanis – powiedział żongler – On ocalił ci życie.
- Pamiętam – szepnął obolały starzec – gdy go ujrzałem to najpierw pomyślałem, że to jego ojciec.
   Tanis poczuł się oszołomiony. W głowie miał kłąb natarczywych myśli tylko głosu nie potrafił wydobyć. Błagam, myślał, oby żył choć na tyle długo by mógł powiedzieć mi co wie. Clotnik wyciągnął rękę i ostrożnie wyciągnął ze zmierzwionych resztek włosów starca witkę z kłody nasączoną wodą.
- Powinieneś odpocząć – delikatnie doradził czarodziejowi.
   Mag w odpowiedzi tylko zacisnął wargi. Tanis pomyślał, że za czasów gdy był zdrów stary człowiek wykazywać sporo uporu.
- Sam dobrze wiesz – sprzeciwiał się czarodziej – Że czasu mam mało a muszę porozmawiać z pół-elfem, dopóki jeszcze mogę.
   Mag próbował obrócić się w stronę Tanisa, lecz wysiłek przyniósł mu tylko ból nie do wytrzymania. Jęknął głęboko a oczu mu się wręcz wywróciły. Tanis pośpiesznie się odezwał.
- Zostaniemy z tobą, dopóki… - pół-elf nie umiał skończyć.
- Póki nie umrę? – mag mówił do Tanisa przez zaciśnięte zęby – Nie. Nie ty.
   Tanis nie wiedział, co ma odpowiedzieć.
- Dokonajmy wymiany – mówił wolno czarodziej, wysiłek był widoczny – Umowa. Wiedza o twym ojcu… w zamian za przysługę.
- Oczywiście – odparł bez zastanowienia Tanis – Powiedz, czego potrzebujesz a jeśli mogę coś zrobić to jest to twoje.
   Błękitne oczy nagle pojaśniały stalą w pokrytej popiołem twarzy.
- Chcę byś kogoś dla mnie odnalazł… kogoś, kto zginie bez twojej pomocy.
   Ostatnie słowa wykrzyczał a rękoma uchwycił się tuniki Tanisa. Poczerniałe od oparzeń palce zwinęły się w szpony a on użył uchwytu zarówno do przyciągnięcia bliżej Tanisa jak i do podniesienia się z ziemi. Zdławionym głosem zawołał.
- Ona musi zostać ocalona! Daj słowo!
- Czy kobieta, o której mówisz, była na równinie z tobą gdy uderzył ten pożar? – spytał zaalarmowany Tanis.
   Już szykował się szukać tego co, w najlepszym wypadku, mogło być tylko zwęglonymi szczątkami. Jednak czarodziej potrząsnął głową i siłą desperacji przyciągnął Tanisa do siebie.
- Jest bardzo daleko – powiedział ze smutkiem stary czarodziej.
   Tanis położył go spokojnie z powrotem na derkę.
- Kim jest?
- To Brandella – odparł ten prosto – Nie ma takiej drugiej. Musisz ją odnaleźć, ocalić, by mogła żyć gdy ja umrę.
   W końcu wtrącił się do rozmowy Clotnik.
- Kishpa, niczego mu nie wyjaśniłeś.
- Dajcie mi wody – zażądał mag.
   Kiedy już napił się z bukłaka Clotnika wydał ciężkie westchnienie i zaczął mówić dalej.
- Trzy lata temu rzuciłem zaklęcie, mając nadzieję, że moja magia powie mi kogo mam szukać. Magia nakazała mi szukać ciebie, Tanthalasie – powiedział używając elfickiego imienia Tanisa.
   Kishpa zakaszlał a Clotnik podał mu więcej wody. Stary czarodziej odmówił i ciągnął dalej.
- Od tamtej pory cię szukam. Moja oferta jest bardzo prosta. Twój ojciec przyszedł do mojej wsi dziewięćdziesiąt osiem lat temu. Zaprowadzę cię do niego jeśli ty oddasz mi Brandellę.
   Stary mężczyzna odpoczywał chwilkę ciężko oddychając. Tanis miał niemal takie same kłopoty z oddechem jak on. Jego ojciec. Jak to jest możliwe? Dziewięćdziesiąt osiem lat to krótki czas dla elfa, lecz ojciec Tanisa był człowiekiem. Jakim cudem mógłby jeszcze żyć? Tanis zastanawiał się, czy jego wątpliwości nie odbijają mu się na twarzy.
- Jak mam odnaleźć tą kobietę, Brandellę? – spytał pośpiesznie.
   Poparzone usta Kishpa wygięły się w krwawym uśmiechu.
- Tak samo jak znajdziesz ojca. Będziesz oboje szukał w mojej przeszłości. Oni żyją w mojej pamięci.

janjuz - 2019-02-20 18:43:00

Rozdział 4

Błaganie Maga

   Tanis poczuł jak wszelkie nadzieje roztrzaskują się jak spalone drzewa zaścielające spopielały krajobraz. Błękitne oczy Kishpa wpatrywały się weń z taką intensywnością, że pół-elf dosłownie zmartwiał.
- Stary jest w delirium – powiedział Tanis – Clotnik, pomóż mi z pozostałych derek zrobić nad nim namiot. Musimy ochronić…
   Lecz Clotnik pozostał spokojnie na klęczkach na piasku obok maga.
- Nie jest w delirium – powiedział rzeczowo krasnolud.
   Tanis patrzył na żonglera, potem na maga i w końcu zaczął się zastanawiać, czy to przypadkiem nie on sam jest w delirium.
- Brandella żyje i oddycha wewnątrz mnie – rzekł chrapliwie Kishpa – tak jak i twój ojciec. A w każdym razie będą tak długo, dopóki ja żyję. To dlatego tak cię potrzebuję, Tanisie.
   Mag zaczął nagle kaszleć krwią. Przetarł okrwawioną i poznaczoną ogniem twarz. Leżał chwilę bez tchu.
- Póki jeszcze jestem przytomny zamierzam rzucić zaklęcie. Wyślę cię głęboko do mojej pamięci, wstecz aż do czasów gdy twój ojciec zawitał do mojej wioski.
   Zatrzymał się a Clotnik rzucił mu zaniepokojone spojrzenie. Kilka nieśmiałych dźwięków zakłóciło poranny spokój; od czasu do czasu spadały z głośnym plaśnięciem kawałki zwęglonych konarów, czasem gałąź pękł i spadła na pokryte śmieciami piaski. Smród dymu wciąż był mocny. Pół-elf i krasnolud zachowywali ciszę w oczekiwaniu aż starzejący się czarodziej pokona kolejny atak bólu. Tanis obserwował jak płytki oddech maga ledwo unosi spopielone szaty, które kiedyś jak wiedział były czerwone i aksamitne.
   Na twarzy czarodzieja pokazał się zaciekły grymas; nie pozwoli by ból stał mu na drodze.
- Dowiedz się, czego chcesz, o swym ojcu – powiedział – Lecz odnajdź moją Brandellę i z mojej pamięci uciekaj razem z nią. Wtedy gdy ja umrę on będzie dalej żyła. Nie chcę by jej pamięć umarła ze mną, Tanisie. Rozumiesz mnie? Za bardzo ją kocham, by widzieć jak ginie ze mną. Znajdź ją. Uwolnij ją.   Stary mężczyzna opadł na plecy. Obserwował Tanisa wzrokiem wyrażającym na zmianę żądanie i nadzieję.
- Zrobisz to? – spytał słabo Kishpa.
   Rzeczywiście zobaczyć ojca? Spotkać go?
- Tak – odparł.
   Innej odpowiedzi być nie mogło. Czarodziej uśmiechnął się z widocznym wysiłkiem.
- Wiele musisz się jeszcze dowiedzieć – powiedział – Ja natomiast muszę się skoncentrować i zebrać moc do rzucenia zaklęcia. Clotnik, powiedz Tanisowi, czego ma się spodziewać. I pośpiesz się. Czas ucieka.
   Clotnik ujął Tanisa pod ramię i poprowadził parę kroków w bok. Usiedli na kłodzie wyciągniętej na brzeg, na tej co uratowała im życie w nocy. Clotnik rzucił długie spojrzenie na jezioro a zamyślone oczy przybrały barwę zielonych agatów. Wokół oczu nagle ukazała się bogata sieć zmarszczek a Tanis zorientował się, że jego towarzysz może nie być tak młody jak sądził. Clotnik zaczął mówić, brzmiał jakby z dużej odległości.
- Kishpa znał Brandellę już dawno temu, podczas wojny – wyjaśniał żongler – Panowała zaraza a ludzie przed nią uciekali wysyłając armię do krain niezarażonych. Maszerowali przeciw rozproszonym wioskom elfów na północy Qualinest chcąc zmieść z drogi wszystko, co zagradzało im drogę do Cieśniny Algoni.
   Tanis oczywiście wiedział o tej wojnie między ludźmi i elfami. Takie inwazje były jeszcze jedną przyczyną wzajemnej nieufności między rasami – i kolejną przyczyną, dla której obie strony traktowały Tanisa, owoc czasów przemocy, jako wyrzutka.
- A mój ojciec? – naciskał Tanis.
   Clotnik spojrzał nań po raz pierwszy a spojrzenie było wyraźnie współczujące.
- Twój ojciec był pomiędzy tymi żołnierzami. Mówię ci o tym byś wiedział czego możesz się spodziewać. Otoczy cię przemoc i rozlew krwi, nawet możesz się stać tam ofiarą. Jest możliwe, że zginiesz w pamięci Kishpa.
- Będę ostrożny – przyrzekł Tanis.
   Clotnik potrząsnął jednak głową i położył dłoń na muskularnym ramieniu Tanisa.
- Śmierć jest tylko jednym z niebezpieczeństw – ostrzegł.
   Tanis spojrzał w bok na starego czarodzieja. Leżał okilka jardów dalej i zbierał do czekającego zadania.
- Muszę podjąć ryzyko – odparł pół-elf.
   Kiedy krasnolud pozostawał nadal milczący, tanis spojrzał na niego i rzekl.
- Dobrze. Wyjaśniaj.
  Clotnik zdjąl dłoń z ramienia Tanisa i zaczął.
- Kishpa nie wie, co może się stać gdy obcy wejdzie w jego przeszłość. Możesz zmienić wręcz drogę jego życia, możesz zmienić wyłącznie wspomnienia lub nie dokonać żadnej zmiany. Akceptuje wszelkie konsekwencje tak długo, jak możesz znaleźć Brandellę i powrócić z nią zanim umrze. Jeśli przestanie oddychać, ty też przestaniesz.
   Spojrzenie krasnoluda przypominało ostrością miecz wykuty przez Flinta.
- W każdym razie, nie w jego pamięci – Clotnik kontynuował – Co stanie się z tobą – czy będziesz w ogóle mógł wrócić do tego życie – tego też nie wie.
   Tanis siedział cicho i rozważał całą sytuację. Wszyscy towarzysze, poczynając od ogromnego Caramona a kończąc na drobniutkim Tasie, wyruszyli na swe własne przygody. Cóż, tylko że oni obytymi nogami będą wędrować w teraźniejszości przynajmniej. Pół-elf miał już coś powiedzieć, gdy wtrącił się Clotnik.
- Wszystko, co mogę ci powiedzieć – powiedział krasnolud – To konieczność odnalezienia jej i wyciągnięcia z pamięci Kishpa zanim on umrze.
- Jak? – spytał Tanis.
   Clotnik był wyraźnie zaskoczony.
- Magicznie, to oczywiste.
   Tanis wyczuł, że żongler coś jakby ukrywał.
- I Kishpa nas wydostanie? – naciskał.
   Clotnik dziwnie się uśmiechnął nim odpowiedział.
- Jeśli wszystko pójdzie dobrze.
   Kiedy kolejne minuty mijały bez żadnej odpowiedzi pół-elfa Clotnik zagryzł dolną wargę, oparł się plecami o kłodę i spytał.
- O co chodzi?
- Kisha wygląda na człowieka – odparł Tanis z twardym wyrazem twarzy – Jakże mógłby być młodym, zakochanym w kobiecie mężczyzną prawie sto lat temu?
   Clotnik pozwolił sobie na krótki wybuch śmiechu nim spoważniał i odparł.
- Wygląda jak człowiek mimo tych poparzeń?  Na brodę Reorxa, nie! – odparł – Jego dziadek był pół-elfem.
   Głos Clotnika zniżył się do szeptu.
- Na ile mogę się zorientować, to jest w jednej czwartej elfem a w trzech czwartych człowiekiem. Odpowiedni do tego, również elfie przejawy ciała są ukryte. Długość jego życie, jednakże, jest oczywistym dowodem dziedzictwa krwi.
   Tanis powoli skinął głową. Były jeszcze inne pytania.
- Jak znajdę mojego ojca? I Brandellę? Jak oni wyglądają?
- Znajdziesz oboje w wiosce nazywanej Aknatavaka, leży na północno wschodnim wybrzeżu Cieśniny Algoni. Ojca rozpoznasz bo, jak Kishpa mi opisał, trochę ciebie przypomina – z oczu i ust przynajmniej. Są też co prawda różnice. Kishpa powiedział mi, że w odróżnieniu od ciebie, ojciec ma długie, czarne włosy, fatalnie złamany nos no i wtedy, gdy był a Ankatavaka, również paskudną ranę ciętą na prawej nodze, ranę od miecza.
- A co z moją matką? Ona też żyje w wiosce Kishpa? – tanis aż wstrzymał odeech.
   Spotkać matkę, która zmarła krótko po jego urodzeniu warte było wszelkich niebezpieczeństw jakie mógł nieść plan czarodzieja.
- Nie – odparł zdecydowanie Clotnik – Kishpa jej nie znał. W tej sprawie nie mogę ci pomóc.
   Tanis głęboko westchnął.
- No dobrze. Opowiedz mi o Brandelli.
- Była tkaczką gdy Kishpa ją poznał. Kiedy ją zobaczysz, to poznasz natychmiast. Co do tego nie ma żadnych wątpliwości.
- Ale jak?
   Gdzieś na jeziorze para wodnego ptactwa próbowała wylądować na pokrytej szumowinami wodzie. Skrzeknęły przeraźliwe z przerażenia i natychmiast odleciały na zachód. Wzrok Tanisa powędrował ich śladem.
- Będziesz wiedział, ponieważ Kishpa ją kocha a ty będziesz w jego pamięci – krasnolud usiłował wyglądać uspokajająco – Zrozumienie samo do ciebie przyjdzie.
   Tanis nie miał takiej pewności. Pomimo wszystko, nie naciskał dalej w tej materii.
   Krasnolud wykonał ruch jakby miał wracać do Kishpa a pół-elf w tym momencie zadał kolejne pytanie.
- A tobie o co chodzi, Clotnik? Dlaczego robisz to wszystko dla starego mężczyzny!
- To? To jest nic – powiedział żongler frasobliwie – Chciałem udać się w tą podróż zamiast ciebie. Kishpa mnie nie puści. To musisz być ty; zaklęcie poszukiwania było bardzo dokładne.
   Westchnął głęboko i popatrzył przez ramię na Kishpa.
- Ale ja mu nie wierzę – powiedział cicho – On po prostu nie chce żebym ja tam szedł.
- Dlaczego?
- Z tego samego powodu, dla którego ja chcę iść – odparł wymijająco bawiąc się jednocześnie mokrym kawałkiem kory z kłody na której siedzieli.
   Odrzucił korę i spojrzał w twarz Tanisowi.
- Jeżeli przeżyjesz podróż to ci powiem. Będziesz też miał mi co nieco do powiedzenia. Ale dość na teraz. Czas na gadanie minął. Kishpa jest gotów.
   Krasnolud wstał ucinając dalsze pytania i śpiesząc do czarodzieja. Tanis poszedł za nim z większym namysłem. Mag popatrzył na nich wzrokiem z którego nagle zaczęła przebijać zjadliwość. Tanis odrzucił swe przypuszczenia. Zawsze był roztropny – towarzysze twierdzili, że nawet zbyt roztropny. Tym razem, jak sobie przyrzekł, idzie naprzód bez dalszych rozważań. Z widocznym wysiłkiem w ruchach, zdołał czarodziej wydobyć z małej, przypalonej i wodoodpornej sakiewki u pasa dwa nieduże przedmioty. Podniósł je wyżej. Pierwszy z nich to był podniszczony kawałek tkaniny. Można było dostrzec, że kiedyś był jasny i wielobarwny, pełen odcieni czerwieni, żółci i purpury. Drugim przedmiotem był prosty, drewniany przyrząd do pisania. Czarodziej wręczył Tanisowi pióro lecz przytrzymał kawałek takiny.
- Ta tkanina to wszystko, co mi po niej pozostało – powiedział smutno – To ostatni kawałek szarfy, jaką kiedyś dla mnie zrobiła. Weź to i daj jej jako znak mojej miłości.
- A pióro? – spytał Tanis.
- Też zabierz i zostaw w przeszłości. To z jego powodu sligowie mnie ścigali. To najlepszy sposób, że by zatrzymać je poza ich zasięgiem.
   Sligowie, znani z ostrych zębów, brzydoty i generalnie nietowarzyskiego zachowania, byli jednak rzadkością w okolicach Solace.
- Dlaczego sligowie mogliby chcieć twego pióra? – zastanawiał się Tanis – Wygląda bardzo zwyczajnie.
- Pióro przepowiada niebezpieczeństwa – odparł czarodziej – Ktokolwiek je posiada nie zostanie nigdy zaskoczony. Wyobrażasz sobie, jak bardzo cenny to przedmiot dla armii takich stworów zamierzających podbój?
   Usta Kishpa zacisnęły się w wąską kreskę.
- Nie mogą go dostać, Tanthalasie!
   Tanis miał zamiar zadać kolejne pytanie, lecz tutaj wtrącił się Clotnik.
- Kishpa jest słaby. Musimy się spieszyć.
   Mag ścisnął poblakły kawałek tkaniny i niechętnie oddał go Tanisowi. Pół-elf ostrożnie ukrył go wraz z piórem w swej tunice. Czarodziej tylko skinął w podzięce głową. Nagler, tuż zanim zaczął rzucanie zaklęcia, resztki sił silnego ongiś maga, kazały mu podnieść okrwawioną dłoń i mimo bólu wyciągnąć palec w stronę Tanisa.
- Jest jeszcze jedna sprawa, którą musisz wiedzieć – szepnął Kishpa – ktoś będzie próbował powstrzymać cię od uwolnienia mej Brandelli.
- Kto taki? – spytał Tanis nachylając się na czarodziejem.
- Ja.
   Nim Tanis otrząsnął się z zaskoczenia mag już intonował słowa, jakich pół-elf nigdy przedtem nie słyszał. Dźwięki innego świata brzmiały jak muzyka, nie tyle z powodu intonowanych słów lecz intrygujących tonów. Kishpa powtórzył je jeszcze raz, a potem jeszcze trzeci. Tanis rzucił spojrzenie Clotnikowi.
- Nie działa – powiedział cicho.
   Clotnik nań spojrzał.
- Ćśśś!
   Wtedy mag zacisnął dłonie w pięści, potrząsnął nimi i nagle otworzył ponownie. Martwa skóra zaczęła spadać mu z palców na ubiór, lecz on jakby tego nawet nie zauważył. Zamknął pięści ponownie. Potrząsnął. Otworzył. Zamknął po raz trzeci. Potrząsnął… a wtedy Tanis zniknął.

janjuz - 2019-02-28 19:42:33

CZĘŚĆ II

Rozdział 5

Ciemna Jama

    Tanis wciąż jeszcze patrzył na dół, lecz miast leżącego na ziemi Kishpa zobaczył skórzane, żołnierskie buty, zwrócone czubkami w jego stronę. Tanis natychmiast podniósł wzrok i uchwycił odbicie słonecznego światła od szerokiego miecza zmierzającego prosto na jego głowę!
   Elfowie  szanują życie. Przed każdą bitwą elfie oddziały zbierają się wraz z dowódcami i proszą o przebaczenie za życia, które w nadchodzącej potrzebie odbiorą. Tym razem jednak nie było czasu by wykonać ruch, pomyśleć czy czuć. W tej chwili inny miecz wyskoczył niby znikąd i zablokował opadające ostrze. Rozległ się dźwięk uderzenia stalą o stal.
- Wyjmij broń! – huknął jakiś głos.
   Dwa razy nie trzeba było Tanisowi powtarzać. Zadziałał instynkt nabyty w bitwach i wieloletnie doświadczenie wojownika. Prawą pięścią znokautował napastnika  a lewą wydobył z pochwy inkrustowany srebrem miecz. Zamierzał się ochronić gdy będzie się wycofywał z szaleństwa w jakie przypadkowo wpadł. Stał w gotowości i szybko się zorientował, że jest w samym środku niewielkiej grupy elfów oraz żołnierzy ludzkich zmagających się w śmiertelnej walce wręcz na jakiejś leśnej polanie.
   Pół-elf miał jeden problem. Nie miał pojęcia po której jest stronie. Sprawa się wyjaśniła, gdy jakiś ludzki żołnierz długich, brązowych i skołtunionych włosach skoczył w jego stronę z mieczem wycelowanym w serce Tanisa. Tanis sprawnie sparował sztych. Żołnierz odbił i zatoczył mieczem szeroki łuk starając się ciąć lewe ramię pół-elfa. Tanis odstąpił na bok i kopnął żołnierza w żołądek. Ten złapał się za brzuch i zgiął we dwoje a jego jęki zmieszały się z okrzykami innych ludzi i elfów.
   Elfi żołnierz, widząc człowieka zgiętego i bezbronnego, wyszedł przed Tanisa i szablą ciął ostro w kark i plecy wroga. Życie się skończyło. Tanis chciał popatrzeć w twarze żołnierzy w poszukiwaniu ojca. W atmosferze smrodu krwi i potu, ze śmiercią przy każdym zwrocie w lewo czy prawo nie miał jednak możliwości przyglądania się twarzom wszystkich, potencjalnych zabójców. Zdecydował, że lepiej jednak  będzie uciec. Nim jednak zdołał tego dokonać, kolejny człowiek go zaatakował uderzając tarczą w głowę Tanisa. Pół-elf padł twarzą do ziemi. Widząc przeciwnik leżącego już na ziemi żołnierz skoczył odrzucając tarczę i docisnął Tanisa ciężarem własnego ciała.
  Kątem oka dostrzegł Tanis wielką, podobną do dechy, rękę chwytającą ciężki kamień. Walcząc o przeżycie owinął pół-elf ramię wokół nóg przeciwnika i z całych sił dźwignął. Kamień wyleciał z rąk żołnierza a on sam padł na plecy i jeszcze się obrócił. Tanis go nie zabił. Miast tego zręcznie odtoczył się w przeciwnym kierunku i chwycił porzuconą tarczę. Używając tarczy i miecza bronił się przed falą nacierających żołnierzy.
   Nie za długo jednak to trwało.
- Kolejni idą! – elfi głos wywrzeszczał ostrzeżenie.
   Tanis instynktownie wiedział. W którą stronę spojrzeć. Poczuł jak ziemia drży i wiedział, że nadchodzi kawaleria. Jeźdźcy mogli nadchodzić tylko od strony otwartej przestrzenie, ze wschodu. W jasnym świetle późnego poranka galopowali przez łąkę i zmiatali skromne siły obronne elfów z krzykiem zemsty na ustach. Lance wprost nadziewały elfów a miecze cięły z góry. To był pogrom. Tanis zdołał zwalić z konia jednego z jeźdźców i złamać lancę drugiego, lecz było ich wszystkich zbyt wielu.
- Odwrót! – krzyczał dowódca elfów a po chwili ponowił bardziej stanowczo – Biegiem!
   Tanis uciekał mając za plecami dwójkę konnych w pościgu. Beznadziejny wyścig i on to dobrze wiedział. Potrzebował wsparcia, ochrony, i to natychmiast. Po lewej stronie dostrzegł pniak drzewa. Skręcił gwałtownie a konny zbliżał się z każdym krokiem. Dopadł pniaka i łukiem skrył się za nim w chwili gdy dopadali go dwaj jeźdźcy. Odwlekając co i tak było nieuniknione Tanis ciął mieczem i odwalił ostrze jednej lancy po czym uchylił się przed drugą, która z sykiem przeszła mu obok ucha.
   Konny przegalopował obok wyrzucając w powietrze tuman kurzu i piasku, który zdławił i oślepił Tanisa. Ten próbował odzyskać oddech i oczyścić oczy wiedząc, że musi być gotów gdy konny znowu nań będzie najeżdżał. Słyszał za plecami rżenie konia, potem dudniące kopyta, które zbliżały się acz nadal niewidoczne, ukryte za chmurą kurzu. Słyszał krzyki innych elfów, lecz też ich nie widział. Słyszał tylko śmiertelne krzyki spowodowane ciosami ludzi. Tanis stanął twardo, miał nadzieję, że zobaczy konnych zanim będzie za późno. Zobaczył, byli już niedaleko. Jeźdźcy pochylili się do przodu by lepiej widzieć ofiarę na którą szarżują by zadać śmiertelny cios.
   I wtedy jakieś dwie ręce wychynęły z tego, co miało być pustym pniakiem drzewa, złapały Tanisa od tyłu i pociągnęły go w dół, w ciemność. Tanis leżał zszokowany na wilgotnej ziemi a na twarz padał mu wąski strumień światła dobiegający z pola śmierci powyżej. Coś poczuł. Miecz? Nie, zbyt tępe. Patyk? – szturchający go w bok. Poruszył się.
- Życie jest cudowne. Bez niego byłbyś już trupem – szepnął głos.
   Po chwili w ciemności rozbrzmiał śmiech.
- Kim jesteś? Spytał, wciąż jeszcze oślepiony upadkiem, Tanis.
    Głos był szorstki, chrapliwy, głęboki niezależnie zresztą od aktualnego przyciszenia.
- Różnie mnie już nazywano, rzadko kiedy przyjemnie, ale na imię mi Scowarr Małe Barki. Nie jestem pewien, czy to jest komplement, czy nie.
- Jesteś człowiekiem? – spytał Tanis dłonią poszukując miecza.
- Twój miecz jest bardziej na prawo od ręki. Uważaj na ostrze – powiedział Scowarr – Oczy ci zaraz przywykną do ciemności.
   Głos mógł pochodzić od człowieka, lecz jego właściciel właśnie uratował mu życie zagrożone przez innych ludzi. Poza tym, stwierdził Tanis, wróg nie pomógłby znaleźć broni. Chwycił miecz i powoli wsunął go do pochwy. Mógł już w ciemności dostrzec sylwetkę. Głosi się nieco podniósł, tak do tonacji tenorowej, lecz nadal pozostał szeptem.
- Chodź ze mną, tylko głowę trzymaj nisko. Tunel jest bardzo wąski.
   Pół-elf postępował za cieniem w ciemność aż wreszcie nie było żadnego cienia, tylko głos:
- Zanim tu pojawili się żołnierze to wioska była tak zdrowa, że jej obywatele musieli w końcu zabić jednego ze swoich tylko po to, by rozpocząć budowę cmentarza.
   Tanis prawie nie słuchał.
- Czy ta wieś nazywa się Ankatavaka? – spytał.
   Raczej poczuł niż usłyszał, że jego towarzysz stanął w miejscu. Głos się teraz wyraźnie pogłębił i to z pewną nutką irytacji.
- To był żarcik, chłopcze. Co z twoim poczuciem humoru?
   W aktualnych warunkach, pomyślał pół-elf, poczucie humoru blednie wobec cech niezbędnych dla zachowania życia.
- Proszę… czy to Ankatavaka? – pytał z uporem.
- Tak – odparł, wyraźnie zniesmaczony, głos – A skoro wciąż jeszcze chce mi się z tobą gadać, to przypuszczam, że powinienem ci powiedzieć żebyś trzymał się lewej strony gdy tunel będzie się rozdwajał.
   Człowiek wznowił marsz. Po paru chwilach Tanis musiał walczyć, by nie zostać przygwożdżonym przez zbiegające się mocno ściany tunelu.
- Nie jestem pewien, czy się przecisnę – zawołał.
   Głos jakby stracił na poirytowaniu.
- Po prostu chodź. Gdybym mógł, to dałbym ci teraz z radością swe małe ramiona, przezwisko i wszystko pozostałe. Bardzo się przydają w takich działaniach jak teraz.
   A kto o to dba? Pomyślał Tanis. Głos bardziej teraz przypominał kendera, niż człowieka;  Tas też tak łaził i gadał, lecz właściciel tego głosu zdradził już całkiem nie Konderską tendencję do irytacji.  Tanis uznał, ze czas podbudować dobry humor towarzysza włóczęgi.
- Czy ta jaskini się kiedyś poszerzy? – spytał.
- Inna możliwość – głos gawędził dalej – Jest taka, że wybrałem dość wąski cel. Jak widzisz zawsze wolę patrzeć na jaśniejszą stronę zycia. Jeśli oczywiście jest tam jakieś światło. A tak właściwie, to jak masz na imię?
- Tanis Pół-Elf.
- Cóż, Tanise… mogę tak mówić, czy wolisz pełny tytuł?
   Tanis sapał z wysiłku przepychając się cal po calu przez przejście zaprojektowane raczej dla krasnoluda czy kendera niż dla kogoś o ludzkim pochodzeniu.
- Ten, kto ocalił mi życie może mnie nazywać jakkolwiek zechce. A jeśli nie masz nic przeciwko takiemu pytaniu, to dlaczego ocaliłeś mi życie?
   Głos, wchodząc w rejestry altowe jakby właściciel się właśnie poszerzył, wrócił do poprzedniego pytania.
- Po pierwsze, Tanisie, tunel za chwilkę znów się poszerzy a wtedy skieruj się na prawo zanim znajdziesz się w dole. Przejdziesz tędy z łatwością. Natomiast…
   Tanis posłyszał kilka głębokich wdechów i głos powrócił do barytonu.
- … jeśli chodzi o to, dlaczego wciągnąłem cię w tak paskudną, ciemną jamę to odpowiedź jest prosta. Potrzebuję ochrony. A ty teraz zawdzięczasz mi życie.
   Tanis się skrzywił w ciemności. Z całą pewnością stary mag, tracący życie z każdym oddechem nad jakimś jeziorem o sto lat później nie ma czasu na tyle, by Tanis mógł się odwrócić od poszukiwań Brandelli. A i Tanis miał własne priorytety. Gdzieś w duszy jednak już słyszał Sturma Brightblade cytującego Solamnijską regułkę „Mój honor to moje życie” i był pewien, że uprzedni towarzysz znalazłby czas by pomóc Scowarrowi, niezależnie od wszelkich konsekwencji.
   Scowarr zrobił dłuższą pauzę – jak Tanis zaczął się orientować, tylko dla podniesienia dramatycznego efektu – i powiedział.
- Niektórzy spłacają swe długi gdy przyjdzie na to czas, inni płacą z opóźnieniem a jeszcze inni nigdy.
- To sprytne – przyznał Tanis.
- Lecz ty się nie śmiejesz - - skarżył się Scowarr.
- Uśmiecham się. Nie widzisz tego, bo tu za ciemno.
- Nie za dobrze ci to idzie. W każdym razie – naciskał mężczyzna – pytanie jest następujące. Czy mi odpłacisz?
   Tanis spróbował jeszcze uciec od odpowiedzialności, która zaciskała się na nim jak zwężające ściany tunelu.
- Nie prosiłem cię o uratowanie życia – stwierdził.
   Głos wahał się pomiędzy podrażnieniem a równie irytującą nutą rozsądku.
- Prawda, lecz ja proszę o uratowanie mojego. A końcu chodzi o to samo. Nie spierajmy się o szczegóły, Tanisie. Mogę na ciebie liczyć?
   Tanis wręcz poczuł, jak towarzysz wstrzymał oddech w oczekiwaniu na odpowiedź. Pół-elf musiał być uczciwy – a przynajmniej tak uczciwy jak tylko mógł. Gdyby próbował mu wyjaśnić całą historię to człowiek nigdy by mu nie uwierzył.
- Jestem tu by odszukać dwoje ludzi – powiedział – Muszę je odnaleźć najszybciej jak mogę a kiedy je znajdę muszę natychmiast odejść. Nie mam co tego żadnego wyboru. Jeżeli w międzyczasie będę mógł cię chronić to tak uczynię. Masz moje słowo.
  Głos odpowiedział z grobową powagą.
- Dobrze – rzekł Scowearr – A ty możesz mieć całe moje zdanie.
   Tanis jęknął.

janjuz - 2019-03-18 13:32:03

Rozdział 6

Przypływ

- Jedni są farmerami. Inni wyprawiają skory. Są jeszcze kotlarze, kowale, nauczyciele, kapłani, żołnierze. Każdy coś robi. Ja – powiedział Scowarr – opowiadam dowcipy.
- Żeby zarobić na chlebek? – spytał Tanis z wątpliwością w głosie i jednocześnie badał miecz, czy ten nie doznał jakichś uszkodzeń.
   Szczupły mężczyzna, którego niespodziewanie młoda twarz była głęboko przeorana zmarszczkami śmiechu wokół oczu i ust, nie odpowiedział. Miast tego podniósł niewielki, płonący bez dymu patyk z ogniska w piaszczystej grocie. Tanisowi zrobiło się nieco głupio.
- Przykro mi – powiedział.
- To mnie jest przykro - odparł ponuro Scowarr – Ze wszystkich zarozumialców jakich mogłem dziś uratować musiałem złapać takiego, który nie śmieje się z moich żartów, nawet nie uśmiechnie się słysząc mą pomysłowość, który nawet nigdy o mnie nie słyszał!
- Ćśśś! Nigdy nie wiadomo, kto jeszcze może się kryć w tych tunelach – powiedział Tanis wskazując czubkiem miecza dziurę z której właśnie wyleźli.
   Scowarr przeprowadził Tanisa przez istny plaster miodowy tuneli by wreszcie wylądować w jaskini tuż na północ od Ankatavaka wychodzącej prosto na zachód. Południowe słońce Mosno paliło na morzu lecz jaskinia pozostawała wilgotna i chłodna. Człowiek nerwowo spojrzał przez ramię, wziął głęboki wdech i na moment zamknął oczy.
- Nie strasz mnie w ten sposób – powiedział – Kiedyś byłem chory i poszedłem do uzdrowiciela. Powiedziałem mu, że boję się śmierci. A on odparł – Nie ma czego. Przecież to będzie ostatnie co zrobisz.
   Tanis się uśmiechnął.
- I tyle? – zawołał Scowarr – Jeden z moich najlepszych żartów a jedyne na co cię stać to połowiczne uniesienie połowy wargi?
   Tanis pośpiesznie chciał mężczyznę ułagodzić.
- Przypuszczam, że myslami byłem gdzie indziej. Przepraszam.
- Przepraszam –naśladował Scowarr.
   Nadąsał się i usiadł bez słowa. Chwile rozciągnęły się w niezręczne minuty. Na koniec jednak się odezwał.
- Wyciągnięto mnie z domu z powodu sławy zabawnego człowieka i siłą kazano gadać dowcipy armii zidiociałych ludzi.
   Na dźwięk słowa „ludzie” aż splunął sarkastycznie.
- Ale przecież ty jesteś… - zaczął Tanis, lecz po zastanowieniu wolał jednak nachylić się nad mieczem i sprawdzić jakby właśnie tam znalazł szczerbę.
   Scowarr niedbale kontynuował.
- Rozbaw ich, tak do mnie gadał ich oficer, Spraw, żeby się śmiali; są daleko od domów, ich morale jest fatalne. Ty zawsze potrafisz rozbawić ludzi, Małe Barki. Spraw, by się śmiali albo zmienię ci imię na Złamane Barki. Albo i gorzej.
- I dlatego tu jesteś? – wtrącił Tanis.
   Scowarr skinął na potwierdzenie.
- No i zacząłem myśleć, czy przypadkiem moi sąsiedzi nie postarali się mnie jakoś pozbyć.
   Tanis nie był pewny, czy to jest żart, czy nie. Na szczęście Scowarr nie eksplodował gdy pół-elf się jednak nie roześmiał.
- Byliśmy wszystkiego kilka mil stąd – ciągnął Scowarr – To było wczoraj. Musiało tam być ze trzy setki żołnierzy siedzących na stoku wzgórza podczas gdy ich dowódcy oczekiwali na rozkazy.
- Spraw, żeby się śmiali – powiedział – Teraz.
- To ja mu mówię: Teraz jest sam środek dnia, jest gorąco, oni są zmęczeni. To nie jest dobry czas na żarty.
- Jest im gorąco, są zmęczeni i w podłym nastroju – powiedział dowódca – I właśnie dlatego masz ich dobrze rozśmieszyć, żeby ich podnieść na duchu.
- To nie jest dobry czas; wciąż się skarżyłem. Więc on wtedy wyjął nóż i przyłożył do gardła… i opowiedziałem parę dowcipów.
   Tanis się nachylił. Wyraźnie współczuł biednej, wątłej duszy która teraz siedziała po drugiej stronie ogniska.
- Co się stało? – spytał uznając, że takiego pytania Scowarr oczekuje.
   Przez otwór jaskini Scowarr popatrzył w dal, prosto na Cieśninę Algoni. Fale tańczyły w oddali lecz Tanis wiedział, że zabawny mężczyzna nie widzi teraz piękna natury. Przeżywał jeszcze raz upokorzenie przed frontem setek żołnierzy.
- Śmiali się – oznajmił w końcu – Jak bardzo się śmiali. Byłem zachwycony. Tak wielka publiczność.
   Jego głos zaczął się wznosić i coraz to energiczniej patykiem szturchał ognisko.
-  Taka gale śmiechu; to było dość bym poczuł się niemal jak bóg. Tyle, ze oni nie śmiali się z moich dowcipów Tanisie. Powiedziałem może osiem albo dziesięć dowcipów gdy jeden z nich – jeden z mojej rasy! – wypuścił na mnie strzałę.
   Zszokowany Tanis aż się wyprostował i oparł o ścianę jaskini a Scowarr pośpieszył z wyjaśnieniem.
- Och, on nie zamierzał mnie trafić. I nie trafil. Tyle, że zainspirował całe tuziny, całe mnóstwo innych do zrobienia tego samego. Wyobrażasz to sobie?
   Twarz Scowarra aż poczerwieniała na samo wspomnienie tego strachu i wstydu.
- Nie podobały im się moje żarty, więc zdecydowali się mnie zabić. I myśleli, że to jest zabawne!
- Jak zdołałeś im uciec? – spytał pół-elf zdumiony takim swobodnym okrucieństwem ludzkiej rasy.
- Zanurkowałem pod pobliski wóz. Gdyby go tam nie było, to z pewnością by mnie zamordowali. Ale i tak wynikła z tego jedna, dobra rzecz – stwierdził i się rozjaśnil.
- A cóż takiego?
- Wpadł mi do głowy nowy żart. Chcesz go wysłuchać? – spytał.
   Szczupła twarz aż pociemniała nieśmiałością.
- Tylko, jeśli przysięgniesz, że mnie zabijesz jeśli ci się nie spodoba.
   Tanis skinął głową. Scowarr wstał. Głos opadł mu przynajmniej o oktawę. Tanis już wyobrażał go sobie jak stoi gdzieś na scenie.
- Jesteś pewny, że chcesz mi go powiedzieć?
- Słyszałeś może o zabawnym facecie, który opowiadał te same dowcipy przez trzy kolejne dni?
- Nie – odparł Tanis ośmielająco.
- Nie ośmieliłby się ich opowiadać stojąc spokojnie.
   Tanis się uśmiechnął.
- To dobre – rzekł uprzejmie.
   Scowarr, najwyraźniej rozzłoszczony, przeczesał jedną ręką krótkie, związane w pędzelek, jasno brązowe włosy. Ogolenie prawie na łyso było rzadkością wśród ludzi, wyjątek stanowiły dzieci i żołnierze. Tanis był prawie pewny, że Scowarr wybrał taki styl tylko dlatego, że wywołuje on natychmiast uśmiech na usta ludzi.
- Co przez to rozumiesz? To dobre. Nie śmiałeś się!
- Ależ dostrzegłem, że to zabawne – zaprotestował Tanis.
- Musisz poczuć, że to zabawne. Nie dostrzec.
   Scowarr odwrócił się znów w stronę morza, przypominając Tanisowi widok wzburzonego wróbla ze sterczącymi piórkami. Chcąc nie chcąc, Tanis zaczynał lubić Scowarra. Miał już coś takiego powiedzieć, gdy jakaś wyższa fala rozbiła się o ścianę klifu i posłała słony prysznic do jaskini. Ognisko zaskwierczało. Kolejna fala przyniosła niewielką powódź po dnie jaskini zmywając całkowicie ognisko. Tanis i Scowarr w jednej chwili byli na nogach. Woda się gała im do kostek.
- Przypływ nadchodzi – powiedział Tanis.
   Przebrnął do wyjścia z jaskini i popatrzył na cieśninę.
- Musimy się stąd wydostać.
   I wtedy ujrzał statek zakotwiczony tuż przy brzegu w porcie wioski elfów. Niewielka łódź rybacka, bardzo obciążona, przewoziła obywateli wioski na oczekujący statek.
- Ewakuują się – powiedział smutno Tanis – Ludzie musieli tu zgromadzić sporą armię, żeby zmusić elfów do ucieczki z domów.
   Scowarr dołączył do pół-elfa. Był o całą głowę od niego niższy.
- Tak – powiedział – Ta bijatyka, w której brałeś udział to tylko początek bitwy. Ludzie chcą całej ziemi na północ od Qualinesti i nie robią żadnej tajemnicy z chęci zepchnięcia elfów albo na południe, albo wprost do morza. I są już chyba bliscy celu.
   Kolejna fala rozbiła się o klif i zalała ich zielonkawą pianą. Scowarr odziany w cienkie szaty dość ściśle przylegające do ciała wyraźnie zadrżał. Tanis zaczął się obawiać, że tunele doznają powodzi zanim oni obydwaj osiągną jakiś wyższy grunt. Były tylko dwa wyjścia. Jedne to skoczyć z jaskini do wody i starać się dopłynąć w bezpieczne miejsce. Przypływ jednak bił mocno o klif. Jeden fałszywy ruch a obaj mogą zostać zmiażdżeni lub zatopieni.
   Drugą możliwość stanowiła próba wspięcia się po pionowej ścianie klifu na sam szczyt. Oczywistym problemem tej drogi, pomyślał Tanis ostrożnie wychylając się z jaskini, było to, że wyglądała ona na niemożliwą do pokonania.
    Ale nie całkiem niemożliwą…
- Umiesz się wspinać? – spytał Tanis.
   Scowarr bezmyślnie wychylił głowę z jaskini i spojrzał w górę. Tanis skoczył i złapał pełną garść ludzkiej koszuli przytrzymując go przed upadkiem do morza. Jednym ruchem wciągnął go do wnętrza. Scowarr nawet nie przestraszył się bliskiego upadku tylko okrągłymi oczami patrzył na Tanisa z powodu sugerowanej przez niego trasy ucieczki.
- Teraz wiem dlaczego nie śmiejesz się z moich żartów – powiedział – Jesteś szalony.
- To nie jest aż tak daleko jak wygląda. Może trzydzieści stóp – powiedział Tanis – Poza tym, po drodze widać trzy korzenie sterczące ze skały. Można ich użyć jak uchwytów.
- Ty idziesz pierwszy – upierał się zabawny człowiek.
   Tanis nawet nie przypuszczał, że mogłoby być inaczej więc ostrożnie umieścił stopę na skalistej półce otworu jaskini i zaczął wspinaczkę. Znalazł szczelinę dla prawej stopy, potem niewielką roślinę dla uchwytu lewą ręką a potem jeszcze krzak rosnący na klifie gdzie umieścił lewą stopę. Potem był szczelina dla prawej ręki i tak to szło aż znalazł się w połowie drogi do szczytu. Morze nadal się podnosiło a śmiertelnie groźne fale waliły o klif z mocą tak potężną, że Tanis zaczął obawiać się bezpieczeństwo człowieka czekającego poniżej.
- Woda sięga mi do pasa! – zawołał Scowarr a jego głos ledwie dotarł do Tanisa przez wiejący wiatr – Idę! Tylko nie spadaj bo Imnie zwalisz na dół!
- Przynajmniej wygłosił to bez żadnych żartów – mruknął Tanis.
-… a to z pewnością zamoczyłoby moje rzeczy! – zakończył tryumfalnie mały człowiek.
   Tanis stłumił jęk. Pół-elf kontynuował wspinaczkę tnąc sobie ręce do krwi na ostrych kamieniach. Krew mieszała się z potem i wszystko, czego dotknął stawało się gładkie i śliskie. Pomimo wszystko piął się uparcie coraz bliżej szczytu, ręka za ręką, stopa nad stopą sunął w stronę bezpieczeństwa. Lewą stopę postawił na korzeniu drzewa. Prawą na występie skalnym. Przytrzymał się skamieniałego kawałka drewna i sięgnął prawą dłonią do szarego krzaka obsypanego żółtymi kwiatkami. Krzak nie wytrzymał.
   Roślina wyrwała się ze ściany morskiego klifu w lawinie kamieni, ziemi i zbutwiałych korzeni. Kurz poleciał w twarz Tanisa. Stracił równowagę a obie stopy ześlizgnęły się z podpór…

janjuz - 2019-03-30 20:05:52

Rozdział 7

Wielokolorowa Nadzieja

- Nie! – wrzasnął Scowarr z dołu gdy niewielka lawina go dosięgła obsypując kamieniami i ziemią.
   Na całe szczęście nie zleciał na niego krzak. Nie zleciał też Tanis, który rozpaczliwie trzymał się skamieniałego drewna i usiłował odzyskać oparcie dla stóp.
- Trzymaj się!
   Serce Tanisa aż podskoczyło z nadziei; nowy głos dobiegał ze szczytu klifu!
- Nie mam liny – wołał niski, kobiecy głos – Lecz mam cos innego. Proszę! Trzymaj się!
   Ramię Tanisa chciało mu się wyrwać ze stawu. Gdyby tylko zdołał znaleźć jakieś oparcie dla stopy. Im mocniej jednak starał się znaleźć takie miejsce tym większy był wysiłek i ból ramienia.
- Opuszczam! – zawołała kobieta – Opada po twojej prawej ręce. Widzisz?
   Zobaczył – to był cienki, różowy szal powiewający na wietrze. Chwycił go wolną ręką. Szal, podobnie jak kolejne przywiązane szale; czerwony, niebieski purpurowy i żółty, napiął się. Niemal bez tchu Tanis rzucił pytanie.
- Do czego przywiązałaś swój koniec?
- Do wózka – nadbiegła odpowiedź – Ułożyłam kamienie pod kołami, lecz i tak ześlizguje się na krawędź klifu. Wózek jest za lekki a ja go nie utrzymam. Pośpiesz się!
   Tanis podciągał się po wielokolorowej linie szala jakby wspinał się po lianie w lesie.
- Szybciej! – błagała kobieta – Wózek ślizga się coraz szybciej!
  Tanis zmagał się z własnym ciężarem, ręka za ręką do góry. Ramiona bolały, w ustach mu zaschło a luźne kamyki dalej spadały z klifu prosto w twarz. Dochodził do szczytu. Jeszcze parę podciągnięć po prowizorycznej linie. Pół-elf spojrzał w górę w nadziei na widok wyciągniętej ręki a miast tego usłyszał krzyk i zobaczył jak wózek przetacza się przez krawędź klifu. Nie da jednak rady!
   Wózek przeleciał przez krawędź waląc w Tanisa, który był ledwie kilka stóp poniżej. Ogłuszony uderzeniem Tanis wiedział tylko, że stało się coś strasznego. Bezradnie wymachiwał podczas gdy wzburzone morze gnało mu na spotkanie – dopóki wiatr, jakiego Tanis jeszcze nigdy nie doświadczył dmuchnął od dołu z siłą tak potężną, że zatrzymała jego spadek i posłała go do góry. W tej samej chwili wózek trzasnął o powierzchnię klifu i rozpadł się na kawałki. Dokoła Tanisa latały drzazgi, które z kolei jako lżejsze od niego, szybciej wracały pod niebo.
   Tanisowi zaparło dech. Starał się obrócić na plecy podczas gdy leciał coraz to wyżej na niewidzialnym dywanie powietrza. Jedyne co mógł, to obracać się wokół własnej osi a wiatr łapiący go za ramiona dodawał prędkości wirowania. Przy jednym z takich obrotów dostrzegł Scowarra, który przyłączył się do niego w podniebnym locie.
   Nim Tanis doleciał do krawędzi klifu Małe Barki był już w zasięgu ręki. Twarz wykrzywił mu wyraz absolutnej zgrozy. Scowarr wyciągnął ręce i chwycił goleń Tanisa tam mocno, że pół-elf zaczął się obawiać iż człowiek może ją złamać.
   Przelecieli nad szczytem klifu gdzie spokojniejszy wiatr niejako zassał ich z przepaści. Uderzyli o ziemię, czołgali się gniotąc łąkowe kwiaty aż w końcu zatrzymali się na nierównym gruncie. Zdezorientowany Tanis leżał nieruchomo i tylko ciężko oddychał. Później przypomniał sobie kobietę. Z wysiłkiem podniósł się na kolana i raczej wyczuł niż zobaczył czyjąś obecność za plecami. Odwrócił się.
   Kobieta. Korpulentna krasnoludka z oczami jak kawałki zielonego malachitu właśnie zbliżała się do niego biegiem. Szedł za nią nieco wolniej młody mężczyzna wyglądający jakby znajomo. Zmysły Tanisa były jeszcze dokładnie poplątane, w każdym razie nawet wzroku skupić jeszcze nie mógł.
   Kobieta pierwsza wyciągnęła rękę i uścisnęła mu zakrwawioną dłoń.
- Usłyszałam krzyk i wtedy cię zobaczyłam – powiedziała pocieszającym, niemal matczynym głosem… tym samym głosem, który oznaczał ratunek ze szczytu klifu – Byłam pewna, że zginiesz gdy mój wózek przeleciał przez brzeg.
   Przesunęła mu rękę na czoło.
- Przepraszam, że nie potrafiłam go zatrzymać.
   Dłonie miała miękkie i ciepłe. Instynktownie bliżej się do niej przysunął i wciągnął w nozdrza jej zapach. Pachniała aromatem wiosennych kwiatów oraz świeżej bawełny. Czuł się uspokojony jej obecnością.
- Przykro mi z powodu twego wózka – powiedział na konie czując się zdecydowanie winnym – Straciłaś wszystko, prawda?
- To nic nie znaczy w porównaniu z życiem – popatrzyła na Scowarra, który zaczął dawać oznaki życie – Z dwoma życiami.
- Ja… my… jesteśmy bezgranicznie wdzięczni, za wszystko, co próbowałaś zrobić – z pokorą rzekł Tanis.
- A co ze mną? – zahuczał mężczyzna defilujący za kobietą – Nie dostanę żadnych podziękowań? Koniec końców, to właśnie moja magia was uratowała.
   Tanis zamrugał. Twarz była szczuplejsza, włosy gęste i czarne a szaty czyste i purpurowe. Czy był to Kishpa? Mężczyzna był tak młody, tak zdrowy, tak pełny wigoru. Błękitne oczy aż połyskiwaly w młodej twarzy. Wyglądało to na niemożliwe. Chociaż…
- Z Yeblidod będziesz rozmawiał ale ze mną nie? – pytał wesoło mężczyzna obracając się jednocześnie do kobiety i dając jej lekkiego szturchańca – Mertwig będzie zazdrosny.
   Po chwili, już o wiele poważniej, dodał.
- Nie przejmuj się stratą. Pogadam z Mertwigiem o zastąpieniu wszystkiego, co poleciało z klifu.
   Popatrzyła w górę na czarodzieja i pokornie przytaknęła. W międzyczasie, okiem wyobraźni, Tanis usiłował sobie wyobrazić go jako starego mężczyznę z poparzoną skórą, leżącego na derce i błagającego o pomoc. Byli tak podobni, lecz jednak były różnice. Wciąż jeszcze oszołomiony Tanis jednak wiedział, że musi być ostrożny. Pamiętał ostrzeżenie Kishpa.
   Wielu będzie takich, co postarają się cię powstrzymać. Mogę ostrzec o jednym z nich… o mnie.
   Gdy mag się odwrócił w jego stronę, Tanis próbował niezgrabnie stanąć na własnych nogach.
- Wybacz mi brak dobrych manier – powiedział Tanis – Pozwól sobie podziękować.
   Chwiał się, lecz pozostał wyprostowany. Wciąż jeszcze słyszał jak wicher wyje mu w uszach, choć teraz już tylko delikatna, popołudniowa bryza poruszał kwiatami i trawą na łące.
- Oby twa magia była zawsze twoim błogosławieństwem – dodał wykonując chwiejny ukłon.
   Kobieta pochwyciła go za ramię u tylko dlatego nie upadł. Czarodziej oddał ukłon.
- Twe słowa pięknie o tobie świadczą – powiedział, po czym zwężając oczy dodał – Lecz muszę stwierdzić, że nie jesteś z mojej wioski. Twój wygląd wyraźnie wskazuje zaś, że pochodzenie masz raczej taki między a pomiędzy. Ktoś mógłby się zastanawiać wobec kogo okażesz lojalność.
   Do takich insynuacji Tanis był przyzwyczajony. Odpowiedział spokojnie choć, uraza, jak zwykle zresztą, aż paliła w ukryciu. Uznał, że lepiej nie okazywać znajomości pochodzenie Kishpa.
- Moja lojalność zawsze jest po stronie tych, którzy zwą mnie przyjacielem – odaprł spokojnie i stanowczo – A twoja? Jak na moje oko, wyglądasz na człowieka więc też na potencjalnego wroga Ankatavaka. Jak jest twój lojalność?
   Krasnoludka pociągnęła Tanisa za rękaw.
- Nie wiesz z kim rozmawiasz – powiedziała będąc wyraźnie zaambarasowana słowami skierowanymi do czarodzieja – Tp jest Kishpa, wnuk Tokandi, który był najszacowniejszym starszym w Ankatavaka.
- I również zapamiętałym kochankiem ludzkich kobiet – młody Kispa wybuchnął homeryckim śmiechem – Mój ojciec był taki jak ty.  Był pół-elfem. Ożenił się z ludzką kobietą – jakaś rodzinna słabostka – i ja się urodziłem z ich związku. Pytałeś o moją lojalność. Odpowiadam: to jest mój dom. To jest mój lud, a ludzie co się zgromadzili by nas zaatakować to wrogowie. Wrogowie… dodał szorstko … jak ten tutaj… i wskazał na Scowarra.
   Małe Barki wyglądał jakby chciał się skurczyć ze strachu. Odjęło mu mowę, więcej; pozbawiło żartobliwości. Ratująca życie magia Kishpa wprawiła go w podziw.
- Scowarr nie jest waszym wrogiem – interweniował Tanis – Ludzie usiłowali go zabić a on im uciekł. A kiedy o mało nie zabili i mnie to on ocalił mi życie. Lepiej by o mężczyźnie świadczyły jego czyny a nie przypadek urodzenia.
   Kishpa popatrzył na Tanisa uważniej.
- Ach, na dodatek filozof?
- Ledwie, ledwie.
  Czarodziej uśmiechnął się szeroko.
- I skromny. Lecz powiedz mi – ee, jak ci na imię?
- Tanthalas, lub Tanis jeśli wolisz.
- Powiedz, Tanisie, co cię tu sprowadza? – Kispa zniżył głos – Dlaczego się tu znalazłeś/ i dlaczego teraz?
   Intensywność tony mężczyzny zaskoczyła Tanisa. Zupełnie jakby młody Kishpa coś podejrzewał. Kłamstwo nie leżało w naturze pół-elfa; z drugiej strony obawiał się wyjawić młodemu magowi prawdziwego powodu swego przybycia. Coś powiedzieć jednak musiał więc wypalił.
- Umierający mężczyzna prosił, bym kogoś dla niego odnalazł. Przybyłem najszybciej jak mogłem i odejdę do domu jak sądzę, równie szybko. Przynajmniej taką mam nadzieję.
   Kishpa wyglądał na nieprzekonanego. Tanis zastanawiał się, czy nie palnął jakiegoś nietaktu.

janjuz - 2019-04-01 18:07:06

Rozdział 8

Na Barykadach

   W nadziei na odwrócenie myśli  Kishpa Tanis szybko zwrócił uwagę na trzęsącego się Scowarra.
- A gdzież twój dobry humor, przyjacielu? Czyżby śmiech nie rodził się ze strachu?
   Śmieszny człowieczek złowrogo spojrzał na Tanisa zanim odpowiedział.
- Tak już przywykłem do życia w przerażeniu, że jak jestem bezpieczny to się boję.
   Yeblidod zachichotała. Scowar pojaśniał na sam widok reakcji kobiety.
- Ale powoli już czuję się lepiej – dodał.
- Dokąd wy tak we dwóch wędrujecie? – spytała pulchna, przyjaźnie wyglądająca krasnoludka.
   Gestem wskazała otaczającą łąkę, kwiaty chwiejące się na wietrze, wznoszące się i walące brzeg morze i okrzyki elfów mieszkających w niewielkiej odległości.
- W tej chwili to tak jakby do nikąd – wymijająco odparł Tanis – ale co z tobą? Dokąd szłaś z tym wózkiem, którym chciałaś nas uratować?
   Kobieta wskazała ponad klifem w kierunku statku zakotwiczonego w wioskowej przystani na południu.
- Mertwig wiezie naszego syna i sporo naszych rzeczy na tą łódź. Ja miałam dostarczyć resztę. Widzisz, my żyjemy poza wioska i nie możemy ochronić własnego domu. A tak dokładnie, to pragniemy żeby nasz syn był bezpieczny, z dala od walk.
- Też powinnaś odejść – skarcił ją Kishpa – Jak już tu ludzie przyjdą, jak zdecydują się zaatakować, to tu nie będzie bezpiecznie. Dajesz zły przykład Brandelli.
   Na sam dźwięk imienia kobiety Tanis o mało nie poskoczył. Była tutaj. Tylko czy opuszczała to miejsce na pokładzie statku? Kishpa zauważył nagłe poruszenie pół-elfa a ten spostrzegł zdumione spojrzenie czarodzieja. Yeblidod daej jednak gadała i wciągnęła maga w dalszą dyskusję.
- Och, Brandella sama o sobie decyduje – mówiła – Dobrze o tym wiesz. Nic, co zrobię, ani czego nie zrobię, i tak na nią nie wpłynie.
- Wygląda na to, że również to co ja zrobię nie ma znaczenia – skarżył się czarodziej – Wiesz, że będzie jej ciężko gdy wioska upadnie. Ludzka kobieta żyjąca pośród elfów…
   Nie kończył już tej myśli.
- Na bogów! – krzyknął wyraźnie poirytowany – Chciałbym, żebyście obie wsiadły na łódź i to nasze szanse wyraźnie maleją.
   Kishpa prawidłowo zrozumiał uniesienie brwi Tanisa jako chęć pytania i dalej mówił już do niego i Scowarra.
- Od czasu zimowej gorączki jestem jedynym użytkownikiem magii w wiosce a jeszcze nie przeszedłem kompletnego treningu. Co gorsze, nasi zwiadowcy donoszą, że ludzka armia przewyższa liczebnie naszych wojowników przynajmniej sześć razy. Czy nie byłoby lepiej, żeby kobiety, dzieci i najstarsi byli bezpieczni na morzu gdy zacznie się poważne oblężenie? – rzekł błagalnym tonem.
   Yeblidod był innego zdania.
- Ci, którzy chcą odejść, powinni odejść. Lecz Canpho powiedział, że mogę pomóc w uzdrawianiu. Wiesz dobrze, że uzdrowiciel będzie potrzebował wszelkiej, dostępnej pomocy.
   Ciągnęła dalej a tym razem jej miękki alt stał się bardziej wojowniczy.
- A jeśli chodzi o Brandellę to jest mistrzynią w strzelaniu z długiego łuku, jest lepsza od wielu, może nawet od większości. Da wiosce daleko lepsze możliwości walki, niż gdyby ją zostawić na statku gdzieś w morzu. Poz tym – zakończyła pogodnie – i ona i ja chcemy podjąć to ryzyko.
   Kishpa spuścił wzrok, lecz Tanisowi wyraźnie ulżyło. Barndella postanowiła zostać. Tylko gdzie jest jego ojciec? Nie odejdzie, póki go nie odnajdzie. Ojciec najpewniej znajdował się w zbierającej się armii ludzi. Przed rozpoczęciem bitwy pewnie nie będzie nawet szansy, by pół-elf mógł go choćby dostrzec – i to nawet nie będzie łatwe. Tansi poczuł przypływ melancholii.
- Wyglądasz na nieszczęśliwego -  powiedziała krasnoludka zaciskając wąskie, nieduże usta – Kilka chwil ledwie minęło jak zostałeś uratowany od pewnej śmierci. Nawet swego przyjaciela karciłeś za zbyt poważną twarz. A teraz, zupełnie bez powodu, i twoja twarz wyraża tylko smutek.
   Tanis zdobył się na uśmiech, lecz Yeblidod tym nie przekonał.
- Kishpa! – zawołała, jednocześnie marszcząc twarz żartobliwie – Może któreś ze znanych ci zaklęć go rozweseli. Może wypróbował byś to, od którego jego palce u stóp staną się lepkie?
   Kishpa wybuchnął śmiechem.
- Podobało ci się?
- O, tak! – zawołała popatrując na pół-elfa – Kiedy zakląłeś Mertwiga to odkurzył całą podłogę używając tylko bosych stóp.
   Kishpa odezwał się jowialnym tonem.
- Widzisz? A zawsze mówiłaś, że moje zaklęcia są kompletnie bezużyteczne.
   Tanis nie miał pojęcia co ma o tym myśleć.
- Zaklęcie powodujące, że palce u stóp robią się lepkie? – spytał – Jakiż z tego pożytek?
- Żaden – z szerokim uśmiechem odparł Kishpa – Ja po prostu kolekcjonuję zaklęcia głupie, nie rozumne, i – jak często mawia Yeblidod – bezużyteczne. Mam na przykład takie – aż się na wspomnienie uśmiechnął – co zabiera biel ze śniegu. A inne z kolei dodaje Czerne wąsy każdemu w zasięgu jednej mili, czy to mężczyźnie, kobiecie, dziecku a nawet zwierzętom.
   Szerokim gestem machnął po całym horyzoncie od lewa do prawa i zakończył wszystko głębokim ukłonem.
   Tanis, chcąc nie chcąc, zachichotał. Scowarr zareagował odmiennie, chyba uznał że nie ma chęci poprawiać czyjegoś humory za wyjątkiem własnego. Miast tego żartowniś przyglądał się statkowi tańczącemu na falach w porcie.
- Czy kiedykolwiek użyłeś tego zaklęcia z wąsami? – spytał Tanis.
- Co? I zostać wypędzonym z Ankatavaka?
   Kishpa odrzucił w tył głowę i zagrzmiał śmiechem na samą myśl, że cała wioska elfów miałaby nosić wąsy. Zarost na twarzy to wielka rzadkość u elfów. Yeblidod i Tanis dołączyli do śmiechu podczas gdy Małe Barki czekał na dobry moment, by rzucić własnym żartem. Zaczął, gdy na koniec wszyscy przestali śmiać.
- Był kiedyś farmer, który miał jedną córkę…
- Cisza! Huknął Kishpa przerywając Scowarrowi w połowie zdania – Słuchajcie!
   Poprzez dźwięk huczących fal oceanu przebijał się rumor bębnów. Cała czwórka spoważniała.
- Armia ludzi nadchodzi – powiedział Tanis.
- Nie powinienem był spędzać tu tyle czasu – cisnął ze złością Kishpa, którego nastrój gwałtownie pomroczniał – Potrzebują mnie na umocnieniach a ja tracę czas ratując dwójkę, która nie dba o moją wioskę.
- To akurat nieprawda – buńczucznie stwierdził Tanis.
   Musiał iść do wioski, jeśli miał odnaleźć ojca i Brandellę. Jeżeli oznacza to, że musi stanąć po jednej stronie walczących, to widać tak musi być.
- Walczyłem z ludźmi dawniej, będę walczył znowu – powiedział – Mówiłem ci, że moje lojalność jest po stronie tych, co nazywają mnie przyjacielem. Uratowaliście moje życie. Będę walczył po waszej stronie by chronić wasze i tych, o których się troszczycie. Mój przyjaciel też. Prawda, Scowarr?
- Ja? – chudy mężczyzna był wyraźnie zszokowany, aż mu głoś skrzeczał – Prawda?
   Tanis ostro skinął głową. Scowarr starał się odzyskać panowanie nad sobą. Popatrzył nerwowo na czarodzieja, który uratował ich obu przed śmiertelnym spadkiem do morza – i którego magia, co bardzo prawdopodobne, z równą łatwością mogła ten proces odwrócić.
- Tak, oczywiście, żadnych wątpliwości – wyjąkał – Tylko dajcie mi jakiś miecz. Kij. Cokolwiek.
- Ogromnie przekonujące – głosem aż ociekającym sarkazmem powiedział Koshpa.
   Odwrócił się lekko od pół-elfa i zabawnego człowieka mówiąc do wyraźnie zakłopotanej Yeblidod.
- Oczywiście, nasi elficcy współtowarzysze będą zachwyceni mając walczącego po swej stronie człowieka o którym nic nie wiedzą.
   Tanis zdecydowanym krokiem zagrodził mu drogę. Mag spojrzał ostro.
- Sprawę łatwo można rozwiązać – powiedział pół-elf – Zabandażujemy mu głowę jakby był ciężko ranny.
- na bandaże możesz pociąć mój ostatni szal – zgłosiła Yeblidod uspokajającym tonem, najwidoczniej chcąc szybko zakończyć dyskusję.
- Ubranie Scowarra jest już tak obszarpane, że może być zarówno ludzkie jak elfickie – ciągnął Tanis nie zważając na zranione spojrzenie Scowarra – Poza tym cała jego sylwetka pozwala, gdy już mu się łeb obwiąże, wziąć go bez wątpliwości za elfa – przynajmniej tak długo, jak powstrzyma się od gadania żartów – dodał popatrując znacząco na Małe Barki.
   Mag popatrzył na Yeblidod, daleko na morze, a potem na wioskę z której nadbiegał szum oznaczający, że mieszkańcy szykują się do obrony. Wzruszył ramionami.
- Potrzebny będzie każdy, kto zechce walczyć. Zabandażujcie go po drodze – rzucił Kishpa – Chodźmy. Będą nas potrzebować na barykadach.
   Prawda, zawarta w tych słowach, była niezaprzeczalna. Niewiele czasu minęło od tej wypowiedzi a  już po chwili Tanis, Kishpa i Scowarr znajdowali się na wałach wioski Ankatavaka. Krasnoludki nigdzie nie było widać. Ani Kishpa, ani Scowarr, ani żaden z elfich obrońców, którzy ich teraz otaczali nie wyglądał na zaskoczonego czy skonsternowanego nagłym pojawieniem się przybyszów. Początkowo Tanis pomyślał, że Kishpa rzucił zaklęcie zaganiające ich do tego miejsca. Nie słyszał jednak żadnego ze słów magii, nie słyszał też zaklęcia. Kręcąc głową ze zdumienia, jednak Tanis zdał sobie sprawę, że stary mag, walczący teraz o życie na piaszczystej plaży trzy dni od Solace, pewnie zapomniał już o dzikiej gonitwie z klifu do wioski przed stu laty. A jeśli tak, to przynajmniej dla niego, tak gonitwa nigdy nie miała miejsca. Pamięć, dziwna rzecz.
   Nie było jednak teraz czasu na rozwiązywanie takich zagadek. Bębny zgromadzonej armii ludzi waliły wciąż natarczywie. Z niewielkiego podwyższenia na wywróconym wózku blokującym główną ulicę wioski, widział Tanis nadchodzących ludzi. Tysiące ich wyłaniało się z lasu na otwartą łąkę prowadzącą wprost do wioski. Z powodu poszarpanych, nie jednolitych i ledwie pozbieranych mundurów oraz całkiem nie zdyscyplinowanego natarcia przypominali raczej wielką zbieraninę niż dobrze3 wyćwiczoną armię. Na całe nieszczęście elfi obrońcy obsadzający barykady nie byli wcale lepiej wyćwiczeni od ludzkich wrogów.
   Tanis pobieżnie przyjrzał się obronie wioski. Był przerażony. Żadnych brygad z wodą na wypadek ognia. Żadnych posiłków w rezerwie na wypadek przerwania linii obrony na barykadzie. Nikogo nie wyznaczono do zbierania strzał przelatujących z wrażej strony.
   Podobnie jak Tanis, również i Kishpa przyglądał się barykadom. Odmiennie jednak od Pół-elfa on szukał tylko jednej twarzy.
- Gdzie jest Mertwig? – dopytywał – Ktoś go widział? Wszystko z nim w porządku?
- Stary krasnolud mówił, żeby nie zaczynać walki bez niego – od bramy, z lekko nerwowym chichotem, zawołał elf.
- Stary?! – wrzasnął krasnolud o poszarpanej gębie, który maszerował główną ulicą do najważniejszej barykady – Kto to gada, żem stary?
   Doszedł do podnóża barykady, zatrzymał się i popatrzył na obcych. Spojrzał pytająco na Kishpa, który rzucił spojrzeniem na Tanisa i SAcowarra po czym skinął głową jakby chciał powiedzieć:
- Znam ich; bez obaw.
   Mertwig wzruszył ramionami.
- Wchodzę – powiedział.
   Podczas gdy krasnolud drapał się na szczyt barykady Kishpa obrócił się i patrzył na nadchodzącą armię ludzi. Stał na szczycie obronnego wału jak odziana na czerwono latarnia niezniszczalnej nadziei. Zgromadzone za nim elfy patrzyły nań jak na ucieleśnienie ocalenia; szybko nadchodzący ludzie widzieli w nim najważniejszy cel. Niezależnie od faktu, że Kishpa był elfem tylko w jednej czwartej swej krwi to było absolutnie jasne po czyjej stronie jest jego sympatia, lojalność a nawet miłość.
- Mam nadzieję, że twoja magia jest silna – zawołał Tanis do Kishpa – Ta wioska nie jest przygotowana do długiego oporu.
   Czarodziej chyba go nawet nie słyszał. Kishpa mamrotał mroczne słowa. Zaczynała się magia. Tanis czekał aż wydarzy się coś dramatycznego. Jedyną zmianą było ciągłe zbliżanie się atakujących hord. Ludzie, wiedzeni potrzebą nowych ziem i wykarmieni na nieufności i nienawiści do wszystkiego i wszystkich co różne od nich, gnali naprzód. Za chwilę będą w zasięgu długich łuków.
   Kishpa dalej ciągnął zaśpiew, oczy miał zamknięte a ramiona w ciągłym ruchu. Skóra nabierała blasku, jakby jakiejś srebrzystej aury, choć może był to tylko efekt popołudniowego słońca. Szybko poruszająca się, ciemna chmura zawisła nisko na niebie.
   Przednie szeregi ludzkiej armii wstrzymały bieg, przyklękły przy długich łukach, napięły, nałożyły strzały i posłały je na barykadę… w Kishpa.
   Tanis wyskoczył zza zasłony i chwycił maga za kolana zbijając go z nóg a wtedy chmura strzał przeleciała nad nimi. Obydwaj stoczyli ciężko po boku wózka i grzmotnęli o ziemię wewnątrz barykady wzbudzając tuman kurzu. Ponad tuzin elfów prowadzonych przez krasnoluda Mertwiga pospieszyło na pomoc Kishpa. Odgonił ich natychmiast odsyłając na miejsca.
- Pewnie uważasz, że to wyrównuje dług wobec mnie – powiedział Mag do Tanisa.
   Tanis aż zacisnął usta wobec tak znieważającej uwagi maga.
- W czas wojny i walki nie ma miejsca na myslenie odługu za uratowanie życie – odparł z godnością – Jest obowiązkiem wojownika ratować życie towarzyszy walki; nie wolno zaliczać tego do rozrachunku.
- Masz charakter – odparł udobruchany mag.
   Tanis uznał, że czas na szczerość, na najlepszą z taktyk.
- Nieiwle mi to pomoże jeżeli twoja magia nie zadziała – powiedział gapiąc się na Kishpa – Obawiam się, ze rzucone właśnie zaklęcie  miało niewielkie skutki, poza oczywiście ściągnięciem na ciebie paru setek strzał.
   Kishpa z trudem zdusił chichot.
- Czyżbym brzmiał jak Scowarr? – spytał Tanis.
- Nie – odparł czarodziej – Lecz niechcący stałeś się zabawny. Spojrzyj nad barykadą i jeszcze raz oceń moją magię.
   Tanis wdrapał po deskach przewróconego wózka i spojrzał na marsz przez błoto i maź. Niebo nad otwartym polem stało się czarne od ciężkich, deszczowych chmur, z których lał się istny oślepiający swą intensywnością potop. Po kilku minutach pole zmieniło się w bagnisko. Elfy wzniosły radosny okrzyk. Wielu opuściło pozycje na północnym i południowym skraju wioski by zebrać się przy wschodniej barykadzie i cieszyć spektaklem tworzonym przez magią Kishpa oraz jego specjalny rodzaj ulewy: strzały, które spadały z nieba jak śmiertelny prysznic na bezbronnych ludzi.
   Ludzka armia była dziesiątkowana a szarża ze wschodniej strony zatrzymana w miejscu. Kiedy jednak większość sił ludzkiej armii utknęła w błocie i krwi, druga siła zaatakowała niemal niezauważona z południa. Okrzyki wzywania pomocy nękanych elfich obrońców, którzy pozostali na stanowiskach tonęły w głośnej wrzawie zwycięstwa na wschodzie.
   Setki elfów bezmyślnie gapiły się jak wróg coraz bardziej grzęźnie na wschodzie a inni jeszcze pognali walczyć wręcz tymi, co zdołali osiągnąć wschodnie blanki i wdzierali się do wioski. Tanis wiedział, że najgorsze niebezpieczeństwo grozi z innej strony.
- Za mną! – krzyczał do każdego elfa w zasięgu głosu – Musimy odbić południową barykadę. Kto ją ma, ma w rękach wasz los.
   Niewielkie grupki elfów walczyły z przeważającą liczbą ludzi. Tanis zobaczył Scowarra, któremu bandaże latały wokół głowy, jak gna do ataku razem z nim.
- Wiem, o czym myślisz – wysapał w biegu – Myślisz sobie; dlaczego on teraz nie sypie żartami? Powiem ci dlaczego: kiedy jesteś w głębokiej wodzie – powiedział – Najlepszą rzeczą jaką możesz zrobić to zamknąć usta.

janjuz - 2019-04-04 18:07:50

Rozdział 9

Poświęcenie

   Żołnierze ludzi przelewali się falą przez południową barykadę jak woda po wodospadzie. Była tam jednak zapora na szczycie, która szukała sposobu powstrzymania przypływu, zapora nie z ziemi czy drewna, lecz falangi elfich wieśniaków prowadzonych przez Tanisa.
   Biegnąc do boju czuł jednak Tanis pewną obawę, coś zupełnie nowego. Znał walkę z kilkoma przeciwnikami jednocześnie i ufał we własne umiejętności; robił to już nie raz. Nigdy jednak nie atakował tylu wrogów nie mając wokół siebie dobrych i godnych zaufania druhów. Ale i tak gnał naprzód.
   Przywykł mieć po prawej Flinta Fireforge’a wywijającego przeraźliwym bojowym toporem, po lewej Sturma Brghtblede’a walczącego śmiertelnie groźnym mieczem, dalej był zawsze Caramon Majere ciskający ciałami wrogów na wszystkie  strony i oznajmiający swą obecność na polu bitwy głośno i dosadnie. Szermiercze umiejętności Kit, hoopak Tasa i magia Raistlina mogły zawsze wesprzeć sprawę nawet przeciwko złym losom. Nie bał się niczego idąc wraz z nimi do walki. Był pełen obaw walcząc bez nich. Ale i tak gnał naprzód.
   Nie miał pojęcia, czy elfim wieśniakom, którzy biegną na blanki wraz z nim może zaufać, czy będą walczyć jak żołnierze. W rzeczy samej nie miał pojęcia nawet ilu z nich rzeczywiście dosłyszało jego wołanie do ataku na barykadę. Mogło ich być tak niewielu, trzech czy czterech, a mogło być i więcej, dwudziestu czy trzydziestu. Nie miał odwagi obejrzeć się i policzyć. Ale i tak gnał do przodu.
   Tanis wiedział tylko, że Scowarr był tuż obok gdy zaczynali szarżą i nadal był blisko gdy dobiegali do barykady. Małe Barki nie był Flintem, lecz musiał wystarczyć.
   Na balkonie budynku stała kobieta. Tuż poniżej widziała ludzi walczących z elfami na ulicach. Widziała, jak na wschodzie ludzie cierpią pod nieustępliwą ulewą padającą tylko na nich. To widok z południa jednak napełniał ją przerażenie. Barykady zostały przekroczone. Niewielka grupa ludzkiej armii przedarła się do miasta a wszystkie ostrzeżenia Kishpa o konieczności opuszczenia miasta stały się teraz oczywiste. Odrzucała je jednak, zarówno teraz jak i wcześniej. Nie ucieknie z domu, na pewno nie wtedy gdy jeszcze ma siły do walki. Kobieta wyglądał na kruchą istotę, lecz taka nie była; w piersi biło mężne serce. Wykwintna twarz zaprzeczała niejako duchowi walki. Była ucieleśnieniem wiecznej, tajemniczej kobiecości.
  Ciemno brązowe, prawie oczy czarne z niemożliwie gęstymi rzęsami, oczy brylantowe, równie hipnotyzujące jak magia Kispa kontrastowały ostro z delikatną, jasną skórą. ; dumny, prosty nos; delikatne, czułe usta i grube zwoje kręconych włosów sięgające prawie do pasa.
   Każda z tych cech z osobna zaskakiwała swą perfekcją. Razem odbierały dech widzom.
To była Brandella.
   Miała w dłoniach długi łuk a obok stał kołczan pełen strzał. Brandella wycelowała w człowieka wspinającego się na barykadę i wypuściła strzałę. Nie postrzegała celu jako człowieka i współplemieńca, lecz raczej jako wroga. Miała opory przed zabijaniem, to oczywiste, lecz nie przed obroną swego domu, przyjaciół i własnego życia u boku Kishpa. Jej strzała dosięgła celu i głęboko utkwiła w lewym boku żołnierza. Upadł na plecy gdy ugięły się pod nim nogi, potem przechylił się na drugą stronę barykady i zniknął z oczu.
   Wtedy właśnie ujrzała Brandella szarżę elfów skierowaną na odebranie barykady. Szacowała, że prawie setka ludzi przekroczyła obronny wał podczas gdy tylko tuzin lub trochę więcej elfów stara się go odzyskać.
   Zaczęła wypuszczać strzały z kontrolowaną furią, celowała do wroga na barykadzie, desperacko starła się kupić trochę czasu dla garstki elfów. Niezależnie od gradu posyłanych strzał spodziewała się, że atakujące elfy zostaną szybko wybite przez znacznie większe siły ludzi. Choć jednak kilku z nich padło to reszta dalej walczyła spychając ludzi krok po kroku na szczyt obwałowania. Brandell przyjrzał się lepiej i ujrzała wśród atakujących kogoś, kogo nie widziała jeszcze nigdy. Był wyższy od pozostałych elfów i walczył z zaciekłością jakiej jeszcze nigdy nie widziała. Walczył na czele całej grupy wyginając muskularne ciało okryte wyprawioną skórą. Prowadził naprzód elfich żołnierzy walcząc jak wielki wojownik o jakim marzyła jako mała dziewczynka, jak mąż co przyjdzie z krain mitycznych i zabierze ją w wieczną podróż. Serce przepełniała jej nadzieja, że on nie zginie.
   Tanis nie miał najmniejszego pojęcia ilu ludzi dziś zabił. Skąpał się we krwi i własnym pocie. Miecz ciął przez ciała wrogów, wycinał krwawą ścieżkę dla swego małego, i wciąż zmniejszającego się, oddziału. Tanis nie wiedział też, że jego niewielka grupka posiadała w swym składzie tajną broń. Był to Scowarr. Mając całą głowę owiniętą bandażami, poza oczywiście otworami na usta, nos, oczy i uszy, przedstawiał przerażający widok. Stwarzał wrażenie stwora powstałego z martwych, podobną do ducha zjawę jaka może zabijać, lecz jej zabić niepodobna. Niesamowite wrzaski i okrzyki lekko tylko stłumione przez dziwaczną maskę bandaży brzmiały nieziemsko i straszliwie. Ludzie nie mieli pojęcia, nie mogli wiedzieć, że te wrzaski były histerycznymi bredniami przerażonego człowieka, który nie miał pojęcia co wykrzykuje w napadzie paniki. Nie wiedzieli tego też jego towarzysze, który idąc za jego przykładem, poruszali się naprzód szybciej i zajadlej. Gdziekolwiek Scowarr ruszył, natychmiast ludzie się cofali, odskakiwali do tyłu przed jego dziko wywijającym mieczem.
   Tanis z pozostałymi przy życiu elfami wykorzystali nadarzającą się okazję wynikającą z efektu wywartego przez Scowarra i zaatakowali i tak już cofających się spiesznie ludzi. Desperacka taktyka odniosła sukces a linia atakujących ludzi zaczęła się łamać a potem całkiem pękła. Tanis skoczył do przodu, sparował cios topora, a po chwili kopnął wroga w brzuch i zwalił go ze szczytu barykady. Inny człowiek tymczasem zanurkował nisko chcąc opleść ramionami kolana Tanisa i zwalić go na ziemię. Czego nie wziął pod rozwagę to strzały, która nadleciała dosłownie z nikąd i utkwiła mu w karku. Ramiona zmiękły a bezwładne ciało zwaliło się u stóp Tanisa.
   Pół-elf odzyskał równowagę i zastanawiał się kto też mógł wypuścić strzałę, która właśnie uratowała mu życie.
   Brandella uśmiechnęła się ponuro i sięgnęła po kolejną strzałę z szybko malejącego zapasu. Walka o barykadę wcale się jeszcze nie skończyła. Tanis i reszta obrońców dotarli wprawdzie na szczyt obwałowania, lecz teraz musieli go utrzymać aż dotrą do nich posiłki. Zapadający zmrok znacznie utrudnił ich sytuację. Tylko ośmiu elfów z tych co ruszyli na jego wezwanie wciąż trzymało się na nogach a i to kilku było dość poważnie rannych. Długo się nie utrzymają. Brandella nałożyła kolejną strzałę na cięciwę łuku i posłała kolejnego posłańca śmierci. W tym momencie jakiś rozszalały głos wezwał ją spod balkonu.
- Brandella! Wciąż tu jesteś! – boleściwie wołał Kishpa – Miałem nadzieję, że jesteś już na statku w porcie!
   Brandella ujrzała maga stojącego na ulicy.
- Mną się nie przejmuj – odkrzyknęła – Musisz użyć magii by ocalić naszych na południowej barykadzie.
   Kishpa potrząsnął głową.
- Nie mogę – jęknął – Wyczerpałem wszystkie siły na zaklęcie burzy; aż do rana nie odzyskam sil na rzucanie zaklęć. Mertwig mówi…
   Brandella umieściła kolejną strzałę. Wycelowała w odległą barykadę a jednocześnie ostro odezwała się do kochanka.
- Nieważne, co Mertwig gada. Widziałeś czego dokonali nasi ludzie, widziałeś ich walkę? – naciskała.
- Widziałem – przyznał – Oni są bardzo dzielni, lecz ty już dawno powinnaś być na statku!
   Wypuściła strzałę i z satysfakcją spostrzegła jak kolejny żołnierz ludzi wali się z barykady. Głos miala wyraźnie zniecierpliwiony.
- Proszę cię, Kishpa, dość już gadki o moim odejściu. Powiedz raczej, że pomożesz tym biedakom na barykadzie!
   Brandella nie od razu zauważyła znaczącą przerwę po jej słowach.
- Spróbuję – powiedział poważnie Kishpa – Zrobię to, bo o to prosisz.
   Poważny ton głosu przebił się przez koncentrację Brandelli, wystraszył ją bowiem zorientowała się jakie ryzyko dla niej podejmie.
- Czekaj! Nie poświęcaj siebie! Nie o to mi…
   Było za późno. Kishpa wszedł już w trans i zaczął mruczeć święte, dawno zapomniane słowa, tworzące zaklęcie. Czerwone szaty maga przypominały kroplę krwi na szarym bruku ulicy. Gdy skończył zaklęcie, padł bez zmysłów.

janjuz - 2019-04-09 12:41:04

Rozdział 10

Zaklęcie

   Inkrustowany srebrem miecz w dłoniach Tanisa mógłby właściwie być głazem zaopatrzonym w trzonek. Ramię miał już pół-elf tam wymęczone, że ledwo go podnosił. Zmierzch już zapadał a on walczył od ponad czterech godzin. Stał teraz wraz z innymi na szczycie barykady do której zbliżała się kolejna fala napastników. Na szczycie stało ośmiu okrwawionych elfów i czekało na przynajmniej pięćdziesięciu wypoczętych żołnierzy ludzi. Tanis z niepokojem obejrzał się przez ramię. Był zszokowany, lecz nie zaskoczony, widokiem pustych ulic za swymi plecami. Nikt nie nadchodził z pomocą. Mieszkańcy wioski uganiali się za tymi z wrogów, którzy już przekroczyli barykadę. Zajęci małymi starciami i bijatykami of drzwi do drzwi nie byli pomni losu jaki ich czeka, gdy Tanis i jego niewielka grupka padnie. Ze zmęczenia nie mógł nawet głowy podnieść. Stał wyprostowany wyłącznie siłą woli.
   Czyżby to doprawdy dopiero wczoraj, zastanawiał się pół-elf, został wraz z Clotnikiem pochwycony przez pożar, czy też może ten pożar dopiero się z sto lat wydarzy?
   Scowarr stał obok Tanisa. Bandaże na głowie nasiąkły krwią ludzi. Nie zabił nikogo, lecz sama jego obecność w szeregach powodowała wzmocnienie odwagi elfów. Dawno już przestał wrzeszczeć z przerażenia. Tanis sądził, ze stało się tak dlatego, że nie był już w stanie wydać dźwięku głośniejszego od chrapliwego szeptu a nawet i ten sprawiał mu pewnie ból. Człowiek – czy naprawdę Tanis uważał go kiedyś za cherlaka? – dawno pokonał granicę strachu. Rozgorączkowany umysł skapał się w walkach jaki stoczył i przeżył. Nie ma znaczenia, że gardło boli jakby zapchał je rozżarzonymi węglami. Nic żywego a ni martwego na całym Krynnie nie powstrzymało by go teraz od gadania…
- Myślę – nie, wiem! Że powinienem być Rycerzem Solamni – zacharczał z bólem.
   Tanis popatrzył na człowieka i szybko zdusił uśmiech porównując Małe Barki Scowarra z muskularnym Sturmem Brightblade.
- Pomyśl – chrypiał Scowarr – Walka z tymi wszystkimi żołnierzami, tyle czasu, a ja wciąż żyję! Nawet jednego skaleczenia! – złapał Tanisa za ramię i krzyknął – Widzieli, że nadchodzę i uciekli! Wyobraź sobie! Ach, przecież nie musisz. Widziałeś na własne oczy! Bali się mnie i mojego miecza, kurczyli się przy każdym moim kroku. Niech tu przyjdą! – zaskrzeczał.
   Wraz z żywiołowymi poruszeniami Scowarra kosmyki jasno brązowych włosów zaczęły mu się wydostawać szczelinami w bandażach, lecz się tym nie przejmował. Miast tego przyjął zuchwałą pozę.
- Niech przyjdą! – zawołał – Nie ujrzą co mogą dostać z rąk Małych Barków Scowarra! Nie boję się żadnego z nich! Nigdy więcej! Nigdy! Niech przyjdą!
   Tanis chciał szczerze wyściskać udręczonego człowieka, który wolał umierać z godnością giganta. Gdyby ktokolwiek, przyjaciel czy wróg, ośmielił się powiedzieć Małym Barkom prawdę, to Tanis w duchu już przysięgał, że takiego zabije. Urojenia Scowarra były najwyższym błogosławieństwem bogów. Tanis tylko miał nadzieję, że kiedy przyjdzie jego czas, to będzie mógł umrzeć równie pełen dumy.
   Przednia linia ludzkich żołnierzy z mieczami i toporami w garściach pięła się po barykadzie na spotkanie Tanisa i pozostałych. Wywrzaskiwali przekleństwa i wojenne okrzyki. Tanis stał spokojnie na stanowisku, lecz Scowarr nie miał ochoty go naśladować. Małe Barki klął ich na wyprzódki wrzeszczał pomimo bólu.
- Wypruję wam flaki! Myślicie, że macie tu przewagę, że was więcej! Znaczy to tyle, że więcej was zginie od mojego miecza! Chodźcie umierać!
   O ile Scowarr przerażał wcześniej wrogów nieartykułowanymi wrzaskami o tyle teraz ich tylko wyprowadzał z równowagi bezczelną śmiałością. Ludzie chyba nie mieli zamiaru atakować pokrytego krwią wojownika, który na domiar złego chyba nie był przy zdrowych zmysłach. Rozdzielili się na dwa strumienie i poszli po obu stronach Scowarra decydując się raczej na atakowanie innych niż dziwacznej postaci w zakrwawionym bandażu na głowie.
   Tanis miał w ręku tarczę podniesioną wcześniej z pobojowiska. Cisnął nią teraz w nacierającego żołnierza bowiem uznał, że jego ramię za bardzo już osłabło, by mógł dzierżyć miecz w jednej ręce. Chwycił więc rękojeść oburącz. Zdawał sobie sprawę, że to może być jego ostatnia walka.
   Po jego palcach, bez żadnego ostrzeżenia, przeleciał jakiś dziwny dreszcz i doszedł aż do barków. W zanikającym świetle zachodu słońca jego miecz zaczął świecić czerwienią i, ku jego ogromnemu zdumieniu, stał się nagle niezwykle lekki. Pomyślał, że podobni jak Scowarr, i on doznaje złudzenia. A jeśli tak, to miał zamiar się tym cieszyć.
   Ciął mieczem nadbiegającego żołnierza. Z łatwością jaką można raczej zauważyć w operowaniu nożem a nie mieczem posłał klingę szerokim łukiem odcinając ramię żołnierza jednym, czystym cięciem. Trochę stracił równowagę i kolejny z ludzi próbował dźgnąć go z boku. Pół-elf odzyskał panowanie nad sobą z szybkością błyskawicy a jego miecz tylko błysnął blokując cios wroga. Po chwili napastnik zwalał się z barykady, kolejna ofiara błyszczącego czerwienią miecza Tanisa.
   Gdzieś z prawej strony dobiegł go krzyk Scowarra.
- Boicie się mnie?! No to ja pójdę do was!
   Tylko nie to, pomyślał Tanis, Scowarr, nie rób tego! A Scowarr zrobił dokładnie to, czego obawiał się Tanis; runął w dół z barykady gnając samotnie nie spotkanie nadchodzących sił. Tanis nie pozwoliłby nigdy umrzeć Scowarrowi nie starając się mu pomóc. Dla obydwu było to czyste samobójstwo, lecz jeśli i Tanis miał tu umrzeć to umrze z taką klasą jak Scowarr.
- Dajcie więcej ofiar! – wrzasnął dziko naśladując choleryczne wybuchy Małych Barków.   
   Pognał za przyjacielem na dół barykady tnąc każdego, kto tylko mu się napatoczył po drodze.
- Śmierć każdemu, kto wejdzie mi w drogę! – wrzeszczał pół-elf – Kto tu chce ze mną walczyć!? Kto chce umierać?!
   Tanis pchnął sztychem człowieka, który właśnie zamierzał spuścić topór na głowę Scowarra, potem zaś ciął ostro żołnierza, który zamierzał nadziać go na lancę. Jeśli o Scowarra zresztą chodzi, to nie miał najmniejszego pojęcia, że znajduje się w jakimkolwiek niebezpieczeństwie. Wciąż dziko wywijał mieczem i wrzeszczał, zupełnie jak człowiek opanowany całkowicie poczuciem własnej nieśmiertelności.
   Tanis zdawał sobie sprawę, że śmierć już nadchodzi. Ramię dzierżące miecz jednak nie słabło a ostrze miecza cięło szeroko. Padł kolejny żołnierz, potem następny. Doświadczenie bitewne jednak mu mówiło, że jest zbyt wielu, że gromadzą się już zbyt blisko. Przecież nie zdoła pokonać ich wszystkich. Za sobą usłyszał dzikie okrzyki pozostałych przy życiu elfów z którymi z którymi ruszał odbić barykadę.
   I wtedy ludzie złamali szyki i uciekli!
- Co się u licha dzieje…? – parsknął Tanis widząc jak żołnierze zostawiają poległych i uciekają, biegną, skaczą byle dalej od barykady.
   Kolejny krzyk elfów rozerwał zmrok zachodu słońca. Okazało się, że dzikie okrzyki Scowarra dotarły do przyjaciół i zainspirowały ich mocno, podniosły poziom odwagi daleko poza brawurę. Widząc szarżę Tanisa i Scowarra biegnących na dół obwałowania porzucili wszelką ostrożność i dołączyli wyjąc jak szaleńcy. Gnali dziko, szaleńczo, omal radośnie wprost do bijatyki.
   Ludzie mieli już dość. Walka z ośmioma tak szalonymi kreaturami był już kompletnie nie do pomyślenia. Miast walczyć, uciekli.
- Wracać! Wy psy tchórzliwe! – pieklił się Scowarr.
   Najwyraźniej nie miał jeszcze zamiaru kończyć tego co było z całą pewnością najjaśniejszą godziną jego życia. Zaczął gonić wroga. Tanis zdążył złapać go za luźny koniec bandaża, który jednak zaczął się już całkiem rozwijać.
- To koniec! – ostro osadził Scowarra – Teraz możesz odpocząć.
   Śmieszny człowiek popatrzył na Tanisa przez szczeliny bandaży. Oczy jakby zaszły mu mgłą i… zemdlał.
   Na rogu każdej uliczki i alejki miasta wciąż paliły się pochodnie. Żołnierze ludzi wciąż szwendali się w Ankatavaka i należało ich wszystkich odszukać. Spraswa jeszcze nie została zakończona. Trzeba ustalić nowy plan obrony na wypadek gdyby ludzka armia zaatakowała o świcie – co było zresztą prawie pewne.
   Tanis wsunął do pochwy swój dziwacznie czerwono błyszczący miecz i szykował się do odejścia zostawiając Scowarra pod opieką towarzyszy broni. Elfy już niosły go przed front pobliskiego budynku i zaczynały odwijać bandaże w świetle pochodni. Koniecznie chcieli zobaczyć herosa, który dał im impuls do odniesienia zwycięstwa. Tanis obserwował z tyłu. Na koniec opadł ostatni już bandaż odkrywając szczupłego człowieka z kłakami krótkich, jasno brązowych włosów.
- Człowiek? – zdumiewał się elficki żołnierz.
- Co? Człowiek? – wołali zszokowani towarzysze patrząc na Scowarra.
- Człowiek! - zawołał kolejny elf!
- To nie elf! – zawołał ranny elf.
- Nie elf? – wciąż pytali inni.
   W grupie pół tuzina elfów zapadła cisza, pół tuzina migdałowych oczu uważnie przyglądało się twarzy Scowarra. Zdecydowanie nie elfie twarzy. Kawałek bandaża wciąż jeszcze zakrywał krągłe ucho gdy Scowarr uśmiechnął się krzywo patrząc kątem oka na towarzyszy broni sprzed paru minut zaledwie. Po chwili odchrząknął.
- A słyszeliście może kawałek o kapłanie, magu i kotlarzu? – zapytał z nadzieją w głosie.
   Tanis zamarł. Miał tylko nadzieję, że nie będzie musiał bronić człowieka przed elfami, których tenże człowiek przed chwilką pomógł ocalić. Cisza stawała się nieznośna. Uśmiech Scowarra powoli gasł a elfy nadal wymieniały osłupiałe spojrzenia. Jeden ze starych elfów zachichotał, wziął głęboki wdech i popatrzył w bok na przyjaciół.
- Człowiek! – mruknął ze zdumieniem.
   Kolejny elfa, okryty kurzem i potem, aż zgiął się w stłumionym śmiechu.
- A nich mnie slig! – oznajmił i poklepał Scowarra po ramieniu.
   Usta kolejnego elfa rozciągnęły się w uśmiechu i zaczęły rechotać. Kiedy już smiech przechodził z elfa na elfa Tanis się odprężył i wyślizgnął za drzwi. Wychodząc na ulicę posłyszał jeszcze gadanie o wzniesieniu pomnika upamiętniającego heroizm Scowarra… jeśli oczywiście Ankatavaka przetrwa.
   Światło ponad pięciuset pochodni kąpało wioskę w migotliwym odcieniu żółci a Tanis przeglądał ulicę szukając wskazówki mogącej zaprowadzić go do Brandelli lub też doprowadzić do ojca.
- Znasz kobietę o imieniu Brandella? – zapytał przebiegającego elfa, nie pierwszego zresztą.
- Tak – odpowiadał każdy z zapytanych.
- Gdzie mogę ją znaleźć? – pytał natychmiast.
   Każdy odpowiadał tak samo.
- Razem z Kishpa, oczywiście.
- A gdzie on jest?
   Tego nikt nie wiedział. Nikt nie widział maga od późnego popołudnia, najwidoczniej gdzieś się rozpłynął. Gromady elfów zostały rozesłane na poszukiwania. Bez jego magii mieszkańcy wsi nie mogą nawet marzyć o zatrzymaniu armii ludzi. Tanis próbował innej drogi odnalezienia kochanki Kishpa. Pamiętał, jak Clotnik opowiadał, że Brandella jest tkaczką.
- Gdzie Brandella pracuje na krośnie? – spytał korpulentnego elfiego kowala.
- Pracuje tam gdzie mieszka, ziomku – odparł kowal ostrząc kolejne z niezliczonej ilości mieczy i noży jakie mu dostarczono przez noc.
- Wisz, moja żonka kocha te szale co je Brandella robi; nosi cały czas. Kosztuje fortunę. Ale warte tego. Wisz, żonka szczęśliwa.
- A to jest ważne – zgodził się Tanis starając się zachować cierpliwość.
   Może zwykła pogaduszka uspokoiła kowala, zachowała złudzenie, że normalne życie do jakiego przywykł jest wciąż jeszcze możliwe.
- Ale możesz mi powiedzieć gdzie ona mieszka? – ciągnął Tanis.
- Spróbuj na piętrze w tamtą stronę – odparł kowal wskazując starym młotem kierunek w bocznej ulicy – Widzisz ten szyld?
   Tanis potwierdził.
-  To jej dom. Moja żonka…
   Tanis szybko podziękował kowalowi i pobiegł w stronę szyldu popatrując w ciemne okna. Pośpieszył przez otwarte drzwi i pognał po schodach przeskakując po trzy na raz. Głośno załomotał do drzwi na szczycie schodów zastanawiając się jak też może wyglądać Brandella i jak się zachowa. Ku jego przerażeniu nikt nie odpowiedział. Tanis spojrzał w dół schodów. Nie ujrzał nikogo przemykającego w cieniu wiec barkiem natarł na drzwi. Ustąpiły natychmiast i otworzyły się z trzaskiem. Tanis się skrzywił.
   Zapalił świeczkę jaką znalazł przy drzwiach i rozejrzał się po pokoju. Krosno stało w narożniku otoczone koszami przędzy w jaskrawych kolorach; czerwonej, żółtej i purpurowej. Przy tylnej ścianie było nie pościelone łóżko. Od pościeli bił aromatyczny i egzotyczny zapach. Stało tam też kilka koszyków z włóczką.
   Wtedy zobaczył to, co powinien ujrzeć na początku: wszystkie cztery ściany pokrywał fresk, nawet część powały była też nim pokryta. Nawet w tak słabym świetle jakie mogła dać pojedyncza świeca malunek był jaskrawy i bardzo żywy. Tanis nie potrafił się zdecydować, gdzie jest początek a gdzie jego koniec. Zresztą, im dłużej nań patrzył tym mniejsze to miało znaczenie. Obrazy opowiadały historię, jak nie potrzebuje początku, środka ani zakończenia.
   Były to sceny przedstawiające Kishpa; perfekcyjna postać, bezbłędna twarz, wewnętrzna aura błyszcząca w błękitnych oczach królewskiej czystości. To nie magia czarodzieja tak biła, lecz sztuka artysty malarza.
   Były tam i sceny bawiących się dzieci. Jedno z nich – dziewczynka czarnych, nieporządnych włosach – wyglądało jakby zawsze było zwrócone twarzą do oglądających. Przepięknie ubrani tancerze elfów podskakiwali w takt muzyki, jaką nieledwie można było usłyszeć. Tu też była dziewczyna, trochę starsza a jej włosy spływały czarnymi, grubymi zwojami na plecy, jej twarz była ukryta. Były tam sceny radosnych festiwali, oglądanych – to było zupełnie jasne – z tarasu na prawo od Tanisa. Wszystkie sceny, gdziekolwiek nie spojrzał, były pełne radości i zabawy. Oprócz jednej.
   Na powale, tuż nad łóżkiem, Tanis zauważył kobietę o czarnych lokach. Jej twarz była teraz ukryta ramieniem mężczyzny biegnącego w stronę bardzo odległego światełka. Mężczyzna wyraźnie chwycił ją w ramiona, niósł gdzieś naprzód a całe jej ciało jakby mówiło tylko jedno.
- Pójdę z tobą aż do samego źródła tego światła.
   Tanis przybliżył świecę do powały chcąc lepiej przyjrzeć się szczegółom twarzy kobiety. Malarz jednak dobrze wszystko ukrył. Odsuwając świecę dalej dostrzegł jednak coś innego. Świeca obluzowała się w uchwycie i spadła do koszyka z przędzą stojącego na podłodze obok łóżka. Szybko ją złapał i zdusił zapalający się ogień. Wtedy w koszyku dojrzał jakiś papier, teraz już lekko nadpalony. Przeczytał go poprawiwszy świecę w uchwycie.

Najdroższa memu Sercu,
   Zrób proszę o co cię błagam . Myślę tylko o twym bezpieczeństwie. Dom jest tylko miejscem, w którym się mieszka; nie jest wart by dlań ryzykować życiem. Wiem, co myślisz; o tom jest hipokrytą bowiem zostaję, by walczyć. Zostaję bo jest to moim obowiązkiem; moi przodkowie byliby zawstydzeni gdybym pozostawił ich dzieci gdy moja magia jest najpotrzebniejsza. Nie zostaję z dumy czy pragnień. Moim jedynym pragnieniem jest być z tobą. Mam cię w sercu, w umyśle, każdej chwili każdego dnia. Proszę, twoje życie jest zbyt krótkie jako człowieka by je tutaj ryzykować. Udaj się do Qualinest. Nasz lud cię zna i niezależnie od pochodzenia, tam będziesz bezpieczna. Ocal siebie bym mógł cię potem dalej kochać. Odnajdę cię, gdy tylko ta bitwa się skończy. Udaj się do rybaka o imieniu Reehsha. Przyrzekł mi, że przewiezie cię na statek stojący w porcie, który ma odpłynąć do Qualinesti. Możesz wierzyć, że zachowa miejsce dla ciebie na swej łodzi. Nie spóźnij się. Zrób to dla mnie i wiedz, że cię kocham tak jak zawsze.
   Zawsze Twój Kishpa.

- Reehsha – szepnął Tanis.
   Miał już pognać do drzwi i ruszyć w stronę przystani gdy przypomniał sobie co zobaczył na obrazie nad łóżkiem, co go tak poruszyło, że upuścił świecę. Pośpiesznie podniósł płomień w górę i krótko spojrzał na malunek… zobaczył mężczyznę niosącego dziewczynę o czarnych, kręconych włosach, niósł ją w stronę światła… to był on!
   Czy aby na pewno?
   Sylwetka mężczyzny na powale wyglądała na zbyt perfekcyjną, zbyt przystojną,  zbyt majestatyczną. Nie, zdecydował. To było tylko niewielkie podobieństwo samej twarzy. Absolutnie nic innego.

janjuz - 2019-04-11 19:38:26

Rozdział 11

Krzyk w Nocy

- Reehsha? Tak, każdy tu zna starego Reehsha – powiedział żylasty elf naprawiający łódkę na brzegu wody – Strasznie na uboczu ostatnio. Nawet nie pomagał przewozić kobiet i dzieci na statek – dodał wskazując na otwarte morze.
   Tanis co prawda o to nie pytał, lecz zdawał sobie już sprawę, że Brandella nie spełniła błagań Kishpa; nie odpłynęła do Qualinesti.
- Może nawet się okazać, że stary jest cwańszy od całej reszty – ciągnął elf – Pewnie nawet dobrze, ze nie zabrał łodzi tam dalej. Ja trochę żałuję, że popłynąłem.
   Tanis poczuł się lekko zbity z tropu.
- A co z kobietami i dziećmi? – spytał – Przecież trzeba je było zabrać z wioski, prawda?
- Pewnie – zgodził się pomarszczony jak stara mapa rybak – Tylko, że fale tam były zdradliwe i zgromadziło się za wiele łodzi. Połowa z nich waliła o drugą połowę. Ja w ten sposób zarobiłem dziurę w burcie. Straciliśmy cztery kobiety i sześcioro dzieci, utonęli. Bezpieczniej by im było w wiosce. Mniejsze ryzyko z tymi ludźmi niż z otwartym morzem. Taaa, reeshsa okazał się łebskim staruchem.
- Chcę się z nim spotkać – powiedział Tanis – gdzie go znajdę?
   Elf roześmiał się chrapliwie, ukazując na tle opalonej głęboko twarzy olśniewająco białe zęby.
- Może i chciałbyś go spotkać, lecz on raczej nie będzie się chciał spotkać z tobą. Nie przyjmuje zbyt wielu gości. Tak lubi, po prostu.
- Zawsze będzie mógł mnie przegonić. Po prostu wskaż mi drogę do niego.
   Elf splunął na piasek i wskazał drugi koniec piaszczystej plaży.
- Tam , na końcu, za ostatnimi nabrzeżami. Jest tam niewielka, skalista zatoczka. Może zobaczysz światło. Może i nie. Ale on tam jest.
   Na brzegu morza było chłodno, mroczno i spokojnie. Odejście od przepełnionej światłami wioski łagodziło oczy. Ciężkie fale grzmociły o piasek pozostawiając po sobie białą pianę zabarwioną na różowo czerwonym światłem Lunitari. Tanis wdychał wilgotne powietrze nocy  idąc po piasku, zapach morza ożywiał, pomagał odpędzić zmęczenie ramion i nóg. Powiew soli i zapach morskich glonów był miłą odmianą po smrodzie bitwy, choć elfowie generalnie przedkładali życie w otoczeniu lasów, gdzieś w głębi lądu a nie nad samym morzem.
   Mijał właśnie rachityczny drewniany pirs wystający prosto w trzaskające fale. Zatrzymał się nagle i, nie bardzo wiedząc dlaczego, obrócił i popatrzył na starą drewnianą budowle. Chyba posłyszał coś dziwnego, jakiś niezbyt tu pasujący dźwięk. W tej samej chwili tabun ptactwa wystrzelił z pirsu z wrzaskiem i ruszył prosto w morski wiatr. Ostry, elfi wzrok Tanisa nie odkrył niczego niezwykłego. Rozluźnił się. To musiały być ptaki, pomyślał.
   Ruszył dalej zastanawiając się, co takiego powie jeżeli znajdzie Brandellę i Kishpa w jednym miejscu, razem. Jak pół-elf może wyjaśnić im swą obecność? Być może powie:
- Cała wioska cię szuka, Kishpa. Pospiesz się. Starsi już szykują plany obrony wioski. Musisz tam zaraz pobiec!
   Po czy, gdy już mag się oddali, pomyślał Tanis, Brandella będzie sama a wtedy będzie jej mógł powiedzieć dlaczego po nią przyszedł. No wtedy ona stwierdzi, kwaśno uznał pół-elf, że jestem pozbawionym rozumu głupkiem. Jak jakiś dzieciak na plaży, zaczął kopać kamienie. Nagle przestał. Znowu ten dźwięk.
   Odwrócił się i popatrzył na pirs. Intensywnie wpatrywał się w ciemność poniżej drewnianej budowli. Wstrzymał oddech i słuchał. Usłyszał coś jakby stłumiony krzyk. A może było to łopotanie skrzydeł – tylko, że nie było widać żadnych ptaków. A czy tam, pod pirsem, nie widać przypadkiem czerwonawej poświaty? A może elfi wzrok, chwytający nawet aurę żywych stworzeń, skupił się teraz na jakimś nabrzeżnym zwierzęciu?
   Puls mu przyspieszył. To co wcześniej słyszał to nie były ptaki. One odleciały wystraszone dźwiękiem, tym samym dźwiękiem, który i on usłyszał. A teraz słychać ponownie. To był krzyk. Tak szybko jak tylko nogi mogły ponieść przez miękki piasek, Tanis pognał w stronę pirsu. Nie mógł teraz słyszeć nic poza własny dyszeniem i tupotem nóg, lecz pamięć o krzyku zmuszała do biegu.
   Pod poszarpanymi i zbutwiałymi deskami pirsu nie było żadnego światła. Tanis nie mógł widzieć szczegółów, lecz elfi wzrok zdradzał przed nim coś sporego o sylwetce potężnego mężczyzny. Mając światło Lunitari za sobą Tanis był z całą pewnością dobrze widoczny dla człowieka.
   Wysoki, potężnie zbudowany mężczyzna o klatce piersiowej jak beczka, klęczał obok przerażonej, rannej kobiety. Trzymał w jednej ręce długi, wąski nóż a w drugiej zdobną, ciężką tarczę. Człowiek wparł kolano w gardło kobiety by stłumić jej krzyk a jednocześnie wypatrywał intruza. Widząc bezpośredniość biegu intruza spodziewał się walki. Uśmiechał się na samą myśl o tym.
   Człowiek zabił już dwunastu elfów po pokonaniu barykady. Myślał, że reszta żołnierzy dosłownie zaleje wioskę, lecz z jakiegoś powodu tylko niewielu poszło w jego ślady. Znalazł się teraz w pułapce w tej elfie twierdzy a od zapadnięcia zmroku zabił kolejnych siedmiu wieśniaków, zawsze gdzieś w bocznych alejkach i pod osłoną cienia. Tyle, że elfie patrole były coraz bliżej, wciąż na jego tropie. Musiał znaleźć schronienie by trzymać się od nich z daleka póki żołnierze znów rano nie zaatakują.
   Opatrzność zesłała mu takie.
   Szła powoli samotnie wzdłuż plaży kiedy ją zobaczył. Wyskoczył z ukrycia, zatkał jej usta i ścisnął gardło a potem ciągnął i poganiał kopniakami i biciem z powrotem w mrok pod starym, spróchniałym pirsem. Ledwie mogła oddychać a potem leżała już nieprzytomna i nie stawiała oporu. Słysząc kogoś nadchodzącego człowiek przestał zwracać na nią uwagę. Podniósł się z klęczek i podkradł do zewnętrznego, drewnianego filaru. Nie potrzebował zakładnika, żeby obronić się przed pojedynczym elfem. Ukrył się w mroku i czekał.
   Tanis zwolnił dochodząc do pirsu. Nie ze strachu, lecz ze zwykłej przezorności. Nie miał zamiaru wpadać w pułapkę. Zanim podszedł bliżej, zawołał głośno.
- Jest tam ktoś? Wszystko w porządku?
   Nie było odpowiedzi. To go zaniepokoiło. Ktoś tam przecież był. Ktoś tam krzyczał. Tanis był o tym przekonany. Pół-elf z namysłem wszedł krok w ciemność pod pirsem i natychmiast opadł na piasek gdzie jego sylwetka już nie była oświetlana księżycowym światłem. Tanis  wysilał się by cokolwiek usłyszeć, jakiekolwiek znamienne dźwięki. Wszystko jednak, co słyszał to tylko fale łamiące się na krawędzi pirsu i woda gotująca się wokół filarów daleko w morzu. Nie słyszał żadnych głosów, nie widział ruchu. Czuł jedynie zapach morza i brzegu.
   Człowiek był zaskoczony. Gdzież ten intruz się podział? Nie przywykł do strachu więc i teraz nie spanikował. Musiał przyznać, że przeciwnik jest sprytny. To będzie dobra walka, pomyślał, taka, o której opowiada się przy trzeszczącym ogniu obozowego ogniska.
   Cal po calu, Tanis posuwał się głębiej w ciemność. Człowiek się nie ruszał. Znał zasady tej gry. Ten, który pierwszy się pokaże będzie tym, który pewnikiem pierwszy umrze.
   Pomimo dźwięków morza ciemność pod pirsem zdawała się być śmiertelnie cichym światem. Takim swoistym światkiem cichej zdrady i niewidzialności.
   Tanis przyłożył policzek do zimnego piasku i zaczął łajać samego siebie za odbielenie od obowiązku. Przecież odnalezienie Brandelli było już w zasięgu ręki. Nie miał powodu, by znajdować się teraz pod tym pirsem i szukać tu, bogowie tylko wiedzą czego. Po chwili doszedł do wniosku, że powinien zrezygnować; traci tylko cenny czas.
   To co tu robię nie ma znaczenia dla świata, nawet nie ma go dla Kishpa. Już prawie przekonał samego siebie, żeby wstać i odejść gdy usłyszał delikatny odgłos, jakby ktoś brał wdech gdzieś na prawo od niego. Wołał wcześniej a ta osoba się nie odezwała. Mogło to oznaczać, że w ciemności kryje się wróg. Pół-elf przesunął się troszkę i zacisnął dłoń na rękojeści miecza. Z odgłosu oddechy wywnioskował, że jest tylko o parę stóp od przeciwnika. Wróg sam się zdradził i zginie przez własny błąd.
   Jednym, płynnym ruchem Tanis przetoczył się na stopy, wydobył miecz z pochwy i machnął nim w stronę dźwięku.

janjuz - 2019-05-03 19:43:14

Rozdział 12

Konfrontacja

   Gdy tylko Tanis dobył miecza ostrze zaświeciło migoczącą czerwienią rzucając przyćmione, jakby nie z tego świata światło w ciemną czeluść pod pirsem. I wtedy Tanis dostrzegł swą koszmarną pomyłkę. Ostrze miecza sunęło w dół, prosto na kark nieruchomej i bezbronnej krasnoludki. Ostrze Tanisa było w ruchu, zatrzymać go nie mógł. Jedyne, co mógł zrobić to rzucić całe ciało w bok, jak najdalej od kobiety, i mieć nadzieję, że jednak chybi.
   Ostrze zasyczało w wilgotnym, nocnym powietrzu i ciężko uderzyło w piach przelatując tuż nad głową kobiety. Człowiek usłyszał dźwięk dobywanego miecza z pochwy i przygotował się do mordu. Czerwona poświata miecza go zaskoczyła, lecz samo światło jakie rzucał uczyniło atak o wiele łatwiejszym. Dobrze widział wroga i runął w jego kierunku z nożem nastawionym na sztych w sam środek pleców Tanisa. Nie spodziewał się jednak człowiek, że przeciwnik uniknie ciosu w ostatniej chwili zwinnym obrotem.
   Tanis poczuł skośne uderzenie w ramię gdy człowiek obok przelatywał.  Pół-elf przetoczył się po piasku i wstał jednym zwinnym ruchem trzymając już świecący miecz wysoko. Człowiek otrząsnął się równie szybko i odskoczył z nożem w ręku i tarczą. Trzeszczący pirs był o długość ramienia nad ich głowami.
   Mężczyźni popatrzyli sobie w oczy. Człowiek zobaczył pół-elfa o wręcz doskonałej postaci, lecz jakby zmieszanego i niezbyt pewnego siebie: łatwa zdobycz.
   Tanis ujrzał siebie. Mieli te same oczy, te same usta, ten sam kształt twarzy. Człowiek miał paskudnie złamany nos i długie, czarne włosy tek dobrze opisane przez Clotnika. Z opisu Clotnika brakowało tylko długiej szramy od cięcia w prawą nogę. To był człowiek , którego Tanis bardzo pragnął poznać, spotkać, dowiedzieć się czegoś o nim, lecz teraz, gdy tak stanęli twarzą w twarz, Tanis nie bardzo wiedział co ma robić. Może jakiś gest, pomyślał? A gdyby pokazał człowiekowi, że nie zamierza nic złego?
   Tanis opuścił miecz mając nadzieję, że jego ojciec, uderzony ich podobieństwem, zrobi to samo. Człowiek dojrzał swą szansę.  Runął do przodu z nożem w dłoni by rozciąć gardło pół-elfa. Głośny krzyk, bynajmniej nie strachu czy zaskoczenia lecz raczej nieskończonego smutku, wydarł się z usta Tanisa gdy ten odskakiwał wstecz i instynktownie wznosił zaczarowany miecz blokując ostrze. Gdy nóż oparł się o ostrze miecza twarze dwójki mężczyzn rozdzielała odległość może kilku cali. Tanis nie mógł już wytrzymać.
- Spójrz na mnie! – krzyknął na zniekształcone odbicie własnej twarzy – Nie widzisz? Jestem…
- … następnym do grobu! – przeklął człowiek i wsunął stopę za nogę Tanisa po czym go popchnął.
   Tanis potknął się i ciężko upadł na plecy. Uderzył głową w piasek, co na chwilę go oszołomiło. Człowiek miał przewagę i ją wykorzystał. Skoczył na Tanisa wciskając mu w twarz tarczę – albo chciał go zranić, albo oślepić przed kolejnym ruchem. Tanis zdawał sobie sprawę, że ten następny ruch to będzie rozcięcie brzucha długim nożem. Jego ojciec był wyższy, cięższy i silniejszy. Tyle, że tacy mistrzowie jak Kitiara, Sturm czy Flint dobrze Tanisa wyuczyli jak ma się bronić. Znał sposoby nieznane zwykłemu żołnierzowi. W chwili gdy nóż człowieka skręcał w kierunku brzucha pół-elfa ten wykonał skręt i obrót, które odrzuciły człowieka na bok. Nóż chybił celu.
   Obydwaj zerwali się na nogi, lecz tu Tanis był szybszy. Każdy przeciwnik, który miałby zamiar zabić Tanisa, otrzymałby teraz potężny cios o miażdżącej sile. Tyle, że ten człowiek był jego ojcem.
   Czy sam Tanis zniknie, jeśli zabije ojca, czy może jego obecność w pamięci Kishpa go ochroni? Czy jest w porządku oszczędzić człowieka, który kiedyś zgwałci jego matkę? A może ten potworny akt już miał miejsce? Tanis błyskawicznie zdecydował i jednym machnięciem miecza ciął głęboko prawą nogę ojca. Mężczyzna wrzasnął i zakulał wstecz. Z nogi trysnęła struga krwi.
- Poddaj się! – odezwał się Tanis – Nie zrobię ci krzywdy, przyrzekam!
   Człowiek go zignorował. Dość miał tego pół-elfa. Nie chciał mieć z nim nic wspólnego. Rzucił tarczę i cofnął się do leżącej bezradnie na ziemi krasnoludki. Złapał ją w pasie i przycisnął nóż do gardła.
- Rzuć miecz, albo ona umrze – warknął.
   Tanis patrzył na człowieka, który był jego ojcem.
- Zabiłbyś bezbronną kobietę? – zapytał drżąco.
   Żołnierz tylko się gorzko roześmiał.
- Wątpisz?
   Dzikie, nieomal zwierzęce spojrzenie człowieka powiedziało Tanisowi, że ojciec mówi prawdę. Zabije ją. Kobieta poruszyła się i otworzyła oczy. Tanis przyjrzał się jej bliżej i aż sapnął. To była Yeblidod, krasnoludka, która próbowała ocalić mu życie na klifie przy pomocy liny z własnych szali. Tanis rzucił miecz.
- Dobrze walczysz, jak na pół-elfa – mruknął człowiek.
- Miałem nadzieję, że byłeś lepszym człowiekiem – powiedział Tanis głosem niewiele głośniejszym od szeptu – Powinienem był wiedzieć lepiej, zwłaszcza po tym zrobiłeś mojej matce.
   Być może ojciec jeszcze nie spotkał matki. Być może, że ten bandzior jeszcze jej nie zniewolił i nie złamał jej życia. Tanis nagle się zorientował, że ani nie wie, ani nie dba o to czy zabicie tego człowieka nie będzie oznaczało, że on sam nigdy się nie narodzi. Jeżeli miało to oznaczać, że oszczędzi okrucieństwa matce, okrucieństwa napaści tego człowieka, to być może warto byłoby poświęcić samego siebie. Zniesmaczony i zdegustowany mężczyzną, który go spłodził, Tanis nie mógł czerpać dumy z pochodzenia.
   Gdy człowiek odsuwał się od Tanisa wlokąc za sobą krasnoludkę i wyłaził spod pirsu jacyś rybacy, dźwigający łódkę, ukazali się na plaży. Człowiek ich dojrzał i skoczył z powrotem pod pirs zapominając na chwilkę o Tanisie.
   Pół-elf ruszył do szarży. Yeblidod to zobaczyła i wbiła zęby w dłoń trzymającą nóż. Człowiek wrzasnął i ją puścił. Gdy osunęła się na ziemię Tanis bykiem uderzył żołnierza w brzuch i cisnął nim o drewniany filar.
   Uderzenie wytrąciło nóż z dłoni żołnierza, lecz człowiek był tylko bardziej zaskoczony niż obolały. Walnął Tanisa w tył głowy pięścią raz, potem drugi i trzeci aż pół-elf opadł na kolana i runął na piasek. Człowiek kopnął go w głowę i Tanis potoczył się po piasku. Żołnierz desperacko próbował odnaleźć nóż. Tanis jednak upadł tuż obok swego miecza i natychmiast poń sięgnął.
   Człowiek zobaczył jak pół-elf wznosi połyskujący czerwienią miecz. Uciekł. Tanis goniłby go aż do samej krawędzi wszechświata gdy nagle krzyknęła Yeblidod.
- Pomocy!
   Tanis zatrzymał się bez namysłu i skoczył pomóc rannej i poturbowanej kobiecie. Klął pod nosem widząc jak ojciec ginie w mroku.

janjuz - 2019-05-03 19:43:54

Rozdział 13

Brandella

   Twarz Yeblidod rozcięta była od czoła do skroni a krew spływała jej po policzku i skapywała na brodę. Z mocnym zasinieniem na szyi ledwie była w stanie oddychać. Tanis ujrzał ból w oczach pobitej kobiety i pomyślał o własnej matce. O ileż gorsze czekają ją przeżycia! Palący ból głęboko w trzewiach sprawił, że musiał zacisnąć w dłoniach pełne garście mokrego piasku i odczekać aż ten ból zelżeje. Nie zelżał. Pot wystąpił mu na twarz, powoli zaczął pięściami walić w ziemię, jeszcze raz, i jeszcze, mocniej, twardziej. Oto spotkał ojca i oto się zatrwożył. Jak wiele z człowieka jest w nim samym? Gorzej nawet, oto miał okazję oczyścić świat z bestii i zawiódł. Tanis nie mógł tego znieść.
   Zawył z bólu, co wywołało jęk zaskoczenia u Yeblidod. Gwałtownie schował miecz do pochwy. W ukryciu ciemności zerwał się gwałtownie na nogi i uniósł w ramionach poranioną kobietę.
- Zaniosę cię, gdzie będziesz bezpieczna – powiedział zaciskając zęby by zwalczyć gwałtowny napływ łez do oczu – I potem dopilnuję, by człowiek który ci to wszystko zrobił zapłacił własnym życiem.
   Po czym dodał jeszcze chrapliwym szeptem.
- Przysięgam na życie matki.
   Skinęła potwierdzająco głową i zamknęła oczy. Niosąc ją w ramionach przez plażę czuł ciężar jakby dziecko dźwigał. Długa, bawełniana spódnica cicho szeptała w morskiej bryzie. Zaniósł ją do drewnianej chatki Reehsha, czyli najbliższego miejsca o jakim miał jakieś pojęcie. Żadne światło tam się nie świeciło, lecz i tak załomotał do drzwi.
- Odejdź! – zawołał ktoś gniewnie.
- Nic z tego! – odkrzyknął Tanis głosem ociekającym zgromadzoną furią – Otwieraj te drzwi. Kobieta potrzebuje pomocy. Otwieraj, ale już!
   Drzwi otworzyły się z niejakim wahaniem. Tanis kopniakiem otworzył je szerzej i wcisnął się do ciemnego pomieszczenia
- Zapal świecę! – warknął.
   Po chwili pokój rozjaśniła nieco niepozorna świeczka. Gorączkowo rozglądał się za miejscem, gdzie mógłby położyć Yeblidod. Obrócił się i ujrzał skotłowane łóżko pod oknem, lecz gorzko się rozczarował bowiem ktoś tam już leżał.
   Na pościeli leżał nieprzytomny Kishpa. Czerwone szaty tylko podkreślały szczupłość sylwetki maga. Pierś ledwo się unosiła w płytkim oddechu.
- Rusz go! – rozkazał Tanis oglądając się na wymizerowanego, starego elfa, który jednak miał sporo żylastych mięśni.
- Chory jest – odparł starzec – Nie ruszę go.
- Jeśli gonie ruszysz to ja go kopniakiem zwalę z łóżka. Przysięgam – ostrzegał pół-elf.
   Na dźwięk natarczywości w jego głosie Yeblidod chyba zbudziła się nieco bowiem zaczęła się poruszać. Światło świecy tylko pogłębiało wyczerpane spojrzenie rybaka.
- Nie rozumiesz – protestował stary – To jest…
- Kishpa – dokończył Tanis obniżając trochę głos bowiem Yeblidod znów się poruszyła – tak, wiem. Z nim wszystko będzie w porządku. Będzie żył i to bardzo długo. O niego się nie martw. Ta kobieta potrzebuje pomocy natychmiast.
   Stary nie bardzo chciał przenosić Kishpa póki nie rozpoznał kobiety w ramionach pół-elfa.
- Yeblidod? Powiedz, co się stało – zażądał podchodząc bliżej.
   W nozdrza Tanisa uderzył lekki zapach ryb. Szybko stracił tą resztę samokontroli jaka mu jeszcze została.
- Teraz to nieważne. Po prostu zrób jej miejsce.
   Reehsha zrobił o co został poproszony zsuwając maga z łóżka i przenosząc na derkę ze skóry zwierząt. Kishpa poruszył się, lecz się nie zbudził.
- Da mi gorącej wody i jakieś bandaże – powiedział Tanis – I koc.
   Stary mężczyzna uwinął się szybko. Niezgrabnie i po partacku starał się Tanis opatrzyć rany i siniaki Yeblidod. I wtedy od strony drzwi odezwał się chrapliwy, kobiecy głos.
- Co się stało? Ktoś ranny? – odezwał się głos.
   Tanis obrócił się i ujrzał kobietę, jakiej jeszcze nigdy nie miał okazji widzieć. Jasna skóra odcinała się od ciemnych, kręconych loków a każdy, delikatny detal twarzy wyglądał jakby jakiś mistrz namalował go barwami ciała. Figurę podkreślał smukły, czarny, tkany kaftan, zaciśnięty w wąskim pasie zdobnym więzadłem spływającym aż na długie, kształtne nogi. Nosiła brązowe, skórzane buty ze srebrnymi sprzączkami i tkaną spódnicę w kolorze młodych liści.
   Tanis nie miał żadnych wątpliwości, patrzył na Brandellę. Wystarczyłby sam jej wygląd by porazić go potężnym szokiem. Ale już podobieństwo do innej kobiety, echo wcześniejszej miłości, zadało pół-elfowi cis niczym grotem strzały. Brandella nosiła włosy długie, jej czarne loki zwisały prawie do pasa, natomiast czarne, krótkie zwoje włosów Kitiary ledwie obramowywały jej twarz. Natomiast takie brązowe oczy równie dobrze mogły mieć rodzone siostry. Brandella była delikatniejszą, bardziej kobiecą wersją Kitiary. Kitiara była jego – o ile jakikolwiek mężczyzna poważyłby się to stwierdzić wobec porywczej mistrzyni miecza – jeszcze kilka dni temu. Teraz zaś podróżowała, bogowie tylko wiedzą dokąd, w towarzystwie Sturma Brightblade.
   Dobrze wiedział, że Kitiara wyśmiała by tylko jego nagłą boleść. „Co, Tanthalasie? Żadnych… żadnych żali? – kpiłaby tylko kpiąco się uśmiechając i rozdrapując rany zadane rozstaniem. Byłby po tym jednak ton pasji, która pozbawiłaby go tchu.
   Natomiast nie mógł sobie wyobrazić, żeby ta kobieta, Brandella, była zdolna do kpin z kogokolwiek. Zorientował się nagle, że się po prostu na nią gapi i całą siłą woli skierował wzrok na towarzysza kobiety. Za Brandellą stał krasnolud, Mertwig. Kiedy tylko dostrzegł, kto leży na posłaniu dosłownie runął do pomieszczenia z krzykiem.
- Yebbie! Yebbie!
   Yeblidod słabym ruchem uniosła ramię w stronę męża i Tanis zszedł szybko z drogi. Krasnolud łkał przy łóżku a ona delikatnie go poklepywała.
- Już w porządku – zapewniała cichym szeptem, który był tylko kiepską imitacją jej zwykłego altu – Trochę odpoczynku, trochę zupy i będzie w porządku.
- Co się stało? Kto ci to zrobił? – dopytywał Mertwig wycierając oczy rękawem ciemno brązowej koszuli.
- Człowiek. Ale on – wskazała na cicho stojącego w kącie Tanisa – walczył z nim i go przegnał.
   Mertwig tylko skinął Tanisowi z wdzięcznością. Najwyraźniej nie był w stanie wypowiedzieć tego, co ma w sercu. Pół-elf zrozumiał; Flint był taki sam.
   Poraniona, i to ciężko, Yeblidod była najbardziej przerażona i wstrząśnięta przebytą męką a nie samymi ranami. Brandella odsunęła Mertwiga na bok i popatrzyła na korpulentną krasnoludkę.
- Gdzie jest Canpho? Spytał Niskom pomrukiem stary rybak.
- Nie mogłam odnaleźć uzdrowiciela, Reehsha – cicho odparła Brandella.
   Nawet nie spojrzała do góry z trójnożnego, rozchwianego stołka na którym usiadła.
- Wielu jest poranionych czy umierających. Może być dosłownie wszędzie.
   Rzuciła niespokojne spojrzenie na Kishpa leżącego nieruchomo na posłaniu z futer na podłodze.
- Ale Canpho przyszedłby gdyby wiedział, że chodzi o Kishpa – upierał się zdenerwowany rybak a jego wymachują Ce ramiona Rzucały dziwaczne cienie na ściany – Dla ciebie by go odnaleźli i tu przysłali.
- Nie możemy tego ryzykować – żałośnie stwierdziła Brandella – Gdyby wszyscy się dowiedzieli, że Kishpa zaniemógł i nie może użyć magii w obronie wioski to wybuchłaby panika. Już teraz wielu ogarnia obawa, że nigdzie nie mogą go znaleźć. Gdyby nie odkryli odrobiny szaleństwa Ankatavaka już teraz byłaby zalana wrogami.
- Szaleństwa? – spytał Tanis.
   Brandella skinęła głową nawet nie patrząc w jego kierunku.
- Tak, taki mały śmieszny człowiek, którego uznali za herosa – wyjaśniła ocierając jednocześnie czoło Yeblidod jednym ze swych szali.
   Spojrzała przez ramię na starego rybaka.
- Obawiam się, że zostaliśmy sami z trwogą o wioskę. A i ja sama ze swą winą – dodała mając już oczy pełne łez – ponieważ to z mojej winy jest teraz w takim stanie.
   Stary elf podszedł bliżej a gniew już rozpalał mu wzrok.
- Twoja wina? Jak?
   Odwróciła się do Yeblidod i dalej ją opatrywała ignorując gniew Reehsha.
- Chciałam od niego za wiele – powiedziała po prostu, lecz Tanis dojrzał ogrom bólu w oczach – Ludzie już się omalże przebili przez południową barykadę – ciągnęła – i pozostała tylko garstka obrońców. Błagałam by użył magii do ich ocalenia bowiem zaciekle walczyli. Mówił, że to za wcześnie, że jeszcze nie może, lecz ja się uparłam.
   Brandella załkała. Wzięła głęboki wdech i powoli się uspokoiła okrywając Yeblidod kocem i kończąc zabiegi pielęgnacyjne. Krasnoludka, wyraźnie uspokojona dotykiem uspokajających dłoni przyjaciółki, szybko zasnęła. Na grubych rzęsach tkaczki zabłysły łzy.
- Rzucił zaklęcie – szepnęła – Nie mam pojęcia jaki, ani czy zadziałało, lecz po chwili padł nieprzytomny. Do tej pory przytomności nie odzyskał.
   Po prostu stwierdziła fakt, o nic nie pytała. Łzy spłynęły jej po twarzy. Nie ocierała ich.
- Ostrzegał cię! – warczał stary rybak – Jeśli umrze, to jego śmierć spadnie na twoją głowę! A jeśli naprawdę umrze to, na wszystkich bogów, zetnę ci głowę i nakarmię nią ryby!
   Reehsha grzmiał łażąc po izbie. Całkowicie zapomniał o dwójce rannych i nieprzytomnych leżących teraz niedaleko od niego.
- Dość tego! – huknął Tanis.
   W tym samym moencie dobył miecza a jego złowieszczy, czerwonawy blask wypełnił niewielką chatę. Teraz już wiedział, skąd pochodziła moc miecza. To Kishpa zaklął jego miecz, ocalił mu życie a pewnie i całą wioskę Ankatavaka.
- Mówiłem ci już – warczał pół-elf – Kishpa będzie żył. Bądź dobrym druhem maga i przełknił swoje żale.
   Porażony wydarzeniami dnia Mertwog tylko krzyknąl.
- Nie zabijaj go!
   Brandella starała się go uciszyć a jednocześnie spoglądała na nieruchome postacie Yeblidod i Kishpa.
- Wojownik czarodziej! – krzyknął Reehsha – Nigdy takiego nie widziałem!
- Nie jestem czarodziejem – odparł szorstko Tanis.
   Obniżył wzniesiony miecz tak, że teraz wskazywał czubkiem twarz starego elfa. Jednocześnie, chcąc nieco uspokoić Brandellę, zniżył głos.
- Jestem tylko przyjacielem Kishpa i sługą tej pani.
- Kłamiesz! – cisnął Reehsha nie zważając na ostrze znajdujące się tuż obok jego nosa- Musisz być wojownikiem i magiem. Masz magiczny miecz i już dwukrotnie przepowiedziałeś przyszłość. Skąd wiesz, że Kishpa będzie żył?
   Nim jeszcze Tanis zdążył cokolwiek odpowiedzieć, już Brandella schwyciła go za ręke i mocno ją ścisnęła.
- Czy to prawda? Czy Kishpa będzie zdrów? – błagała cichutko a w jej oczach płonęła już tylko nadzieja.
   Pół-elf zdawał sobie dobrze sprawę, jak trudno będzie mu wyjaśnić pochodzenie tej wiedzy, lecz nie mógł po prostu odmówić jej uspokojenia jakiego desperacko potrzebowała.
- Tak – odparł – Będzie żył.
   Krótki szloch wydarł się z gardła Brandelli. Popatrzyła uważniej na Tanisa i jakby nagłe, dziwaczne rozpoznanie postaci zabłysło w jej oczach. Aż się zachłystnęła.
- Ja… Nie mam pojęcia… Kiedy Kishpa się ocknie – powiedział Tanis nieco zaambarasowany jej dziwną reakcją.
   Wziął głęboki wdech i odzyskał pełne panowanie nad własnymi emocjami.
- Nie wiem też, czy będzie w stanie pomóc Ankatavaka gdy wstanie słońce a ludzie ruszą do ponownego ataku. Wiem tylko, że będzie żył jeszcze całkiem długo.
- A zatem jesteś magiem! – odezwał się Reehsha z wyrazem samozadowolenia w głosie – Ty możesz pomóc Ankatavaka!
- Powiedziałem ci już, że nie jestem magiem. Znam jednak tego maga – tajemniczo odezwał się Tanis wskazując na nieprzytomnego Kishpa – Nie musisz się martwić o jego zdrowie.
- A co z Yeblidod? – błagalnie odezwał się Mertwig – Wiesz może, czy i ona będzie żyć?
- Będzie w porządku – odparł pół-elf uznając, że nie może powiedzieć niczego innego – Nie musisz się o nią martwić.
   Na koniec Mertwig i Reehsha zaczęli wyglądać tak, jakby im słów w gębie zabrakło. Po raz pierwszy od dłuższego czasu w kurnej chacie starego rybaka zapadła martwa cisza. Na twarzy Reehsha wciąż gościł wyraz podejrzliwości gdy twarz Mertwiga wyrażała już tylko ulgę. Brandella wytarła łzy z oczu i intensywnie przyglądała się pół-elfowi.
- Kim ty jesteś? – przyjaźnie i  cicho spytała ciemnooka tkaczka.
   Głos już miała spokojny.
- jesteś obcy w Ankatavaka a jednak twierdzisz, że znasz mego Kishpa. Nazywasz go przyjacielem a siebie uznajesz za mego obrońcę. Dlaczego tak? I jakaż to magia posiadła twój miecz?
- Dobre pytania, Brandello – Tanis ośmielił się spojrzeć jej prosto w oczy.
   Łzy jakby wypłukały barwę oczu, lecz Tanis dojrzał, że za delikatnym wyrazem twarzy kryje się nieugięta stal, stal mocniejsza od stali jego miecza, który już zdążył ukryć w pochwie.
- Znasz moje imię? – spytała.
- Dobrze znam – odparł.
- A więc bądź tak uprzejmy i powiedz mi zarówno to, co chcę wiedzieć, jak i to co powinnam wiedzieć.
- Na imię mam Tanis – zaczął powoli zastanawiając się jednocześnie jak wilw może jej powiedzieć.
   Lekko trzasnęła świeczka. Mertwig powrócił do pilnowania żony a rybak ciężko przysiadł na drewnianej ławce przy drzwiach. Problem Tanisa polegał na tym, że w którymś momencie będzie musiał uciekać przed starszym Kishpa w jego pamięci. Znany mu Kishpa oferował w tym swą pomoc. Tylko jak? I kiedy? Nie mając takiej wiedzy Tanis niechętnie powiedziałby Brandelli zbyt wiele a to z obawy, że zostanie po prostu wyśmiany.
   Nie wiedział też, czy zechce zgodzić się na zamknięcie w pamięci kochanka – osobnika, który starał się powstrzymać ją od opuszczenia tego miejsca i czasu.
- Przybyłem tu z bardzo odległego miejsca – zaczął nie mając zresztą całkowitej pewności, co tak naprawdę ma powiedzieć.
- Nie mam żadnej magii poza tą, w jaką wyposażył mnie Kishpa. To on mnie tutaj przywiódł. I to on zaczarował mój miecz. Widzisz, to ja byłem na południowej barykadzie, gdy czarodziej rzucał zaklęcie…
   Brandella nie słyszała już niczego więcej z jego słów. Po prostu gapiła się na Tanisa pamiętając  jak wyglądał z odległych blanków. Tak, pomyślała, to był on… człowiek ze snu.

janjuz - 2019-05-03 19:44:48

Rozdział 14

Wreszcie bohater

   Scowarr stał na ciężkim, drewnianym stole otoczony przez morze szczęśliwych, pozdrawiających bohatera, elfich twarzy. Oto miał ich tam, gdzie pragnął mieć: słuchających…
   Paplanina zabawnego człowieczka płynęła szybko i pewnie dzisiejszego wieczoru. Przeczesał dłonią po krótkich włosach – taki sposób obcięcia był dla elfów szczególnie zabawny – i ruszył z nowym dowcipem.
- Kiedyś zapytałem starszego już elfa „Skąd się bierze twoja długowieczność?” I co mi odpowiedział? Z faktu, że urodziłem się bardzo dawno temu!
   Otworzył szeroko bursztynowe oczy i znacząco pokiwał głową w stronę tłumu. Elfowie zagrzmieli gromkim śmiechem. Scowarr skromnie spuścił wzrok. Wykorzystał chwilkę by rzucić okiem na dar otrzymany od elfów: podarowali szczupłemu człowiekowi zestaw nowych ubrań; luźne, zielono leśne nogawice i kaftan jakie mężczyźni Ankatavaka preferują. Dzięki temu mógł pozbyć się szmat, jakie nosił w walce z żołnierzami ludzkiej armii. Po całym dniu rzezi i śmierci dowcipy Scowarra były mile widzianym oddechem, sposobem na odgonienie i zignorowanie tego, co nastąpi wraz z szybko nadciągającym porankiem.
- A jeśli już mowa o pogodzie – zahuczał Scowarr – To jedyną dobrą sprawą z deszczem jest fakt, że nie musisz go potem zgarniać na bok.
   Siedząca gdzieś w tylnym rzędzie elfka w średnim wieku, która zdecydowała się zostać tu i walczyć u boku braci i własnego męża, dźgnęła go mocno łokciem pod żebro a tłum jednogłośnie wybuchł kolejnym rykiem śmiechu i głośnym aplauzem. Scowarr gadał już ponad dwie godziny. Wyciągnął ze łba chyba wszystkie zapamiętane dowcipy a kolejne wymyślał na poczekaniu.
- To chyba jakiś cud – mruknął do siebie – Albo może magia.
   Gdzieś po głowie krążyła mu myśl, że być może Kishpa, młody mag, rzucił jakieś zaklęcie powodujące, że on sam stał się niezwykle zabawny lub może tylko sprokurował wioskę pełną roześmianych elfów. Właściwie, to fakt, że elfy tak się śmiały z jego żartów był dlań o wiele ważniejszy niż to, że witały w nim wielkiego wojownika. Elfy na Krynnie nie charakteryzowały się jakimś specjalnym poczuciem humoru – przynajmniej z punktu widzenia ludzi – a już z pewnością w opinii samego Scowarra. Naród ten zdecydowanie skłaniał się do trzeźwości i powagi.
   Tego wieczoru jednak powaga była ich ostatnią cechą. Scowarr dosłownie upijał się ich śmiechem do nieprzytomności. Mogłoby to tak trwać nawet do świtu gdyby starszy wioski nie wpadł gwałtowni do sali z głośnym krzykiem:
- Na ulice! Wszyscy! Trzeba odnaleźć Kishpa!
   Scowarr zmarszczył brwi; publika została odczarowana.
- O co chodzi? – zawołał do intruza – Jakiś kłopot?
- Magicy! – zawołał starszy a niebieskie oczy błysnęły zgrozą spod jasnych włosów – Jeden z naszych szpiegów wrócił właśnie z obozu ludzi. Mówi, że mają już czarodziejów do pomocy w jutrzejszej walce. Musimy znaleźć Kishpa!
   Scowarr nie miał ochoty wyrzekać się honorowego miejsca w tłumie więc śmiało zakrzyknął.
- Skoro trzeba odnaleźć czarodzieja to i ja pomogę go szukać! – potem przyklęknął i spokojnie zapytał – Czy ktoś wie gdzie zacząć? Gdzie on może być? Jakiś pomysł na początek?
- Niektórzy powiadają, że używa czasem magii by uzyskać pola błyszczących ziół – powiedział młody wieśniak szeroko otwierając przy tym oczy.
   Scowarr nie znosił ujawniać swej ignorancji, lecz tak czy inaczej zapytał.
- A dlaczegóż miałby to robić?
   Stojący obok wieśniak głośno się roześmiał.
- Kolejny żarcik?
- Nie. Skądże – zaprotestował spokojnie Scowarr.
   Najbliżej siedzący elfowie zaczęli wymieniać rozbawione spojrzenia a komik pojął, że musi wesprzeć mętniejącą, nowo nabytą chwałę.
- Nie wiesz, czym są zioła błyszczące? – zapytał zaskoczony wieśniak.
   Gdy tylko Scowarr nań spojrzał ten natychmiast kontynuował.
- Kwitną tylko w nocy a potrzebne im światło czerpią wyłącznie z blasku księżyca. Gdy tylko płatki kwiatów się rozwiną natychmiast zioło oślepia wszystkich w pobliżu i przyprawia o kompletne pomieszanie zmysłów.
- Och – odparł Scowarr mądrze pochylając głowę – O to zioło idzie. Znam je. A więc Kishpa okrąża obozowisko ludzi i powstrzymuje ich przed atakiem na nas w nocy? To próbujesz nam powiedzieć?
- Tak słyszałem.
   Inny wieśniak był innego zdania.
- Ja słyszałem co innego – wysunął się do przodu i powiedział – Wuj mi mówił, że ktoś widział jak Kishpa staje się niewidzialny i wtedy krąży pośród ludzi i poznaje ich zamiary.
   Inni jeszcze dalej mamrotali i dodawali własne supozycje.
- Tracimy czas – skarżył się wieśniak, który właśnie przyniósł ostrzeżenie.
   Przepchnął się w stronę środka tłumu, tam gdzie stał Scowarr.
- To tylko plotki, głupie gadki i nierozumne pogaduchy. Do Kishap to niepodobne, by tak zniknąć bez śladu. Nawet jego ludzka kochanka, Brandell, zniknęła. Ale Kishpa musi zostać odnaleziony, musi nam powiedzieć o dalszym zagrożeniu. Bez jego pomocy ludzie zepchną nas do Cieśniny Algoni.
- Brandella nie zniknęła – zawołał ktoś z tyłu pomieszczenia – Widziałem ją przed chwilką jak śpiesznie gnała do łodzi rybackich.
- Sama była? – spytał starszy.
- Nie. Był z nią ten krasnolud, Mertwig, ale było coś w tym dziwnego. Wyglądało, jakby skrywali się w cieniu.
- Do łodzi! – zawołał Scowarr głębokim barytonem.
   Ku jego ogromnemu zadowoleniu elfowie zareagowali. Ruszyli, jak kazał!


- Słyszeliście coś? – odezwał się Mertwig wciąż siedzący u wezgłowia łóżka, na którym spoczywała jego żona.
- To ktoś na zewnątrz – zgodził się Tanis nasłuchując dalekich dźwięków z głębi pokoju. Wiatr niósł głosy.
   Odwrócił się w stronę Reehsha, który odchylił właśnie sieci zastępujące firanki w oknach.
- Widać tam coś?
- Tłum! – odkrzyknął zaniepokojony rybak – Nie mam pojęcia, jak wielki, lecz widzę przynajmniej pięćdziesiąt pochodni na nabrzeżu przy łodziach rybackich.
- Co oni robią? – szepnęła Brandella.
   Tanis podszedł do okna i sam popatrzył. Skrzywił się mocno.
- Chyba mają jakiś cel. Wygląda na to, że szukają czegoś…
- … albo kogoś – wtrąciła Brandella patrząc na nieprzytomnego Kishpa leżącego bez zmysłów obok niej.
   Jedną dłonią wciąż gładziła brwi czarodzieja.
- Kłopoty! – wypalił nagle Reehsha.
- O co chodzi? – spytali razem Mertwig i Brandella.
- Idą w tą stronę – powiedział spokojnie Tanis nie chcąc przerażać kobiety, która i tak przejmowała się stanem tak jej drogiego czarodzieja.
   Jej dłoń powędrowała do szyi.
- Nie mogą się dowiedzieć! – zaprotestowała – Utracą nadzieję! Nie możesz ich tu wpuścić!
- Możemy nie mieć wyboru – odparł Tanis.
   Brandella wstała i podbiegła do Tanisa. Chwyciła go za ramię i mocno ścisnęła. Jej bliskość wyraźnie go niepokoiła. Kit była pięknością, Laurana uosobieniem młodości i elfiego uroku, lecz aura rozsiewana przez Brandellę mogła strzaskać serce. Poczuł jak się czerwieni pod wpływem jej dotyki i zaczyna przypominać własny, świecący miecz.
- Powiedziałeś, że wyzdrowieje – rzekła ostro – Powiedziałeś, że będzie żył. Pomyśl teraz o wszystkich, którzy pomrą jeśli lud Ankatavaka wpadnie w panikę.
   Skóra Brandelli, widoczna nad czarną spódnicą i luźną, zieloną koszulą z jej własnego warsztatu,  przypominała swą delikatnością białą porcelanę. Tanis poczuł, jak czerwienieje aż po cebulki włosów. Młoda tkaczka była jednak kompletnie nieświadoma efektu, jaki wywierała na wojowniku.
- Nie ma dokąd uciekać – ciągnęła – Nieliczni zdołają się uratować na łodziach rybackich, lecz reszta zostanie wymordowana jeśli obrona się załamie. Błagam: odwlecz to choć o chwilę! Nie pozwól im poznać prawdy. Jeśli wieśniacy podejmą walkę to będą mieli jakąś szansę. Jeśli zaczną uciekać, zginą wszyscy. Jesteś wojownikiem. Wiesz to równie dobrze, jak ja. Wiesz, że to prawda.
   Uroda kobiety była czymś, co ledwie mógł wytrzymać. Ciepło jej dłoni, zapach włosów i skóry, perfekcja w każdym calu, to wszystko sprawiło, że Tanisowi aż zaschło w gardle. Lecz to nie tylko jej obraz i zewnętrzne cechy go onieśmielały. Była w niej ta sama pasja i energia jaką charakteryzowała się Kitiara. Tyle, że bez, przynajmniej taką miał nadzieję, jej żądzy potęgi i mocy.
- Zrobię, co będę mógł – przyrzekł.
- Jesteś wspaniałym mężczyzną – stwierdziła prosto i spojrzała mu w zaczerwienioną twarz.
   Chciał nawet spytać, czy jest jej wart, lecz się powstrzymał. Tak czy inaczej, nie miał ochoty puścić jej dłoni. Minęła chwila. Czy to była tylko jego rozgorączkowana wyobraźnia, czy i ona niechętnie go puściła?
- Zbliżają się – oznajmił Reehsha.
   Tanis uwolnił dłonie. Brandella uśmiechnęła się nieco wstydliwie. W następnej chwili pół-elf otworzył drzwi, wyszedł na zewnątrz opierając dłoń na rękojeści miecza wciąż spoczywającego w pochwie.
   Stanął twarzą w twarz za nadchodzącym tłumem.

janjuz - 2019-05-14 16:00:41

Rozdział 15

W poszukiwaniu Czarodzieja

- Spójrzcie! – zawołał elf  kompletnie już wymęczony dreptaniem po mokrym piachu wokół łodzi rybackich – W oknach Reehsha widać światło!
- Może widział Brandellę i Mertwga! – zasugerował kolejny – Zapytajmy!
   Pomruk zgody przeleciał przez tłum elfów, stała ich tu dobra setka, natomiast Scowarr wyskoczył na czoło zgromadzonych i huknął.
- Nie spoczniemy dokąd nie odnajdziemy Kishpa!
   Ze strony Scowarra nie była to wyłącznie czcza brawura. Kishpa przecież ocalił mu życie na nadmorskim klifie a człowiek honorował swoje zobowiązania. Jeżeli Kishpa potrzebował ratunku to Scowarr zrobi, co tylko się da. I nawet sądził, że rzeczywiście zdoła pomóc.
   Pochodnie płonęły rozświetlając drogę przez plażę podnieconym elfom oraz ich chwilowemu przywódcy. Fale rozbijały się im o stopy odbijając światło pochodni. Nim poszukiwacze wspięli się po skałach do szałasu Reehsha nogi i ramiona Scowarra były już mocno obolałe. Wyczerpanie zaczęło go dopadać, lecz jeszcze nie miał zamiaru się poddać. Znów chciał być bohaterem – a to oznaczało odnalezienie Kishpa.
   Scowarr doprowadzał już tłum do rudery gdy nagle jej drzwi stanęły szeroko otworem. Światło z wewnątrz oświetliły sylwetkę wojownika, mężczyzny silnego i prostego, idącego teraz w strudze światła i oczekującego maszerujących.
   Tanis uznał, że lepiej będzie drzwi za sobą pozostawić otwarte. Zamknięcie ich mogłoby sugerować, że stara się coś tam ukryć i zabronić przybyszom wejścia. Zdecydował, że lepiej będzie wykazać, iż nie ma niczego do ukrycia. Gdy tylko podeszli bliżej oczy Tanisa rozszerzyły się ze zdumienia i niedowierzania.
- To ty, Małe Barki? – zawołał.
- Z całą pewnością nie Huma od Lancy – padła natychmiastowa odpowiedź.
   Za plecami śmiesznego człowieka rozległo się kilka akceptujących chichotów, lecz Tanis pozostał milczący.
- Cóż – mruknął Scowarr z delikatnym sarkazmem w głosie – sądząc z tego serdecznego śmiechu wywołanego mym malutkim żarcikiem, mogę już być pewny, że przed moimi oczami stoi drogi, zawsze bez poczucia humoru, przyjaciel Tanis.
   Teraz to nawet pół-elf skrzywił się w niewielkim uśmiechu.
- Oczywiście, mogę się też mylić – ciągnął Scowarr mając nadzieję na dalsze żarty.
- Miałeś rację za pierwszym razem – odparł Tanis z odcieniem żartu w głosie.
   Kiedy elfy z pochodniami podeszły bliżej i światło padło na twarz Tanisa Scowarr dojrzał na jego twarzy twardy, wojenny grymas.
- Niepokoiłem się o ciebie – powiedział Scowarr a elfy za jego plecami nagle stały się ciche i cierpliwe – Nie widziałem cię od chwili w bitwie. Bałem się, że coś mogło ci się stać.
- Nie mnie. Straciłeś przytomność i zostawiłem cię  w rękach przyjaciół. A może powinienem powiedzieć, wielbicieli?
   Dobrzy przyjaciele – emfatycznie zawołał śmieszny człowiek i ręką machnął wskazując tłum elfów za plecami.
- No, widzę – rzekł Tanis – Tylko co tu robicie, miast wypoczywać przed bitwą, która z pewnością rozpocznie się o świcie?
- Wszędzie szukamy Kishpa – powiedział Scowarr.
- Jeśli go zobaczę to mu powiem – krótko odparł Tanis.
- Gdzie jest Reehsha? – domagał się jeden z tłumu – Co robisz w jego domu>
- Pod pomostem zaatakowano kobietę – wyjaśniał Tanis – jeden z ludzkich żołnierzy. Przyniosłem ją tutaj.
- Zabił ją? – zapytał skrzeczący głos.
- Nie. Została jednak poważnie ranna.
- No tak, ale gdzie jest Reehsha? – upierał się ten sam elf.
- Tutaj jestem – szorstko zawołał z okna stary rybak – Zostawcie nas teraz.
- Kim ona jest? Kto został ranny? – zawołało kilku ciekawskich elfów.
   Tanis nie odpowiadał. Miast tego sięgnął ramieniem i położył dłoń na barku Scowarra zauważając jednocześnie nowe ubrania.
- Pamiętasz krasnoludkę, króra próbowała nam pomóc na klifie? – spytał tylko.
- Oczywiście.. och… nie ona?
   Tanis skinął głową. Scowarr przetarł oczy zmęczonym ruchem.
- Czuję się okropnie – mruknął, nie kierując tych słów do nikogo – Po prostu strasznie.
- Wyjdzie z tego – powiedział Tanis.
- Jak ma na imię – zapytał ktoś z tyłu.
- Yeblidod – odparł bez namysłu Tanis i natychmiast zorientował się o ogromie własnego błędu.
- Ależ to żona Mertwiga! – zawołało paru elfów jednocześnie.
   Krępy elf dzierżący pochodnię i stojący tuż obok Scowarra zawołał.
- To z pewnością tutaj szedł Mertwig z Brandellą. A jeśli Brandella tu jest to idę o zakład, że jest i Kishpa!
   Ruszył naprzód chcąc odepchnąć Tanisa z drogi i wejść do chaty. Pół-elf jednak chwycił go i przypadkowo wytrącił pochodnię z dłoni elfa. Ta tylko zasyczała na mokrym piachu za skałami i z sykiem zgasła.
- Nie możesz tam wejść – stwierdził surowo Tanis.
- A kim jesteś by mnie zatrzymać?
   Mówiący to okazał zdaniem Tanisa typową raczej dla ludzi agresywność i wojowniczość.
- Kimś, kto troszczy się o Yeblidod – odparł prosto – Ona teraz śpi i nie powinno się jej przeszkadzać.
- Nie znam cię – odszczeknął wieśniak – A może to ty zaatakowałeś biedną kobietę a teraz…
   Nim zdołał dokończyć myśl już Tanis skokiem dopadł elfa wykrzykując coś wściekle. Gołymi rękami chwycił gardło oponenta. Szalonym wysiłkiem sześciu elfów odciągnęło Tanisa od podduszonego przeciwnika. Elfy cisnęły go na ziemię i już były gotowe do pobicia go nieprzytomności gdy nagle wtrącił się Scowarr.
- Stać! – wrzasnął – To mój przyjaciel!
   Elfy niechętnie wykonały polecenie swego bohatera. Tanis popatrzył na Scowarra i jednocześnie usiadł na ziemi. Śmieszny człowiek wykrzywił się w grymasie uśmiechu.
- Co mam powiedzieć? Lubią mnie.
   W odpowiedzi i Tanis się uśmiechnął. Z faktu sympatii elfów do Scowarra był w tej sytuacji głęboko zadowolony.
- Wiesz – ciągnął Scowarr – jedyne, co możesz znaleźć bez żadnych kłopotów to mnóstwo kłopotów.
   Spowo elfów roześmiało się głośno na tak zabawną uwagę. Tanis tylko skinął głową. Scowarr jedynie pokiwał z rezygnacją. Nachylił się do Tanisa i rzekła.
- Stanowisz najtrudniejszą widownię z jaką się spotkałem.
- To przypomnij sobie te wszystkie strzały – odparł pół-elf.
- Dobrze, drugą najtrudniejszą widownią – zgodził się komik.
   Tanis skorzystał z okazji, że są teraz tak blisko i przyciszonym głosem, acz z wielkim naciskiem, szepnął.
- Zabierz ich stąd, gdziekolwiek.
   Scowarr rzucił na przyjaciela pytające spojrzenie. Nie wiedział kogo, czy też co takiego Tanis skrywa w chacie, lecz w umyśle zabawnego człowieka nie powstała nawet najmniejsza wątpliwość, że sprawa musi być dziwna.
   Bardzo ciekaw był gry jaką prowadzi pół-elf. Odstąpił o krok i zacisnął usta, rozważał możliwości. Zastanawiał się, czy wieśniacy jeszcze bardziej będą go czcili gdy odkryje, co też Tanis chce ukryć. Zastanawiał się też, co takiego pół-elf może z nim zrobić gdyby tak go zdradził. Pożądanie dalszej chwały ciągnęło go mocno, lecz bycie martwym bohaterem już raczej nie. Poza tym, dotąd dobrze wychodził na przewodnictwie Tanisa, więc zdecydował postąpić tak i tym razem mając tylko nadzieję na lepszą przyszłość.
- Chodźmy, towarzysze broni – oznajmił – Tracimy tu tylko czas. Zaraz nastąpi wchód a więc musimy być gotowi. Musimy być gotowi do walki z ludźmi czy to z Kishpa, czy też bez niego. Czyż nie jesteśmy odważni?
- Jesteśmy odważni! – wrzasnął tłum czując przypływ odwagi.
- Czyż nie jesteśmy silni? – głos Scowarra wzniósł się i kilka tonów.
- Jesteśmy silni!
- Czyż nie jesteśmy gotowi? – na ostatnie słowo Scowarr wziósł zaciśniętą pięść.
- Jesteśmy gotowi!
- A więc szykujmy się do walki! – zrobił znaczącą pauzę – Na barykady!
- Na barykady! - odkrzyknął tłum.
   Zaczęto wznosić głośne okrzyki i po chwili cały tłum szynko ruszył skalistą ścieżką w stronę plaży. Scowarr był zdumiony ale i zachwycony efektem, jaki jego słowa odniosły, jak zmieniły zachowanie elfów. Prawie, że – choć może nie do końca – miał nadzieję umrzeć tego dnia i nigdy już nie mierzyć z dniem powszednim, z życiem gdzie chwała i honor są tylko słowami. Został teraz nieco z tyłu, za plecami swych admiratorów.
- Dobrze ci poszło – Tanis był wyraźnie wdzięczny – Szczerze ci dziękuję.
   Małe Barki tylko skłonił głowę.
- To przyjemność móc ci pomagać. Jest tylko jedna sprawa.
- Tak?
- Musisz mi powiedzieć o co tu chodzi? – błagał Scowarr – Dlaczego nie chciałeś nikogo dopuścić do chaty?
   Tanis już miał mu odpowiedzieć gdy jakaś postać pojawiła się w otworze drzwi i przytłumiła światło. Scowarr zmrużył oczy chcąc poznać kto też tam stanął a Tanis obrócił się i też patrzył.
- Cieszę się, że was uratowałem – słabym głosem rzekł Kishpa stojąc w drzwiach podczas gdy światło zza pleców oświetlał jego sylwetkę – Chyba dokonałem dobrego wyboru.

janjuz - 2019-05-16 18:05:11

Rozdział 16

Dotrzymać przyrzeczenia

   Obok Kishpa ukazała się piękna kobieta. Przytłumione światło rzucało na jej wspaniałą twarz tajemnicze cienie. Twarz zaś częściowo skryła się pod zasłoną czarnych loków. Podtrzymywała jedno ramię czarodzieja nie pozwalając mu się chwiać na niepewnych jeszcze nogach. Scowarr był zachwycony odnalezieniem Kishpa, lecz całkowicie też obezwładniony widokiem piekna Brandelli.
- Kim ona jest? – szeptem pytał Tanisa.
- Kobietą, która nie ulegnie zapomnieniu – odparł pół-elf.
- Hę?
- Nieważne – a potem, już głośno, zwrócił się do maga – Zapewniałem Reehsha i Brandellę, że staniesz na własnych nogach.
   Czarodziej zmrużył oczy.
- Tak mi powiedzieli. Wiedziałeś, czy tylko przypuszczałeś?
- Jakie to ma znaczenie, skoro i tak miałem rację?
- Chyba jednak ma – zamyślił się Kishpa – Nie ma teraz jednak czasu na rozważanie takich pytań. Wejdźcie tu obaj i powiedzcie wszystko, co dzieje się w Ankatavaka. Muszę wiedzieć wszystko.
   Tanis i Scowarr ruszyli do drzwi, lecz ostrzegawczy okrzyk z kierunku, gdzie leżała wioska przykuł ich uwagę. Wszyscy się obrócili by sprawdzić, co to za nowe kłopoty nadciągają. Otóż tłum, przed chwilką jeszcze prowadzony przez Scowarra, wygonił z ukrycia jednego z ludzkich żołnierzy i teraz go ścigał.
   Zarówno Kishpa jak i pół-elf dawali sobie radę z nocnym widzeniem, zwykłe dziedzictwo elfów, obaj jednak wątpili by Scowarr i Brandella byli w stanie dostrzec cokolwiek dokładnie. Tanis spostrzegł, że żołnierz był wysoki a długie nogi pozwalały mu na szybki bieg. Pół-elf starał się skupić na twarzy uciekiniera, lecz zarówno odległość jak ciemność były zbyt duże. Człowiek był wzrostu już spotykanego, pomyślał Tanis, no i wypłoszono go niedaleko plaży. To może być mój ojciec. Nie myśląc wiele pół-elf wystrzelił biegiem w stronę człowieka.
   Brandella musi poczekać. Stary Kishpa musi poczekać. Wszystko wokoło musi poczekać aż Tanis dotrzyma przyrzeczenia danego Yeblidod – i samemu sobie.
- Dokąd gnasz? – zawołał Scowarr.
   Tanis nie odpowiedział. Pozostali przy chacie Reehsha tylko wzruszyli ramionami i poszli pod dach. Wszyscy, tylko nie Brandella, która snuła się w ciemności i wypatrywała oddalającego się Tanisa.


   Reehsha udał się łatać swą łódź a Scowarr zasnął skulony na podłodze. Mertwig tymczasem dreptał wciąż i starał się dociec jak by tu poprosić Kishpa o pomoc. Pragnął dać żonie przepiękny, delikatny kryształ w kształcie kuli wytworzony przez samego Piklakera. Cena, niesty, daleko wykraczała poza jego możliwości. Gdyby jednak Kishpa zgodził się powiedzieć za nim dobre słowo to artysta poczułby się honorowo zobowiązany do sprzedaży. Mertwig był dumnym krasnoludem. Proszenie o przysługę nie przychodziło mu łatwo. Po chwili jednak zdołał zapytać.
- Jak długo już mnie znasz, Kishpa?
   Leżący na drewnianej ławce przy drzwiach Kishpa owinął się czerwoną szatą w ochronie przed chłodem i podniósł brew.
- Całe życie – stwierdził mag – Wiesz o tym. Po co mnie o to pytasz?
   Mertwig wziął głęboki wdech i podjął decyzję.
- Ponieważ potrzebuję, żebyś za mną wstawił.
- Do kogo? – spytał z rezerwą mag.
- Do Piklakera.
   Krasnolud starał się wyglądać na pewnego siebie, lecz podbródek go zdradzał, cały drgał z przejęcia i zdenerwowania.
- Słyszałem, że przyglądałeś jego wyrobom – z powątpiewaniem odezwał się czarodziej – Doprawdy nie powinieneś…
- Żadnych nauk! – wtrącił nagle zdenerwowany krasnolud – Po prostu chcę, żebyś zapewnił artystę, że stać mnie na cenę za pewną szklaną błyskotkę – odwrócił się od czarodzieja  i skrzyżował ramiona na piersi – No, powiedziałem.
- Ach, „ta” błyskotka – sarkastycznie odparł mag – jest warta więcej niż ty możesz przez rok zarobić.
   Mertwid odwrócił się pięcie.
- No to co? Ma wartość. Zawsze będę mógł ją sprzedać gdybym nie zdołał zapłacić. Poza tym, nie proszę wcale byś ją dla mnie kupił. Po prostu proszę żebyś za mną przemówił do Piklakera – zniżył głos prawie do błagań – Jeśli ty to zrobisz, stary przyjacielu, to on mi sprzeda.
   Mertig dostrzegł jak Kispa rzuca spojrzeniem w stronę Brandelli. Wyraźnie szukał podpowiedzi. Skinęła głową. Mertwig zdawał sobie sprawę, że Brandella nie uznawała całej tej prośby ze swój interes. Podobnie nie uznawała go za sprawę Kishpa. Mógł sam podjąć decyzję, dobrą lub złą. Obowiązkiem czarodzieja, tak przynajmniej uznawała tkaczka, nie było osądzanie przyjaciół, lecz danie im tego co mógł dać i pozwolić na dokonywane własnych wyborów. Skoro Mertwig zamierzał się zadłużyć dla swej żony, to była to tylko jego decyzja. Jak długo nie zamierzał prosić Kishpa o gwarantowanie rachunku tak długo nie widziała żadnego zagrożenia w sugestii Mertwiga. Krasnolud zdawał sobie z tego sprawę. Martwił się jednak, że Kishpa może na całą sprawę spojrzeć inaczej. Żałował już, że zaczął tą rozmowę. Kishpa wzdrygnął się słysząc rekcję Brandelli.
- No, nie wiem… - rzekł powoli – To honorowa sprawa. Jeśli za ciebie zaręczę a ty nie będziesz w stanie zapłacić to wyjdę na głupca w oczach Piklakera – i całej reszty wioski. Nie widzisz tego? Nie widzisz, że chcesz bym ryzykował swoją całą reputację? Zrobiłbym to, gdybyś potrzebował żywności czy dachu nad głową – czegoś poważnego. Ale ty chcesz tylko kupić głupią, bezużyteczną błyskotkę.
  Mertwig tupnął a potem spojrzał w kierunku, gdzie spała jego żona.
- Nie mów mi o głupocie czy bezużyteczności – odparł gorąco, obniżając głos niemal do szeptu – A co z twoją własną kolekcją dziwacznych zaklęć? Ileż one ciebie kosztowały?
   Twarz Kishpa wyrażała już tylko zmęczenie. Nawet długi rękaw czerwonej szaty drgał, gdy mag zmęczonym ruchem otarł czoło i odgarnął włosy. Widać było, że nie ma ochoty na sprzeczkę. Po prostu westchnął po czym odparł niezbyt taktownie.
- Różnica polega na tym, ze nie kupiłem niczego na co nie było mnie stać.
   Patrzyli na siebie wzrokiem, jakim mogliby patrzeć w śmiertelnej bitwie i widzieli już coraz szerszą wyrwę w długoletniej przyjaźni. Mertwig ledwie zdołał pohamować własny temperament.
- Mówię ci, że musze zdobyć tą szklaną kulkę dla Yebbie zwłaszcza po tym, co przeszła dzisiejszej nocy. Zasługuje na to. Poza tym – dodał rzeczowym tonem – wszystkim już powiedziałem, że zamierzam to zrobić.
   Kishpa wyglądał, jakby toczył wewnętrzną walkę między sercem a rozumem. Nie spojrzał Mertwigowi w oczy.
- Ja… ja chciałbym móc ci pomóc.
- Na bogów, jeżeli coś pójdzie źle, to przecież ja wyjdę na głupca! Nie ty! – zawołał krasnolud głosem zimnym jak lód – Po prostu powiedz Piklakerowi, że jestem rzetelnym dłużnikiem. Nie zamierzam błagać.
   Mag ciężko podniósł się z ławki i oparł ramię na barkach Mertwiga. Wyraxnie dążył do zmniejszenia napięcia. Na tle poplamionych, ziemistych ubrań Mertwiga czerwona szata maga wyglądała wręcz jaskrawo.
- Proszę. Za bardzo się trym przejmujesz – rzekła czarodziej a na twarzy pokazały się ślady starca jakim w przyszłości się stanie – Nie ma powodu, byś się na mnie złościł. Po prostu inaczej widzimy niektóre sprawy. Mogę przecież rzucić dla ciebie zaklęcie i stworzyć…
- Nie – z rozdrażnieniem w głosie przerwał krasnolud i strącił dłoń Kishpa z ramienia – Powiedziałem, że kupię tą kulę dla niej. Właśnie tą kulę. Przyrzekłem jej. A ja dotrzymuję co przyrzekam. Pomożesz mi czy nie?
- Nie.


   Tanis ujrzał żołnierza ludzi jak ostro skręca w wąską uliczkę. Tłum elfów też go dojrzał z wyciem pełnym żądzy krwi ruszył za nim. Tanis, znajdując się za plecami elfów, zaczął obawiać się, że dopadną go szybciej niż on tego dokona.
- Wpadł do stajni! – rozległ się krzyk od strony tłumu.
   Stajnie były zaraz za kuźnią o czym Tanis wiedział, wiedział też gdzie to jest. Miast więc gnać za elfami podążył kołem za stajnią mając nadzieję na przyłapanie człowieka gdy będzie próbował wyślizgnąć się z tyłu. Nie był jedynym, który o tym pomyślał. Mała grupa elfów wyskoczyła z tłumu i pognała na tyły stajni. Dobiegli prędzej od Tanisa i to oni musieli stanąć twarzą w twarz z człowiekiem.
   Trzech elfów było uzbrojonych a czwarty trzymał pochodnię, która teraz rzucała tańczące cienie na twarze rozwścieczonych elfów. Twarz człowieka pozostawała w cieniu. Tanis słyszał już ciężkie dyszenie walczących i skwierczenie pochodni gdy wypadał zza narożnika. Pognał, by dołączyć do grupy.
   Czwarty z elfów padł jako pierwszy, miecz człowieka przeszył mu pierś na wylot. Pochodnia i elf padli na ziemię a światło szybko przygasło gdy krew stłumiła płomienie umierające wraz z niosącym pochodnię.
   W zapadającej nagle ciemności czerwony księżyc rzucał wokoło dziwaczne światło a kolejny elf ruszył na człowieka wymachując bojowym toporem. Człowiek zrobił unik w bok i ciął ostrzem miecza głęboko raniąc elfa w bok. Ten wrzasnął, upuścił topór i padł zwinięty na ziemię.
   Pozostała dwójka elfów zachowała ostrożność. Najwidoczniej mieli nadzieję, że utrzymają tu człowieka aż nadbiegnie reszta pościgu i do nich dołączy. Człowiek tymczasem sam zaatakował dwójkę zagradzających mu drogę wieśniaków.
   Pomimo ciemności panującej za stajnią ostry wzrok Tanisa ukazał mu plecy wysokiego, potężnego człowieka wznoszącego szeroki miecz nad głową wyraźnie mu nie dorównującego, młodego elfa. Obok niego kolejny elf zwijał się na ziemi mając nogę niemal na pół rozciętą.
   Główne siły elfów słyszały odgłosy walki i wprędce mogą dołączyć do walczących współplemieńców. Człowiek musiał być tego świadom. Zamierzał szybko rozprawić się z ostatnim elfem, który blokował mu drogę ucieczki.
   Tyle, że był tam jeszcze Tanis gotów, by go powstrzymać. Pół-elf nurkiem skoczył w stronę człowieka podczas miecz żołnierza opadał na nieszczęsnego elfa. Tanis uderzył człowieka barkiem poniżej tyłu kolan i obalił na ziemię. Miecz wypadł żołnierzowi z ręki a oni obaj opadli teraz na ziemię tarzając się w niesamowitych zapasach.
  Żołnierz zdołał wylądować na wierzchu przyszpilając ramiona Tanisa do ziemi. Sięgnął do pasa i dobył długiego, cienkiego sztyletu. Tanis patrzył w górę na człowieka, który miał go zaraz zabić. W tym samym momencie z ust żołnierza trysnęła fala krwi a z przodu gardła wyrósł nagle czubek ostrza. Nóż opadł na ziemię i a żołnierz padł martwy na Tanisa. Uratowany przed chwilką elf stał teraz nad obydwoma wojownikami. Wydobył własny nóż z gardła żołnierza i wyciągnął rękę pomagając Tanisowi wstać. Jedną nogą odepchnął martwe ciało.
   Tanis był wdzięczny losowi z dwóch powodów; po pierwsze żył, po drugie nie był zmuszony zabijać własnego ojca. Martwy człowiek był całkowicie obcy.


   Atramentowo szare światło fałszywego wschodu rozpraszało się we mgle nadciągającej od strony Cieśniny Algoni. W ponurym świetle napięci mieszkańcy Ankatavaka obserwowali i czekali. Wieśniacy, którzy przetrwali bitwę dnia poprzedniego stali teraz na wzmocnieniach na wschodzie, południu i północy miasteczka a strach wciąż im towarzyszył. Poprzedniego dnia wspierała ich obecność Kishpa. Nawet gdyby tego nie było dosyć to jeszcze dwójka odważnych obcych – śmiały człowiek Scowarr i jego tajemniczy półelfi towarzysz – dołączyli do walki po ich stronie. Ta dwójka sprawiła różnicę w bitwie dnia poprzedniego. Odwrócili ją na korzyść wieśniaków.
   Jednakże teraz, z nastaniem świtu, elfowie odkryli, że Kishpa gdzieś zniknął a ani Scowarr, ani Tanis nie stanęli na barykadach. Zaczęli się bać, że zostali opuszczeni. Co gorsze, zaczęli się bać, że ich sprawa jest beznadziejna. Rozeszły się plotki, że ludzie mają teraz magów do pomocy. Wydało się, że oblężeni obrońcy Ankatavaka niewielkie już mają szanse na przeżycie. Wydawało się oczywiste, że ludzie zmiotą ich wprost do morza jak to już głośno mówili. Wielu elfów już zaczęło rozważać ucieczkę na łodzie rybackie odpłynięcie w dal póki jeszcze mają taką szansę.
   Im bliżej było prawdziwego wschodu słońca tym rozmowy stawały się coraz mniej przyciszane. Kiedy już wszyscy wyraźnie usłyszeli hałasy w obozowisku ludzkiej armii szykującej się ataku obrona elfów zaczęła się szybko rozpadać. I to z gwałtownymi kłótniami a gdzieniegdzie i z bójką na pięści.
   Początkowo tylko kilku elfów zbiegło ze wschodniej barykady na ulice miasta i pognało w stronę morza w towarzystwie gniewnych i szyderczych okrzyków tych, co na barykadzie pozostali. Po krótkim czasie jednak, ucieczka współplemieńców zainspirowała kolejnych. Po chwili coraz to więcej, i więcej elfów z trzech stron umocnień porzucało broń i gnało ulicami Ankatavaka w stronę łodzi rybackich.
   W połowie drogi nad brzeg morski natrafili nagle na krasnoluda, młodego maga oraz śmiesznego człowieka szczuplutkich ramionach. To trio stało w poprzek wąskiej, brukowanej uliczki i blokowało przejście. Po obu stronach wznosiły się mroczne ściany budynków.
- Nie przejdziecie! – oznajmił mag.
   Stojący po obu stronach czarodzieja człowiek i krasnolud dobyli mieczy w ostrzegawczym geście dla tych, co mogliby nie posłuchać rozkazu.
   Uciekającym elfom nie blokował przejścia oddział walecznych żołnierzy. Stało tam tylko trzech samotnych osobników, jeden władający magią i dwójka z mieczami. Stali teraz naprzeciw własnych sąsiadów w ponurym świetle mglistego poranka. Mag był blady i słaby, jego towarzysze, przynajmniej z wyglądu, nie przypominali zaprawionych w bojach wojowników. A jednak uciekający grupy elfów stanęły w miejscu. Nie obrażą swego maga, swego starego, wypróbowanego, drogiego przyjaciela, swego bohatera – ani siebie.
- Wracam na barykadę – oznajmił mag błyskając błękitnymi oczami – Nie pokonają mnie. Będę chronił naszą wieś, nasze domy, nasz sposób życia. Ja wracam. Chodźcie ze mną.
   Nim ktokolwiek zdążył się odezwać śmieszny człowiek ze splątanymi włosami i wąskimi ramionami powiedział.
- Ja też wracam. Wasza bitwa jest i moją bitwą. Dzisia, podobnie jak wczoraj, wasza wieś jest moją wsią. I dzisiaj, podobnie jak wczoraj, wasza krew jest moją krwią. Ja wracam. Chodźcie ze mną.
   Po wypowiedzeniu tych słów Scowarr poczuł jak skóra na plecach mu cierpnie. Pomyślał nawet, że być może powinien zapomnieć o byciu śmiesznym a skoncentrować się na heroizmie.
   Tłum coś niepewnie zamamrotał.
- Ja też wracam – powiedział jakiś pomarszczony wieśniak.
   Odwrócił się a za nim poszła dwójka przyjaciół. Czy to z powodu zawstydzenia, czy może inspiracji, wciąż rosnąca kolumna elfów zawracała i maszerowała w stronę barykad. Nadzieja wracała, głowy mieli podniesione wysoko.
   Na barykadach czekali ponuro na atak ludzkiej armii elfowie, który zdecydowali się bronić wioski. Teraz zaś dobiegł ich kakafoniczny hałas gwizdów, okrzyków i głosów wznoszących pieśni. Dezerterzy wracali jakby byli świeżą armią przybyłą jako wzmocnienie. Najbardziej jednak serca podniósł widok Kishpa i Scowarra maszerujących na czele tych sił.
   Scowarr przyrzekł, że odnajdzie maga i go przyprowadzi. Dotrzymał słowa. Gdy czarodziej w towarzystwie wczorajszego bohatera wspiął się na barykadę Ankatavaka stała się wsią nie odczuwającą już strachu.
   Tyle, że bitwa jeszcze się nie zaczęła.

janjuz - 2019-05-24 20:00:54

Rozdział 17

Zjawa

   Mgła na plaży była tak gęsta, że Tanis nie umiał powiedzieć czy słońce już wzeszło, czy też nie. Poszedł na powrót do chaty Reehsha. Półmroczne otoczenie dokładnie odbijało i jego wewnętrzny nastrój. Dotarło do niego, że szansa na odnalezienie ojca oddalała się szybko. Ludzi dokoła było zbyt dużo a czasu coraz mniej. Gdy bitwa o Ankatavaka wybuchnie rankiem ze wzmożoną siłą to wielu tutaj umrze – może zresztą i sam Tanis. Jeżeli jedna ze stron wygra bitwę, będzie to znaczyć, że druga została wybita do nogi. Przyrzekł Yeblidod, że dokona rozrachunku z napastnikiem. Umysł miał teraz odrętwiały ze wstydu – pewnikiem nie dotrzyma przyrzeczenia. Z ciężkim sercem wspinał się po skałach do chaty Reehsha.
   Dopiero w pobliżu chaty zorientował się, co go zaskoczyło, że żadna świeca w chacie nie płonie, zupełnie jakby wszyscy wyszli. Czyżby wszyscy wyszli? Pognał do drzwi i gorączkowo je otworzył, omalże wyrwał z zawiasów, nie troskając się zresztą o zapukanie. Brandella spojrzała nań z ciężkim zaskoczeniem w oczach. Siedziała teraz u wezgłowia śpiącej krasnoludki ocierając jej czoło chłodną, zwilżoną chustą. Kobieta przyłożyła palec do ust, nakazując Tanisowi zachowanie ciszy.
   Tanis lekko skinął głową pozwalając, by napięcie zeszło mu troszkę z karku i ramion. Rozejrzał się po zaciemnionym, jednoizbowym domku i dostrzegł, że Brandella i Yeblidod są tu same.
- Dokąd wszyscy poszli? – szepnął.
- Zaczekaj – mruknęła cichutko, po czym podniosła się i podeszła bliżej.
   Ujęła go za ramię i wyprowadziła za drzwi domku. Odeszli cicho parę kroków aż szara mgła otuliła ich i skryła w skałach na plaży. Siebie nawzajem widzieli, lecz poza tym bardzo niewiele. Nawet chata była teraz tylko cieniem w oddali.
- Kishpa, Mertwig i Scowarr poszli na powrót na barykady – wyjaśniała Brandella – Opuścili nas krótką chwilkę temu.
   Otuliła szalem głowę, lecz krople wilgoci i tak zwieszały się z gęstych brwi.
- A Reehsha?
- Poszedł opatrzyć łódź. Jak wróci zaopiekuje się Yeblidod – Brandella spojrzała na pół-elfa z zaciekawieniem – A co z tobą? Zostaniesz tutaj, czy może pójdziesz walczyć z ludźmi?
- Pewnie ani jedno, ani drugie – odparł szczerze – Przybyłem tu z określonego powodu.
- Wiem – odparła rzeczowo.
   Tanis położył jej dłonie na ramionach.
- Wiesz? – spytał.
- Tak – odparła zdumiona i odsunęła się o krok – Scowarr wyjaśnił nam to ostatniej nocy, zanim zniknąłeś w pościgu. Powiedział, że przybyłeś do Ankatavaka by znaleźć dwójkę ludzi.
- Ach, rozumiem – Tanis odetchnął głęboko.
   Gdzieś z oddali dobiegały odgłosy fal, lecz ginęły w szarej mgle. Mgła w ogóle stawała się jakby dusząca. A może był to wpływ Brandelli. Mgła wirowała wokół jej twarzy, zmiękczała kontury sylwetki i nadawała jej aurę jakby tak właściwie pasującą do kobiety, która była już tylko pamięcią, czyimś wspomnieniem.
- Goniłeś jakichś ludzi? Czy to był ktoś po kogo tu przyszedłeś? – pytała jednocześnie delikatnie uwalniając się z uścisku Tanisa.
- Nie – odpowiedział pół-elf.
    Nie bardzo wiedział co ma począć z własnymi rękami. W końcu udał, że mu dłonie zmarzły i zaczął rozcierać jedną dłoń o drugą.
- To po co za nim pobiegłeś? – naciskała Brandella.
- Teraz to już nie ma znaczenia – odparł pochmurniały.
   Czuł jak wilgotna mgła oblepia skórzaną bluzę. Gdzieś w oddali wrzeszczały morskie ptaki.
- Chyba jednak wciąż ma znaczenie dla ciebie – rzekła i wyciągając dłoń delikatnie dotknęła jego policzka – Inaczej nie byłbyś tak smutny.
   Zaskoczyła go delikatnym gestem a i sama wyglądała na zaskoczoną, że oto zebrała się na tak śmiałe postępowanie.
- Jesteś bardzo miła – szepnął chrapliwie.
- A ty bardzo odważny.
   Było to raczej stwierdzenie faktu, spostrzeżenie a nie komplement. Spojrzenie miała szczee, bez śladu kokieterii.
- Widziałam cię wczoraj na południowej barykadzie. Miałam nadzieję, że przeżyjesz.
- Też miałem taką nadzieję – odparł z uśmiechem.
   Ciepły, zaraźliwy śmiech kobiety rozwiewał ponurą mgłę.
- Poczucie humoru Scowarra musiało ci nieźle dopiec – powiedziała.
   Tanis uniósł brew.
- Uważasz Scowarra za zabawnego?
   Skinęła potwierdzająco, wyraźnie rozbawiona.
- Nie wiem, co prawda, czy chodzi o to co mówi, czy też o to jak mówi, lecz tak, prowokuje do śmiechu. Czyż to nie godne uwagi?
- Na to z pewnością wygląda.
- Prawdę mówiąc, czasem trudno uwierzyć w to, co opowiada. Sporo opowiadał też na przykład o tobie.
- Och? – Tanis odwrócił się w stronę morza.
- Powiedział, że pojawiłeś się wprost z powietrza w samym środku bijatyki. Obserwował wszystko z pustego w środku pnia i w jednej chwili nie było tam nic a po chwili ty tam stałeś.
   Tanis kątem oka spostrzegł, że tkaczka uważnie go obserwuje, wyraźnie wyczekiwała na jego reakcję. Tanis lekko uniósł stopę z pokrytego morskim zielskiem piasku. Nie wiedział, czy będzie miał jeszcze szansę na samotną rozmowę z Brandellą. Dała mu teraz szansę; miał tylko nadzieję, że zdoła ją przekonać o prawdzie swoich słów.
- Pojawiłem się wprost z powietrza – powiedział cicho.
   Kobieta cofnęła się mimowolnie o krok chwytając jednocześnie za węzeł swego szala.
- A więc jesteś nierealny! – sapnęła z rozszerzonymi nagle oczami – Jesteś tylko wyobrażeniem, zjawą!
   Tanis uniósł głowę i głośno się roześmiał. Słowa kobiety uderzyły go z taką mocą ironii, że po prostu nie umiał się powstrzymać.
- Ja jestem nierealny? – powiedział omal dławiąc się własnymi słowami i odsuwając o parę kroków od Brandelli.
   Odwrócił się nagle i spojrzał jej w twarz. Szeroko rozłożył ramiona.
- Ja jestem zjawą? Ależ bym chciał by Scowarr to słyszał – dodał z szerokim grymasem uśmiechu – On uważa, że brakuje mi poczucia humoru! Gdybyż tylko wiedział!
- Gdyby wiedział co? – spytała Brandella widocznie zdumiona jego zachowaniem.
- A to, że jestem tu jedynym  bytem realnym. Ty, Yeblidod, Scowarr, Ankatavaka, ludzie po drugiej stronie barykady – wszyscy jesteście tylko obrazami żyjącymi w pamięci umierającego maga. Kiedy umrze wszyscy znikniecie. To wszystko wokoło nie jest wcale twoim życiem; to jest życie jakie on zapamiętał. Jestem z krwi i kości. Jestem żywym stworzeniem wędrującym pomiędzy duchami przeszłości pewnego człowieka. Rzucił czar i posłał mnie tutaj.
- Jesteś szalony!
- Lepiej w to nie wierz – powiedział Tanis – Wiesz, że Scowarr mówił prawdę. I wiesz, że przybyłem tu z określonego powodu.
   Jej zmieszanie zaczynało zmieniać się w gniew. Na policzkach wyrastały wyraźnie widoczne zaczerwienienia.
- Nie możesz tak tu stać i twierdzić, że ja nie istnieję – zaprotestowała.
   W podnieceniu puściła szal który spadł z jej wspaniałych włosów. Tanis wstrzymał oddech.
- Istniejesz… w pamięci – odparł – Jesteś rzeczywista… w pamięci. Żyjesz i oddychasz, lecz nie jest to twoje własne życie. Przybyłem, żeby to zmienić.
   W jej gardle narastał szloch a Tanis poczuł cios sumienia z powodu tego, w co ją wciągał.
- Nie – zawołała.
   Odwróciła się i omalże nie zniknęła we mgle. Przypominała jakąś nieziemską postać gdy wołała do niego z otaczającej ją mgły. Jej krzyk brzmiał czystym bólem.
- Śniłam o tobie! Ale z przerażeniem!
   Tanis szybko ruszył we mgle i ujął ją za ramię. Chwycił i przyciągnął Brandellę do siebie.
- Nie obawiaj się mnie – błagał – Brandello, stary czarodziej posłał mnie po ciebie. Posłał, by cię uwolnić.
   Stała nieporuszona, gniewna.
- Uwolnić mnie od czego? – cisnęła – Od szczęśliwego życia? Od mężczyzny, którego kocham? To niemożliwe! Odmawiam!
   Tanis potrząsnął głową.
- Nie rozumiesz. To pragnienie umierającego Kishpa.
   Wyprostowała się gwałtownie i cofnęła o krok.
- On nie umiera. Sam to powiedziałeś. Powiedziałeś, że dożyje wieku starca.
- Powiedziałem. I dożył wieku starca. Posłuchaj mnie. Tam, skąd przyszedłem, minęło już dziewięćdziesiąt osiem lat od chwili gdy opiekowałaś się Kishpa w chacie Reehsha. Tam, skąd przychodzę on jest już stary, umiera z powodu poparzeń, jeszcze siedzi oparty o poczerniałe drzewo i wciąż wspomina cię widząc wspaniałość twej młodości. I to właśnie on – ten stary mag, stary Kishpa – posłał mnie tutaj bym zabrał cię z jego pamięci nim z jego śmiercią odejdziesz i ty.
- To kłamstwo! – wrzasnęła rozwścieczona – To jakaś sztuczka. Kishpa podejrzewał, że nie należy ci wierzyć. Sam mi to powiedział. A teraz sama widzę, że przyszedłeś tu, by nas zniszczyć! Nie pozwolę!
   Zaskakując Tanisa Brandella wydobyła z zakamarków szala nóż o krótkim ostrzu. Była szybka a Tanis zbyt ogłupiały by się ruszyć. Potknęła się jednak i trafiła pół-elfa w bok upuszczając mu krwi z cięcia nad biodrem. Nim zdążyła uderzyć po raz drugi pochwycił ją za przegub i ścisnął mocno. Puściła nóż.
- Ranisz mnie! – skarżyła się.
- Mógłbym powiedzieć to samo o tobie.
   Mówiąc to podniósł nóż i spokojnie cisnął go na brzeg plaży. Niewielki, lecz stały strumyk krwi wciąż płynął z rany, która na szczęście okazała się tylko skaleczeniem. Powstrzymał go naciskiem kciuka.
- Nie jesteś wobec mnie sprawiedliwa.
   Powiedział tonem tak spokojnym, że prawie niemożliwym wobec kogoś kto właśnie został przez rozmówcę zraniony nożem.
- Nie zamierzam nic złego. Chcę tylko wykonać to, o co prosił mnie Kishpa. No i obawiam się, że zostało mało czasu. On może umrzeć w każdej chwili a to będzie koniec dla nas wszystkich.
   Zaczęła się znów odwracać, lecz widać też było głęboki namysł.
- Coś ci chyba głowę otumaniło – wciąż wątpiła.
- Proszę – błagał – Pomyśl przez chwilę. Postaw się na jego miejscu. Jesteś częściowo elfem. Przeżyła tu kolejne dziewięćdziesiąt osiem lat a człowiek, którego kochałeś już dawno umarł. Ale ty ją wciąż pamiętasz, wciąż o niej myślisz. A teraz leżysz bliski śmierci. Ale ona, wciąż w twej pamięci, jest nadal pełna życie tak jak ją zawsze sobie wyobrażałeś, bez znaczenia jak mogły ją zmienić mijające lata. Czy chciałbyś, gdybyś mógł i umiał, przywołać ten obraz do życia nawet wtedy, gdy pamiętający to umysł już dawno odejdą? Czyż nie byłby to, w chwili twojej śmieci, dar miłości ponad wszelkie wyobrażenie?
   Brandella nie od razu odpowiedziała, lecz łzy zalały jej oczy.
- Tak – powiedziała na konie – Byłby to wielki akt miłości.
   Przetarła oczy i najwyraźniej zebrawszy umysł i siły kontynuowała.
- Wspaniała myśl, lecz to nie znaczy, że to co mówisz jest prawdą. Prosisz, bym opuściła uwielbianego z powodu linijki zgrabnych słówek.
- Nie dla linijki jakichkolwiek słówek – zaprzeczył – Dla miłości – szepnął i z wysiłkiem wyciskał z siebie słowa – Marzyłem o ideale jaki znalazł Kishpa. Całe życie marzyłem co on choć raz przeżył z tobą. Rozpacza z powodu straty. Ja tego nie doznałem, lecz rozpaczam nawet bardziej, że mogę nigdy tego nie doznać.
   Brandella patrzyła nań rozświetlonymi oczami. Tanis sięgnął do wewnętrznej kieszeni tuniki i wydobył kawałek ongiś barwnej tkaniny na której wciąż widać było cienie czerwieni, żółci i purpury. Podał go kobiecie. Brandella powoli ujęła tkaninę i uważnie się jej przyjrzała.
- To mój splot – rzekła drżącym głosem.
   Tanis potwierdził skinieniem. Odwróciła tkaninę niepewną dłonią. Twarz jej spopielała.
- To jakaś resztka szarfy, jaką tkam dla Kishpa od kilku dni. Jak może być w domu, niedokończona, i tutaj, prastara i porwana?
   Dłonią nakryła usta, wargi jej drżały. Tanis obserwował uważnie. Serce rwało się do zdumionej kobiety.
- Dał ci to Kishpa? – spytała podnosząc wzrok.
- Jako dowód swej miłości.
   Tanis ujrzał wznoszone spojrzenie i już wiedział. Uwierzyła.

janjuz - 2019-06-07 13:04:59

Rozdział 18

Ostateczny Atak

   Brandella oderwała się od Tanisa i pobiegła w stronę chaty. Pół-elf nie bardzo wiedział jak powinien teraz zareagować ani co myśleć. Czy powodowała nią rozpacz, czy radość?
   Brandella stała w głębi izby trzymając długi łuk w dłoni a kołczan pełen pierzastych strzał miała już przewieszony przez ramię.
- Jak tylko Reehsha wróci idę na barykadę – oznajmiło cichy, lecz w pełni zdecydowanym tonem.
   Na dźwięk głosu Yeblidod poruszyła się na łóżku, lecz się nie przebudziła.
- Co z życzeniem Kishpa? – spytał od drzwi Tanis – Nie rozumiesz? On może umrzeć w każdej chwili.
- Rozumiem – odparła z ogniem w głosie – Lecz i tak z tobą nie idę. Nie teraz. To tutaj jest ten Kishpa, którego kocham. Ten na barykadach, walczący o swą wioskę. To ten Kishpa, który uczynił mnie ty, czym jestem. Człowiekiem który w wiosce elfów jest w swym domu i który wioskę elfów kocha.
   Smutek i gniew walczyły o lepsze na twarzy pięknej tkaczki. Brandella przebrała się już w strój bardzie pasujący do bitwy niż uprzednio założona koszula nocna i tkana bluzka – teraz miała brązowe nogawice koloru sarnich oczu i narzuconą na to tunikę barwy głębokiej zieleni. Takie ubranie nadawało jej wyraz spokojnego zdecydowania i pewności siebie. Taka pewność siebie znowu przypomniała Tanisowi Kitiarę.
- Zrozum, Tanisie – spokojnie i twardo rzekła Brandella – Byłam tylko dziewczynką na pokładzie wraku statku niewolników, jak błąkał się po Cieśninie. Na stopach wciąż miałam łańcuchy a icj ciężar nieubłaganie ciągnął mnie za kłodą do które mnie przykuto. Gdyby Kishpa nie miał wtedy wizji mnie w sztormie już by mnie nie było. Pożeglował przez burzę by mnie ocalić.
   Odwróciła od Tanisa wzrok jakby zawstydzona tym, co właśnie powiedziała.
- Na początku pokochałam go z wdzięczności. Traktował mnie życzliwie, starał się by jego elfi przyjaciele – i krasnoludy jak Mertwig i Yeblidod – nie odtrącali mnie z powodu pochodzenia, z powodu mojej rasy. A potem – tu śmiało spojrzała Tanisowi prosto w oczy – nauczył mnie jak się uczyć i dzięki temu nauczyłam się tkać, malować, szyć z łuku… a na koniec, jak już dorosłam, nauczyłam się jak go kochać. A on pokochał mnie.
- A teraz ty prosisz, żebym opuściła mego maga – z niedowierzaniem kręciła głową – Bym opuściła Kishpa, jakiego znam, bowiem stary Kishpa wyraził takie życzenie. Tyle, że ja nie znam starego Kishpa. Nie wiem jak lata go mogły zmienić. Wiem tylko, że mój Kishpa byłby śmiertelnie zraniony gdybym go teraz opuściła.
   Tanis wykonał jakiś gest sprzeciwu, lecz tylko potrząsnęła głową.
- Posłuchaj – powiedziała – Jest teraz osłabiony bowiem zaczarował twój miecz. Nigdy tego nie przyzna, lecz boi się o siebie, o mnie, o całą wioskę. Jeśli teraz go opuszczę to złamię mu serce. Jak mogłabym zasługiwać na milość Kishpa w dalekiej przyszłości gdybym opuściła Kishpa w teraźniejszości?
- Jesteś wymowna w swym oddaniu – cicho odparł Tanis – A jednak…
   Ucięła jednym, rozkazującym gestem.
- Nie mów już nic! – rozkazała – Odejdę z tobą gdy bitwa się skończy. Nie wcześniej. Nie opuszczę Kishpa teraz, gdy najbardziej mnie potrzebuje. Jeżeli prawdą jest to, co mówisz to moje zniknięcie w chwili najwyższej potrzeby nie będzie jego ostatnim o mnie wspomnieniem.
- A więc odejdziesz ze mną gdy bitwa się skończy? – spytał Tanis.
   Wciąż jeszcze się wahała.
- Wtedy… Tak.
   Decyzja jasno odbiła się w całej jej delikatnej postaci.
- Więc ja będę ci towarzyszył na barykadzie – upierał się pół-elf – Będę walczył u twego boku i starł się – najlepiej jak potrafię – ochronić cię przed jakimś nieszczęściem. Lecz potem, nieważne czy bitwa będzie wygrana czy przegrana, gdy tylko się skończy zabieram cię ze sobą.
- Ja też się upewnię – najlepiej jak umiem – że i ciebie nieszczęście nie spotka  - odparła z nagłym błyskiem ciepłego uśmiechu.


   Mgła otuliła wybrzeże, lecz większość wioski skąpana była w jaskrawym świetle wczesnego poranka. Budynki o kamiennych fasadach po obu stronach wsi wyglądały na opustoszałe. Tanis i Brandella szli szybko ulicami kierując się odgłosami zbliżającej się batalii.
- Zaczyna się – powiedziała ponuro.
   Pobiegli do barykady, lecz tam znaleźli tylko panikujących elfich obrońców wschodniej flanki. Całe ich setki wzywały Kishpa na pomoc, wrzeszczeli we wszystkie strony, błagali by zrobił coś nim będzie za późno. Najwyraźniej działo się coś straszliwego. Tanis i Brandella wspięli się po obwałowaniu i przecisnęli w stronę, gdzie stał Kishpa. Był dobrze widoczny na szczycie barykad. Gdy tylko dopadli góry wałów dostrzegli to, co wprawiło gromady elfów w paniczne przerażenie.
- Na wszystkich bogów! – zakrzyknął Tanis.
   Armia ludzi przerastała wszelkie wyobrażenie swą wielkością. Otrzymała posiłki, które przekraczały pięć tysięcy żołnierzy, pewnie nawet blisko dziesięciu tysięcy.
- Skąd się oni wszyscy wzięli? – zdumiewała się Brandella patrząc na armię przymr €onymi oczami.
   Oddziały wroga wydawały się niepoliczalne. Szły teraz w stronę Ankatavaka jak niekończący się potok ludzkich ciał. Ich ciżba rozciągała się na wszystkie strony i wlewała się na otwarte łąki otaczające wioskę ze wszystkich trzech stron. Z lasu wciąż nadchodzili kolejni.
   Elfowie nawet nie posiadali takiej ilości strzał by zabić taką ilość ludzi, nawet gdyby trafiali przy każdym puszczeniu cięciwy. Wszyscy już zdali sobie sprawę, że wszystko sprzysięgło się przeciw obrońcom. Przeciwnik był co najmniej trzydziestokrotnie liczniejszy.
   Tanisa zaskoczył widok Kishpa. Odziany w czerwone szaty mag stało śmiało na szczycie wału i spokojnie przyglądał się nadciągającej hordzie ludzi. Pół-elf rozejrzał się w oczekiwaniu na Scowarra i Mertwiga, lecz ku swemu zaskoczeniu żadnego z nich nie dojrzał. Kishpa rzucił Tanisowi podejrzliwe spojrzenie gdy tylko pół-elf pojawił się w towarzystwie Brandelli. Po chwili odpowiedział na jej głośne pytanie.
- Znaleźli się tu na mocy zaklęcia – rzekł spokojnie – I moc zaklęcia ich zniszczy.
- Więc tylko ich sobie wyobrażamy? – zdumiewał się Tanis.
   Kishpa przygładził szaty powiewające w porannym wietrze.
- Nie. To jest zaklęcie podwajania – wyjaśnił – Większość z nich to tylko fantomowe odbicia znacznie mniejszej liczby rzeczywistych żołdaków.
- Spójrz tam – powiedział Kishpa wskazując młodego blondyna niosącego okazały kołczan strzał zdobny błękitem i żółcią.
- A teraz tam, gdzie inny brodzi przez strumień. I jeszcze tam – Tanis i Brandella patrzyli po kolei we wskazanych kierunkach.
   Blond wojownik niósł ten sam kołczan przez strumień a nie dalej niż trzydzieści jardów od niego kolejny, identyczny żołnierz gnał między drzewami. Kishpa wyglądał na zadowolonego z siebie. Na twarzy kwitł mu zrelaksowany uśmiech kontrastujący wyraźnie z otaczającą rzeczywistością.
- Mogliby mnie nawet ogłupić – przyznać – Lecz po prostu przesadzili. Powielili zbyt wielu żołnierzy. To sprawiło, że stałem się podejrzliwy i zacząłem się bacznie przyglądać. Wtedy zauważyłem, że znaczna liczba ludzi jest odziana dokładnie tak samo, dzierżą łuki w dokładnie ten sam sposób i biegną dokładnie krok w krok. No i już wiedziałem.
- Samo zaklęcie – ciągnął dalej – jest właściwie proste. Nigdy jednak nie widziałem go działającego na taką skalę. W obozowisku ludzi musi być co najmniej z pół tuzina użytkowników magii. Żaden nie musi być co prawda mistrzem, lecz zebrani razem mogą działać z potężną siłą magiczną.
- Jesteś dość silny by ich zatrzymać? – spytała zaniepokojona Brandella.
   Otoczyła ramieniem maga a ciepłe spojrzenie utkwiła w jego oczach. Tanis patrzył gdzie indziej.
- Nie wiem – spokojnie odparł mag – Muszę oszczędzać magicznych sił by móc odeprzeć atak zaklęciem, które jest właściwie bardzo proste.
- Mam nadzieję, że wiesz co robisz – rzekł poirytowany Tanis – Ponieważ, duplikaty czy nie, pochodzą już diablo blisko.
- Jeśli tylko Scowarr lub Mertwig zrobią co do nich należy, to będziemy mogli – och, w samą porę! – krzyknął mag wskazując jednocześnie w stronę wioskowej bramy.
   Małe Barki właśnie poślizgiem zdołał się zatrzymać przed bramą. W dłoniach trzymał małe, metalowe pudełko.
- Otworzyć bramę! – rozkazał Kishpa.
- Nie! – wrzasnął chór elfich obrońców.
   Ci, którzy nic nie krzyknęli patrzyli z przerażeniem na odszczepieńców, lecz się nie poruszyli.
- Robić, co kazałem! – ryknął rozzłoszczony mag.
   Nikt się nie ruszył.
   Tanis, Kishpa i Brandella popatrzyli na morze krnąbrnych twarzy o migdałowych oczach. Z głośnym przekleństwem na ustach Tanis zeskoczył z barykady i pognał po bruku w stronę bramy. Sięgnął do liny podnoszącej bramę i zamierzał już za nią pociągnąć gdy nagle, tuż nad nim, na blankach, jakiś przerażony elf zaczął nożem linę przecinać. W jednym mgnieniu oka Brandella posłała strzałę, która przyszpilała rękaw koszuli elfa do ściany. Tanis szarpnął linę. Gdy tylko brama się otworzyła pół-elf głęboko ukłonił się tkaczce. W odpowiedzi skinęła głową i mrugnęła.
   Gdy brama została otworzona mag krzyknął do Scowarra.
- Otwórz pudełko i opróżnij je na ziemię za bramą. Potem natychmiast wracaj! A ty, Tanis, zamkniesz bramę!
   Scowarr i Tanis wykonali polecenia. Horda ludzi zbliżała się szybko. Wręcz połykała przestrzeń między brzegiem lasu a wioską. Wrzask szarży był ogłuszający, przerażający. Kishpa jednak skoncentrował się na zaklęciu i powtarzał w kółko te same dziwne słowa.
   Nie było widać żadnych skutków.
   Aż nagle wycie przerażenia czołowych szeregów ludzkiej armii zagłuszyło wszystkie, inne odgłosy.

janjuz - 2019-07-19 12:12:06

Rozdział 19

Zaklęciem we wroga

   Gdy Tanis wdrapywał się na powrót na szczyt barykady gdy od strony ludzkiej armii dobiegło jeszcze więcej krzyków. Pół-elf aż odwrócił twarz widząc scenę poniżej wałów. Gigantyczny pająk z ogromnymi, długimi i chropowatymi odnóżami i na dodatek wyposażony w żarłoczne żwaczki, zmieniał właśnie ludzi w ścieżkę pociętego i krwawiącego mięsa. Ludzkie odbicia tych, którzy zostali zabici czy ranni  nosiły takie same krwawe ślady jak oryginały, więc rezultat był taki, że całe tabuny ludzi padały w agonii. Stwory zabijały w ciszy, wrzask ofiar był ogłuszający. Brandella odwróciła twarz z okrzykiem przerażenia. Wielu elfów postąpiło podobnie.
   Po krótkim czasie już na sam widok ohydnych stworów prawdziwi żołnierze uciekali w przerażeniu a ich kopie szły w ich ślady. Jednakże ludzie stojący dalej nałożyli strzały na cięciwy łuków i posłali ich chmurę w stronę gigantycznych pająków.
   Deszcz gwałtownie wystrzelonych strzał zahuczał w powietrzu. Kishpa pewnie obawiał się, że taka nawała może trafić jego stwory. Zaczął więc kolejną inkantację w dawno zapomnianym języku. Mamrotał słowa jakie, według podejrzeń Tanisa, tylko Raistlin mógłby znać i zrozumieć. Okazało się, że Kishpa użył tego samego zaklęcia duplikacji jakie zastosował przeciwnik. Zdaniem Tanisa oznaczało to prawdziwe wyczucie sprawiedliwości. W miarę jak słowa wypowiadane przez maga stawały się intensywniejsze wrzaski z poziomu ziemi wzrastały w sile aż do  przerażających, gdy ludzie nagle zorientowali się, że oto stawiają czoła rosnącej armii gigantycznych pająków.
  Pająki raczej unikają walki, no chyba, że czują się zagrożone lub też nie mają innego wyjścia. Mając za plecami barykady miały już tylko jedną, możliwą drogę jaką łatwo mogły pójść. A z tego kierunku nadlatywał deszcz kąśliwych strzał tysięcy ludzi. Widząc tysiące pajęczych odnóży depczących poległych, ludzie nie mieli szansy na odróżnienie prawdziwych pająków od duplikatów. Zabicie właściwych sztuk zakończyłoby męczarnie ludzi, lecz tak musieli walczyć ze wszystkim na raz. Strzały dolatujące z barykady elfów dopełniały piekła przez jakie brnęli żołnierze.
   W pewnej chwili cała ludzka armia, zarówno prawdziwa jak i nierzeczywista, po prostu zaczęła uciekać. Obrócili się jak okręty na sztormowym morzu, obrócili się jak jedna fala a potem zaczęli uciekać z wiatrem w zawody. Prawdziwe pająki, dotąd ucztujące na ludzkiej krwi, pognały za nimi wciąż głodne i spragnione. Pozostałe duplikaty potworów ruszyły tuzinami w makabrycznym tańcu setek długich, cienkich, kanciastych odnóży i pognały przez otwarte łąki jak zmory senne. Ludzie zostali rozgromieni.
   Elfy na barykadach radosnymi krzykami powitały wybawienie. Wspólny okrzyk „Kishpa!” odbił się echem od porannego nieba. Sam mag, kompletnie wyczerpany, bezwładnie opierał się o ramię Brandelli. Podtrzymując ukochanego tkaczka posłała Tanisowi spojrzenie mówiące – „ Widzisz? Mówiła, że będzie mnie potrzebował” a Tanis potwierdził krótkim skinieniem głowy.
   Grupka rozradowanych wieśniaków dobiegła do swego maga i poniosła go na swych ramionach a Brandella szła za nimi.  Reszta elfów tańczyła radośnie na szczycie barykady. Z powszechnie znanej rezerwy elfów niewiele pozostało.
- Musi być święto! – wołał uzdrowiciel Canpho gnając wokół głównego placu wsi na serdelkowatych nogach.
- Tak! Święto! – zabrzmieli echem pozostali i ruszyli hurmem z blanków obwałowania.
- Posłać po kobiety! Niech do nas dołączą! – wołał Canpho – Ocaliła nas wspaniała magia!
   Radosne pokrzykiwanie huczało wokoło. Kishpa, choć z twarzą umęczoną, jednak wyraźnie kwitł od pochwał. Nic dziwnego, pomyślał Tanis, że ten moment maga zapamiętał aż dp najdrobniejszych detali nawet po wielu latach.
- Chodźcie! Zrobimy ognisko na plaży! – zawołał Canpho – Niech każdy coś tam z żarcia przyniesie. Warto poświęcić coś za takie zwycięstwo.
   Barykady opustoszały a tłum elfów z wioski poniósł na ramionach Kishpa wciąż wznosząc radosne okrzyki. Za plecami pół-elfa przystanął Scowarr. Szczupły człowiek powrócił do szmacianego ubrania – choć już bez bandaży – i bez wątpienia starał się achować nowo nabytą sławę.
- Dlaczego z nimi nie idziesz? – spytał Tanis.
- Wczoraj to ja byłem ich bohaterem – skarżył się smutno człowiek.
   Tanis uśmiechnął się do aż nazbyt ludzkiego przyjaciela.
- Elfowie nie są tak kapryśni i zmienni jak ludzie. Oni, Scowarze, nie zapomną czego dokonałeś. Teraz jednak to Kishpa zasłużył na ich pochwały. Nie zazdrość mu tego.
- A kto mówi, że zazdroszczę? – obronnym tonem odezwał się Scowarr.
   Tanis nie odpowiedział. Jego całkowitą uwagę przyciągnął dziwny, chrobotliwy odgłos. Dobiegał gdzieś zza pleców pół-elfa. Spojrzał przez ramię wstecz i aż się cofnął przerażony na sam widok.  Długa, smukła, zakrwawiona noga pająka przełaziła właśnie przez barykadę!
- Wcale nie jestem zazdrosny! – z uporem ciągnął Scowarr – Dziwi mnie, że mogłeś coś takiego pomyśleć…
   Tanis sięgnąl ręką i chwycił Waskie Barki za kołnierz. Obrócił go. Scowarr aż pobladł na widok kolejnej pajęczej nogi.
- To niemożliwe – wymamrotał z niedowierzaniem.
   Kolejna noga pojawiła się na obwałowaniu. Potem kolejna. Barykada aż ugięła się pod naciskiem jakby sama przewidywała koszmar, który miał zaraz nastąpić. Pająk oparł się już przednimi odnóżami. Nagle pojawiło się całe, groteskowe ciało stwora. Tylne odnóża jeszcze machały szukając stałego oparcia na szczycie wałów.
   W kolejnej chwili długie, okrwawione, ostre jak brzytwy odnóża pająków zaczęły pojawiać się wzdłuż całej barykady. Wszędzie tylko odnóża, pazury, sięgające i wspinające się. Wspięły się wszystkie, duplikaty szły za oryginałami, wizja śmierci nieubłaganie pojawiająca się na wałach.
- Czuję się jak mucha – wymamrotał Scowarr.
- I pewnie będziesz tak smakował – odparł Tanis.
- On umie żartować!
   Pół-elf już dobył zaczarowanego miecza, którego klinga rozbłysła czerwienią. Scowarr zaczął iś w jego ślady wyciągając własny, szeroki miecz z pochwy.
- Nie – powiedział Tanis powstrzymując człowieka – Gnaj po pomoc. Mam na oku prawdziwego pająka a jeśli jego zdołam powstrzymać to duplikaty nie ruszą naprzód.
- Nie możesz z nimi sam walczyć upierał się Scowarr.
   Tanis już był w ruchu, szykował się do walki.
- Szerokie masz Barki, przyjacielu odparł – I nie pozwól by ktokolwiek twierdził inaczej. Teraz jednak najbardziej pomożesz robiąc, o co proszę. Powiadom Kishpa. Pająki nie będą cierpliwie czekać aż skończymy rozmowę.
   Scowarr wciąż się jeszcze wahał.
- Nie wiem, czy powinienem iść.
   Tanis zawirował w miejscu i przytknął mu do gardła czubek ostrego miecza.
- A teraz już wiesz?
   Scowarr ledwie zdążył mrugnąć.
- Taa… tak, wiem.
- To gnaj!
   Człowiek wykonał polecenie Tanisa i pognał co sił w nogach w kierunku, w którym oddalili się wieśniacy.
   Potężny pająk, wyraźnie dotknięty magią, wyczuł obecność czarów Kishpa w czerwonym metalu ostrza Tanisa: to było zagrożenie. Pająk potarł straszliwymi odnóżami i wydał skrzekliwy, skrzypiący odgłos. Tanis zorientował się, że było to zawołanie bowiem wszystkie duplikaty zestawiły wokół oryginału ochronny pierścień. Dosłownie otoczyły mistrza gęstwą migających odnóży.
   Tanis rozpaczliwie usiłował zachować w polu widzenia jedynego prawdziwego pająka w tej armii groteskowych form. Runął na nie z uniesionym mieczem. Gnając w ich stronę i widząc tylko sieć potworów uznał, że oto zdecydował się popełnić samobójstwo. Pająki przewyższały go wzrostem niczym wieże a zaczął wątpić, czy nawet zaczarowany miecz mu pomoże skoro jedyne co może atakować to nogi pająków. Mimo wszystko ciął kończynę pierwszego stwora blokującego mu drogę. Odciął niezły kawał nogi. Trysnęła krew, co oznaczało, że ten pająk był oryginałem a nie duplikatem. To nie była zjawa. Mógł zabić, lecz mógł zostać zabity. Co zaś stało się jemu, natychmiast spadło na wszystkie kopie; krew trysnęła licznych poodcinanych odnóży.
   Poranione stwory wpadły w morderczy szał.   Najbliższe Tanisowi usiłowały pociąć go ostrymi krawędziami odnóży. Tanis jednak miał szybsze, lepiej tnące ostrze. Świecący, szeroki miecz był wręcz przedłużeniem ramienia. Przypominał niewyraźną plamę kolorów tnąc na lewo i prawo i odcinając kawałki pajęczych odnóży tak, jak kawałki drewna odcina szalony drwal. Krew płynęła ulicą jak woda z górskiego źródła. Ten strumień nie był jednak ani chłodny, ani odświeżający; pole bitwy spływało ciepłym płynem i tylko powodowało śliskość bruku pod stopami pól-elfa.
   Uznał, że musi się dostać gdzieś wyżej bowiem z trudem tylko utrzymywał równowagę w strumieniach spływającej krwi. Ciął szeroko mieczem a pająki ze strachem usuwały mu się z drogi aż wreszcie dotarł na szczyt obwałowania. Tam czekał prawdziwy pająk podczas gdy jego armia była dziesiątkowana i krwawiła. Ten prawdziwy nie odniósł żadnej z ran dotykających inne pająki.
   Tanis otarł twarz rękawe usiłując zetrzeć krew, która go prawie oślepiała. Ciągły, wydawało że nie kończący się, atak pająków wyraźnie ustał. Większość stworów oddalało się kulejąc na potrzaskanych odnóżach. Po lewej ręce pół-elfa stał jednak, potężny i nienaruszony, pająk, który właśnie zaczynał snuć sieć. Szybkim ruchem chudej łapy cisnął ją całą w stronę Tanisa. Tan bezskutecznie usiłował uniknąć lepkiego materiału. Kleista sieć pochwyciła wojownika, który usiłował się uwolnić, lecz sukcesu nie odnosił. Wysiłkoem woli stłumił panikę powodująco gwałtowny łomot serca.
   Pająk pociągnął sieć przednimi odnóżami i zwalił Tanisa z nóg. Pół-elf stoczył się z barykady wprost na pokrytą krwią ulicę. Miecz wypadł mu z dłoni i został wplątany w sieć obok jego stopy.
   Pająk podciągnął bliżej cienki, biały kokon.  Ogłuszony upadkiem pół-elf. Lekko zdezorientowany, przewrócił się na plecy. Olbrzymi pająk, najwyraźniej pewien zdobyczy, podciągnął kolejne odnóże i przesunął Tanisa jeszcze bliżej. Gdy ten znalazł się nieomal pod jego cielskiem, bestia zaczęła opuszczać niżej cielsko a z paszczy zaczęła się sączyć ślina.
   Ciemny cień zasłonił słoneczne światło. Potworny smród wykręcał Tanisowi trzewia. Przypominał smród zepsutego mięsa i potrafił się przebić do świadomości półprzytomnego wojownika. Otworzył oczy i ujrzał białawą sieć wyciekającą wciąż ze żwaczki pająka. Uniósł rękę, lecz nie miał w niej miecza. Gorączkowo go szukał, lecz nie znalazł. Nie miał szans. Jego czas się kończył. Bez miecza nie miał jak się bronić. Był uwięziony w sieci i mógł tylko w cichym przerażeniu obserwować, jak pająk szykuje się by go pożreć.

telit - 2019-09-11 19:06:25

Kiedy możemy się spodziewać dalszej części... tak nieśmiało zapytam... ;)

janjuz - 2019-09-18 12:37:50

Jeszcze dziś :)  Wakacje zakończone, wnuki odprawione, remont w chałupie na ukończeniu i tylko zdrowie jeszcze nie całkiem. Ale pisać już mogę! Czasami tylko malarz mnie wyrzuca.

janjuz - 2019-09-18 12:39:17

Rozdział 2O

Walka na śmierć i życie

   Bestia wrzasnęła. Tak blisko uszu Tanisa ten krzyk był wręcz bolesny. Nagle pająk gwałtownie się odwrócił i jednocześnie zwolnił chwyt. Mocując się z lepką siecią Tanis zaczął się wykręcać by ujrzeć co się dzieje.
   Spoglądając pomiędzy pokręconymi odnóżami pająk Tanis spostrzegł ujrzał najbardziej nieprawdopodobnego wybawcę. To był Mertwig! Stary krasnolud zaszedł stwora od tyłu i połamał mu jedną z nóg uderzeniem bojowego topora. Stwór skupił całą nienawiść na nowym wrogu.
   Mertwig przeklął sam siebie od ostatnich durniów. Co właściwie mógł tu zrobić najlepszego poza spowodowaniem własnej śmierci wraz z pół-elfem? A jednak musiał uczynić coś by pomóc szlachetnej duszy, która uratowała jego Yeblidod.
   Krasnolud bezmyślnie cisnął ciężką, skórzaną sakwę jaka dźwigał z doliny. Zaatakował w ten sposób potwora licząc, że odwróci jego uwagę od Tanisa. W tej sprawie odniósł pełen sukces. Tylko co teraz mogłoby jego samego uratować przed gniewem rozszalałej bestii? Mertwig ponownie zaklął, głośno i w bardzo wymyślny sposób. Serce Mertwiga dźwigało sporo bitewnego doświadczenia. Wiedział doskonale, że nie wchodzi się do walki spodziewając się ratunku od czegokolwiek innego jak od broni we własnych dłoniach. Tymczasem jego broń – topór i nóż o długim, zakrzywionym ostrzu – nie obiecywały za wiele w starciu z tym monstrum. 
   Mimo wszystko Mertwig się nie cofał. Wywijał toporem szerokie kręgi nad głową. Miał zamiar cisnąć nim w złączenie korpusu potwora z jego odnóżami by może trafić w wyłupiaste ślepia i bestię oślepić. Wtedy może będzie miał szansę na pochwycenie swej sakwy i ucieczkę. To była jedyna szansa.
   Pająk chyba nie uznawał latającego nad głową krasnoluda topora za zagrożenie. Ruszył trzema nogami do przodu i niżej ułożył cielsko. I wtedy właśnie krasnolud puścił topór. Broń zawirowała wysoko, przecięła powietrze i wbiła się w barykadę za plecami bestii pod dziwnym kątem.
- Na Reorxa! – huknął Mertwig i dał Mura na ziemię po ciężką, skórzaną sakwę.
   Kiedy tylko Mertwig odwrócił uwagę pająka natychmiast Tanis zaczął próby odnalezienia miecza szukając gdzieś na granicach więżącej go sieci. Nie mógł go zlokalizować. Chciał podnieść głowę, lecz owijający go kokon czynił to niemożliwym. Sfrustrowany niepowodzeniem zaczął kopać nogami w nadziei na jej rozerwanie. Nic z tego, wytrzymała. Ruch nóg jednak spowodował, że coś przyklejone do sieci obok prawej stopy zaczęło drapać ziemię i pobrzękiwać. Tanis dosłyszał dźwięk i pojaśniał. Odnalazł miecz.
   Szybko obrócił się na prawy bok. Wyginając się tak dalece jak tylko kleista sieć pozwalała zaczął prawą stopą popychać ostrze wyżej a jednocześnie pochylając się usiłował je sięgnąć prawą ręką. Koniuszkami palców dotykał krawędzi miecza.
   Napiął się z całych sił. Uzyskał jeszcze jeden cal, lecz wciąż jeszcze nie zdołał pochwycić rękojeści. Mięśnie miały zamiar popękać z wysiłku, lecz pociągnął je jeszcze mocniej. Teraz już palce pochwyciły sam koniec rękojeści miecza. Lekko ją szturchnął i sama wpadła mu w dłoń. Miecz pojaśniał purpurowo.
   Tanis uniósł ostrze i z łatwością wyzwolił się z sieci. Był wolny. Skaczać na równe nogi dostrzegł w jak wielkim niebezpieczeństwie znalazł się Meertwig nurkujący właśnie w pościgu za sakwą. Jeszcze krasnolud był w powietrzu gdy Tanis już gnał długimi susami w po zboczu pobliskiej barykady. Był już na szczycie gdy ujrzał jak Mertwig z ledwością uniknął ataku długich, ostrych odnóży pająka. Drugi raz potwór nie chybi.
   Pół-elf musiał teraz zabić pająka z rozpędu albo zginąć próbując. Tanis ocenił dystans i pognał po barykadzie w stronę cielska pająka a potem skoczył w otwartą przestrzeń. Leciał w powietrzu aż wreszcie wylądował na grzbiecie pająka zatapiając jednocześnie miecz niczym kotwę głęboko w cielsku monstrum.
   Zszokowane i obolałe monstrum cofnęło się gorączkowo usiłując zrzucić Tanisa z pleców. Ten zsunął się na prawo, lecz oburącz wciąż mocno trzymał miecz. Sama waga ciała pół-elfa powodowała coraz większe rozcięcie gdy miecz, ciągnięty na prawo, powoli zjeżdżał w dół, rozcinając bok pająka.
   Pająk usiłował  sięgnąć Tanisa odnóżami, lecz kąt pod jakim starał się to uczynić był niemożliwy. Potem jeszcze walnął dziko grzbietem w barykadę i omal pół-elfa nie połamał. To uderzenie jednak Tanis przewidział i zdążył zeskoczyć wyciągając jednocześnie miecz. Nim potwór się wyprostował Tanis znowu nań skoczył. Jednym szybkim i mocnym ciosem wbił miecz w samo centrum ciała stwora gdzie spotykał się wszystkie nerwy i zmysły. W tym momencie znikły z pola walki wszystkie ranne duplikaty.
   Na koniec i ten jeden, samotny, pokonany pająk zwinął się ciężko i padł martwy na ziemię. Tanis mu właściwie współczuł schodząc po stoku barykady. Mertwig dobiegł do pół-elfa i przystanął przy nim.
- Nie jesteś ranny?
   Krasnolud trząsł się cały a twarz miał wręcz spopielałą z przerażenia. Tanis, ze zmęczenia pozbawiony tchu, początkowo nie mógł odpowiedzieć. Usiadł ciężko, lecz w głowie wciąż mu się kręciło.
   Mertwi docisnął chwiejącą się głowę Tanisa do jego własnych kolan.
- Yeblidod tak robi gdy ktoś ma zamiar zemdleć. Zaczekaj tu i wplno oddychaj. Ja poszukam uzdrowiciela – rozkazał krasnolud.
   Nim jednak ruszył zdążył Tanis pochwycić ramię Mertwiga i go powstrzymać. Po kilku chwilach był już w stanie mówić. Podniósł głowę.
- Jestem cały – wychrypiał – Pomóż mi wstać.
   Z pomocą krasnoluda jakoś zdołał podnieść na własnych nogach. Nie licząc lekkiego zamroczenia czuł jednak niejaką ulgę z powodu faktu, że jest oto cały, w jednym kawałku. Co było znacznie więcej niż można było powiedzieć o pająku.
- Nigdy jeszcze nie widziałem Czegoś takiego… - zaczął Mertwig.
   Tanis nawet nie pozwolił mu skończyć tylko szybko wtrącił.
- Gdyby nie ty … - szybko zwalczył kolejną falę zamroczenia i ciągnął – Zawdzięczam ci życie, Mertwig. Jeśli tylko mogę coś dla ciebie zrobić…
   Tym razem to Mertwig uciął wyglądając jakby właśnie został obrażony.
- To ja jestem ci wiele winien za uratowanie mojej Yebbie.
   Przerwał na chwilę bowiem obaj dosłyszeli odgłosy dobiegające z oddali, to tłum ludu Ankatavaka gnał ulicą w ich stronę.
- Ale skoro o tym mówisz – szybko dodał Mertwig – to jest jedna rzecz, którą możesz dla mnie uczynić. Błagam, nie mów nikomu, że tu byłem. Nigdy mnie nie widziałeś. Nigdy. Co zrobiłeś, zrobiłeś sam. Czy dasz mi słowo?
   Tanis osłupiał.
- Ale dlaczego…?
- Błagam. Muszę dostać twoje słowo! – naciskał krasnolud.
- Oczywiście, lecz…
- To jak uroczysta przysięga – powiedział krasnolud.
   Ledwie skończył a już pomknął do ciężkiej sakwy jaką wcześniej cisnął, zarzucił ją na ramię i pobiegł ciemną alejką. Zniknął z pola widzenia gdy Scowarr, Kishpa i Brandella wypadli zza rogu prowadząc setki elfów w stronę Tanisa.
   SAcowarr zwolnił. Stanął w miejscu. Widok Tanisa stojącego samotnie w pobliżu powalonego pająka napełnił go podziwem. Kishpa przyglądał się uważnie pół-elfowi.
- Bałem się, że odnajdę tu tylko twoje ciało oraz pająki hulające po całej wsi – powiedział czarodziej z widoczną ulgą.
   Reakcja Brandelli zaskoczyła wszystkich – chyba najbardziej zaskoczony był Kishpa. Przystanęła, rozejrzała się po otaczającej ją scenie i nagle podbiegła i zarzuciła Tanisowi ramiona na szyję gorączkowo się doń przytulając.
   Brwi licznie zgromadzonych par migdałowych oczu gwałtownie uniosły się do góry, lecz nie odezwał się nikt poza Kishpa, który sięgnął ramieniem do Tanisa i rzekł z widoczną powściągliwością.
- Wdzięczni jesteśmy za to, co uczyniłeś dla Ankatavaka.
   Po czym delikatnie, lecz stanowczo, odciągnął Brandellę od okrytego krwią pół-elfa.
- Powiedz, jak tego dokonałeś – zawoła podniecony Scowarr nie zdając sobie sprawy z zazdrości Kishpa i zażenowania reszty elfów.
   Tanis, wyraźnie zaskoczony postępowaniem Brandelli, starał się pomniejszyć własny sukces.
- Nie przeżyłbym, gdyby nie zaklęcie jakie Kishpa rzucił na mój miecz. Poza ty, miałem po prostu mnóstwo szczęścia.
- I mnóstwo odwagi – dodał Scowarr wyraźnie dumny z przyjaciela.
   Kishpa zmrużył oczy. Kotłowały się w jego duszy różne emocje – zakłopotanie z powodu reakcji Brandelli na widok Tanisa, podziw dla jego odwagi i pewnie doza zazdrości, że oto musi dzielić uwagę tłumu z pół-elfem, który staje się wręcz jego rywalem. Tanis obserwował go uważnie i zastanawiał się, która z tych emocji weźmie górę.
   Otrzymał odpowiedź gdy czerwono dziany czarodziej odwrócił się twarzą do tłumu i zawołał.
- A więc mamy jeszcze jedno zwycięstwo do uczczenia! – krzyknął głośno – Na ucztę!

janjuz - 2019-09-26 11:20:55

Rozdział 21

Wyzwanie Prawdy
    Była to uczta pamiętna, tak raz na całe życie. Ogniska płonęły na plaży i wiele było przy nich radości. Scowarr z zadowoleniem odnotował, że Tanis miał rację. Przez całe przedpołudnie i wczesny wieczór człowieczek był dosłownie oblegany przez sympatyków, którzy pod niebiosa wychwalali jego heroizm. A więc nie został zapomniany. Dosłownie lśnił chwałą. Trochę później, gdy zaczął wreszcie szukać Tanisa, odnalazł go siedzącego gdzieś z boku całej zabawy i wpatrzonego w uspokajający ruch fal.
- Gdzieś ty był? Spytał Małe Barki.
- Spałem. Prawie zapomniałem jak się to robi.
   W tej chwili nadszedł Mertwig w towarzystwie Yeblidod wspartej o jego ramię. Ranę na skroni, opatrzoną bandaże, skrywał częściowo kapelusz o szerokim rondzie. Była wciąż blada, lecz wyglądała na o wiele silniejszą. Szok wynikający z ataku na jej osobę już minął a długi, spokojny wypoczynek dokonał cudów.
   Uzdrowiciel Canpho pośpieszył natychmiast do Yeblidid. Chciał się przekonać czy wszystko jest w porządku. Odpowiedź wyraźnie go ucieszyła bowiem szeroko się uśmiechnął i zawołał.
- Przyjaciele! Wielu bohaterów już uczciliśmy. Tu jednak jest bohater o którym jeszcze pieśni nie śpiewano. Leczniczymi umiejętnościami pomogła wielu z was i waszym druhom, ocaliła wielu od niechybnej śmierci pierwszego dnia bitwy. Sama omal nie zginęła ostatniej nocy, lecz teraz jest tu z nami, cała i szczęśliwa! Za Yeblidod!
   Rozległy się radosne okrzyki. Twarz Mertwiga jaśniała błogością. Patrzył na żonę spojrzeniem pełnym szacunku i pietyzmu. Spojrzała nań z wyraźnym zakłopotaniem.
- Nie wiem, co powiedzieć – szepnęła do męża.
- Po prostu podziękuj – odparł delikatnie.
   Pokornie schyliła głowę nie mogąc wydusić słowa. Kishpa i Brandella wraz z innymi wyrażali głośno swój zachwyt. Mertwig ruchem ręki uciszył tłum i oznajmił.
- Canpho, zarówno ty jak i wszyscy nasi przyjaciele wiecie, jak znaczy dla mnie moja żona i nasz syn. Podobnie jak wy pragnąłem odesłać rodzinę daleko stąd nim zaczął się atak. Lecz Yeblidod, śladem innych kobiet – tu Kishpa rzucił Brandelli kolczaste spojrzenie – nie zgodziła się odejść. Odesłała chłopca w bezpieczne miejsce, lecz sama pozostała by uzdrowicielskimi umiejętnościami wspomóc cudowne umiejętności naszego Canpho.
   Tu jeden z elfów, najwyraźniej niezbyt odporny na wchłonięte kilka kufli mocnego ale, stanął wyprostowany i wybuchnął kolejnymi okrzykami głośnego aplauzu – choć nie bardzo było wiadomo czy pozdrawia w ten sposób Yeblidod, Canpho, zwycięstwo czy tylko piwo. Najbliżej stojący, głośno chichocząc, ściągnęli go dół na piasek. Mertwig cierpliwie spojrzał w niebo i poczekał, aż hałasy ucichną.
- I ja też, podobnie jak wy wszyscy, zrobiłem co mogłem na barykadach – przemawiał a słońce rzucało dziwne cienie na jego twarzy – Stając twarzą w twarz z niebezpieczeństwem wielu z was, jestem tego pewny, składało swym ukochanym, że uczynią to czy tamto jeśli przetrwają bitwę. Ja też złożyłem takie przyrzeczenie.
   Yeblidod spojrzała zaskoczona na męża, który niewzruszenie ciągnął dalej.
- W obecności was wszystkich takiego ślubu dotrzymam.
   Mertwig otworzył niewielkie pudełko i wydobył zeń kruchą, delikatnie zdobioną i połyskującą szklaną kulę, która w świetle słońca błyszczała jak diament.
- W waszej obecności daruję to mej ukochanej Yeblidod.
Spoczywająca w dłoni Mertwiga  szklana kula była w większości czystym szkłem, lecz nosiła ślady i odcienie lazuru i mchu. Mertwig oburącz podał ją Yeblidod z niespotykaną delikatnością.
- Czystość tego szkła odzwierciedla czystość miłości mojej żony – rzekła patrząc na Yeblidod – błękitne linie czczą niebo, które przyświadcza tej chwili. Zielone ślady na szkle… po prostu przywodzą mi na myśl delikatnie zielonkawe oczy mej miłości.
    Tłum wydał zbiorowe westchnienie gdy Yeblidod, niepomna na dwie łzy staczające się jej po policzkach, uniosła szklaną kulkę i wzniosła ją do słońca. Nawet Tanis był poruszony. Wokół rozbrzmiał grzmiący aplauz tłumu, wszyscy wiwatowali – wszyscy prócz Kishpa. Mag wzdrygnął się niechętnie i spojrzał na Brandellę. Ona również miała zaniepokojenie wypisane na twarzy. Nie powstrzymywało to jednak jej dłoniom oklaskiwać romantyczny gest starego krasnoluda.
   Po zakończeniu mowy Mertwig dumnie przeprowadził żonę przez tłum, lecz trzymał z dala od Kishpa. Od Tanisa zresztą też. Pół-elf był lekko osłupiały z powody dziwnego zachowania Mertwoga.
   Nagle wszystko stało się czarne. Słońce zniknęło. Nie było już plaży. Nie było odgłosów tłumu. Była tylko wielka pustka w której rozbrzmiewało głośne, nieregularne bicie serca. Nie było góra ani dołu. Żadnego wschodu czy zachodu. Tanis poczuł się uwięziony w próżni, ani się nie wznosił, ani nie opadał. Sięgnął ramieniem by cokolwiek w ciemności pochwycić. Nie było niczego. I tylko bicie serca stawało się z każdą chwilą słabsze.
   Pół-elf sięgnął po miecz, lecz był to tylko pusty gest. Nie było wroga, z którym miałby walczyć. Był bezradny, nie widział co robić. Wrzasnął tylko.
- Musisz żyć! Ocalę Brandellę! Trzymaj się, walcz!
   Czy Kishpa mógł go usłyszeć? Tego Tanis nigdy się nie dowie. A jednak po chwili słońce znów się pojawiło. Znowu był na plaży, stał na skale a świętowanie ciągnęło się na dobre. Było tylko znacznie później niż moment temu. Słońce było już nisko nad horyzontem i posyłało wszędzie bursztynowe cienie. Lunitari, czerwony księżyc, było już nawet widoczny na niebie tuż nad horyzontem.
   Niepokojącym był fakt, że oto szczęśliwa i radosna idylla sprzed paru zaledwie sekund zmieniła się w konfrontację pomiędzy Mertwigiem a elfem o ziemistej twarzy, którego Tanis jeszcze nie znał. Twarze obserwujących były posępne.
- Widziałem jak wykradałeś się z domu mego wuja – oznajmił, któremu brązowo miodowe włosy omiatały ramiona – Wyobrażam sobie coś tam robił. Wiedziałem, że kiedyś byliście, ty i on, przyjaciółmi, lecz to już dawno minęło. Wuj nie akceptował krasno ludzkiego sposobu bycia.
   Mertwig już otworzył usta, lecz Canpho, mrugając z zaniepokojenia oczami, przerwał.
- To czas radości – oznajmił wchodząc pomiędzy młodego, rozzłoszczonego elfa i zdenerwowanego Mertwiga i zwracając się tego pierwszego – Nie ma potrzeby na tak ostre słowa. Smutny jesteś po śmierci wuja. Rozumiemy to…
- Nic nie rozumiesz! – wrzasnął wściekle elf – Ten krasnolud, wiedząc, że Azurakee zginął, włamał się i rabował dom gdy reszta nas była na barykadzie!
Słysząc tak okropne oskarżenie wszyscy zgromadzeni gwałtowni umilkli. Jedynymi dźwiękami jakie dało się słyszeć, było załamywanie się drobnej fali na piasku plaży i potrzaskiwanie dogasającego ogniska. Zapach dopiekającej się sarniny mieszał się ze zwykłymi zapachami brzegu morza.
   Po chwili Canpho odezwał się powściągliwie.
- Pomyśl, młodzieńcze. Bądź pewien tego, co mówisz. Jestem pewny, że Mewretwig ci wybaczy, jeśli wycofasz straszne oskarżenie.
- Nie cofnę – twardo odparł elf.
- To ja nie wybaczę! – wybuchnął Mertwig – Jak śmiesz mnie tak szkalować? I to tu, przed moją żoną, w obecności przyjaciół…
- Nie masz przyjaciół, złodzieju!
   Mertwig skoczył w kierunku młodego elfa, który natychmiast cofnął się do grona zgromadzonych kuzynów. Canpho i kilku jeszcze elfów pochwyciło krasnoluda i go powstrzymało.
- Krasnoludy! – mruknął stary elf.
   Jego błękitne oczy wyraźnie odbijały przekonanie, że wiara w wyższość ich rasy nad innymi rasami jest najmniej atrakcyjną cechą elfów. Tanis z kolei, wielokrotny cel nienawiści zarówno ludzi jak i elfów, wspierał całym sercem krasnoluda, który był na tyle odważny by żyć między elfami.
- Widziałem go! – upierał się młodzik z mocą od której aż drgały mu blade policzki – Wyszedł z domu Azurakee z torbą na ramieniu. Wszedłem do środka gdy odszedł a wszystko, co było tam wartościowe, zniknęło. Skradzione! Obrabował martwego!
- Kłamstwo! – sprzeciwił się Mertwig – Nie słuchajcie go!
- Jakie masz dowody? – ostro pytał Canpho młodego elfa.
   Zapytany dumnie podniósł podbródek.
- Tylko to, że widziałem wszystko na własne oczy.
- Macie go! – wybuchnął krasnolud – Nie nawet ułamka dowodu na poparcie koszmarnego oskarżenia.
   Młody elf zaczął mocować się z dłońmi, które wciąż go trzymały mocno. Stopami zgarniał całe kupy piasku.
- Nie kłamię! Zapytajcie tego krasnoluda w jaki sposób mógł kupić szklaną kulę dla żony. Wszyscy wiecie, że to biedak. O to go spytajcie!
   Tanis słuchał tego tumultu a jednocześnie szukał wzrokiem Brandelli. Na głośne wspomnienie torby niesionej przez Mertwiga zaprzestał poszukiwań i na moment zesztywniał. Widział jak krasnolud skrywa torbę podczas walki z pająkiem. Mertwig jednak w tej walce ocalił mu życie. Wszystko, o co w zamian prosił, to zachowanie ciszy o jego poczynaniach, a takie przyrzeczenie Tanis złożył. Miał teraz nadzieję, że nie będzie zmuszony do złamania danego słowa. Przede wszystkim jednak miał nadzieję, że Mertwig jest całkowicie niewinny.
   Tanis wreszcie dojrzał Brandellę. Siedziała obok Kishpa. Oboje mieli ponure miny. Pół-elf ześlizgnął się ze skały i przesunął bliżej nich, by choć trochę słyszeć ich rozmowę.
- Musisz stanąć po stronie Mertwiga – powiedziała cicho Brandella ściskając dłoń maga.
- I co mam powiedzieć? – spytał równie cicho głosem aż ociekającym frustracją.
- Że mu wierzysz. Powiedz im, że gwarantujesz za niego. To dużo znaczy.
   Jej ciemne oczy aż błyszczały na tle ciemno zielonej tkaniny bluzki. Kishpa nie wyglądał na przekonanego.
- A jeśli jest winien?
- Wtedy jednak – sperała się Brandella – choć popełnisz błąd w jednej kwestii, zachowasz się dobrze w drugiej.
- Jakiej? – mag aż uniósł brwi.
- Zachowasz się lojalnie wobec przyjaciela – spokojnie odarła tkaczka.
   Zamilkła na chwilę wyraźnie rozdarty na dwoje.
- Obowiązuje mnie lojalność wobec prawdy – odparł ze złością.
   Brandella przechyliła głowę i pociągnęła za rękaw aksamitnej, czerwonej szaty.
- Nie broniłbyś mnie, gdybym skłamała czy ukradła?
- To co innego – odparł Kishpa odwracając wzrok.
- Nie.
- A jednak – upierał się mag.
- Nie dla mnie.
- Proszę cię – potrząsnął głową – Nie teraz. Pozwól posłuchać.
   Puściła jego dłoń. Tanis przesunął się przez napięty i coraz bardziej rozgniewany tłum.
- Wymieniłem szklaną kulę w dobrzej wierze – z uporem mówił Mertwig.
- Za co? – domagał się elf.
- Ehm… to już nie twoja sprawa.
    Tłum zaczął szumieć słysząc tak wymijającą odpowiedź krasnoluda.
- A od kogo kupiłeś tę kulę? – z ciekawością dopytywał Canpho.
- Wolałbym nie mówić – odparł Mertwig.
- Wolałby nie mówić! – kpił młody elf – bo jakby to zrobił to wszyscy by się dowiedzieli, że to majątek mego wuja zapłacił za tą kulę.
- Gdzie był Mertwig gdy ludzie zaczęli ostatni atak? – dopytywał spokojny elf, który cierpliwie wysłuchiwał wzajemnych oskarżeń.
- Poszedł z Wąskie Barki znaleźć pająka dla Kishpa – odparł inny, ostrouchy blond elf.
- Tak, tylko nigdy nie wrócił – odparł inny.
   Mertwig był wyraźnie zmieszany drogą jaką zmierzają te komentarze.
- Nie chciałem wracać bez pająka – wyjaśniał – A nie miałem pojęcia, że Scowarr znajdzie jednego tak szybko.
- Bardzo poręcznie -  złośliwie oskarżał inny elf.
- To prawda – upierał się Mertwig.
   Scowarr przecisnął się przez tłum i wsparł nieszczęsnego krasnoluda.
- Mówi jak było – rzekł Wąskie Barki – Rozdzieliliśmy się szybko, żeby podwoić szansę znalezienia, czego potrzebował Kishpa.
- Gdzie to było? – naciskał dalej Canpho.
- Nie znam wioski za dobrze – zauważył człowiek – ale było to chyba przed dużym, białym domem z całym mnóstwem jasno niebieskich kwiatów z przodu.
- To dom mojego wuja! – oznajmił młody elf.
   Pomruki wieśniaków stawały się złowieszcze. Przyjaciele skarżącego elfa puścili jego dłonie. Canpho przesunął dłonią po łysej głowie i popatrzył badawczo na krasnoluda.
- Najlepiej by było gdybyś jednak powiedział od kogo tą kulę kupiłeś – powiedział.
   Tanis usłyszał szloch Yeblidod.
- Nie wierzę własnym uszom – upierał się Mertwig – zamierzacie dać wiarę niecnym oszczerstwo?
   Canpho nie odpowiedział tylko ciągnął dalej.
- Najlepiej byłoby poznać imię sprzedawcy. Wtedy upadnie całe oskarżenie.
   Mertwig zaczął wrzeszczeć a Tanis, spojrzawszy w stronę Yeblidod, ujrzał, że jej oczy, przed chwilą błyszczące od łez szczęścia, zaczynają groźnie błyszczeć.
- Nie widzę w czym to miałoby niby pomóc – odparł krasnolud – I jest to na dodatek straszliwie niesprawiedliwe. Cenę, jaką zapłaciłem, chcę zachować dla siebie. Kula jest prezentem więc moja żona nie musi widzieć ile za nią dałem.
   Błagalnie spojrzał po zgromadzonych, lecz sympatia tłumu się chyba odeń odwróciła. Tylko kilku elfów spojrzało na znękanego krasnoluda ośmielająco. Yeblidod przesunęła się w stronę męża i czule ujęła go pod łokieć. Meertwig  rzucił jej szybkie, zakłopotane spojrzenie.
- A więc, czy powiesz nam kto ci to sprzedał? – spytał wyraźnie uspokojony Canpho.
- Artysta, Piklaker – odparł Mertwig.
- Czy jest tu Piklaker? – zawołał Canpho.
   Nie było odpowiedzi, więc uzdrowiciel wołał dalej.
- Ktoś go widział?
   Atmosferę wypełnił gwar bowiem nagle każdy gadał z każdym, pytając któż mógł widzieć dobrze znanego artystę. Na koniec ktoś stojący obok Kishpa, zawołał.
- Mój brat powiedział, że odszedł ze wsi jak tylko ludzie się wycofali.
- Kolejny zbieg okoliczności – warknął rozzłoszczony elf, który pierwszy oskarżał Mertwiga o kradzież.
- Nie wiedziałem, że odszedł – bronił się krasnolud.
- Więc może powiesz, czy zapłaciłeś. Co takiego wymieniłeś? – naciskał młodziak.
   Mertwig się wahał. Spojrzał w oczy Kishpa. W jednym momencie zawarł w oczach błaganie, by ten cokolwiek powiedział. Mag pozostał niemy. Oczy miał obojętne.
- Ja… Ja dałem mu… Złożyłem przyrzeczenie – jąkal się Mertwig – Powiedziałem, że… że zapłacę swoją pracą.
- Łżesz! – oznajmił młody elf – Nie zdołałbyś zapłacić ceny Pikakera nawet rokiem, czy dwoma, swej pracy!
- Powiedz temu nieokrzesanemu robakowi, żeby pilnował języka gdy gada do starszych – powiedział Mertwig do Canpho przywołując całą swą godność.
- Ja zważam na język – odpalił młody – gdy gadam do uczciwych starszych!
   Martwi już chciał go capnąć, lecz powstrzymujące go ręce na to nie pozwoliły. Elf stał z boku z rękami na biodrach i znaczącym uśmieszkiem na twarzy.
   Canpho obrócił wzrok w stronę Kishpa, spodziewając się, że mag odezwie się w obronie krasnoluda. Kishpa jednak siedział całkiem nieruchomy. Jedynie wiatr poruszał mu włosami. Nie spojrzał na uzdrowiciela. Canpho wiele to powiedziało.
- To nie jest prawidłowe zgromadzenie do rozpatrywania takich oskarżeń – zaczął uzdrowiciel – Jutro starsi się zbiorą, by wysłuchać dowodów i wydać werdykt. Do jutra niech nikt o tym nie rozmawia.
   Mertwiga był zszokowany.
- Nie! – krzyknął siłując się z dłońmi tych, których kiedyś nazywał przyjaciółmi – Nie poddam się przesłuchaniom z powodu prezentu jaki dałem żonie! Raczej opuszczę Ankatavaka nie poddam się takiemu upokorzeniu.
   Canpho nic nie powiedział.
   Kishpa pozostał niemy.
   Tanis jednakże nie mógł być cicho.

janjuz - 2019-10-01 17:32:07

Rozdział 22

Spotkanie

   Mertwig patrzył z udręką w oczach gdy pół-elf przepychał się na puste miejsce w samym środku tłumu.
- Nie wiem nic o zasadności oskarżeń przeciwko temu krasnoludowi – powiedział głośno Tanis – lecz mam co nieco do powiedzenia o sprawach, o jakich nikt tu nie ma pojęcia.
   Mertwig poczerwieniał. Już miał ochotę wrzasnąć na gardło „-Zdrajca!” , lecz zdawał sobie sprawę, że to tylko wyszłoby mu na gorsze. Miast tego tylko skulił ramiona i pochylił głowę jakby musiał się chronić , przed zimnym, ostrym wiatrem.
- Niewiele o mnie wiecie – przypomniał Tanis mieszkańcom Ankatavaka – A i ja, żeby być uczciwym, niewiele wiem o was. Ale wiem o poświęceniu i odwadze, a widziałem je – i przeżyłem by je opisać – dzięki krasnoludowi, który teraz jest o coś podejrzewany.
   Kilkunastu elfów coś tam zamruczało i uniosło głowy.
- Ten krasnolud żył z nami przez długi czas -  odezwał się  elf, który dotąd był cicho – Nie bądźmy pochopni.
   Kilkunastu innych przytaknęło i poparło. Tanis czekał, żeby się uciszyli. Popołudniowe słońce kąpało mu czuprynę czerwono złotym blaskiem. Dobrze wyprawiona skóra odzienia też odbijała aurę ciepła. Mertwig zorientował się, że Tanis czułby się znacznie lepiej tropiąc jelenia w lesie niż występując przed paroma setkami elfów. Odwrotnie niż Scowarr, przynajmniej według Mertwiga, powodem wystąpienia pół-elfa było poczucie obowiązku, bynajmniej nie pragnienie zwrócenia na siebie uwagi. Tanis kontynuował.
- Niech więc będzie wiadome, że Mertwig, że ten krasnolud, przybył mi z pomocą gdy walczyłem z gigantycznym pająkiem. Ocalił mi życie ryzykując własnym. Z powodów, których mi nie wyjaśnił – może po prostu ze skromności – prosił, bym zachował to w sekrecie.
   Yeblidod ostro popatrzyła po zgromadzonych, którzy ośmielali się krytykować jej ukochanego Mertwiga.
- Mówiąc to, co mówię łamię dane słowo, lecz jakże miałbym pozostać milczący? – ciągnął Tanis – Wstawiam się za nim, bowiem takie bohaterstwo zupełnie nie przystaje do obrazu złodzieja, jaki tu wymalowano. Pytam was wszystkich, czy jakikolwiek złodziej zaryzykowałby własny łup – a tym bardziej własne życie – by ocalić obcego od pewnej śmierci?
   Elfy, wyraźnie zdumione elokwentną obroną Tanisa, zaczęły głośno wymieniać uwagi między sobą. Mertwig posłyszał, jak Brandella mówi do Kishpa.
- Pięknie wstawiał się za twoim przyjacielem. Nie powinieneś zrobić tego samego, póki jeszcze masz na to szansę?
   Mertwig lekko obrócił głowę, by zobaczyć reakcję maga. Kishpa był purpurowy.
- Ostrzegałem Mertwiga – mruknął ponuro – Sam dokonał wyboru.
- Więc uważasz, że on kłamie? Myślisz, że jest winien?
- Ja… ja po prostu nie wiem. Ja tylko…
   Zarówno krasnolud, jak i Kishpa dostrzegli nagłą zmianę na twarzy Brandelli. Mag zamilkł; Mertwig też poczuł, jak puls mu bije. Coś wyraźnie poruszyło Brandellę. Popatrzył po tłumie i spostrzegł, jak Tanis przedziera w stronę pary.
- Coś nie tak? - spytał Kishpa ukochanej.
- Nic takiego – osparła Brandella odwracając twarz i pozwalając bezwiednie, by to Mertwig ujrzał łamiący serce wyraz bólu serca w ciemnych oczach.
- Przecież widzę – upierał się mag – Proszę, co cię trapi?
   Zadrżała.
- Nic mi nie będzie. Uspokój się.
   Wielkim wysiłkiem woli Brandella zaczęła kontrolować okazywanie własnych emocji. Śpiewnym głosem zaś dodała.
- Popatrz, Tanis tu zmierza – widząc pół-elfa podchodzącego z drugiej strony.
   Tanis uprzejmie skinął głową w stronę Kishpa i powiedział coś Brandelli do ucha. Lekko zadrżała, lecz skinęła potwierdzająco. Powiedziała do pół-elfa parę słów, których jednak ani mag, ani krasnolud nie usłyszeli. Pół-elf szybko się oddalił.
   Mertwig widział jak wszelkie myśli na temat jego własnego dylematu wywietrzały z umysłu maga. Coś zaszło pomiędzy pół-elfem a Brandellą. Sądząc z wyrazu twarzy Kishpa, mag był zdecydowany, wręcz sobie poprzysiągł, że dowie się o co chodzi.
- Przyszedłem przypomnieć ci o przyrzeczeniu – szepnął Tanis do brandelli – Bitwa skończona. Dla ciebie już czas opuścić to miejsce zanim ty sama – i wszystko wokoło – zniknie. Spotkajmy się za chatą Reehsha.
   Tkaczka przez chwilę rozważała zamysł o pozostaniu na miejscu, o zniknięciu gdy stary czarodziej nie będzie już miał sił nawet na sen. Któż wtedy jednak poniesie pamięć o Kishpa, gdy jej już nie będzie? Kto ożywi pamięć o nim? Zgodziła się z Tanisem. Spotka się z nim.
   Zanim pół-elf ruszył w stronę ogrodu, to najpierw rzucił okiem do domu Reehsha, ku jego uldze stary rybak był gdzieś indziej. Z miejsca, w którym teraz stał, nie mógł Tanis widzieć świętowania na plaży, lecz widział połyskujące fale morskie Cieśniny Algoni. Słońce chyliło się już ku zachodowi i wkrótce zanurzy się w falach a złote światło zniknie z powierzchni wód. Miał nadzieję, że wraz z Brandellą znikną równie szybko i łatwo.
   Serce pół-elfa nagle gwałtownie załomotało. Teraz, gdy już był tak blisko wypełnienia przysięgi złożonej czarodziejowi, nagle zdał sobie sprawę, że nie ma najmniejszego pojęcia w jaki sposób ma wrócić do własnego czasu! Clotnik twierdził, że to Kishpa zrobi. Tylko jak? I kiedy? Tanis zamyślił się ciężko i wtedy dotarł do niego cichy głos.
- Jestem tutaj.
   Stała przy dalszym końcu ogródka niedaleko chaty. Zachodzące słońce prześwietlało jej włosy powodując, że ciemne loki nabierały czerwonawej poświaty – serce Tanisa zabiło jeszcze mocniej. Pośpieszył w jej stronę.
   Brandella powiedziała Kishpa, że jest zmęczona i udaje się do domu. A jeżeli ten wiedział o niej cokolwiek, to wiedział też, że kłamstwo raczej z jej ust nie pada. Niedowierzanie jednak jego samego łatwo dopadało.
   Szedł jej śladem w odpowiedniej odległości. Scowarr jednak zobaczył, że Kishpa opuszcza święto i natychmiast pognał za nim.
- Mam coś dla ciebie – zawołał śmieszny człek – Słyszałeś może o magu, który zawsze mówił nie?
- Nie.
- Mam cię! – oznajmił człowiek.
   Kishpa w tym momencie dostrzegł, jak Brandella ostro skręca ze ścieżki wiodącej do jej domu. Wzdrygnął się.
- Nie podobało ci się, co? – spytał Scowarr.
   Kishpa nie odpowiedział. Przyśpieszył kroku, skręcił szybko w prawo i podążał dalej za Brandellą.
- Mam jeszcze jeden – naciskał Scowarr.
- Nie teraz – cisnął Kishpa odganiając Scowarra ruchem ręki.
- Co ja takiego zrobiłem? – pytał Scowarr tonem urażonej niewinności.
   Ten mały człowiek, zdaniem maga, musiał mieć w żyłach krew kendera.
- Wybacz – westchnął Kishpa – Mam do załatwienia bardzo prywatną sprawę. Lepiej idź na plażę i baw się dobrze.
   Scowarr obszedł maga dokoła i stanął przed jego twarzą z przymilnym uśmieszkiem na ustach.
- Jak mogę dobrze się bawić, gdy mój ulubiony czarodziej jest na mnie zły?
   Kishpa zatrzymał się. Niechętnie.
- Nie jestem na ciebie zły – powiedział lekko już poirytowany, bowiem widział jak Brandella znika za kolejnym zakrętem.
   Wyglądało na to, że obierając bardzo dziwną ścieżkę, jednak zmierzała w stronę chaty Reehsha. Dlaczego to robiła? Wyminął Scowarra i wydłużonym krokiem ruszył dalej. Śmieszny człowiek tuż tuż za nim. Mag nie uszedł daleko gdy przejmujący krzyk zmusił go do ponownego zatrzymania.
- To Yeblidod – powiedział Scowarr oglądając się przez ramię.
   Krasnoludka szła ku nim na niepewnych nogach i z oczami opuchniętymi od płaczu.
- Kishpa, wróć – błagała – Wróć na plażę, pomóż mojemu Mertwigowi.
- Nowe kłopoty? – spytał mag.
- On cię potrzebuje – wychlipała.
   Ciągnęła jego szatę, chwytała dłoń, łkała z przerażenia i bólu. Kishpa desperacko pragnął podążyć za Brandellą, lecz nie miał serca wystarczająco twardego, by odmówić pomocy żonie przyjaciela. Rzucił jeszcze zmartwione spojrzenie w stronę gdzie odeszła ukochana i ciężkim westchnieniem zawrócił za Yeblidod.

- Po prostu nie mogę odejść bez pożegnania – smutno stwierdziła Brandella wpatrując się w połyskującą powierzchnię morza.
   Siedzieli z Tanisem w tak całkowitej ciszy, że małe stadko mew wylądowało tuż obok na odpoczynek. Maszerowały teraz po piasku w kierunku ich stóp mając najwyraźniej nadzieję na jakieś resztki jedzenia. Tanis zdawał sobie sprawę, że mają bardzo mało czasu. Wiedział też jednak jak trudno jest się rozstawać bez pożegnania. Myślał teraz o gwałtownym odejściu Kitiary. Czarne, twarde oczy mew przypominały gniewne spojrzenie gwałtownie maszerującej precz Kit.
   Brandella dostrzegła smutek w jego twarzy i chyba rozpoznała bratnią, równie doświadczoną duszę.
- Czy to rozstanie jest najgorsze, czy brak pożegnania? – spytała rzeczowym tonem.
- I to, i to – roześmial się chrapliwe na wspomnienie pożegnalnego ciosu Kitiary – Ale koniec końców – ciągnął zamyślony – lepiej powiedzieć co się czuje i usłyszeć odpowiedź. Bez takich słów jako oparcia – na dobre czy złe – to po prostu dryfujesz bez celu.
   Brandella ciaśniej owinęła się szalem.
- Ty też dryfujesz? – spytała.
   Martwa cisza z jego strony była wystarczającą odpowiedzią. Brandella wykonała ruch jakby chciał ująć go za rękę, lecz chyba pomyślała jeszcze raz i tylko cicho siadła. Tkaczka nie przypominała żadnej kobiety, jaką dotąd spotkał. A jednak nie mogła być jego a to doprowadzało go do szały.
   Przerwała niezręczną ciszę pytaniem.
- Co powinnam zrobić?
   Tanis najpierw ciężko westchnął nim zdecydował się na odpowiedź.
- Zostaw list. Dzięki temu zawsze będzie miał twoje słowa ze sobą. Będzie miał się czego trzymać.
   Chwilę pomyślała, skinęła głową i smutno, powoli odparła.
- Tak, tak może być najlepiej. W przeciwnym razie nie wiem, czy w ogóle zdołałabym od niego odejść.
   Tanis przypomniał sobie w tym momencie o zaczarowanym instrumencie do pisania, jaki wręczył mu Kishpa. Cała banda jakichś stworów tego szuka jak powiedział mag. Miał rację; tutaj nie znajdą. Wyciągnął instrument z kieszeni tuniki i wręczył go tkaczce.
- To kiedyś należało do Kishpa – powiedział – Dał mi to bym  to zostawił w tym czasie i miejscu. Z jego dłoni w moje a ja daję w twoje. Napisz swe pożegnanie.
   Czule ujęła instrument. Był gładki, drewniany, lecz to nie poruszyło Brandelli. Chodziło tylko o to, że kiedyś należał do jej Kishpa.
- Dzięki – odparła wyraźnie walcząc ze wzruszeniem.
   Zakłopotany pół-elf odpowiedział.
- Muszę cię prosić o jedno. Kiedy już napiszesz list to zostaw ten instrument za sobą. Nie zabieraj go.
- Zrobię jak mówisz – odparła oplatając Tanisa ramionami z wdzięczności ruchem na tyle energicznym, że spłoszyła stadko mew.
   Zapach jej włosów i dotyk rąk na szyi spowodowały, że Tanis doznał zawrotu głowy. Po chwili, jakby zawstydzona, cofnęła ręce.
- Dobrze się czujesz? – spytał szeptem.
   Skinęła potwierdzająco głową, lecz nie podniosła wzroku.
- Lepiej pójdę napisać ten list.
   Pomyślał, że coś zbyt łatwo się zgodziła.
- Tak. Dobrze. Gdy będzie już gotowy przyjdź do wschodnie bramy wioski. Tam się spotkamy.
   Zdołała się oddalić ledwie o parę kroków gdy za nią zawołał.
- Proszę, pośpiesz się!
   Nie był całkiem pewny czy chodziło mu w rzeczywistości o uciekający szybko czas, czy po prostu chciał ją znowu zobaczyć tak szybko jak tylko się da.

   Scowarr nie poszedł za Kishpa i Yeblidod. Obserwował Tanisa, Kishpa oraz Brandellę i był świadom każdego ruchu tej trójki. Śmieszny człowiek był błaznem, lecz nie głupcem. Wyczuwał, że szykują się kłopoty więc uznał, że jako ten, co ocalił Ankatavaka ma obowiązek im zapobiec. Nadejście Yeblidod okazało się bardzo szczęśliwym zbiegiem okoliczności. Nie odciągnie to jednak maga na zbyt długo.
   Scowarr uznał, że musi działać sam. Teraz, szybko, zanim wielkie zwycięstwo jakiego był wielką częścią zostanie zepsute zdradą i morderstwem.
   Scowarr poruszał się ścieżką, która przedtem szła Brandell. Miał wciąż nadzieję, że jego najgorsze obawy jednak będą płonne. Kiedy obszedł narożnik chaty Reehsha odkrył, że jednak się ziszczą.

janjuz - 2019-10-07 20:59:06

Rozdział 23

Pożegnalny List

   Mowa Tanisa w obronie Mertwiga poruszyła wielu elfów w Ankatavaka. Canpho zauważył jednak, że Kishpa pozostał nieporuszony; mag był ledwo zainteresowany sprawami krasnoluda i zawinąwszy czerwoną szatą opuścił zgromadzenie nie mówiąc nawet jednego, przyjaznego słowa na temat starego druha. Podczas gdy świętujący sprzeczali się między sobą stając po jednej, lub po drugiej stronie, uzdrowień zdecydował się rozwiązać problem winy lub niewinności Mertwiga raz na zawsze.
- Wysyłam posłańca po Piklakera, tego artystę – oznajmił – Kiedy tylko przybędzie to poznamy jego świadectwo co do sposobu zapłaty. Jeżeli został opłacony przedmiotami skradzionymi to Mertwig zostanie ukarany. Jeżeli natomiast przyjął zobowiązanie krasnoluda to oskarżyciel przeżyje ciężkie chwile. Niech tak będzie.
   Wszyscy wyglądali na zadowolonych decyzją Canpho. Wszyscy, poza Mertwigim.
- Nie do pomyślenia! – krzyknął wściekle – Mój honor jest kwestionowany? Mam być traktowany jak przestępca póki nie udowodnię, że jestem niewinny? Dość już tej obrazy!
   Yeblidod wyczuła, że tym razem kłopoty przerosły Mertwiga. Cały jej świat walił się w gruzy gdy wymknęła się i pognała za Kishpa. Zawsze był przyjacielem jej męża. Nie opuści go w chwili najgorszej próby.
   Gdy po krótkim dość czasie Yeblidod wróciła ciągnąc za sobą Kishpa Mertwig wciąż jeszcze głośno protestował przeciw niesprawiedliwej decyzji Canpho. Wielu ze zgromadzonych elfów odwróciło się od krasnoluda, lecz wciąż było w mocy Kishpa, by przemóc wrogość elfów wobec jego przyjaciela. Jeśli tylko tego zechce…
   Mertwig nie zauważył czarodzieja; zbyt był zajęty własną  obroną. Kishpa jeszcze usłyszał, jak stary przyjaciel mówi.
- Żyłem tutaj całe życie. Wszyscy mnie znacie. Ale teraz zdaje mi się, że jedynym przyjacielem w Ankatavaka, jakiego mam naprawdę jest dziwny obcy!
   Słysząc te słowa mag poczuł zadziwiające zawstydzenie… i wtedy usłyszał własny głos. Przerywając Mertwigowi huknął… na cały głos.
- On ma w tej wiosce więcej przyjaciół niż tylko jednego, i ja sam jestem w ich liczbie!
   Wszystkie głowy zwróciły się w stronę Kishpa. Nie na długo jednak. Krasnolud był już zbyt głęboko zraniony i urażony, by pozwolić na przemowy maga… i to bez znaczenia, co ten mógłby mieć do powiedzenia. Przenikliwym głosem Mertwig zawołał.
- Miałeś już okazję, by przemówić, Kishpa. Miałeś wiele okazji, lecz milczałeś. Sądzisz, że teraz potrzebuję twojej pomocy? Teraz, gdy już cała wieś jest przeciwko mnie?
- Nie jesteśmy przeciwko tobie – zapewniał Canpho.
   Twarze zgromadzonych bynajmniej nie popierały takiego oświadczenia uzdrowiciela.
- Ja jestem po twej stronie – oznajmił prosto Kishpa.
   Mertwig tupnął i szeroko rozłożył ramiona.
- Za późno – zawołał rozwścieczony – Za późno. Mam już dość tego miejsca. Gdybym był elfem, nic takiego by się nie zdarzyło. Nie potraktowalibyście tak obraźliwie żadnego spośród was samych. Nie zniosę tego! Nigdy więcej. Yeblidod i ja odchodzimy. Znajdziemy miejsce na nowy dom tam, gdzie będą nam wierzyć.
- Mertwig, nie! – zawołał zdruzgotany Kishpa.
- Uważasz się za mego przyjaciela? – wyzywającym tonem warknął krasnolud.
- Tak! Oczywiście!
   Kispa postąpił kilka kroków do przodu i znalazł się w zasięgu ramion byłego przyjaciela i towarzysza. Reszta elfów cofnęła się o krok lub dwa.
- Więc dopilnuj, by odesłano do mnie mego syna gdy już statek wróci – powiedział Mertwig – Takie będzie twe zadanie. Przyjmujesz je? A może – dodał nieco sarkastycznie – sprawia ci ból zajmowanie się takimi drobiazgami?
   Kispa pobladł.
- Ja… dopilnuję spraw twego syna – wyjąkał.
- Dzięki. A teraz zróbcie przejście dla Yeblidod i dla mnie. Opuszczamy Ankatavaka unosząc stąd swój honor i godność. Nie nikt nie ośmieli się gadać inaczej!
   Żona krasnoluda, wyraźnie zmieszana i nie mająca ochoty patrzeć w twarze znane od ponad stu czterdziestu lat, ujęła męża pod ramię i wraz z nim przeszła obok Canpho, minęła Kishpa, minęła pozostałych i udała się na dobrowolne wygnanie.

    Pierwszą rzeczą jaką Brandella zrobiła po przekroczeniu drzwi własnego domu był pośpieszny marsz do krosna. Zapaliła lampę i w pospiechu zajęła się nie ukończoną szarfą, którą zamierzała podarować Kishpa. Teraz będzie to pożegnalny prezent. Musi tak być, skoro tą samą szarfę nosiła już przez wszystkie lata aż do późnej starości.
   Pracując gorączkowo na krośnie, jednocześnie gorzko łkała. Łzy gorące spływały jej po policzkach i skrapiały tkaninę szarfy. Gdy już dzieł było ukończone zawierało nie tylko jej mistrzostwo, lecz i jej miłość. Czułym ruchem ułożyła szarfę na swym łóżku, kładąc na jego połowie  długiej, pierzastej poduszki. Drżącymi dłońmi ujęła kawałek pergaminu ze stołu usiadła do pisania. Słowa bynajmniej nie przychodziły z łatwością.
„ Najdroższy memu sercu,
  Gdybym miała wybór, nigdy bym cię nie opuściła. Tanis jednak przybył po mnie a ja nie mogę odmówić. Rozumiesz, przybył na twój rozkaz, wiedziony twoją magią, twoją jako starego człowieka. Powiedział, że życie, jakie tu wiedziemy, nie jest realne. To tylko twoja pamięć dawnych dni. Nawet teraz, będąc już starym czarodziejem, wciąż myślisz o mnie. Kocham cię za to… i z wielu innych powodów. Nigdy o mnie nie zapomniałeś a ja przysięgam, nigdy nie zapomnę o tobie. I zawsze będę cię kochać. Uwierz mi. Noś szarfę, którą dla ciebie utkałam i skropiłam łzami w dniu naszego rozstania. Nie płacz po mnie bowiem zawsze będę cię kochać. Na zawsze twoja
Brandella”
    Myślała nad wieloma rzeczami, które mogłaby przekazać, tak wiele wspomnień mogłaby dołączyć, by ogrzać mu duszę. Nie wiedziała od czego zacząć ani jak zakończyć. Zostawiła więc wszystko tak, jak jest. Miała nadzieję, że samo oświadczenie swej miłości, niczym, nawet żadnym wspomnieniem nie zamącone, powie mu najjaśniej o jej uczuciach. Najlepiej opisze, co czuje.
   Zostawiła liścik na szarfie i ruszyła w stronę drzwi, lecz nagle coś jeszcze przyszło jej do głowy. Popatrzyła na powałę i spojrzała na rysunek jaki namalowała tak już dawno temu. Ujrzała, jak Tanis ją unosi w dal. Sen jednak, który tak odmalowała, nie powiedział jej, czy Tanis odniesie sukces w swej misji. A jeśli mu się nie uda, jeśli zawiedzie? Jeżeli nie zdoła wydostać jej z pamięci Kishpa? A jeżeli on sam się wydostanie a ona nie; co takiego zdoła Tanis o niej zapamiętać?
   Szybkim krokiem wróciła do stołu i napisała jeszcze jeden liścik, tym razem do pół-elfa. Szybko napisała a potem jeszcze przeczytała. Zamknęła oczy dusząc w sobie emocje. Jednego mogła być absolutnie pewna; Kishpa nigdy by tego nie zrozumiał, nie wolno dopuścić by to zobaczył. Złożyła liścik i włożyła do metalowego pudełka i wtedy przypomniała sobie, że przyrządy do pisania, użyte do napisania listu, musi pozostawić. Włożyła pióro do pudełka z listem do Tanisa. Zamknęła pudełko przykrywką, wzięła je i pośpiesznie odeszła w coraz to głębszy zmierzch.
   W drodze do wschodniej bramy Ankatavaka Brandella przystanęła w miejscu, gdzie Tanis zabił gigantycznego pająka. Pomyślała, że każdy wojownik zawsze zapamięta miejsca swych bitew i tam właśnie zakopała metalowe pudełko. Jeśli to on przeżyje a ona nie, to chciała by wiedział, że nie powinien czuć się jak znoszony przez prąd i bezwładnie dryfujący przez życie.

   Przełamanie długiej przyjaźni z Mertwigiem było wystarczająco bolesne, lecz przekonanie się, że oto Brandella go opuściła było ciężarem większym, niż potrafiłby unieść. Stał teraz samotnie i cicho szlochał. W dłoniach zaciskał jaskrawo kolorową szarfę i list od ukochanej. Gorzkie myśli tabunami goniły mu głowie. W liście wciąż pisała o miłości. Cóż ona wiedziała o miłości skoro tak bezlitośnie go zostawiła? Cóż ona wiedziała o miłości skoro nagle zniknęła z przypadkowo poznanym obcym? I jeszcze ten nonsens, że jest tylko wyobrażeniem w pamięci jego własnego umysłu – jak ten pół-elf zdołał ją o czymś takim przekonać? Dlaczego Tanis sfabrykował tak koszmarne kłamstwo?
- Powinienem był pozwolić mu utonąć! – wrzasnął w stronę postaci wymalowanych na powale i ścianach przez Brandellę.
- Powinienem go zabić po stokroć za zbrodnię wykradzenia mojej Brandelli! Moje Brandelli! Nie jego! Mógł ją ogłupić sprytną gadką, lecz ona pozna się na oszustwie i wróci do mnie kochając mocnej niż kiedykolwiek. Odzyskam ją! – przyrzekał – Muszę!
   Nie poruszył się jednak. To wszystko, jej nagłe odejście, wciąż wydawało się nierealne. Popatrzył jeszcze raz na szarfę i list spoczywające w zaciśniętych dłoniach. I nagle, wrzeszcząc coś niezrozumiale, zmiął list i cisnął go wraz z szarfą pod ścianę. Nim jednak uderzyły o ścianę i opadły na podłogę pognał w ich stronę i szybko, czułym ruchem zgarnął. Przycisnął jak małe dziecko do piersi. To było wszystko, co mu z niej pozostało. Przynajmniej na razie.

   Stali przy wschodniej bramie. Ślady krwi wciąż plamiły ziemię w miejscu, gdzie wróg został pobity ledwie prę godzin temu.
- Już myślałem, że zmieniłaś zdanie – przyznał Tanis.
- Całkiem często miałam taki zamiar – odparł brandella z zakłopotaniem – gdybym nie była przyzwyczajona do magii Kishpa uznałabym wszystko, o czym mówiłeś, za majaki szaleńca. Nawet teraz jeszcze, wciąż obawiam się, czy nie składam życia w ręce kogoś, przed kim powinnam uciec.
- Żadne zapewnienia z mojej strony nie będą tu wystarczające. Dopiero gdy ujrzysz, że jesteś wolna będziesz wiedziała, że wszystko, co mówiłem jest prawdą.
   Stała spokojnie, nie wygłaszając żadnych zarzutów ani pretensji. Ramiona swobodnie opuściła po bokach. Gdzieś dalej, na polu porannej bitwy, zawołał ptak i zapadła kompletna cisza.
- Więc czekam – rzekła.
   Słońce zaszło a jedyne światło padało teraz z dwóch pochodni oświetlających wschodnią bramę. Tanis ujął jedną z nich.
- Chodź za mną. Jest miejsce do którego musimy się udać – oznajmił z pewnością w głosie, której zresztą za bardzo nie czuł – To z tamtego miejsca zabierze nas magia Kishpa.
   Ujął ją za rękę i wyprowadził z Ankatavaka wprost w gęstniejącą noc. Powietrze było łagodne i pół-elf nawet zaczął sobie wyobrażać, że oto zabiera swą kobietę na spacer pod gwiazdami. Popatrz tylko, pomyślał oglądając się przez ramię. Idzie tak chętnie, z takim uczuciem, jakby był jej mężczyzną. Co za kontrast w stosunku do Kitiary! Wojowniczka robiła tylko to, co jej sprawiało przyjemność , jeśli już, to Tanis tylko wykonywał jej chętki. Lecz Brandella… Tanis zmarszczył brwi. Gdybyż tylko ta noc mogła należeć do niego a nie do Kishpa. Cóż to takiego przychodziło mu do głowy? Przybył tu, by wykonać zadanie narzucone przez starego człowieka i nagle zaczyna się zastanawiać, czy i jak tu ukraść wspomnienia maga dla siebie. To Tanis, a nie Mertwig, powinien być sądzony, przynajmniej według pół-elfa. Lecz Brandella potrafiła się uśmiechać tak czule. Jej dłoń pasowała tak doskonale… Tanis potknął się nagle o pniak i omalże się nie wywalił.
- Nic ci się nie stało?
   Brandella zbliżyła się niosąc zapach dzikich kwiatów i goździków. Ciemność pogłębiła zieleń jej bluzki omal do czerni. W jasnej, omal porcelanowej twarzy, lśniły oczy.
- Ech, przypuszczam, że nic – odparł.
   Chcąc ukryć zakłopotanie Tanis poruszył pochodnią by obejrzeć pniak o który się prawie przewrócił. Po powierzchni pnia przeleciał cień gdy pochodnia przeszła tuż obok.
- Kotlina – powiedział pół-elf – Wygląda na to, że dochodzimy do celu. To gdzieś tu Scowarr uratował mi życie. To znaczy, że tu właśnie się pojawiłem po raz pierwszy.
   Wskazał pochodnią na środek trawiastej łąki. Z jakiegoś powodu – a Tanis miał nadzieję, że chciała przedłużyć chwile spędzone razem z nim – szli bardzo powoli w kierunku wskazanym światłem pochodni. Wciąż jeszcze trzymała go za rękę. Po chwili powiedział.
- To chyba to miejsce, gdzie się pojawiłem.
   Wziął głęboki wdech.
- Poczekaj!
   W jej twarzy, jasno teraz oświetlonej pochodnią, nie było oznak strachu. Chodziło o coś innego, lecz nie miał pojęcia o co takiego.
- O co chodzi? – spytał.
- Gdyby coś poszło źle – powiedziała Brandella.
- Nic nie pójdzie źle. Tak mnie zapewniał Kishpa…
- Posłuchaj mnie – rozkazała ciągnąc go do siebie – gdybyś wrócił do swego świata beze mnie… gdybym nie mogła opuścić pamięci Kishpa… gdybym miała zniknąć… idź do miejsca gdzie zabiłeś wielkiego pająka. Coś tam dla ciebie zostawiłam, u podnóża barykady, zakopanego w pudełku. Dla ciebie, Tanis. Rozumiesz?
- Tak – odparł.
   Umysł pół-elfa, schwytany w pułapkę jej bliskości, omal nie omdlał.
- Już czas – dodał – Jesteś gotowa?
   Zamknęła oczy i skinęła głową. Trzymając jej dłoń zawołał w ciemność.
- Kishpa! Zabierz nas! Brandella jest znowu twoja! Uwolnij ją!
   Nic się nie stało.
- Kishpa!
- Tu jestem – odparł głos Kishpa.
   Tanis poczuł falę ulgi. A więc nie pozostanie na śmierć w pamięci maga. Nagle jednak całe ciało pół-elfa zastygło w szoku. To był głos młodego maga a nie starca u progu śmierci. Na plecach Tanis poczuł nacisk czubka sztyletu.

janjuz - 2020-04-05 17:28:38

Rozdział 24

Ścieg Czasu

- Tylko spróbuj się poruszyć – odezwał się Kishpa głosem ostrym jak jego nóż – A wbiję ci ten nóż w plecy aż jego czubek wyjdzie ci brzuchem.
   Tanis stał nieruchomo. Brandella natomiast ruszyła szybko w stronę Kishpa.
- Nie rozumiesz – błagała wyciągając ramiona do ukochanego.
   Kishpa odepchnął ją.
- Rozumiem dość – warknął – Ten pół-elf napchał ci do uszu sprytnych kłamstw a ty byłaś na tyle głupia, by ich wysłuchać.
- To nie są kłamstwa – powiedział Tanis stojąc wciąż nieruchomo – W tej chwili stoisz na drodze spełnienia swej własnej, ostatniej woli.
- Nie sądzę – parsknął Kishpa – Sądzę, że nie mamy tu do czynienia z żadną „magią”, a ty, dziwaczny obcy, stoisz właśnie na drodze do swego ostatniego tchu!
- Nie, Kishpa! – krzyknęła Brandella i sięgnęła po jego ramię.
   Tanis natychmiast odskoczył od maga a wymierzony sztylet uderzył w powietrze. Kishpa jednak też był szybki. Ruszył naprzód i gdy Tanis kończył półobrót nagle spostrzegł dostrzegł nóż tnący nań prosto do dołu. Prawa dłoń Tanisa wystrzeliła samoistnie do góry i chwyciła przegub ręki dzierżącej sztylet. Obaj mężczyźni zastygli jak zblokowani w próbie sił. Nie trwało to długo. Z tej dwójki Tanis był znacznie silniejszy więc tylko odpychając dłoń z nożem odrzucił maga wstecz i niemal zbił go z nóg.
- Mógłbym zabić cię samą magią – wrzeszczał Kishpa podnosząc się z ziemi.
   Twarz miał pociemniałą z gniewu.
- Wolę jednak ubić cię gołymi rękami. Jesteś zdrajcą i złodziejem. Zdradziłeś moją ufność i skradłeś moją kobietę.
   Kishpa runął w stronę Tanisa z wyciągniętym do przodu nożem a wtedy pomiędzy nich wpadła Brandella wrzeszcząc:
- Dość tego!
   Kishpa się nie zatrzymał. Tanis łokciem odepchnął kobietę, lecz ten ruch wystawił go na atak maga. Nim jednak zdążył się poruszyć jakaś niewielka postać wyskoczyła z mroku, zderzyła się z ramieniem Kishpa obracając go wokół jego własnej osi i ciskając go jednocześnie na kolana. To był Scowarr.
   Mag był zaskoczony i ogłupiały. Szybko jednak oprzytomniał i zerwał się na równe nogi. Małe Barki miał się jednak gorzej. Upadając walnął głową w ziemię i teraz leżał ogłuszony i krwawiący z nosa. Rozwścieczony Kishpa skoczył w stronę Scowarra z widocznym zamiarem pocięcia Małych Barków jak kawał arbuza. Tanis wystawił własne ostrze obronnym gestem i zawołał.
- Zostaw go! – rozkazał – To nie jest twój wróg. Jego jedyną zbrodnią jest fakt, że jest moim przyjacielem.
- Wystarczająca zbrodnia! – zawołał Kishpa.
- Więc i mnie musisz zabić! – powiedziała ponuro Brandella – Jestem jego przyjacielem, tak jak i ty powinieneś być.
   Stanęła przed Kishpa blokując mu drogę do nieprzytomnego człowieka, który wciąż leżał ogłuszony na leśnej ściółce.
- To jakieś szaleństwo! – wrzasnął mag.
   Odwrócił się od Scowarra i ruszył na Tanisa wygrażając pochylonym mieczem.
- Kto cię tu przysłał? – warczał Kishpa – Co to za potworna magia za tym stoi?
- Mówiłem już, nie ma w tym żadnego zła – z uporem odparł Tanis, wciąż jednak trzymając w gotowości zaczarowany miecz – No i to właśnie ty mnie tu przysłałeś!
- Bzdura! Nie wierzę w ani jedno twoje słowo!
   Krzycząc te słowa już ciął szeroko nożem w głowę Tanisa. Instynktownie chciał pół-elf zablokować cios mieczem. Nie mógł. Zniknęła czerwona poświata a miecz stał się zbyt ciężki, by mógł go unieść. Odskoczył w ostatniej chwili a nóż Kishpa tylko rozciął mu skórzaną tunikę. Mag gorzko się zaśmiał.
- Miecza nie można użyć przeciw temu, kto rzucił nań czar. Zginiesz tutaj.
   Tanis cisnął broń na ziemię, lecz twardo stał w miejscu. Nie miał zamiaru uciekać.
- On jest bezbronny – krzyknęła Brandella wyskakując przed twarz Kishpa – Nie zabijesz bezbronnego człowieka. Czyż to jest wciąż ten sam Kishpa, którego kochałam? Którego wciąż kocham?
   Wyciągnęła ramię w jego stronę, lecz je odtrącił.
- Czyż to ta sama Brandella, która mnie opuściła? Która mnie zdradziła? – krzyknął.
   Kilkoma krokami, wykonanymi zresztą z gracją kota, tkaczka przesunęła się w stronę Tanisa stając u jego boku. Podniosła oczy w niebo i zawołała.
- Kishpa! Czarodzieju mądrości i miłości, usłysz mnie swym umysłem. Wybacz samemu sobie te młodzieńczo niedoświadczone, zazdrosne, gniewne słowa. Od dawna wiem, żeś dobrym i szczodrym był i pozostajesz. I takiego na zawsze cię zapamiętam. Uwolnij mnie teraz bym zapamiętała cię tak jak ty pamiętasz mnie.
   Nikt się nie poruszył. Nawet Kishpa stał nieruchomo. Czekali na grzmot. Na błyskawicę. Na kłęby dymu. Nie stało się nic.
- Odejdź od niego – powiedział mag cicho.
   Poluzowała chwyt dłoni, lecz Tanis mocno ją przytrzymał. Powietrze nie niosło już słodkiego zapachu ziemi, Zapach przestał wręcz istnieć. Nie czuł powiewu wiatru na policzkach; przestał wiać. Nie było już tajemniczych gwiazd;  znikły w czarnej pustce. Coś się działo…
   Tanis chciał coś powiedzieć, ostrzec ich, lecz nie miał nawet szansy. Świat zniknął. Nie było światła, nie było ciemności; były tylko szare cienie. Nie było ciepła, nie było chłodu;  niczego nie czuł. Nie istniało nic poza pustką… i powolnym, nieregularnym rytmem uderzeń serca… i Brandellą. Płynęła gdzieś obok w tym nie-świecie. Trzymała go za ramię, lecz był odległa o całe mile. Wyglądała, jakby chciała koniecznie coś mu powiedzieć, niczego jednak nie mógł zrozumieć poprzez przytłaczające przygnębienie. Niezależnie nawet od swego elfiego, doskonałego wzroku, ledwie co ją dostrzegał. Kiedy zaś próbował ją bliżej przyciągnąć odkrył, że nie może nawet poruszyć ramionami.
   Próbował ją zawołać, lecz przekonał, że jego głos tonie w głuchym rytmie uderzeń niewidocznego serca. I nagle, bez żadnego ostrzeżenia, serce co to zaczęło bić szybciej. I mocniej. Mrok z wolna się rozwiewał. Wracały dźwięki, kolory i znajome widoki. Lecz jednak nie wróci widok rozszalałego z zazdrości Kishpa.
   Pamięć starego czarodzieja przeniosła się lekko – Tanis sądził, że w pełni intencjonalnie – i oto pół-elf spostrzegł, że idzie spacerem, z głową zwróconą w stronę Brandelli. Dziewczyna chciała właśnie się do niego odezwać, gdy potknął się i prawie stracił równowagę.
- Dobrze się czujesz? – spytała.
- Eee… chyba tak – odparł i poruszając pochodnią szukał przedmiotu o jaki właśnie się potknął.
   Był to zwykły pniak drzewa.
- Nie o to mi chodziło. Chodziło o ten moment, gdy wszystko pociemniało… gdy Kishpa prawie – głos jej na chwilkę uwiązł w gardle – gdy on prawie… prawie umarł.
- Bałaś się? – Tanis ują ją ja rękę.
- Nie o siebie – odparła – o Kishpa. Czułam go, jego bliskość, i to w sposób w jaki nie czułam nigdy dotąd. Mówiłam do niego. Znał moje imię. Czułam jego radość. Słyszałeś jak jego serce zaczęło bić? On tak bardzo pragnie żyć!
   Tanis szybko się wtrącił.
- I bardzo pragnie pomóc ci w pozostaniu przy życiu. Popatrz!
   Pół-elf wskazał na pieniek.
- Widzisz? Cofnął nas w czasie do momentu gdy wpadłem na ten pusty pniak drzewa. Nie chce by dopadło nas jego młodsze wcielenie. Daje nam szansę a musimy ją dobrze wykorzystać – w głowie czuł teraz gonitwę myśli – Daj mi trzy, długie paski tkaniny – zażądał.
- Po co?
- Nie mam czasu na wyjaśnienia. Po prostu daj mi je.
   Oderwała od bluzki sięgającej jej bioder trzy poszarpane tasiemki i wręczyła mu trzy kawałki zielonej tkaniny.
- Co teraz? – spytała z poważnym wyrazem twarzy.
   Tanis wziął paski tkaniny i powiedział.
- Wciśnij się w pustkę tego pniaka i zabierz ze sobą pochodnię.
   Nie wyglądała na zbyt pewną.
- A co z tobą?
- Po prostu właź tam!

janjuz - 2020-04-08 15:26:04

Rozdział 25

Druga Szansa

   Z pustego pnia wystrzeliła w nocne niebo struga światła. Kishpa widział ją i nadchodził powoli i ostrożnie. Zastanawiał się czy Tanis z Brandellą uciekli do tuneli u podnóża klifów. To mogłoby wyjaśnić taką strugę światła. Najwidoczniej był niezbyt daleko za nimi.
   Magia Kishpa pomagała mu ich ścigać. Gniew czynił resztę. Mag dobył noża i ruszył w stronę wściekły w stronę wabiące latarni.
   Tanis kucnął za pniakiem i skrył się w cieniu rzucanym przez pochodnię Brandelli. Usłyszał nadejście Kishpa jeszcze zanim mógł go dostrzec. Elfi wzrok po chwili pozwolił mu go również zobaczyć. Ujrzał też nóż. Nie miał zamiaru ranić maga, lecz i sam nie chciał doznać zranienia – zwłaszcza śmiertelnego – zdecydowanie nie. A już na pewno nie miał ochoty zabijać maga. Jeśli już nie z innego powodu to choćby dlatego, że taki czyn mógłby spowodować zniknięcie jego osoby z przyszłości. Chwila śmierci młodego Kishpa byłaby nieodwołalnie chwilą śmierci zarówno Tanisa jak i Brandelli.
   Dlaczego, do licha, umierający mężczyzna nie wyciąga ich z własnej pamięci? Miał już szansę, lecz tego nie zrobił. A może nie mógł. Tanis potrząsnął głową W taką ewentualność nie wierzył.
   Kishpa nadchodził i Tanis zrugał sam siebie od ostatnich za takie bujanie w obłokach. Musiał zadziałać w idealnym momencie, albo też ostrze noża utknie w jego ciele po samą rękojeść… a to jest jednak bardzo długie ostrze. Lekko zmienił pozycję. Przypominał teraz drapieżnika gotującego się do skoku na swą zdobycz.
   Kishpa nagle stanął. Zupełnie, jakby umiał wyczuć zagrożenie. Tanis uznał, że moc magii czarodzieja mogła go ostrzec. Nie miał jak się upenić, tak więc pozostał spokojny i czekał aż Kishpa wykona następny ruch.
   Mag uważnie wpatrywał się w ciemność i najwyraźniej niczego nadzwyczajnego nie dostrzegł. Powolnym krokiem ruszył w stronę pnia drzewa. Zupełnie jakby światło widoczne z jego środka miało działanie hipnotyzujące. Tanis obserwował jego powolne zbliżanie. Przesunął się głębiej w cień pnia by skryć się przed jego wzrokiem. Mag był jasno oświetlony promieniami dochodzącymi z pustego pnia, lecz Tanis wciąż czekał nieruchomo i cicho.
   Nie skrywając się już w ciemności, a może wręcz rozzuchwalony światłem, mag przyspieszył kroku. Trzy szybkie kroki przywiodły go do brzegu pnia gdzie oparł się i spojrzał w dół. Nim zdążył wzrok przyzwyczaić do światła pochodni już Tanis uniósł się z kryjówki i machnął pięścią w stronę głowy maga.
   Mocna dłoń pół-elfa już miała zaznaczyć swój ślad na głowie maga nagle coś się gwałtownie poruszyło i niewielka postać wypadła z mroku uderzając zarówno Kishpa jak i Tanisa. Siła zderzenia odrzuciła ich od siebie. Niedużą postacią okazał się Scowarr.
   Znowu.
   Tanis zdążył już o nim zapomnieć, lecz teraz cicho zaklął. Małe Barki ciężko walnął w ziemię i leżał teraz momentalnie ogłuszony. Po chwili się ocknął i teraz obserwował jak Kishpa i Tanis okrążają pień a każdego oświetla niesamowite światło pochodni. Mag wciąż dzierżył długi nóż, lecz Tanis nie sięgnął po miecz.
- Nie chcę cię skrzywdzić – rzekł cicho pół-elf.
- Ale ja ciebie tak – odparł rozzłoszczony mag.
- Tanis! – krzyknęła nagle Brandella.
   W powietrzu przeleciał smuga jasnego światła. Brandella cisnęła pochodnię przez rozdarciu w pniu drzewa. Działając zupełnie instynktownie mag skoczył w stronę pochodni. To go rozproszyło. Wykorzystał to Tanis i przeskoczył przed pień kopiąc jednocześnie płonący kawałek drewna w stronę Scowarra i głową uderzając w pierś Kishpa. Mag padł jak długi. Tarzali się teraz obaj na ziemi a Tanis desperacko starał się uniknąć dzikich cięć noża wciąż jeszcze znajdującego się w dłoni Kishpa.
   Nie bardzo mu się powiodło. Ostrze zraniło go w prawe ramię pozostawiając ranę, która spłynęła krwią aż do nadgarstka. Kisha zaczął się wytężać, by zadać cioc o wiele mocniejszy podczas gdy Tanis chciał zablokować wolną rękę maga. Kishp odniósł większy sukces niż pół-elf. Tym razem ostrze cięło Tanisa wysoko w plecy, przecięło tunikę i pozostawiło cienką strużkę krwi spływającą skośnie po lewym barku.
   Po raz dugi poczuł Tanis jak nóż przecina się przez jego mięśnie, poczuł ból. Z wściekłością walną maga twardą pięścią w lewy bark. Cios, zadany z siłą młota, wstrząsnął czarodziejem, lecz nie zmusił go do porzucenia noża. Tanis z kolei był tak zaabsorbowany walką o pozbawienie Kishpa ostrza, że nie zważał na jego drugą rękę. Czarodziej chwycił kamień i trzasnął Tanisa w tył głowy. Pół-elf momentalnie zwiotczał.
   Scowarr obserwował walkę opuszczając szczękę aż do brzucha. Kishpa, uwięziony pod ciałem pół-elfa, desperacko starał się przeciwnika zepchnąć z siebie. Tanis pewnie nawet nie wiedział teraz ani gdzie jest, ani z kim walczy, lecz poprzez mgłę w głowie i dezorientację po ciosie, walczył o pozycję na wierzchu. Mag ponownie walnął go kamieniem, lecz tym razem raczej w bark niż w głowę. Kolejny szok bólu otrzeźwił zamglony umysł pół-elfa. Nim mag zdołał po raz kolejny wznieść rękę do uderzenia Tanis chwycił go za włosy i mocno trzepnął parę głową o ziemię. Oczy maga zaszły mgłą. Było po walce.
- Pomóż mi – skrzeknął Tanis do Scowarra.
   Ten z trudem podniósł się z ziemi.
- Pomóc ci? – wychrypiał – W czym? Już po walce.
   Tanis chwiejnie podniósł się na kolana. Chwiał się przez chwilę po czym padł jak długi na ziemię.
- Och – krzyknął Scowarr i pośpieszył do pół-elfa – Zaraz, zaraz; zaraz ci pomogę wstać.
- Nie. Masz to – powiedział Tanis słabym głosem i wręczył mu trzy tasiemki odzienia Brandell – Zwiąż mu ramiona i nogi. Potem go zaknebluj.
   Małe Barki chwycił trzy paski tkaniny i natychmiast zabrał się do roboty. Tanis leżał obok i starał się oprzytomnieć, opanować ból i oszołomienie.
- I jak? – spytał Scowarr wskazując na skomplikowany węzeł więżący nadgarstki maga.
- Dobrze.
   Kishpa zaczął się poruszać.
- Szybciej! – nalegał Tanis – Musizz skończyć, zanim będzie w stanie rzucać zaklęcie.
   Scowarr szybko wepchnął kłąb taśmy w usta maga i gorączkowo zaczął wiązać mu nogi.
- Co ty robisz? – zawołała Brandella wydostając się z pustego pnia.
   Na jej twarz wciąż obecny strach mieszał się z widocznym gniewem.
- Upewniam się, że nie zostanę zamieniony w drzewo albo w rybę – odparł Scowarr.
- Czy to konieczne? – naciskała zwracając się w stronę Tanisa.
   Pół-elf chciał z całych sił wstać, jednak nogi miał wciąż zbyt chwiejne.
- Jeżeli chcemy mieć jakąkolwiek przewagę na starcie, to tak – odparł.
- Przewagę na starcie dokąd? – spytała, przeglądając się jednocześnie taśmom, które obezwładniały Kishpa.
   Tanis rzucił jej ostrzegawcze spojrzenie, lecz tylko machnęła lekceważąco ręką.
- Być może musimy go związać, lecz ja chcę się upewnić, że te więzy nie są za ciasne. A więc przewaga na starcie dokąd? – powtórzyła?
- Do miejsca gdzie umiera stary Kishpa – wyjaśnił – To na drodze do Solace. Pomyślałem sobie, że być może musimy znaleźć się blisko tego miejsca. Że być może właśnie dlatego nie potrafi wydobyć nas z własnej pamięci; jesteśmy za daleko.
   Zmiękła na samo wspomnienie starego maga i popatrzyła w dół, na twarz swego Kishpa.
- Tak się cieszę, że dożyłeś starości – szepnęła.
- To o wiele lepsze niż możliwe alternatywy – zgodził się Scowarr, który najwyraźniej nie miał pojęcia o czy jest mowa.
- Chodźmy – powiedział Tanis – Nie może stracić ani chwili. Wiesz teraz równie dobrze jak ja, jak blisko śmierci jest nasz stary przyjaciel. Wędrówka zajmie troszkę czasu a jemu już go wiele nie zostało.
- Idę – odparła.
   Nie wstała jednak bowiem Kishpa otworzył oczy. Mimo knebla wciśniętego w usta usiłował coś powiedzieć, lecz wydobył tylko kilka, nieartykułowanych dźwięków. Pocałowała go w czoło.
- Przykro mi – powiedziała – Nie umiem ci pomóc.
   Znów chciał coś powiedzieć potrząsając głową i wbijając w dziewczynę wzrok.
- Kocham cię – powiedziała – Lecz Tanis mówi prawdę. Posłuchaj: słyszałam twoje stare, dzielne, wciąż bijące serce i mówiłam do ciebie. Czułam twoją obecność wokoło. Umierasz pamiętając wciąż jacy byliśmy. Poza tym tylko, że i mnie nie będzie kiedy ty… kiedy umrzesz. Nie chcesz tego więc posłałeś po mnie Tanisa. Wiem, że brzmi to niesłychanie, lecz taka jest prawda. Chciałabym, byś mógł w to uwierzyć.
   Oczy czarodziej zdziczały  z ogromu frustracji. Starał się wydać z siebie jakiś dźwięk, lecz było to niezrumiałe. Ze wszech sił pragnął pozbyć się knebla. Potrząsnęła głową i pogładziła go po włosach równie czarnych jak jej własne, tyle że prostych.
- Idę z Tanisem do miejsca, w którym umierasz. Prawie sto lat w przyszłość – szepnęła – On ma nadzieję, że twoja magia tam będzie lepiej działała. Nieważne, co się stanie i tak…
   Nie potrafiła nic więcej powiedzieć. Po prostu nachyliła się, objęła go i pocałowała mu oczy. Krztusił się pod kneblem, chciał do niej mówić, lecz Tanis już ją odciągnął. Kishpa zaczął się rzucać na ziemi pragnąc się natychmiast uwolnić.
- Lepiej już chodźmy – powiedział Scowarr.
- Ty nie idziesz – odparł Tanis.
- On się w końcu uwolni z więzów – powiedział Małe Barki – A kiedy już mu się to uda, to to, co zrobi ze mną wcale nie będzie przypominało żartu. A żart to mój sposób na życie. A więc idę z wami.

janjuz - 2020-04-13 18:27:08

Rozdział 26

Gobliny o Świcie

   Nikt nigdy nie wędrował po nocy; drogi mogą być śmiertelnie niebezpieczne. Podróżny mógłby równie łatwo wpaść w jakąś rozpadlinę i złamać nogę jak i wpaść na bandę rabusiów. Tanis, Brandella i Scowarr nie mieli zbyt wielkiego wyboru. Musieli zmierzyć się z ciemnością.
   Z jedną pochodnią do oświetlenia drogi ruszyli na wschód. Nie odeszli byt daleko, gdy Brandella krzyknęła.
- Stać!
- O co chodzi? – spytał zdumiony Scowarr.
   Brązowe włosy sterczały my teraz kępkami na wszystkie strony. Znacznie bardziej przypominał komedianta niż dzielnego obrońcę Ankatavaka. Brandell skinęła mu ręką.
- Przybliż pochodnię do Tanisa.
   Zaskoczony Tanis stał nieruchomo podczas gdy Scowarr chylił pochodnię w jego kierunku.
- Dokładnie tak, jak myślałam; krew – odezwała się karcącym tonem – I dlaczegóż nic nam nie powiedziałeś?
- Ja…
   Przerwała mu machnięciem ręki.
- Nieważne. Wiem. Nie chciałeś, byśmy się o ciebie martwili. Albo też rany nie bolaą za mocno. Albo jeszcze inna, głupia wymówka. No dobrze. Zatrzymujemy się tu i teraz i czyścimy te rany. Potem je opatrzymy, żebyś tu nam nie umarł.
- Ale nie ma czasu… - Tanis znowu próbowal.
- Cisza! – rozkazała Brandella.
   To już nie była zamyślona tkaczka; Tanis ujrzał Branedelle siejącą strzałami w atakujących ludzi – czyżby to było zaledwie wczoraj?
- Zaryzykowałeś dla mnie życiem – odezwała się szorstko – Najmniejsze co teraz ja mogę zrobić dla ciebie, to zaryzykować swą przyszłość. Zatrzymujemy się!
   Sprzeczka nie miała sensu. Tanis pozwolił jej na sprawdzenie ran i oczyszczenie ich kolejnym kawałkiem tkaniny – tym razem urwanej, pomimo gorących protestów, z nowej koszuli Scowarra.
- Przynajmniej te cięcia już nie krwawią – rzekła Brandell nachylając się tak blisko, że Tanis poczuł jej oddech na skórze – Tak, czy inaczej, chciałabym mieć maść.
- Jest w porządku – zapewnił ją Tanis.
   Dłonie miała ciepłe a dotyk tak delikatny – takie lekarstwo całkiem pół-elfowi wystarczyło. Na koniec Brandella oznajmiła, że mogą wreszcie ruszyć w dalszą drogę. Maszerowali przez większość nocy zatrzymując się tylko, gdy tkaczka chciała sprawdzić rany Tanisa. W końcu jednak zmęczenie i wyczerpanie zaczęło brać nad nimi górę.
- Lepiej nam pójdzie z rana jak się przed świtem troszkę prześpimy – zasugerował Scowarr po tym, jak potknął się o kamień i wyciągnął jak długi obok ścieżki. Poterł obolałą piszczel i warknął gniewnie na kawał granitu.
- Ma rację -  zgodziła się Brandella.
   Tanis, choć dość niechętnie, jednak też przyznał rację. Znaleźli kawałek płaskiego terenu porośniętego trawą i ułożyli się na krótki spoczynek. Scowarr zaoferował się na pierwszą wartę. Zasnął natychmiast.

*****
   Tanis nagle się zbudził.  Jakiś dźwięk przebił się przez senne otumanienie. Mrugając oczami chciał przebić szary, mglisty poranek. Zobaczył, że pochodnia już zgasła. Usiadł i zaczął nasłuchiwać. Zastanawiał się, jakiż to dźwięk go budził. Czy tylko jakiś zwierzak w krzakach? A może to był tylko sen? A może Scowarr chrapał zbyt głośno?
- Chrapanie! – cicho zaprotestował – Scowarr!
   Szczupły człowiek tylko poruszył się zamamrotał. Dźwięk, który obudził pół-elfa nadbiegł znowu, dolatywał z oddali szlaku i odbijał się echem od gęstego lasu. To był krzyk, słaby, lecz nie do pomylenia.
- Wstawać! – krzyknął Tanis skacząc na równe nogi i chwytając miecz.
- Hę? – mruknął Scowarr z wciąż szklanymi oczami – Wcale nie spałem.
   Brandella ostrożnie wstała, poruszał się jak łania tak cicho jej stopy prześlizgiwały się po trawie. Nie odezwała się, lecz w jej oczach widać było pytanie.
- Za mną! Tylko cicho! – mruknął Tanis – Jeśli tylko możecie to się Noe  pokazujcie.
   Ledwie skończył ruszył biegiem w stronę szlaku. Pochwę miecza zostawił, ostrze teraz połyskiwało nagie w oczekiwaniu walki. Drzewa migał obok niego, gdy gnał szlakiem. Krzyk stawał się głośniejszy. Zbliżał się, zwolnił. Krzyk dobiegał chyba tuż zza zakrętu. Szlak zakręcał, więc i on tam skoczył – prosto na bandę czterech goblinów atakujących krasnoluda. To był Mertwig. Obok była Yeblidod. Krzyczała głośno i ciskała w oranżowe stwory kamieniami. Mertwig krwawił, lecz wciąż walczył z napastnikami, lecz było ich po prostu za wielu na jednego, rannego krasnoluda. Wywijał ciężkim, bojowym toporem, lecz to nie wystarczyło. Odniósł już sporo ran od noży a złamany ząb goblina sterczał mu z nogi. Mimo to walczył.
   Tanis ruszył do szarży, wrzeszcząc przekleństwa z każdym ruchem miecza. Dwa stwory, które znajdowały sporo uciechy póki warunki walki im sprzyjały, nie bardzo zwróciły uwagę na kolejnego przeciwnika. Dwóch na jednego to nie są złe proporcje a poza tym wyczerpany krasnolud wkrótce padnie. Najwyższy z goblinów, pomarańczowe monstrum o żółtych oczach, stał najbliżej Tanisa. Obrócił się by stawić czoła pół-elfowi trzymając szeroki miecz w jednej dłoni oraz pałkę przypominającą ludzką piszczel w drugiej. Jednym ruchem nadgarstka wysoki goblin cisnął improwizowaną maczugę prosto w kierunku głowy Tanisa. Wirowała w powietrzu a pół-elf jednym ruchem miecza ją przeciął. 
   Goblin, który cisnął maczugą warknął coś pod nosem. Był zaskoczony obrotem sprawy. Tanis, który znał parę słów w narzeczu goblinów, tylko się ponuro uśmiechnął. Goblin warknął bowiem jedno słowo – „Szczęściarz!”
   Warknął i machnął mieczem w kierunku nadbiegającego wroga. Najwyraźniej oczekiwał, że Tanis po prostu głupio da się pociąć, lub nadziej się na miecz. Tanis nadbiegał. No, szczęściarz.
   Tanis zgrabnym piruetem uniknął krążącego czubka miecza goblina po czym zręcznie sparował jego cios. Poszedł bliżej i zwiniętą pięścią uderzył stwora w krtań. Charkoczący goblin padł jak długi. Widząc taki obrót sprawy pozostała trójka porzuciła walkę z Mertwigiem i ruszył w kierunku nieoczekiwanego zagrożenia.
   Dwa goblin zmierzały  na Tanisa. Jeden wymachiwał bojowym toporem trzymanym długą łapą a drugi szedł z zakrwawionym, szerokim mieczem. Trzeci tymczasem krążył tak, by zajść pół-elfa od tyłu. W łapach trzymał siekierę. Dość szybko znalazł się za Tanisem i uniósł broń – która po chwili padła na ziemię po tym jak goblin otrzymał cios kamieniem w bok twarzy. Cios, który złamał mu nos i kość policzkową. To Brandella cisnęła granitowy pocisk.
   Scowarr dopadł powalonego goblina, by upewnić się, że już nigdy nie wstanie. Przyklęknął obok ogłuszonego stwora i zapytał:
- To ty jesteś tym pechowym goblinem, który nawet wtedy gdy z nieba pada zupa to w łapie ma tylko widelec?
   Stwór się nie roześmiał. Nie mógł. Gardło miał już przecięte. Po chwili oczy mu zapadły w oczodoły. Był martwy.
   Dwójka pozostałych goblinów obnażyła kły; przeciwnicy wyrównali szanse. Tanis wykorzystał chwilową przewagę i nadział sztychem w brzuch bliższego z goblinów, jednak ten chwycił dłonią ostrze i, umierając nawet, nie zamierzał go puścić. Padając wykręcił się i wyrwał miecz z dłoni pół-elfa. W tym samym momencie drugi goblin uderzył Tanisa toporem trafiając w miejsce, które już wcześniej zranił Kishpa. Tanis skulił się z bólu i cofnął o krok potykając się jednocześnie o korzeń drzewa.
   Goblin chciał wykorzystać chwilę przewagi i machnął znowu. Tanis odskoczył, lecz tym razem stracił równowagę i upadł. Ostatni goblin skrzywił się złośliwie – do chwili gdy bojowy topór Mertwiga nie walnął z tyłu krusząc mu czaszkę.
- Mocne miał nerwy, tak mnie zignorować – krasnolud splunął na martwe ciało u stóp.
   Potem siadł ciężko na ziemi i jęknął. Yeblidod biegiem go dopadła. Tansi wyciągnął z uda Mertwiga złamany kieł a Yeblidod używała wszelkich mocy uzdrowienia, by ratować męża. A przynajmniej próbowała.
   Krasnolud był ciężko ranny. Sam fakt, że walczył tak dzielnie i tak długo mimo ran, dobitnie świadczył o mężnym sercu. To, że żył gdy słońce wstawało nad Krynnem było skutkiem miłości do Yeblidod.
- Drugi już raz uratowałeś mi życie – pokornie rzekł Tanis do krasnoluda.
   Mertwig potrząsnął głową i zakaszlał. Na wargach krasnoluda pokazały się smugi krwi.
- Walczyłeś dla mnie… dwukrotnie – wychrypiał – Byłeś tam… gdzie potrzebowałem… bardzo potrzebowałem pomocy. Nie zapomnę.
-  Ćśśś – uspokajała go Yeblidod – Odpocznij.
   Drzewa, spowite wczesno poranną mgiełką, chwiały się pogodnie wyraźnie kontrastując z ponurą sceną poniżej.
- Co robicie tak daleko od domu, na drodze do Solace? – wypytywała Brandella żonę Mertwiga.
- Udaliśmy się na wygnanie – odpowiedziała krasnoludzka matrona omywając jednocześnie rozpalone czoło męża wilgotną szmatką – Canpho upierał się przy śledztwie a Mertwig nie mógł ścierpieć takiej zniewagi. Wyruszyliśmy ostatniej nocy.
- Tak po prostu? – zdumiewała się Brandella – Po tylu latach?
- Tak – odpowiedziała powściągliwie Yeblidod mrużąc zieloe oczy – Nie chciałam odchodzić, lecz tak sobie życzył Mertwig. Spakowaliśmy nasze rzeczy, załadowaliśmy na wóze i wyruszyliśmy.
- Ale wasz wózek… - spytała Brandella patrząc we mgle na wesoło wymalowany, ręczny wózek – To nie jest…
   Tanis wtrącił się do rozmowy.
- Ich wózek wpadł do morza gdy oboje strali się uratować Scowarra i mnie.
   Yeblidod lekko się zarumieniła.
- Nasz sąsiad, i przyjaciel, pożyczł nam swój. Wciąż mamy przyjaciół w Ankatavaka, niezależnie od tego, w co wierzy Mertwig – dodała smutno.
Cała trójka siedziała w ciszy patrząc jak powieki Mertwiga zamigotały i opadły w niespokojnym śnie.
- Nie możecie iść dalej – odezwał się nagle Tanis do krasno ludzkiej kobiety – Mertwig jest zbyt ciężko ranny. Ty przeszłaś przez mękę. Musicie wrócić do Ankatavaka. Jego duma jest teraz mniej istotna od życia.
   Oczy Mertwiga natychmiast się otworzyły. I to szeroko.
- Nie! – jęknął chwytając dłoń Tanisa – Ja nie wrócę.
- Dlaczego? – spytała Brandella.
  Krasnolud odwrócił wzrok.
- Nie mam już przyjaciół… żadnych przyjaciół… w Ankatavaka – powiedział bez tchu.
- Oczywiście, że masz – naciskała Brandella – A co z Kishpa?
   Potrząsnął głową ze smutkiem w oczach. Oczy Brandelli wypełniły łzy. Yeblidod również.
- Kishpa i ty byliście tak blisko przez tak wiele lat… aż doszło do tego – tkaczka wyszeptała smutno.
   Dwie kobiety wstały i odeszły parę kroków obejmując się nawzajem. Mertwig patrzył w ślad.
- Gdzie jest człowiek? – spytał łapiąc dłoń Tanisa.
- Scowarr stoi na warcie. Dlaczego? Chcesz z nim rozmawiać?
   Tanis już chciał wstać.
- Nie – wychrypiał Mertwig – Tylko ty. Sam. Póki jeszcze mogę.
   Tanis się pochylił.
- O co chodzi?
   Mertwig zacisnął wargi i nachylił się w stronę pół-elfa.
- Nie mogę… nie mogę powiedzieć Yeblidod… ani Kishpa… ani nikomu – wycharczał – Lecz… lecz muszę
- Co powiedzieć? – cicho pytał Tanis.
- Prawdę. Zanim umrę. Nie mogę… nie mogę jej zabrać do mego… mego grobu.
   Tanis zaczął protestować, lecz po chwili przestał. Było już oczywiste, że krasnolud nie pożyje długo.
- Słucham – powiedział miękko.
- Jestem winny… winny – rzekł Mertwig wzruszył ramionami – Ukradłem… ukradłem, żeby kupić… kupić szklaną kule. Skłamałem. Ale nie mogę tego przyznać. Nie przed… Yeblidod. Rozumiesz?
   Tanis miał już odpowiedzieć gdy nagle nadbiegł doń Scowarr.
- Ktoś nadchodzi! – oznajmił podekscytowany – Myślę, że to Kishpa. Musimy iść!
   Ruchem ręki Tanis uciszył Scowarra. Obrócił się do Mertwiga, by powiedzieć mu, że rozumie. Tyle, że stary krasnolud był już martwy.

janjuz - 2020-04-15 14:46:37

Rozdział 27

Powrót do Solace

   Pół-elf w pośpiechu poprowadził Brandellę i Scowarra w bezpieczne miejsce w ukryciu za stojącymi w pobliżu drzewami.
- Powinien zaraz nadejść – oznajmił Scowarr.
   Człowiek miał rację. Kishpa kroczył ścieżką odziany w powiewającą purpurową szatę, która w kiepskim oświetleniu porannego słońca wyglądała na prawie czarną. Twarz miała wyraz zawziętej determinacji. Brandella instynktownie ruszyła w jego stronę; wiedziała, co poczuje Kishpa wychodząc na polanę za zakrętem i znajdując martwego Mertwiga. Tanis chwycił ją za ramię i w porę powstrzymał.
- Yeblidod będzie tam z nim – przypomniał szeptem Brandelli.
   Skinęła głową i zaczęła cichutko łkać.
- Obejdziemy obozowisko szerokim łukiem – dodał Tanis obejmując Brandellę w pasie – Lepiej już chodźmy.
   Szli przez las z uporem, nie wiedząc nawet jak blisko za nimi może być młody Kishpa i nie mając pojęcia czy mrok nicości śmierci nie pogrąży ich nadziei wraz z umierającą pamięcią starego maga.
   Szli dwa dni aż osiągnęli lasy, w których pewnego dnia, wiele lat temu, Tanis przeżył koszmarny pożar i zaprzyjaźnił się z umierającym czarodziejem. Drzewa nie były jeszcze tak wysokie jak zapamiętał je Tanis przed pożarem. Staw też nie był tak szeroki. Jednak miejsce, na którym pewnego dnia siądzie Kishpa by uruchomić dziwny czar było łatwe do odnalezienia. Tanis zaprowadził tam Brandellę i powiedział.
- On myśli o tobie właśnie teraz i dokładnie w tym miejscu.
   Brandella przyklękła i palcami pogładziła chłodną, wilgotną trawę.
-  Ja… - zaczęła, lecz nagle zamilkła – Ja starałam się wyobrazić sobie, jak może wyglądać mój Kishpa jako stary mężczyzna.
   Bez opisania ran odniesionych w płomieniach pożaru nie mógłby Tanis w niczym jej pomóc. Już się zbierał do udzielenia odpowiedzi gdy uratował go Scowarr.
- Będziecie teraz odchodzić? – spytał stojąc na brzegu stawu.
   Robił wszystko, by jakoś ukryć smutek.
- Zamierzamy, tak – odprł Tanis – Lepiej się pożegnajmy, przyjacielu.
   Scowar stał na brzegu stawu ciskając kamienie w wodę. Nowa koszula nosiła już ślady intensywnego użytkowania lecz włosy miał zaskakująco uczesane. Cisnął ostatni kamień i podszedł do pół-elfa i Brandelli. Uściskał oboje w milczeniu.
- Nie znoszę pożegnań – powiedział – Nigdy nie są zabawne.
   Tanis skinął głową.
- Będę cię często wspominał – powiedział.
   Brandella pocałowała Scowarra w policzek. Mężczyzna ostro się zaczerwienił,
- Możesz sobie o mnie myśleć ile tylko chcesz – odparł Scowarr – Ja? Ja będę myślał o niej.
   Na przekór – a może nie; z powodu – posępnej sytuacji roześmieli się wszyscy szeroko. Oczy Scowarra wypełniły się łzami – jak utrzymywał; wyłącznie ze śmiechu.
- O, dobrze – powiedział – Nareszcie się śmiejesz. Sporo czasu ci to zabrało, Pół-Elfie.
  No i wreszcie nadszedł czas. Scowarr odstąpił wstecz i patrzył jak Tanis i Brandella biorą się za ręce i wołają do Kishpa by zabrał ich ze swej pamięci i zabrał do czasów teraźniejszych. Śpiewali jego imię.
Śpiewali do niego.
Wołali go.
Błagali go.
Nic się nie stało.
- Tak szybko z powrotem? – zażartował Scowarr.
   Tanis oddalił się las. Byle dalej od stawu. Ramiona miał obolałe ze zmęczenia a głowa mu pękała od natłoku myśli. Jak ma znaleźć drogę do starego Kishpa? Na koniec zdał sobie sprawę, że musi spojrzeć prawdzie w twarz: nigdy już nie opuści tego miejsca. Starał się i przegrał. Najlepsze, na co mógł mieć nadzieję, to życie wystarczająco długie, by mieć trochę czasu dla siebie nim przyjdzie się stoczyć w nieunikniony mrok.
   Tanis wiedział już, że to jest koniec jego jedynego świata. Poczuł koszmarną samotność. Przysiągł, że spotka starych przyjaciół po pięciu latach w Gospodzie Ostatni Dom. Tego spotkania już nigdy nie będzie. Gdy zawiedzie i się nie pojawi wszyscy będą ogromnie zdumieni. Będą martwić się, co też mogło mu się przytrafić. Kit pomyśli, że chciał jej uniknąć – jeśli oczywiście ona sam się pojawi. Sturm pewnie powie, że wyruszy na poszukiwania a Caramon natychmiast skorzysta z szansy na taką przygodę i będzie się chciał przyłączyć. Raistlin tylko się ponuro uśmiechnie. Nigdy nie pozwoli bratu nawet na rozpoczęcie takiej misji. Raistlin, hmm. Czy młody mag będzie podejrzewał, że to właśnie magia nie pozwoliła Tanisowi przybyć?  Tas poczuje się głęboko zraniony, że pół-elf nie przybył, lecz pewnie szybko o tym zapomnie. Tacy już są kenderzy.
   To Flinta martwił się Tanis najbardziej. Stary krasnolud był dla niego jak brat, ojciec, wujek i przyjaciel jednocześnie. Flintowi będzie strasznie ciężko, jeśli on nie powróci. Krasnolud był burkliwy i nieuprzejmy, był wybuchowy, lecz serce miał czułe, mogło łatwo pęknąć. I teraz pewnie pęknie. Flint będzie przypuszczał coś, o czym reszta nie będzie nawet chciała pomyśleć; skoro Tanis nie pokazał się w Gospodzie Ostatni Dom, to znaczy, że już nie żyje. Koniecznie chciał oszczędzić Flintowi choć trochę bólu, jaki czeka go odległego jeszcze dnia. I uznał, że może tego dokonać.
   Wybiegł z lasu i pognał w stronę polanki gdzie Scowarr i Brandella na niego czekali. Przepychał się między gałęziami drzew i gnał przez krzaki nie dlatego, że oto znalazł sposób jak opuścić pamięć maga, lecz dlatego, że miał zamiar wrócić do domu i zobaczyć najdroższego przyjaciela. Ze wszystkich jego przyjaciół tylko Flint Fireforge żył już w tym czasie. Krasnoludy zazwyczaj łatwo przeżywały ponad sto lat. Flint będzie oczywiście młody i dziarski – a przynajmniej na tyle dziarski, na ile w ogóle mógłby być. 
   Skoro Tanis nie dotrze na spotkanie, to może zrobić coś zamiast, może już teraz odnaleźć Flinta. Brandella i Scowarr otworzyli szeroko oczy ze zdumienia gdy biegiem do nich gnał. Właśnie przebijał się przez drzewa i okrążał brzeg stawu gdy TO się stało.
   Zmieniło się wszystko.
   Staw, drzewa, wzgórza za stawem – wszystko zniknęło i zostało zastąpione widokiem Solace! Przecież do Solace mieli jeszcze dziesięć dni szybkiego marszu! A mimo to dotarli tam w ciągu jednego mrugnięcia okiem. Wyglądało na to, że jego życzenie się spełnia. A może o to chodzi?
   Pod wielkim drzewem vallen, na którym znajdowała się Gospoda Ostatni Dom, siedzieli razem Brandella i Scowarr. Byli równie zaskoczeni jak on sam.
- Jakim cudem tu dotarliśmy? – pytał zdumiony Scowarr.
- Nie wiem – odparł Tanis – Chyba, że jest to też część pamięci Kishpa.
   Spojrzał po stopy. Nie umiał patrzyć Brandelli w oczy, gdy mówił.
- Niezależnie od tego, ile czasu nam zostało, powinnaś go spędzić z czarodziejem – miał ochotę ją objąć, przytrzymać, lecz tylko powiedział – Odnajdź go, Brandella. Niech wie, że go kochasz – a potem dodał to, co sam czuł – Tej, którą kochasz, musisz zawsze powiedzieć, że wiele dla ciebie znaczy.
   Oczy Brandelli rozbłysły.
- Zawsze.
   Twarz jej jaśniała. Tanis zastanawiał się, co też to znaczy, lecz nie został by się dowiedzieć. Wyszeptał pożegnanie i pognał przed siebie.

   Tanis załomotał w okute drzwi. Wokół płaskich kamieni wiodących do parterowego domku Flinta powiewały chwasty. Podgórski krasnolud był nieufny jeśli chodzi o mieszkanie w otoczeniu drzew; Tanis to dobrze pamiętał. Sam zapach mocnego ale wystarczał, by wciągnąć krasnoluda po spiralnych schodach do Gospody Ostatni Dom, lecz jeśli chodzi o miejsce zamieszkania zdecydowanie wolał niższe rejony.
   Dębowe drzwi były wyraźnym obrazem talentów kuziennych krasnoluda – zawiasy, ćwieki i klamki zostały wykonane po mistrzowsku.
- A któż tam? – zabrzmiał ostro znajomy głos, który w opinii pół-elfa był już zaznaczony kufle ale.
- Przyjaciel.
- Niemożliwe – odkrzyknął głos – Ja nie– hik –  lubię nikogo.
- To nieprawda – sprzeciwił się Tanis.
- Nazywasz mnie kłamcą? – Tanis usłyszał hurgot odsuwanego fotel.
- Nie – odkrzyknął pośpiesznie – Absolutnie nie. Po prostu mówię, że masz przyjaciół choć nawet o tym nie wiesz.
   Nastąpiła dłuższa cisza; krasnolud wyraźnie rozważał taką możliwość.
- Nie bardzo to możliwe -  padła odpowiedź.
   Tanis oparł zmęczone ramię o ścianę domku.
- Musimy tak gadać przez zamknięte drzwi, Flint?
- Znasz moje imię?
  Od wewnętrzne strony drzwi dał się słyszeć dźwięk szurających butów. Tanis miał nadzieję, że poirytowany krasnolud nie stoi o krok za nimi z toporem w garści. Starał się przemawiać pogodnie i zgodnym tonem.
- Och, wiem sporo więcej. Wiem na przykład, że jesteś jednym z czternaściorga rodze©stwa, braci i sióstr.
   Kolej przerwa.
- Kto ci to powiedział?
- Ty.
- Niemożliwe!
- A może byś tak otworzył drzwi?
   Tanis usłyszał odsuwanie skobla. Drzwi otworzyły się szeroko ukazując młodego, choć lekko pijanego, Flinta Fireforge’a.Pół-elf mógł teraz podziwiać twarz bez zmarszczek, nos okrągły choć jeszcze nie bulwiasty, ciało smukłe lecz już pulchnawe. Policzki jak zawsze były rumiane, broda krzaczasta a oczy jasne. Tanis nawet nie zdawał sobie sprawy z dotychczasowej samotności, póki nie ujrzał starego przyjaciela. Przepełniony emocjami wybuchnął.
- Znalazłem cię!
   Nie wywarło to na Flincie wielkiego wrażenia.
- Gratulacje. A teraz możesz mnie odznaleźć.
   Krasnolud zaczął zamykać ciężkie drzwi.
- Czekaj!
   Flint ciężko westchnął, lecz jednak przystanął.
- Czego jeszcze? O co chodzi?
- Po prostu, chcę z tobą pogadać.
   Tanis zdawał sobie sprawę, że Flint nie może go jeszcze znać, lecz i tak miał nadzieję na jakąś choćby iskierkę rozpoznania. Nic takiego w oczach krasnoluda jednak nie prześwitywało. Stojąc wciąż w drzwiach ostro popatrywał na pół-elfa.
- Nie wyglądasz znajomo. Nie brzmisz znajomo – mruknął drażliwie – A nawet nie pachniesz znajomo. Wyglądasz jak ktoś, kto ostatni stoczył zbyt wiele bitew w zbyt krótkim czasie.
   Pomimo wszystko, czuł Flint jakąś dziwną więź z pół-elfem. Być może, pomyślał krasnolud, bierze się z wielkiej potrzeby tak dobrze widocznej na twarzy obcego. Znał już uczucie takiej potrzeby. A może, pomyślał, jestem po prostu trochę pijany. Odezwał się niezbyt przyjaznym tonem.
- Pogadać? A o czym?
- Mogę wejść?
- To ja raczej wyjdę. Jeśli chodzi o interesy, to załatwiam je w gospodzie.
- Postawię ci tacę pieczonych kartofelków Otika – zaoferował Tanis.
   Krasnolud wytrzeszczył oczy a broda aż mu się zatrzęsła z podejrzenia.
- Otika? A kto to?
   Tanis potrząsnął głową. Oczywiste; przecież Otik jeszcze nie kupił Gospody.
- Nieważne – powiedział – Postawię ci ale.
   Poszli w stronę Gospody Ostatni Dom usadowionej wysoko, w gałęziach majestatycznego drzewa vallen. Dwóch starych przyjaciół, którzy mieli się dopiero spotkać w prawdziwym świecie siedziało teraz przy jednym stole, jeden zajadał pieczone ziemniaki, drugi raczył się pienisty ale. Tanis rozejrzał się po wielkiej, głównej sali gospody. Ściany pokryte były zaciekami brudnej sadzy; witrażowe szkła w oknach były tak okopcone, że nikt by nie powiedział, czy na zewnątrz jest dzień, czy noc. Podłoga wyglądała na niemytą od wielu miesięcy. A smród też temu odpowiadał.
   Nigdy jeszcze Tanis nie doceniał Otika, jak w tej chwili. Jeśli chodzi o oberżystę, to wyglądał na uczciwego, chociaż jednak bałaganiarza. Mężczyzna był wysoki, chudy, miał złamany nos i smutne, zielone oczy. Flint go zawołał.
- Hej Ty!
   Gospoda i jej właściciel nie znaczyły teraz zbyt wiele dla Tanisa. Liczyło się to, że był tu teraz wraz z Flintem Fireforge.
- A więc, czy chciałbyś kupić jakieś zabawki mojego wyroby? – pytał krasnolud przerywając tylko na kolejne łyki piwa.
- Nie. Ja… ja po prostu chciałem wiedzieć, jak ci się wiedzie – powiedział Tanis i od razu poczuł się nieco głupio.
   Flint zmrużył oczy i potrząsnął głową. Chyba właśnie myślał – a to ciężka robota po tym całym, wypitym już, kiepskim piwie.
- Chodzi mi o to – dodał Tanis niezgrabnie – jak idą ci interesy, skoro nie masz żadnego pomocnika?
- A po co mi pomocnik? Sam daję radę! Jestem w tym dobry! – bronił się krasnolud.
- Cóż. Mogą przyjść takie czasy, że będziesz chciał kogoś do pomocy z księgami, odbieraniem długów i całą resztą.
   Flint pociągnął resztę z kufla i zawołał przez ramię.
- Hej Ty, przynieś jeszcze jeden.
   Oberżysta stał tuż za nim i się przysłuchiwał.
- Nie znam się na sprawach o jakich mówiłeś, młody panie, ale Flint z pewnością będzie potrzebował kogoś, kto go stąd wyciągnie gdy wypije za dużo i zacznie się pchać do bójki.
   Zmarszczył złamany nos, złapał kufel Flinta i przetarł blat stołu ścierką, po której wyglądał jeszcze gorzej niż przedtem. Tanis się szeroko uśmiechnął. Wyciągał już zadziornego krasnoluda pewnie z każdej gospody na Ansalonie, gdy razem przemierzali kontynent. Ale ten czas nadejdzie dopiero za parę dekad.
- Któregoś dnia – zwrócił się miękko do Flinta – będziesz miał pomocnika, który zrobi dla ciebie wszystko.
   Twarz krasnoluda wykrzywił grymas niedowierzania.
- To będzie tego dnia, gdy nazwę kendera przyjacielem – parsknął.
   Tanis zakrztusił się kartoflem.
   Hej Ty dolał Tanisowi do kufla w celu przepłukania gardła. Pół-elf z wdzięcznością chwycił kufel gdy jakaś ręka spoczęła na jago prawym ramieniu.
- Szukałem cię – powiedział Kishpa.

janjuz - 2020-04-19 20:07:10

Rozdział 28

Przyjacielska pomoc

   Tanis miał dość ciągłej ucieczki przed magiem. Co więcej, miał absolutnie dość ciągłej obecności imienia Brandelli na jego ustach. Cóż takiego czarodziej dla tej kobiety poświęcił? Cóż takiego uczynił, że ma prawo okazywania tak głębokiego uczucia? W odczuciu Tanisa Kishpa był tylko ubogim krewnym w porównaniu z nim samym jeśli chodzi o podziwianie Brandelli. A mimo to kobieta kochała Kishpa bardziej niż kogokolwiek innego. A to sprawiało ból.
   Ół-elf nie obawiał się ręki spoczywającej na ramieniu. Raczej myślał o tej drugiej. Raz już Kishpa przystawił mu nóż do pleców, może to zrobić ponownie. Tanis był w takim nastroju, że najchętniej złamałby to łapsko w tylu miejscach naraz, ile tylko by zdołał. Chwycił rękę spoczywającą na ramieniu i pociągnął całe ciało rzucając maga ponad głową. Ponad głową zaskoczonego Flinta również.
   Kishpa wylądował plecami na drewnianym stole, który rozpadł się na kawałki pod ciężarem jego ciała.
- A ja sugerowałem, żebyś to ty powstrzymywał Flinta przed bójką – skarżył sie Hej Ty, szybko licząc wartość połamanego stołu i dodając do rachunku Tanisa.
- Dobry jest – z aprobatą w głosie powiedział Flint do oberżysty.
Gdy Tanis wstał i ruszył w stronę maga krasnolud  natychmiast przygarnął kufel piwa ochronnym ruchem.
- Tak, tylko kto mi zapłaci za szkody? – narzekał oberżysta smętnie wodząc oczami po gospodzie.
   Miał najwyraźniej złe doświadczenia jeśli chodzi o bójki w barze od czasu jak poznał krasnoluda.
- Zapłacę za wszystko, co połamie – zaoferował Flint – Nie widziałem dobrej bójki od…
- Od dzisiejszego poranka – wtrącił Hej Ty.
- To pomaga na strawienie śniadania – wyjaśnił Flint – Widziałeś to uderzenie w brzuch? Ten gość, z którym właśnie piłem zdecydowanie wie jak walnąć dobry cios.
- Tego drugiego też lepiej nie spisywać na straty – zauważył oberżysta – Wygląda na takiego, co potrafi to przetrzymać.
   Tanis walczył z lodowatą furią. Na Kishpa spadała lawina ciosów, na zmianę, na brzuch i na głowę. Mag chwiał się po każdym ciosie, lecz nie padał i nie krwawił. A, co dziwne, również nie oddawał ciosów.
   Tanis podniósł maga nad głowę i cisnął nim o ścianę. Ten z hukiem uderzył w drewniany mur i zsunął się na podłogę.
- Przynajmniej teraz niczego nie połamał – powiedział oberżysta.
- Cały ten ruch sprawia, że staję spragniony – poskarżył się Flint, obserwując zmagania Tanisa i maga.
   Krasnolud pociągnął tęgi łyk piwa. Tanis poszedł w stronę ściany, by podnieść Kishpa. Nim jednak doszedł mag już spokojnie wstał o własnych siłach. Zaskoczony pół-elf przystanął.
- Rozsądny ruch – warknął Kishpa – Moja magia ochroniła mnie przed atakiem z twojej strony. Tylko co może uchronić ciebie przed moim?
- Magia? – zaprotestował głośno Flint skacząc na równe nogi przewracając jednocześnie stół – To nie fair! Tu nie ma mowy o magii.
   Tanis przesuwał się powoli w lewo, w stronę przewróconego krzesła, podczas gdy Kishpa szedł prosto na pół-elfa. Gdy już mag był blisko przed nim, Tanis chwycił wywrócone krzesło za nogę i trzasnął od góry na głowę maga. Krzesło rozpadło się na tuziny kawałków, lecz Kishpa tylko stał rzucał Tanisowi złośliwy uśmieszek.
   Oberżysta znowu dopisał coś do rachunku. Flint wręczył na wpół opróżniony kufel, który mężczyzna chwycił bez słowa. Flint patrzył na Tanisa i Kishpa znów się mierzą.
- Gdzie Brandella? – naciskał mag.
   Tanis poczuł szaloną satysfakcję.
- Nie wiem. Gdzieś ją zubiłeś.
   Pół-elf nie dostrzegł ruchu ręki maga. Nikt nie dostrzegł. Niemniej Tanis oberwał w oko cios, który nim mocno potrząsnął. Niewidzialna pięść uderzyła go w kość policzkową z taką siłą, że niemal zemdlał. Walnęła tak potężnie, że aż zrobił pół piruetu. Cios w żołądek posłał go na kolana. A Kishpa nawet się nie poruszył. I też nie okładał go dalej, gdy już znalazł się na kolanach. Wziął tylko głęboki wdech jakby się ciężko napracował i stał cicho nad leżącym pół-elfem.
- Na brodę Reorxa! – huknął Flint i runął na Kishpa.
   Z rozbiegu uderzył głową w plecy maga. Zaskoczony Kishpa poleciał do przodu, przewrócił się i legła na Tanisie.
- Szkoda, że nie mam topora! – ryczał krasnolud.
   Mimo braku topora nie był bynajmniej bezradny. Gdy Tanis usiadł Flint wbił kolano między łopatki Kishpa wydobywając mu jęk z płuc.
- To cię nauczy kogo tu można traktować magią! – zauważył krasnolud.
   A potem wyprowadził cios, który miał trzasnąć maga w głowę. Chybił. Zamiast tego trafił Tanisa w pierś.
- Och, przepraszam – powiedział krasnolud, gdy Tanis upadł na plecy.
   W tym czasie Kishpa wymamrotał kilka słów, słów jakich Ani Tanis, ani Flint nigdy przedtem nie słyszeli. Bez żadnego ostrzeżenia Flint został uniesiony w powietrze z pleców maga. Zupełnie jakby był tylko marionetką uwiązaną do sznurków. Unosił się teraz pod powałą gospody.
- Hej, ty, opuść mnie natychmiast! – wrzeszczał.
   Oberżysta tylko wzruszył chudymi ramionami.
- Nie wiem jak – odparł.
- Jego miałem na myśli! – odkrzyknął poirytowany krasnolud.
   Machając rękami i nogami wskazywał jednocześnie na maga.
- Opuść mnie i walcz uczciwie!
- A dwóch na jednego to „uczciwie”? – spytał spokojnie Kishpa.
- Chłopak już leżał – skontrował Flint – A więc było jeden na jednego gdy cię walnąłem.
   Jeszcze raz, znowu bez powodzenia, usiłował kopnąć maga w głowę. Tanis tymczasem podjął kolejny wysiłek, by powstać na nogi. Mag chwycił w garść poły jego tuniki. Najwyraźniej chciał go przytrzymać w pionie i trzasnąć jeszcze raz.
- Kishpa! – krzyknął od drzwi nowy głos – Nie rób tego!
   Mag obrócił się twarzą w stronę drzwi. Jego oczy rozbłysły radością a szeroki uśmiech rozświetlił twarz. Puścił Tanisa i skoczył do Brandelli. Gdy to zrobił to Tanis ustał na nogach, lecz Flint nagle spadł na podłogę uderzając o drewniane dechy z ciężkim łomotem.
- Dzięki – wymamrotał pozbawiony tchu krasnolud wyciągając jednocześnie dziesiątki drzazg z brody.
- Szukałem cię wszędzie – oznajmił Kishpa biorąc Brandellę w ramiona.
   Scowarr prześlizgnął się obok kobiety i przemknął do wnętrza gospody starając się pozostawać poza wzrokiem maga. W międzyczasie niemal siłą uwolniła się z objęć Kishpa. Wyraźnie sposępniał.
- Co się dzieje? – spytał wprowadzając ją do Gospody.
   Odepchnęła go na bok i pośpieszyła do Tanisa. Delikatną ręką dotknęła rozcięcia na twarzy.
- Dlaczego to zrobiłeś? – wypytywała maga.
- Ponieważ na to zasłużył – odparł Kishpa wyzywająco – Mogłem go zabić, lecz tego nie zrobiłem. Tak czy inaczej, musi się udać w podróż. A ty – w jego głosie zabrzmiał nieskończony smutek – wraz z nim.
   Dłoń kobiety opadła ze szczęki Tanisa. Kręcone włosy obramowały nagle uradowaną twarz.
- Kishpa… nie przybyłeś tu by nas zatrzymać?
   Potrząsnął przecząco głową. Zarzuciła mu ramiona na szyję i zaczęła obcałowywać po karku, po policzkach i po ustach. Tanis, chwiejąc się jeszcze na nogach, odwrócił się i padł na krzesło.
- Próbowałem wam to powiedzieć, gdy jeszcze miałem ten knebel w ustach – wyjaśniał Kishpa – Tylko, że żadne z was nie miało zamiaru mnie słuchać. A to co mi powiedziałaś… to miało sens. Wierzę ci. Cały czas próbowałem was dogonić by tylko to ci powiedzieć.
- To po co się ze mną biłeś? – narzekał Tanis.
- Sam zacząłeś? – warknął mag.
- Mężczyźni! – jęknęła Brandella.
   Pocałowała Kishpa jeszcze raz i wygładziła mu szatę.
- No i na nic się to i tak nie zda – melancholijnie – Nie będzie między nami żadnych pożegnań. Po prostu, nie możemy odejść. Wygląda na to…
- Mylisz się – odparł delikatnie – Możecie iść. Przynajmniej o ile moja magia okaże się wystarczająco silna.
   Tanis usłyszał czarodziej i aż zamrugał oczami. Koniecznie chciał sobie przypomnieć, co też dokładnie mówił mu dawno temu Clotnik. Powiedział, że to właśnie Kishpa przeniesie ich w aktualny czas. Nie powiedział tylko, który Kishpa. Tanis zaśmiał się szorstko. Przez cały ten czas robił wszystko niewłaściwy Kishpa pomógł im uniknąć właściwego!
- Przykro mi z powodu Mertwiga – powiedziała poważnie Brandella wciąż gładząc twarz ukochanego.
   Mag opuścił głowę.
- To kolejny powód, dla którego przyszedłem z pomocą – powiedział – Myliłem się co do Mertwiga i on nie żyje. Nie mogę ryzykować tego samego błędu, jeśli chodzi o ciebie.
   Brandella go wyściskała.
- Chciałbym wiedzieć, o co tutaj chodzi – powiedział Flint.
- Tego typu historie zdarzają się ciągle w życiu każdego oberżysty – zapewniał Hej Ty krasnoluda – W końcu uczysz je ignorować.
   Podał Flintowi kolejny kufel ale. Tanis wstał na chwiejne nogi i z pomocą Scowarra pokuśtykał do miejsca gdzie Kishpa i Brandella wciąż jeszcze tonęli w objęciach. Odchrząknął, by zwrócić na siebie ich uwagę i powiedział.
- Lepiej będzie nie czekać. Jeżeli możesz nas uwolnić z pamięci starego Kishpa to lepiej zrób to szybko. 
   Mag niechętnie uwolnił się z objęć Brandelli i skinął głową.
- Nie wiem, czy mojej magii wystarczy mocy. Muszę przemyśleć wszystkie moje zaklęcia, spróbować znaleźć nowe kombinacje i konfiguracje, które mogą odnieść pożądany skutek. Nie wiem, czy jestem w stanie to zrobić.
- Ale możesz spróbować – skontrował Tanis.
- I zamierzam. Potrzebuję jeszcze chwili samotności z Brandellą.
   Tanis pokulał do krasnoluda i oberżysty stojących w pobliżu baru. Flint popatrzył na pół-elfa z wyraźną aprobatą.
- Dobry jesteś – powiedział Flint – Tylko jedna rada; najważniejsze prawo – nachylił się do Tanisa aż odór stęchłego piwa nieco wstrząsnął pół-elfem -  Nigdy nie tłucz się z czarodziejem.
   Tanis spojrzał prosto w nieco przekrwione oczy Flinta.
- A więc dlaczego skoczyłeś mi na pomoc?
   Flint wzruszył ramionami.
- Wyglądało jakby mogła ci się przydać pomocna ręka. A tak w ogóle, to kim ty jesteś?
- Na imię ma Tanis – wtrącił Scowarr, który cicho dołączył do towarzystwa – Ale wcale nie jest zabawny.
- A ty jesteś? – pytał krasnolud – To powiedz coś, by mnie rozweselić.
   Scowarr usiadł obok Flinta i zaczął mu cicho sączyć do ucha kolejną historię…
Podczas gdy Scowarr cichym szeptem zabawiał Flinta tanis podszedł w pobliże Brandelli i Kishpa. Mag ujrzał jego nadejście i niechętnie poprowadził kobietę do wyjścia z Gospody Ostatni Dom. Tanis tam dołączył i ujął dłoń kobiety. Kishpa pocałował ją ostatni raz a potem zaskoczył pół-elfa mówiąc.
-  Pół-elfie, nie powierzyłbym jej nikomu na świecie poza tobą. Dzięki, że po nią przyszedłeś. Wiedz, że robiąc to dla mnie zaryzykowałeś nie tylko swoje życie, lecz i cały swój świat. Nie sądź, że to mi umknęło.
   Tanis dotknął ramienia Kishpa.
- Żyj dobrze, pomiędzy tą chwilą a późniejszą.
   Kishpa poklepał dłoń Tanisa, lecz nie odezwał się ani słowem.  Mag odstąpił o krok, rzucił Brandelli ostatnie, kochające spojrzenie i zamknął oczy. Jego wargi zaczęły się poruszać. Początkowo Tanis niczego nie słyszał. Po chwili jednak zaczął go dobiegać słaby dźwięk cicho wymawianych w niespokojnym rytmie przedziwnych słów. Zaśpiew stawał się coraz głośniejszy.
   W tym momencie Tanis też usłyszał jak Flint ryknął gromkim śmiechem. Scowarr znalazł chętną publikę.
   Zaśpiew Kishpa brzmiał coraz głośniej. Tanis poczuł ciągniecie magicznych mocy. Po chwili umysł wypełniła mu plątanina obrazów. Zobaczył pożar obok stawu. Zobaczył popioły pływające na powierzchni wody. Słyszał szarpany oddech starego Kishpa. To wszystko było tylko niewyraźną plamą – nierzeczywistą, niedotykalną a jednak namacalną. Płynęli gdzieś wraz z Brandellą i patrzyli z wysoka w dół jakby oglądali obraz w chmurze, obraz zmieniający się wraz z wiatrem.
   Zbliżali się. Czuł już smród pozostałości po pożarze. Mógł już nawet poczuć ciepło słońca. Po chwili ziemia pod nimi wyglądał już tak realnie, że właściwie można by na niej stanąć. Nagle zorientował się, że coś uległo zmianie. Oddech ustał. Ziemia pod stopami zniknęła. Polana zniknęła. Widoki, zapachy, to wszystko zniknęło. Zniknęło wszystko poza nieprzeniknioną ciemnością i znajomym dźwiękiem bijącego serca. Tyle, że biło zbyt wolno, nieregularnie. Tanis wciąż trzymał dłoń Brandelli, lecz jej samej w ciemności nie widział.
   Kishpa, starzec poraniony ogniem, powoli przegrywał ostatnią bitwę. Nie mogli się co prawda słyszeć, lecz oboje, Tanis i Brandella, wołali Kishpa, namawiali, błagali by walczył ze śmiercią jeszcze chwilę, by żył, by zabrał ich do domu.
   Wołanie wpadło do uszu, które już nie mogły słyszeć. Kishpa był martwy. Bicie serca ustało. Tanis zorientował się, że oto mogą tak egzystować w tym nigdzie przez wieczność. Że oto czeka go wieczna podróż przez ocean czerni w głębi umysłu, który już ani myśleć, ani czuć nie może.
   Ciemność nachodziła falami, pusta, zimna i się nie kończąca… aż nagle ujrzeli jasną plamkę światła gdzieś daleko. Była maleńka, lecz jaskrawa. I zbliżała się coraz bardziej. Czy to słońce? A może księżyc? Ogień, który ich pożre?
   Wszystko, co Tanis wiedział, to fakt, że pędzą prosto w jej kierunku.

janjuz - 2020-04-21 20:26:58

CZĘŚĆ III
Rozdział 29

Życie po śmierci

   Jaskrawe światło nie było gwiazdą, księżycem ani ogniem. Był to tylko otwarty koniec prawie nieskończonego korytarza. Bardzo to przypominało światło, jakie może zobaczyć ktoś z kopalni, wychodząc z długiej, ciemniej sztolni.
   Kiedy wreszcie oboje wyturlali się z ciemności, zostali ciśnięci wprost na działkę zapełnioną jaskrawo kolorowymi kwiatami. Nad nimi wznosiły się drzewa o żywo purpurowych liściach. Przez kilkanaście minut, będąc wciąż jeszcze oślepieni nagłym światłem, nie widzieli niczego poza plamami jaskrawych, żywych kolorów. Po omacku czołgali się działce kwiatów a Tanis był w stanie tylko zapytać.
- Wszystko w porządku? Nic ci się nie stało?
   Doszedł go drżący głos Brandelli. Wydobywał się gdzieś z gęstwy czerwieni, oranżu, purpury i fioletu.
- Niczego nie złamałam. A co z tobą?
   Pół-elf podjął kolejny wysiłek, żeby jakoś zogniskować wzrok, skierował go na coś przypominającego chryzantemę – nigdy jeszcze jednak nie widział kwiatu w takim odcieniu.
- Dobrze. Ze mną dobrze. A przynajmniej tak sądzę.
- Ciekawe, gdzie my jesteśmy – powiedziała Brandella przecierając dłonią oczy.
- W moim ogrodzie! – huknął gniewnie męski głos – I właśnie go rujnujecie!
   Tanis próbował poczołgać się w kierunku głosu, lecz jednocześnie rozgniatał kolanami różowe plamy. Głos stał się bardziej natarczywy.
- Nie ruszać się! Tylko wszystko pogarszacie! Zaczekajecie aż wam się oczy dostosują.
   Zrobili jak kazano. Kiedy jakoś usiedli Tanis rzucił pytanie.
- Poza tym, że to twój ogród, to co to zamiejscy?
   Nastąpiła chwila ciszy.
- Nie wiecie?
   Tanis zaprzeczył ruchem głowy.
   Ciszę przerwał krótki, barytonowy chichot.
- Cóż, to miejsce to Śmierć. Każdy, kto tu przychodzi, wie o tym.
- Kwiaty w ogrodzie Śmierci? – zdumiewał się Tanis gdy przed jego oczami powoli ukazywały się białe i czarne tulipany.
   Po chwili gdzieś odpłynęły. A może to tylko wzrok je pomijał.
- To nie może być prawda – wyjaśniała Brandella – Nie jesteśmy martwi. A przynajmniej nie sądzę, by tak było. Jesteśmy martwi, Tanis?
   Pół-elf uważnie obserwował tulipana. Gdy znowu wzrok pozwolił mu go zobaczyć, kwiat stał się lawendowy i czarny. Potrząsnął głową mając nadzieję na jakieś przejaśnienie a wtedy chmura niewyraźnego, wielokolorowego śniegu przepłynęła mu przed oczami.
- Nie mam pojęcia. Żyję nadzieją, że nie.
   Powoli oczy przestawały łzawić, mogli już obejrzeć otoczenie. Ujrzeli kwiaty, ujrzeli drzewa. I zobaczyli mężczyznę, który ostro się w nich wpatrywał. Był to człowiek w średnim wieku, z brodą okalającą podbródek, elegancko podwiniętym wąsem i muskularnymi ramionami. Z całą pewnością był w młodości dobrze zbudowanym, silnym mężczyzną. Ubrany był bardzo prosto. Nosił luźne, białe nogawice i powiewającą, też białą, koszulę.
   Do kręconych loków Brandelli przywarły tuziny kolorowych płatków. Kobieta popatrzyła na Tanisa i zachichotała. Pół-elf zdał sobie sprawę, że jego czerwono-brązowa czupryna został podobnie ozdobiona.
- Ach, możecie już oboje normalnie patrzyć? – zagrzmiał mężczyzna – A więc, proszę opuścić mój ogród.
   Brandell ostrożnie wyszła z kwiatów. Stojący obok mężczyzna okazał się przynajmniej o pół głowy wyższy od Tanisa. Brandella podjęła wysiłek zmierzający do udobruchania jego irytacji.
- Nigdy nie widziałam takich kwiatów – powiedziała – Są przepiękne.
   Przyklękła, by powąchać żółto-zielona kwiaty, których płatki przetykane były różowymi i czerwonymi splotami. Mężczyznę chyba to udobruchało bowiem uśmiechnął się do niej.
- Pochodzą z Wieku Snów – powiedział opierając dłonie na biodrach – Na Krynnie już nigdzie nie rosną. To samo dotyczy drzew.
   Powąchała kwiaty i zaskoczenie przebiegło jej po twarzy.
- Nie mają zapachu – powiedziała zdumiona i przysiadła na piętach.
- To ich wada – przyznał niechętnie przewodnik – Wyglądają wspaniale, lecz są martwe. Jak zresztą wszystko dokoła.
- Wszystko, poza nami – poprawiła Brandella z nadzieją w głosie.
   Ogrodnik rzucił im dziwne spojrzenie, obrócił się i odszedł kilka kroków.
- Jeśli nawet, to już wkrótce będziecie tego żałować.
- Dlaczego? – pytał Tanis.
   Postępował teraz za pleczystym, biało odzianym mężczyzną po ścieżce pokrytej czerwonymi płytkami, które barwą podobne były do purpury i różu roślin.
- Cóż, będziecie głodować – rzeczowo odparł mężczyzna – Tu nie ma nic do jedzenia. Nic zupełnie. Wszystko jest tu martwe: zwierzęta, owoce, nawet drzewa. Wszystko to martwe. Tak, jak i wy będziecie, jeśli się stąd szybko nie wydostaniecie.
   Pośpieszyli za odchodzącym ogrodnikiem aż doszli do podnóża niewielkiego wzgórza pokrytego w całości białymi drzewami, krzewami i kwiatami. Były tam również ciemniejsze miejsca, lecz nie za wiele.
- Jeśli to jest Śmierć, to jak można stąd odejść? – pytał Tanis – Jest jakaś droga?
   Mężczyzna zignorował Tanisa i wskazał na białe wzgórze.
- To jest moje – powiedział dumnie – Wolałbym, by było mniejsze i bielsze, lecz to było i tak najlepsze co zdołałem zrobić, gdy jeszcze żyłem – dodał skromnie.
- Bardzo miłe – niedbale odparł pół-elf zrzucając kolejne płatki z ramienia – Tylko powiedz, jak można się stąd wydostać? Musisz nam jakoś pomóc!
   Mężczyzna spokojnie zmienił kierunek marszu i podszedł do Tanisa. W ogóle nie wyglądał na kogoś zagrażającego więc Tanis nie podjął żadnych środków ostrożności. A powinien. Ramię mężczyzny wystrzeliło z szybkością błyskawicy a jego palce uchwyciły gardło pół-elfa. Ścisnął.  Tanis usiłował oderwać kościste palce napastnika z krtani, lecz ten uchwyt był jak śmierć we własnej osobie. Przed oczami pół-elfa zamigotały już błękitne plamki.
- Tanis – wołała Brandella – Ja… nie mogę się ruszyć.
   Stała ledwie parę stóp dalej. Zupełnie jakby coś ją zamroziło w połowie aktu sięgnięcia Tanisa w celu pomocy. Tanis był już na krawędzi agonii gdy mężczyzna go puścił. Tanis zachwiał się i upadł na gładką powierzchnię płytek ścieżki. Gorączkowo chwytał powietrze. Raczej wyczuł, niż zobaczył, że i ciało Brandelli zostało uwolnione z zamrożenia i teraz kobieta ostro patrzyła na mężczyznę, który oznajmił gniewnym tonem.
- Moje wzgórze to coś znacznie więcej niż „bardzo miłe”. Popatrzcie oboje na wzgórza i góry wokoło. Co widzicie?
   Tanis patrzył, lecz mówić nie mógł. Brandella odpowiedziała.
- Setki, może tysiące wysokich, ciemnych gór. Widać je w każdym kierunku – powiedziała nieśmiało.
- Bardzo dobrze - powiedział mężczyzna
   Twarz miał bez wyrazu a oczy straszliwe. Tanis zorientował się jak wspaniałym człowiekiem musiał być za życia. Usta miał wąskie i teraz zaciśnięte w gniewie. Tuż obok, jakby kontrastując z humorem ogrodnika, różowe płatki kwiatów opadły z krzewu na ziemię.
- Bardzo dobrze – powtórzył i obejmując gestem wzgórza – A moja jest niewielkie i białe. Te szczyty tam, i tam, i jeszcze tam – podkreślał każde słowo wskazaniem kościstego palca – to kłamstwa i straszne zbrodnie moich sąsiadów. Moje wzgórze reprezentuje moje wady z czasów, gdy jeszcze żyłem na Krynnie. Nie jestem doskonały. Miałem wady.
   Tanis poczuł jak oczy mu się zwężają.
- Duma? A może jeszcze porywczość? – wychrypiał siedząc wciąż na ścieżce.
   Ogrodnik rzucił mu zaskoczone spojrzenie. W oczach zapłonął mu niechętny szacunek a w kąciku warg ukazał się jakby cień uśmiechy.
- Dobre przypuszczenie – odparł mężczyzna i spokojnie kontynuował – Co do twego żądania, że jestem zobowiązany pomoc wam opuścić Śmierć, to musicie wiedzieć, że wasz los nie ma dla mnie żadnego znaczenia. A poza tym, każdy tu w końcu kiedyś trafi.
   Brandella ostrożnie postąpiła parę kroków w jego kierunku.
- Z całym, należnym szacunkiem – powiedziała z wyraźną nadzieją w głosie, że nie zdenerwuje opiekuna ogrodu – Każdy kiedyś może tu przyjść, lecz niektórzy przychodzą zanim nadejdzie ich czas. Nie mam wcale na myśli, że mogą być zbyt młodzi. Nie. Po prostu jeszcze nie należą do tego miejsca. A jeśli tak, to musi być jakaś droga wyjścia stąd. Czy mógłbyś więc nam pokazać, w jaki sposób moglibyśmy wrócić?
   Mężczyzna uważnie przypatrywał się tkaczce.
- Dobrze powiedziane. I miło powiedziane – odparł na koniec jednocześnie skłaniać się powiewającą, białą szatą – Powiedziane z szacunkiem i wdziękiem. Poza tym, może i powinienem powiedzieć wam, co wiem.
- Jesteś bardzo uprzejmy – odparła słodko Brandella przywołując cały swój wdzięk.
   Na bogów, ona chyba zamierza dygnąć, pomyślał Tanis. Wciąż jeszcze siedział na ścieżce i usiłował coś wykrztusić, lecz kobieta uciszyła go jednym spojrzeniem. Sama jednak wciąż stała. Mężczyzna wskazał palcem na horyzont, na największą i najgroźniejszą górę.
- Mówi się, że po drugiej stronie góry Fistandantilusa znajduje się portal wiodący na powrót do Życia. Jeśli chodzi o moją wiedzę, to jeszcze nikt nigdy nie poważył się zmierzyć z pomnikiem Fistandantilusa. To jego zło. Nawet sam Fistandantilus nie da mu rady. Żyje po tej stronie, zawsze w cieniu. Nigdy nie widzi słonecznego światła.
- Skoro znasz drogę powrotną do Życia – pytał zuchwale Tanis – To dlaczego sam nie próbowałeś powrotu?
   Przewodnik rzucił mu długie, twarde spojrzenie.
- Pół-elfie, ludzka strona twojej natury czasami przeważa nad elfią – skomentował.
  Tanis odetchnął cokolwiek nerwowo lecz zachował spokojną twarz. Zaczął się podnosić na wypadek, gdyby mężczyzna znów go zaatakował.
- Przeżyłem swoje życie – odpowiedział na koniec – Przeżyłem dobrze. Mógłbym już tylko się zestarzeć i dreptać na trzęsących nogach. Od tych, co tu przyszli po mnie wiem, że została po mnie dobra reputacja. Dlaczego mam to psuć? Poza ty, mam tu swoje kwiaty, spokój, zazwyczaj – tu pogroził palce Tanisowi – by się nimi zajmować. Czy taka odpowiedź cię zadowala, młody, dociekliwy niszczycielu ogrodów?
- Tak – odparł Tanis przygryzając wargę – Jeszcze tylko jedno pytanie, jeśli można?
   Mężczyzna zastanowił się a potem skinął głową. Tanis popatrzył mu w oczy i rzekł.
- Kim jesteś?
   Ogrodnik odparł beznamiętnie.
- Nazywam się Dragonbane. Huma Dragonbane. Byłem Rycerzem Solamnijskim.

janjuz - 2020-04-22 15:56:41

Rozdział 30

Niewielkie wyrzeczenie

   Tanis aż wstrzymał oddech. Został kompletnie oszołomiony. W końcu zdołał wykrztusić:
- Huma od Lancy…
   Mężczyzna w bieli, poparty jakby zwariowanymi i zróżnicowanymi kolorami roślin, rzucił krzywe spojrzenie na pół-elf i wzniósł jedną brew.
- Tak mnie też nazywano. A więc słyszałeś o mnie?
- Tak, Ooo,tak – odparł Tanis wręcz oniemiały z wrażenia widokiem legendarnego bohatera, o którym mity powiadały, że przegnał złe smoki z Krynnu w czasie Wieku Snów.
- Miło być pamiętanym – odparł po prostu martwy Rycerz – no, ale wy teraz musicie odnaleźć waszą drogę powrotu do Życia. Jeśli się wam nie uda to wróćcie tu zobaczyć moje kwiaty. Mam najlepszy ogród w całej Śmieci!
   Spojrzał w oczy Tanisowi, odchylił głowę i głośno się roześmiał.
- A może to tylko moja duma przemawia?
 
   Maszerowali już całe godziny. Pomimo to słońce nieruchomo tkwiło dokładnie nad głowami a chmury nie przetaczały się po niebie. Martwi, którzy zaludniali ten świat nie kręcili się nigdzie. Po jakimś czasie wpadli jednak na starą, zmizerniałą kobietę ze zmierzwionymi, szarymi włosami oraz blond chłopaka o urodzie cherubina, który naprawiał koło u wozu. Wóz leżał na skrzyżowaniu dróg pod dziwnym, niebezpiecznym kątem. Drogi krzyżowały się ostro pod górę wzgórza u stóp którego płynął szybki strumień.
- Czy możecie pomóc mnie i memu wnukowi? – błagała kobieta starczym, skrzeczący m głosem.
   Ubrana była w ciemno niebieską szatę. Tanis był pewny, że taki krój nie funkcjonował już od setek lat. Kobieta ciężko opierała się o wóz. Młody chłopak, ubrany w równie przestarzały od lat ubiór, ciasno dopasowaną koszulę i spodnie kolory wyschłej krwi, wyglądał na całkiem przygnębionego.
- Jeśli zdołamy – uprzejmie odezwał się Tanis – Koło nie wygląda na jakoś bardzo uszkodzone.
   Skórę kobiety znaczyły cętki typowe dla starczego wieku a jej włosy wyraźnie straciły już barwę. Wyprostowała się teraz i odsunęła od wozu.
- Nie koło – powiedziała ostro a jej oczy łypały z nad nosa – Wóz nigdy nie zostanie naprawiony. Potrzebujemy czegoś całkiem innego.
- Och? – ręka Tanisa sama powędrowała do miecza, choć on sam nie wiedział czemu.
- Podejdź – upierała się kobieta wskazując pół-elfa.
   Brandella ujęła Tanisa pod ramię i go powstrzymała.
- Nie dowierzam jej – szepnęła Tanisowi do ucha – Popatrz jak ona coś ukrywa za plecami.
   Tanis skinął głową.
- Po prostu powiedz czego ci trzeba a ja zrobię, co będę mógł – zawołał pozostając na miejscu.
   Kobieta zmarszczyła brwi.
- Nie za wiele – powiedziała słabym głosem.
   Głos się jej załamał a na twarzy ukazał się wyraz nieskończonej melancholii.
- Tylko pewnej uprzejmości.
   Tanis poczuł, że poczucie winy owiewa go jak płatki kwiatów Humy.
- Niewielkiego wyrzeczenia – kontynuowała żałośnie – Może wasze życia.
   Towarzyszący jej mały chłopak zachichotał i radośnie potwierdził skinieniem głowy.
- Tanis, popatrz na ich oczy – ostrzegała Brandella.
   Patrząc nawet z daleka mógł pół-elf dostrzec jak oczy dziwnej pary zapalają się a w oczodołach rozbłyska jasny, błękitny płomień. Chłopak znowu się roześmiał.
- Widzę was! – zwołał radośnie do Tanisa i Brandelli – Widzę was żywych a wasze serca wciąż biją.
   Odwrócił się do starej kobiety i podniecony zaczął wykrzykiwać.
- One ciągle biją! Biją!
- Demony? – szepnęła pytająco Brandella.
   Tanis chwycił rękojeść miecza, lecz nie wydobył go z pochwy.
- Nie będę walczył ze starą kobietą i dzieckiem – powiedział.
   Jędza zachichotała wraz z chłopakiem i oboje zeskoczyli z wozu po czym powoli, zdecydowanie i z pełną pewnością siebie ruszyli w stronę Tanisa i Brandelli. Starucha powoli wyciągnęła ramię zza pleców ukazując niewielką łopatkę o brzegach wyostrzonych jak brzytwa. Wyglądała zupełnie jak makabryczna wersja jednej z dziecinnych zabawek wyrobu Flinta, coś do wykopania sporej dziury w bardzo twardej powierzchni. Przed sobą trzymała kielnię. Zupełnie jakby dzierżyła broń. Chłopak tymczasem zaczął krążyć w prawo.
- Mili ludzie – mruknęła cicho Brandella.
   Cofała się wraz z Tanisem schodząc powoli ze ścieżki wprost w wysoką trawę i w kierunku pobliskiego strumienia.
- Biją! – śpiewał chłopak
- Biją! – wtórowała jak echo stara kobieta.
   Słońce lało się na Tanisa i tkaczkę. Oboje coraz częściej przecierali rękawami spocone czoła. Brandella zaczęła słabnąć.
- Nie możemy tak bez przerwy się cofać – powiedziała.
   Z kolejnym stąpnięciem opuścili wysokie trawy i stanęli na cienkiej warstwie liści i patyków. Pod ich ciężarem nagle grunt się zapadł a patyki wydały tylko suchy trzask. Darli się dłońmi i stopami , kopali w luźne kamienie, lecz ich pęd  był zbyt wielki i na koniec znaleźli się w piętna stopowej jamie w ziemi. Nie odnieśli obrażeń; miękka, wilgotna gleba uchroniła ich przed najgorszy. Dźwignęli się szybko na kolana gdy dwie białe twarze z oczami jak błękitne płomienie pojawiły się nad nimi na brzegu jamy.
- Zadziałało, babciu! - zawołał chłopak do wiedźmy.
   A potem stanął na wyprostowanych nogach i głośno zadał pytanie.
- Czego wy od nas chcecie?
- Waszych bijących serc! – zawołała staruch wymachując łopatką – Trzymać w dłoniach bijące serce żywej istoty oznacza opuszczenie Śmierci i przejście do Życia. Na tym skrzyżowaniu czekaliśmy przez trzy tysiące i osiemdziesiąt jeden lat. Wciąż mieliśmy nadzieję, że ten dzień nadejdzie – głośno klasnęła dłońmi – Nasza cierpliwość została nagrodzona.
- Jeszcze nie, nie została -  zawołał Tanis – Nie masz pewności, że to prawdziwa opowieść. Nam powiedziano, że drogę wyjścia ze Śmierci można znaleźć po drugiej stronie góry Fistandantilusa. A powiedział to nam nie kto inny jak sam Huma od Lancy!
- Kto? – spytała stara.
   Tanis rzucił jej zdumione spojrzenie.
- No jak to? Największy bohater w dziejach Krynnu – zawołał.
   Zastanowiła się chwilę po czym pokręciła głową.
- Musiało to być już po moich czasach. Nigdy o nim nie słyszała – dodała wzruszając ramionami.
   Tanis zaczął ze złości dosłownie wychodzić z siebie.
- Nawet jeśli to prawda, jeśli nasze bijące serca zapewnią wam drogę wyjścia ze Śmierci, to nigdy ich nie dostaniecie stojąc tam gdzie jesteście. A w każdym razie nie bardziej niż my mamy szansę na ucieczkę z tej jamy.
- Błąd! – zachichotał chłopak – Osłabniecie z głodu. Musicie jeść – zauważył rozsądnie – Ja też kiedyś jadłem. Jedzenie jest dobre. Lubiłem zupy. Prawda, babciu? – spytał pociągając starą za błękitną koszulę.
- Tak – odparł i poklepała chłopaka po głowie – Uwielbiał moją zupę rybną – dumnie dodała w kierunku swych ofiar.
- Zaśniecie jeszcze zanim przyjdzie śmierć – kontynuował chłopak – A wtedy zejdziemy i łopatką babcie was rozetniemy. Trzymając wasze serca wrócimy do Życia, i będziemy jeść zupę. Prawda, babciu?
   Uśmiechnęła się i potwierdziła skinieniem głowy. Poruszenie głową poluzowało szary węzeł włosów na karku.
- Rozumiecie chyba, dlaczego jestem z niego tak dumna, co?
   Tanis usiadł na miękkiej glebie całkowicie ignorując chełpliwą dwójkę umarłych nad ich głowami. Starał się pomyśleć. Brandella klapnęła obok z głębokim westchnieniem.
- Wiem, że nie pora o tym wspominać – powiedziała – ale zaczynam się robić głodna. I jestem strasznie spragniona.
   Znowu westchnęła i ujęła w palce sznurek wiszący z miękkich, skórzanych kapci.
- To minie – powiedział Tanis - Tak, dokładnie jak my, a już przecież jesteśmy w grobie.
   Przez parę chwil siedzieli cicho i rozważali prawdę zawartą w jej słowach. W końcu Brandella ze złością walnęła pięścią w ścianę jamy. Wieli kawał błota upadł na dno jamy. Patrząc na niewielką dziurę, jaką zrobiła w ścianie grobu podniosł głowę i powiedziała.
- To jest to!
   Tanis popatrzył na nią.
- Co?
   Gorączkowo podciągnęła się do pół-elfa ignorując błoto jaki kleiło się do kolan taknych spodni.
- Strumień skręca zaraz obok jamy. Pewnie dlatego ziemia jest tak miękka i wilgotna. Nie rozumiesz? – zawołała podnosząc głos – Chyba już wiem jak możemy…
   Tanis zamknąl dłonią jej usta.
- Spokojnie – szepnął jej w ucho – Oni słuchają.
   Poczuła się skarcona, lecz skinęła głową a Tanis odjął rękę zostawiając smugę błota na policzku. Przysunęła się bliżej i zaczęła szeptać.
- Ziemia jest tu tak miękka, że może sobie stąd wykopać drogę ucieczki. Ta dwójka u góry nie będzie miała pojęcia gdzie wyjdziemy.
- Może to zająć więcej czasu niż życia zostało – ostrzegł.
- A jak długo pożyjemy jeśli nawet nie spróbujemy? – między zdesperowanymi oczami ukazała się pionowa kreska – A poza tym, masz lepszy pomysł, Pół-elfie?
   Tanis zacisnął usta i pomyślał po czym rzekł.
- Zabierzmy się za kopanie.
Tanis pursed his lips and thought. Then he said, "Let's start digging."
   Tanis kopał ziemię mieczem, który już dawno przestał świecić czerwienią, a Brandella usuwała wykopane błoto rękami. Byle dalej.
- Co wy tam robicie na dole? – warknęła starucha wpatrując się w jamę.
   Tanis i Brandella nie zwracali na nią uwagi. Kopali z szalonym zaparciem.
- Co oni robią? – spytała stara chłopaka.
- Kopią tunel – wyraził przypuszczenie młodziak.
Babka chłopaka odezwała się z grymasem samozadowolenia na twarzy.
- Będą martwi na długo przed tym jak wykopią się na powierzchnię. Głupie stworzenia.
   Ciała Tanisa i Brandelli ociekały potem gdy oboje garściami i pazurami przerzucali błoto na podobieństwo psów kopiących w poszukiwaniu kości. Im mocniej pracowali tym bardziej się pocili, a im bardziej byli spoceni tym bardziej zasychało im w gardłach.
- Jak daleko jesteśmy of jamy? – wychrypiała Brandella po kilku godzinach pracy.
  Skorupa błota dołączyła do smugi na jej twarzy, jaką zostawiło dotknięcie Tanisa.
- Powiedziałbym, że jakieś sześć stóp.
   Wilgotne ściany tunelu sprawiały, że głos brzmiał martwo. Tkaczka zadrżała. Przerwała na chwilę. Z nagle ślamazarnych palców upuściła pecynę błota.
- Nie damy rady, prawda? – spytała.
- Nie wiem – odparł Tanis – po prostu kopmy.
   Każde włókno mięsni Tanisa wrzeszczało o litość. Ciężka praca w ciasnej przestrzeni robiła swoje. Brandella nie czuła się nic lepiej, była zmordowana, paznokcie miała połamane a palce krwawiły. Błoto oblepiło już ubrania obojgu, i to zarówno z zewnątrz jak i od środka. A teraz zaczynało zaklejać oczy, uszy i usta.
- Nie wiem jak długo jeszcze dam radę – powiedziała zmęczonym głosem.
- A masz lepszy pomysł? – delikatnie zakpił Tanis powtarzając jej własne słowa.
   Nie umiał zdecydować, czy w odpowiedzi usłyszał krótki śmiech, cz raczej szloch, lecz wiedział, że kopała dalej.

janjuz - 2020-04-25 21:35:22

Rozdział 31

Zapadlisko!

- Gdzieś tu sączy się woda – zawołała Brandella ze strachem w głosie – Słyszę jak ciurka!
   Siedząc we wnętrzu jamy nie mogli ustalić w jakim kierunku kopią. Najwidoczniej jednak kierowali się tunelem w stronę strumienia.  Grząskie błoto szybko rozmywało się w dnie tunelu a już po chwili strumień wody urósł z cienkiej strużki do niewielkiego, lecz stałego cieku. W niedługim czasie całe dno lekko opadającego tunelu zmieniło się w ciężkie błocko. Pracować dalej prawie się nie dało; ślizgali się i zjeżdżali gdy tylko próbowali kopać.
   Tanis znajdował się z przodu. Wyciągał ramiona nad głową w stronę, z której woda napływała do tunelu. Brandella była tuż za nim, wyciągała ręce i odpychała wstecz błoto, które wydobył Tanis. Zabierała je i przesuwała do tyłu tunelu. Ostatnią rzeczą jakiej by się w tej sytuacji spodziewała, to fakt, ze coś połaskocze ją w kostki i stopy; buty straciła już dawno. Krzyknęła i wierzgnęła nogą. Tanis skręcił się w ciasnocie na jeden bok; ledwie mógł dojrzeć jej umorusaną błotem twarz.
- Co się dzieje? – spytał.
- Ja… nie wiem – odparła.
   W rzeczywistości obawiała się, że blond chłopak zsunął się za nimi do jamy. W tej pozycji jak teraz, ledwie mogąc się poruszać, nawet taki dzieciak z łatwością by ich z tyłu dopadł. Łaskotanie wciąż trwało pomimo jej wierzgnięć. Przestało. Zaczęło znowu. Przestało.
   Tanis tymczasem, gorączkowo chcąc jej pomóc, obrócił się i z wysiłkiem zaczął ześlizgiwać wstecz. Po chwili był przy niej. Łaskotanie tymczasem zmieniło charakter; błoto zaczęło spadać jej na stopy wprost z powały tunelu. Wiedziała już, że cały tunel ma zamiar spaść jej wprost na stopy…
- Zapadlisko! – krzyknęła.
   Tanis za daleko nie dotarł nim usłyszał jej krzyk. Sięgnął jednak ręką i chwycił ramię kobiety. Wyrwał ją z zagrożenia dosłownie w ostatniej chwili. Kiedy już piach i błoto, które o mało co ich nie udusiło trochę opadły Brandella położyła głowę na brzuchu Tanisa i odpoczywała. Po chwili odezwała się rozpaczliwie.
- Jesteśmy w pułapce. Nie możemy się stąd wydostać; nawet nie przedostaniemy się do jamy. Kiedy woda podejdzie wyżej po prostu utopimy się.
   Tanis uważał podobnie. To już koniec kopania w tym życiu. Jedyną pociechą o jakiej mógł pomyśleć był fakt, że dwa ghoule czekające na szczycie jamy nigdy nie dostaną ich żywych. Pogładził pokryte błotem włosy Brandelli. Nie mówił nic. Oparł głowę o ziemną ścianę byle dalej od miejsca, gdzie woda przesiąkała do środka i myślał. Nie o nadchodzącej śmierci, lecz o wciąż żyjących. Kitiara. I Laurana, elfia księżniczka z którą razem dorastał a która zakochała się nim wiele lat temu. Dała mu nawet pierścień z liści złotego bluszczu, który wciąż nosił Ze sobą. Wszyscy towarzysze…
- Szkoda, że nie poznałaś Flinta – powiedział na koniec przymykając ze smutku oczy.
   Wciąż gładził włosy tkaczki. Uniosła się troszkę chcąc go dostrzec.
- Kto to jest Flint?
   To ten krasnolud w gospodzie. Był moim najbliższym przyjacielem.
- Będzie ci go brakować – powiedział po prostu – A i on będzie za tobą tęsknił. Przykro mi, że to ja jestem powodem twojej straty.
   Obwiódł palcem brzeg jej ucha.
He traced one finger around
- Nie – powiedział – Nigdy tak nawet nie myśl. Zrobiłem to, o co prosił mnie Kishpa z własnej woli. To był mój wybór. Nie ma w tym żadnej twojej winy.
- A jednak – ciągnęła.
   Dłoń pół-elfa przesunęła się na kark kobiety. Należała do Kishpa kiedy jeszcze mag żył. Może teraz, przez krótki czas jaki im jeszcze został, będzie jego.
- Powiedz, Tanis – spytała śpiącym głosem, zupełnie jakby pogodziłe się ze śmiercią – Czy w twoich czasach już zakończono wszelkie wojny?
   Roześmiał się gorzko.
- A cóż by mieli do roboty wszelcy generałowie? Z czego by żyli?
   Uniosła się na łokciu i dłonią sięgnęła przez ciemność. Jej palce znalazły męski podbródek, policze, ostro zakończone ucho.
- Nie masz za dobrego zdania o ludziach, co, Tanisie? – spytała delikatnie.
- Niektórych ludzi bardzo lubię – sprzeciwił się z powagą w głosie.
   Chciałby widzieć wyraz jej twarzy.
- Ja też – szepnęła.
   Właśnie teraz, bardziej niż kiedykolwiek, życzyłby sobie by na jej twarzy pojawił się promień światła. Nawet elfi wzrok był tu raczej bezużyteczny. Co chciała mu powiedzieć? Lub raczej, co on sam próbował usłyszeć? Zastanawiał się dlaczego jest tak strasznie nieśmiały. Dlaczego nie potrafi wobec niej być bardziej bezpośredni? Tak czy inaczej, czasu pozostało im raczej niewiele. Poziom wody wzrastał; tunel był już niemal w połowie wypełniony zimną, zbełtaną mazią. Niedługo sięgnie im do stóp.
- Ile jeszcze mamy czasu? – cicho spytała Brandella.
- Niewiele – odparł delikatnie – Może godzinę. Może mniej.
   Umysł Tanisa odpływał, dryfował swobodnie. Przypomniał sobie czasy młodości. Wraz z Lauraną poszli popływać. Woda była zimna więc tulili się do siebie na brzegu by nieco się ogrzać wzajemnie. Samo wspomnienie tego momentu odganiało grozę chwili.
- Słyszałeś coś? – spytała Brandella.
   Gwałtownie wyrwany z zamyślenia potrafił się tylko skupić na dźwięku wody sączącej się do tunelu.
- Nie – powiedział.
   Inne dźwięki nie docierały do jego uszu. Po chwili jednak zrozumiał, co kobieta ma na myśli. Dobiegał ich przytłumiony, niski dźwięk podobny do tupnięć a i woda robiła teraz chyba więcej hałasu wlewając się do tunelu w którym byli uwięzieni. Ziemia za plecami Tanisa zaczęła kawałami odpadać ze ściany. Zlepki błota ześlizgiwały się i spadały na dół a po każdym z nich do tunelu coraz szybciej wlewały się kolejne strumienie wody.
   Poziom wody wzrastał bardzo szybko. Tanis domyślił się, że śmierć nadejdzie znacznie szybciej niż się spodziewał. Woda dochodziła im do ramion a wkrótce sięgnie głów. Będzie już tylko kwestią minut gdy zakryje im usta i nosy. Przytulili się do siebie ratując resztki ciepła.
   Mlaszczący dźwięk opadającego błota nagle zmienił się w ryk. Przekopywana przez nich ściana rozpadła się szeroko a potężna fala zimnej wody wlała się do tunelu.

janjuz - 2020-04-27 16:38:20

Rozdział 32

Tonięcie

Woda eksplodowała ze ściany tunelu z taką siłą, że cisnęła Tanisa i Brandellę na odległą ścianę ziemnego grobowca jakby byli tylko kawałkami drewna dryfującymi na wznoszącej się fali. Wpadli w spienioną wodę desperacko walcząc o utrzymanie się na powierzchni i możliwość zaczerpnięcia tchu. Tyle, że nie było powierzchni. Woda nieomal natychmiast wypełniła tunel do samego wierzchu.
   Ogromne ciśnienie wody oraz nachylenie tunelu trzymało ich jakby przygwożdżonych naprzeciw zapadłej powierzchni. Tyle, że potężna siła wody sprawiła, iż Tanis domyślił się, że w rzeczywistości istnieje droga wyjścia – jeżeli tylko zdołają płynąć pod prąd i przecisną się przez zawaloną ścianę tunelu którędy woda się doń wlewa. Płuca Tanisa płonęły żywym ogniem, ogarniała go panika spowodowana niechybną śmiercią, wzrastała mu w głowie niczym bąbel, który niebawem wybuchnie. Dłużej już nie powstrzyma oddechu.
   Błotnista woda zasłoniła nawet elfi wzrok. Musiał jednak odnaleźć Brandellę. Grzebał ręką w ciemnej, wirującej wodzie aż nagle chwycił jej jedno ramię. Holując ją odepchnął się mocno od zapadłej części tunelu i rzucił się przeciwko wściekle napływającej wodzie. Kopał nogami z całą mocą a jednym ramieniem zagarniał wodę. Prawie mu się udało dotrzeć do otworu.
   Prąd wody był jednak za mocny. Z potworną siłą cisnął ich wstecz. Ich ciała stały się tylko obijaną igraszką. Uderzyli o najdalszy koniec tunelu z taką siłą, że Tanis nie potrafił już dłużej utrzymać tchu. Jego usta się otworzyły.
   Tyle, że to samo stało się z tunelem. Zwały gruzu, które blokowały drogę ucieczki z zapadliska nagle się poddały. Zmieniły się w luźne błoto i stały szybko narastającą falą. Tanis i Brandella zostali dosłownie zmyci i walcząc o oddech płynęli znów tunelem, który wykopali. Po paru sekundach zostali ciśnięci na dno jamy. Rozkaszleli się niemal do rozerwania płuc. Odpłynęli od otworu z którego wciąż napływała błotnista woda.
   Chuda starucha i jej wnuk nachylali się właśnie nad sztolnią i uważnie obserwowali rozwój sytuacji. Patrzyli jak dno jamy szybko wypełnia się wodą. Nagle chłopak szeroko się uśmiechnął.
- Oni wciąż żyją, babciu!
- Żyją, moje dziecko – odparła – I wciąż są w naszej mocy.
   Podniosła dwa palce.
- Ich dwoje i nas dwoje – powiedziała ponuro.
   Ponieważ wody w jamie wciąż przybywało, Tanis i Brandella zostali zmuszeni do wstania mimo, że mięśnie głośno protestowały po niespodziewanym obijaniu przez kilka ostatnich chwil. Jama powoli stawała się głębokim jeziorkiem i dwójka przyjaciół musiała zacząć pływać. Po chwili byli już w wodnej windzie, której poziom powoli podnosił się do szczytu jamy!
- Co tych dwoje… tam na górze… zrobi… gdy będziemy blisko? – wysapała zmordowana Brandella.
- Cokolwiek potrafią – odparł Tanis starając się uważnie obserwować górę pomimo dławiącego go kaszlu spowodowanego brudną wodą.
   Starucha powiedziała coś do chłopaka, który skinął głową z uśmiechem. Pognali do naroża jamy, nachylili się i podnieśli coś z ziemi. Ani Brandella, ani Tanis nie mieli pojęcia ca też znalazło się w dłoniach dwójki ghouli.
- Uważaj… coś knują – wyjęczał Tanis – Bądź ostrożna.
   Jama wciąż wypełniała się wodą z niżej położonego tunelu. Woda spływała doń z łożyska nieco wyżej się znajdującego strumienia. Tanis i Brandella byli już tylko pięć stóp od krawędzi jamy. Dwie kolejne stopy i Tanis poczuł, że może już sięgnąć suchego gruntu i wyciągnąć się z wody.
- Teraz! – wrzasnęła wiedźma.
   Odchyliła się i cisnęła w Tanisa kamieniem. Kamień plasnął w wodę tuż obok jego głowy. Chłopak rzucał w Brandellę. Trafił ją poważnie w ramię a kobieta aż skrzywiła się z bólu.
- Jeszcze! – wrzeszczała starucha – celuj w głowę!
   Stało się jasne dlaczego dwójka ghouli czekała z działaniem aż tak długo. Chcieli ich ogłuszyć i wyciągnąć z wody dopiero wtedy, gdy już będą blisko brzegu jamy.
- Nurkuj! – rozkazał Tanis.
   Brandella wzięła oddech tak głęboki jak tylko mogła i zanurkowała pod wodę. Kamień trafił ją w plecy gdy głową naprzód wpadła w brudne odmęty. Tanis pospieszył zaraz za nią a ciśnięty kamień skaleczył go w ucho w  momencie, gdy twarzą wpadał już do wody. Wiedział teraz jedno; musi być tak daleko jak to tylko możliwe od tej dwójki, gdy znowu wynurzy się by zaczerpnąć powietrza.
   Płynął tylko stopę pod powierzchnią wody i na ślepo kierował się do przeciwnego brzegu jamy. Gdy poczuł pod palcami błotnistą ścianę starał się wystrzelić w górę mając nadzieję, że własny pęd wystarczy by sięgnąć brzegu i się wydostać. Miast tego zauważył, że znalazł się dokładnie pod oczekującą go dwójką wrogów, która tak pragnęła ich serc. Przewidzieli jego ruch i pobiegli na drugi brzeg jamy. Oboje dzierżyli w dłoniach kamienie wielkości pięści a byli w odległości tylko kilku stóp. Jeden kamień trafił pół-elfa w bark. Drugi ledwie minął skroń i to tylko dlatego, że odbił go wyciągniętą ręką.
   Ledwie zdążył, i to już skacząc do wody, zaczerpnąć kolejny haust powietrza. Tym razem płynął w zupełnie przypadkowym kierunku co okazało się całkiem rozsądną decyzją. Gdy się po raz kolejny wynurzył, starucha i jej  wnuk byli o dobre piętnaście stóp dalej a ciśnięte przez nich kamienie minęły go w bezpiecznej odległości.
   Tanis nie dostrzegł Brandelli. Miał tylko nadzieję, że zdążyła zaczerpnąć powietrza i ponownie zanurkować. Czekanie na nią na powierzchni było jednak kompletnie wykluczone. Wypełnił płuca trzema, szybkimi oddechami i ponownie dał nura a kamienie już leciały w jego stronę. Tanis ponownie obrał przypadkowy kierunek. Płynął głębiej, w ten sposób mógł ukryć kierunek ruchu. Płynąc głęboko dotarł do przeciwległego brzegu jamy. Płuca już płonęły mu ogniem gdy jednym kopnięciem wydostawał się na powierzchnię i sięgał suchego gruntu. Dwójki ghouli tu nie było. Miał szansę. Wbił palce w brzeg jamy i zaczął się wyciągać na brzeg gdy kamień plusnął obok bidra. Kolejny trafił go w  dłoń. Warknął tylko wyciągnął nogę z wody, zaraz potem drugą. Odtoczył się od brzegu i stanął na nogi.
   Starucha z chłopakiem już biegli w jego stronę. Chłopak ciskał kamieniami, jeden z nich przeleciał nad głową pół-elfa. Stara kobieta dzierżyła łopatkę jak sztylet. Była na to wystarczająco ostra.
   Nawet teraz Tanis nie dobyłby miecza przeciw tej dwójce. Nie miał jednak obiekci co do samoobrony. Chłopak zatrzymał się troszkę poza zasięgiem, lecz stara szła dalej z nienawiścią w oczach.
- Muszę mieć twoje serce! – wrzeszczała.
   Tanis złapał ją za nadgarstek i wykręcając rękę wyrwał jej ostrą jak brzytwa łopatkę. Skoczyła do niej, lecz tanis był szybszy. Kopnął ją do jamy gdzie natychmiast zniknęła z głośnym pluskiem.
   Podczas gdy Tanis powstrzymywał starą kobietę trzymając jej ramiona w niedźwiedzim uścisku Brandella wydobyła się z jamy pobiegła mu na pomoc. Złapała chłopaka z tyłu, podcięła mu nogi i obaliła na ziemię. Machał ramionami i kopał, lecz trzymała go mocno. Przydały się silne ramiona łuczniczki.
- Co zamierzasz z nimi zrobić? – spytała oplatając chłopaka ramieniem.
   Jego oczy płonęły gdy patrzył na Tanisa.
- Potrzebujemy czasu, żeby się oddalić.
   Popatrzył na Brandellę, ona na niego i ta sama myśli oboje natychmiast uderzyła. Z potężnym pluskiem dwójka ghouli wylądowała w jamie pełniej wody.
- Nie mogę pływać! – darła się wiedźma.
   Chłopak widać też nie bardzo bowiem właśnie oplótł jej szyję ramieniem. Wysiliła się teraz by zluzować jego chwyt.
- Umrzeć też nie możesz – krzyknął do niej Tanis.
*****
- Jeszcze nigdy w życiu nie byłam tak brudna – odezwała się Brandella gdy już odeszli o milę dalej.
- Czy nie o to przypadkiem chodzi w powiedzeniu „masz błoto w oku”? – powiedział Tanis a kpiący uśmiech wykrzywił mu zmęczoną twarz.
   Spojrzała na pół-elfa i uniosła brew. Usiłowała zetrzeć pozostałości z pobytu w tunelu, lecz tylko odniosła sukces w równomiernym rozsmarowaniu błota po całej twarzy. Cienka jego warstewka zaczynała już zresztą wysychać.
- Scowarr byłby z ciebie dumny, Pół-elfie. Prawie, że wymyśliłeś żarcik.
   Parsknął.
- No i też zabawnie wyglądasz – kpiła dalej – Zwłaszcza z tymi grudami błota we włosach.
   Tanis natychmiast odpalił.
-  Też się troszkę zmieniłaś. A w każdym razie od czasu, gdy cie pierwszy raz zobaczyłem w tej ruderze Reehsha.
   Zachichotała.
- Domu letnim. Czyż to nie był istny pałac?
   Razem zaczęli się śmiać.
- Wyglądał na niemyty przynajmniej od czasów Kataklizmu.
- Cóż, my też – dołączyła.
   Teraz już gruchnęli śmiechem na całego. Szybko jednak spoważnieli, zdając sobie sprawę, że wszyscy towarzysze z Ankatavaka rozpłynęli się w nicości wraz ze śmiercią Kishpa. Maszerowali w milczeniu przez jakiś czas a słońce niezmiennie paliło wprost z góry. Krajobraz był płaski, suchy i nudny. Ledwie kilka chwastów zdołało się tu jakoś przebić przez pęknięcia w wysuszonej ziemi. Po pewnym czasie już nawet nie zadawali sobie trudu podnoszenia głów. Po prostu stąpali w ciszy, z opuszczonymi głowami.
- Może znajdziemy jakieś źródło czy strumień żeby się obmyć – powiedział w końcu Tanis.
   Skinęła głową zdrapując błoto z mokrych butów, które wyłowiła patykiem z jamy podczas gdy deska wyrwaną z wozu staruchy pół-elf odgania dwa ghoule.
- Nie miałabym też nic, żeby napić się jakiejś czystej, chłodnej wody. Ciągle mam w ustach smak błota.
- Przynajmniej było to coś do jedzenia – zażartował Tanis, któremu w brzuchu głośno zaburczało.
   Kobieta uśmiechnęła się na niewybredny żarcik. Podniosła głowę i nagle zamarła. Tanis podszedł kilka kroków i spojrzał na nią pytająco.
- Tanis… - szepnęła wskazując na drogę przed nimi.
   Spojrzał. Góra Fistandantilusa wznosiła się wysoko przed ich oczami. Nagle zdało się, że słońce nie daje ciepła. Zadrżeli pomimo jego blasku.
- Co tam jest u podnóża? – spytała cichutko Brandella.
   Popatrzył. To była wioska.

janjuz - 2020-04-29 11:29:18

Rozdział 33

Witajcie w Yagorn

- Ciekawe, kto tu żyje.
   Tanis zastanawiał się głośno patrząc na niewielką wioskę, która rozłożyła się w połaci światła poniżej góry Fistandantilusa. Góra tymczasem była przytłaczająco wielka, i mroczna.
- Miejmy nadzieję, że są przyjacielscy – zauważyła Brandella.
   Zmęczeni, głodni i spragnieni ciężko wlekli się w stronę przedmieść jaskrawo kolorowego, uwijającego się gorączkowo osiedla. Tanis zauważył już ludzi, krasnoludy, elfy i gnomy. Wszyscy pośpiesznie wpadali i wypadali z budynków. Jakby uciekali od upału a potem pospiesznie wychodzili na główną arterię wioski. Nagle się uśmiechnął i głośno roześmiał.
   Brandella popatrzyła pytająco. Okruch wysuszonego błota spadł jej z brody prosto na umazaną ziemią bluzkę, która kiedyś była jasno zielona.
- Zważając na to, gdzie jesteśmy, to masz zaskakująco dobry humor – powiedziała.
   Musiał przyznać jej rację.
- Zawsze, gdy tylko myślałem o śmierci, wyobrażałem sobie coś w rodzaju wiecznego snu. A tutaj wiecznie świeci słońce. Nigdy nie jest ciemno – poza okolicą z tymi ponurymi wzgórzami – nie pada, wiatr nie wieje… to jak doskonały letni dzień, co dzień.
   Brandella skrzywiła się w lekko kpiarskim grymasie.
- Troszkę monotonne, nieprawda?
- Mam nadzieję, że będziemy tu tak krótko, że się nam to nie znudzi – odparł.
- STOP!
   Wrzasnął głos zza płotu. Zatrzymali się i spoglądali zdumieni na właściciela tego głosu. Malec trząsł się ze strachu, lecz stanął przed nimi i wrzasnął.
- STOP!
- Stoimy – cierpliwe odparł Tanis.
   Stworek, ledwie sięgający Tanisowi do pasa, nagle się skulił.
- Nie rań ja!
   Prawie zapadł się ze strachu w sobie.
- Krasnolud żlebowy! – krzyknęła Brandella – jak sądzisz, czego może chcieć?
   W odpowiedzi pyzata kreatura ściągnęła z ramienia skórzaną torbę i wpakowała do niej łapę. Wyciągnął zgnieciony kawałek wysuszonego ciasta.
- Magia! – skrzeknął krasnolud żlebowy – Stop!
   Tanis westchnął zrezygnowany. Brandella tymczasem przyklęknęła i wyciągnęła otwartą dłoń.
- Jak ci na imię? – spytała cicho – Mogę zobaczyć, co tam trzymasz?
   Odwróciła się troszkę w stronę Tanisa i powiedziała.
- Popatrz. On tu gdzieś znalazł jedzenie!
   Tanis lekko odchrząknął.
- Brandello, sądzę…
   Krasnolud zwinął się w drżącą kulę zwiniętą na utwardzonej, gruntowej dróżce. Tylko jedno ramię pozostawało wolne, wystające i wymachujące popsutym ciastem. Zielone oczy wyglądały spod brudnego rękawa. Brandella przyjęła to za zaproszenie.
- Popatrz – powiedziała – On proponuje…
   Tanis potrząsnął głową.
- Nie sądzę…
   Krasolud żlebowy nagle wyskoczył w powietrze, wrzasnął z całych sił.
- MAGIA!
   Po czym cisnął ciasto na ziemię i dał nura do schronienia w cieniu pobliskich schodów. Ciasto pacnęło o ziemię z głośnym trzaskiem – i pękło na pół. Wnętrze ciasta obróciło się już w pył. Brandella niepewnie wskazała nań palce i się skrzywiła. Pół-elf starał się wyglądać współczująco.
- Przypuszczam, że krasnolud żlebowy zmarł z tym ciastem w torbie – powiedział.
   Krasnolud znowu się pokazał na ulicy.
- Silna magia, wy! Zawołał wskazując na tkaczkę i Tanisa – Wy nadal tu!
  Wytrzeszczył wielki oczy.
- Magia? – spytała Brandella – A tak poza tym, to kim on jest?
   Na to pytanie padła odpowiedź nie ze strony pół-elfa, lecz od stworzenia jeszcze troszkę niższego niż krasnolud. To stworzenie przypominało muskularnego dzieciaka. Poza tym miało szpiczaste uszy, oliwkowe oczy i pomarańczowo czerwone włosy zwinięte w długą kitkę na głowie.
- To strażnik miejski. Czyż to nie interesujące? A wy dwoje skąd jesteście? Jesteście żywi, prawda? Też byłam żywa, kiedyś. Teraz jestem martwa. To też jest interesujące, lecz nie tak bardzo, jak bycie żywym – szybko gadał stwór.
- Kender – jęknął Tanis – Jestem w pułapce Śmierci z kenderem i krasnoludem żlebowym.
   Brandella pozostała na kolanach, lecz zwróciła badawczy wzrok na nowo przybyłego. Kenderzy znani są ze swej namolnej ciekawości, która zazwyczaj doprowadza ich do „znalezienia” błyszczących, często kosztownych przedmiotów, które „po prostu” wypadły z kieszenie obcych osobników, z ich toreb, sakw i pakunków. Wszystko, co jeszcze Brandella posiadała to para ubłoconych butów, lecz buty te posiadały błyszczące sprzączki, którym z kender przyglądał się upodobaniem.
- Gdzie jesteśmy? – spytała go tkaczka.
- Yagorn. Pełno tu martwych ludzi – odparł kender i pociągnął w jej stronę brudnego krasnoluda żlebowego.
   Kender chyba już przywykł do jego smrodu, lecz Brandella się wyraźnie skrzywiła.
- Śmierdzi jak martwy szczur – skarżyła się głośno.
- Dzięki za komplement – zauważyła kenderka.
   Krasnolud żlebowy schylił się i podniósł z ziemi fragment ciasta. Wyciągnął kawałek w stronę kenderki by ta okazała ciast Brandelli.
- Silna magia. Ty weźmie – stwierdził.
   Niechętnie wyciągnęła rękę.
- Dzięki – powiedziała.
   Tanis niecierpliwe przeszedł obok trójki.
- Dziwne miasto, żeby zatrudniać krasnoluda żlebowego jako strażnika. Przed kim ma on pilnować?
   Kenderka, która w międzyczasie już przeniosła wzrok na pochwę miecza Tanisa, spojrzał nań jasnymi oczami.
- Nikt brudniejszy od Clyma nie dostanie się do wsi. Oczywiście, jak dotąd to nie widzieliśmy nikogo brudniejszego niż Jard. Rada miasta jednak twierdzi, że musimy dbać o reputację. Zwłaszcza żyjąc w cieniu góry Fistandantilusa i w ogóle..
- Wielu tu przychodzi, żeby się wspinać? – spytała Brandella.
    Kenderka wyglądała na zdumioną i zainteresowaną, co było zresztą typowym wyrazem twarzy dla tej rasy.
- A dlaczego ktoś miałby chcieć to robić? Oczywiście, nie jest to zły pomysł, nie. W rzeczy samej i ja chciałabym spróbować. Jak sądzicie, co tam może być?
   Kenderka przestała badać srebrną sprzączkę, która nagle, jakimś cudem zmaterializowała się w jej dłoni. Brandella krzyknęła zdumiona po czy wyrwała z dłoni kenderki błyskotkę i szybko zapięła ją do buta. Tanis skrył uśmiech.
- O rany! To twoje? – niewinnie krzyknęła kenderka – Szczęście, że ja to znalazłam, co? Przyszliście tu, żeby wspinać się na górę?
- Szukamy portalu do Życia po drugiej stronie góry, to chyba oczywiste – wyjaśnił Tanis.
   Kenderka głośno się roześmiała. Krasnolud żlebowy również.
- Wygląda, że jesteś zabawniejszy niż sądziłeś – mruknęła ponuro Brandella do pół-elfa.
- Portal? – chichotał krasnolud żlebowy.
   Kenderka poklepała go po ramieniu a potem zwróciła się do Tanisa i Brandelli.
- Kto wam o tym gadał?
- Huma od Lancy – odparł Tanis.
   Krasnolud znów się roześmiał
- Facet od ogrodu kwiatowego? – dopytywała kenderka.
- Tak, o niego chodzi – stwierdziła Brandella.
- Każdemu mówi, że jest tym Humą. To doprawdy zdumiewające, ponieważ…
- Mówisz, że nie jest? – przerwał Tanis.
   Kenderka, dla odmiany, nic nie powiedziała. Natomiast krasnolud żlebowy rzucił Tanisowi spojrzenie pełne politowania.
- Jesteś aż tak głupi?
   W opinii Tanisa było to niezwykłe stwierdzenie jak na krasnoluda żlebowego. Pół-elf przełknął wiadomość. Po chwili, przyciszonym głosem zapytał.
- Czy to znaczy, że nie ma żadnego portalu?
- Jeżeli nawet jest, to nikt go jeszcze nie znalazł. Chociaż ja chciałabym poszukać – oznajmiła – Tylko, jak sądzę, nikt nie będzie chciał iść ze mną. A może wy?
   Spojrzała na Tanisa, prawidłowo odczytała złowrogi wyraz jego twarzy, po czym odeszła pośpiesznie potrząsając ogniście czerwoną kitką.
- Nie, chyba nie chcą – mruczała.
   Tanis odciągnął Brandellę na bok i cicho zasugerował.
- Jeśli chcemy dowiedzieć się czego ś pewnego o górze Fistandntilusa to do rozmowy musimy znaleźć kogoś innego niż krasnolud żlebowy czy kender.
   Obciągnął za skórzaną tunikę, która po wyschnięciu zmieniła się z błotniście mokrej na sztywną i suchą.
- Jest tu gdzieś w pobliżu jakieś miejsce, gdzie moglibyśmy zmyć całe to błocko? – spytał kenderki.
- Och, tak – odparła entuzjastycznie – Wspaniałe miejsce?
- Gdzie?
- Łaźnie Behobiphi. Spory budynek, biały, po lewej stronie drogi. Taki z mydlanymi krzakami obok. Mydlane, bo tam właśnie Behobiphi wywala brudną wodę – kenderka dodała konfidencjonalnie – Czasami pomagam Behobiphi pilnować ubrań gości, którzy biorą kąpiel.
   Brandella wyglądała na lekko niedowierzającą.
- Wynajęli kendera do pilnowania rzeczy?
   Kenderka popatrzyła w dal.
- Cóż, może niedokładnie, wynajęli. Po prostu, pomagam z własnej ochoty. Rozumiesz, lubię być pomocna i miła. W rzeczywistości to Behobiphi czasem nawet nie wie, że tam jestem.
- Założę się, że prawie nigdy nie wie – mruknął Tanis.
   Brandella stłumiła śmiech i zwróciła się do kenderki.
- Możesz nas tam zaprowadzić? – spytała słodko a zręcznym ruchem wydobyła jednocześnie drugą sprzączkę z sakiewki stwora.
   Oliwkowe oczy rozszerzyły się do granic możliwości.
- Wow! Drugą też zgubiłaś, co? Dobrze, że byłam w pobliżu bo zgubiłabyś ją już na stałe. To znaczy…
   Mając gadającą wciąż kenderkę przed sobą a śmierdzącego jak wielkie nieszczęście krasnoluda żlebowego za sobą Tanis i Brandella weszli na główną ulicę Yagor. Nie wzbudzali wiele uwagi dopóki krasnolud żlebowy nie wskazał na nich i nie zaczął się wydzierać na całe gardło.
- Żywi! Żywi! Magia!
   Po chwili już cały tłum ciekawskich naciskał ze wszystkich stron. Kenderka miała swój dzień znajdując co i rusz rzeczy „zagubione” przez ludzi, gnomów i wszelkich innych, którzy otaczali dwójkę obcych. Na całe szczęście właśnie dotarli do Łaźni. Krasnolud żlebowy załomotał w dziewięciostopowe drzwi i pognał przerażony w dal ulicy.
   Otworzyły się drzwi. Wędrowcy zostali powitani przez ośmiostopowego minotaura opasanego jasną tkaniną. Pół-człowiek, pół-byk popatrzył na tłum otaczający Tanisa i Brandellę, dmuchnął nozdrzami i spytał zdumiony.
- Wszyscy potrzebują łaźni?
- Tylko my – odparł Tanis.
   Brandella wpatrywała się w bestię bez słowa.
- My, to znaczy, ehm, żyjący – wyjaśniał dalej pół-elf.
   Olbrzym obrócił się spokojnie i wodnistymi oczami popatrzył na przybyłą parę.
- Żyjący? – spytał – Nie widziałem nikogo żyjącego przez więcej niż trzy tysiące lat. A tu nagle, bęc, dwoje naraz!
   Ujął Tanisa i Brandellę za ręce i poprowadził do środka. Kenderka pomachała na pożegnanie.
- Czuję się zaszczycony, że zdecydowaliście się skorzystać z mojej łaźni – powiedział Behobiphi głosem pełnym szacunku – Na bogów – dodał po chwili – i rzeczywiście tego potrzebujecie, to prawda. Ośmieliłbym się powiedzieć, że jesteście raczej przybrudzeni. Czy zawsze w życiu jesteście tacy brudni? Czy tak się teraz żyje na Krynnie, tylko błoto i brud?
   Tanis uśmiechnął się i pokręcił głową.
- To skutki niedawnych wypadków. Chcielibyśmy się oczyścić, wymyć i odszukać drogę powrotną do Życia. Słyszeliśmy , że po drugiej stronie góry Fistandantilusa jest portal, który może nas tam przenieść.
- Opowieść, którą gada Huma, co?
   Minotaur wyglądał bardzo sympatycznie i współczująco, przynajmniej jak na stworzenie znane na Krynnie z krwiożerczej natury. Tanis i Brandella popatrzyli na siebie i powoli popadali w rozpacz.
- Niewielu w to wierzy – dodał minotaur i wskazał im dwie wanny pełne gorącej, namydlonej wody.
   Głos miał bardzo głęboki, niełatwo było wiele z tego wyczytać.
- Poza ty, cały ten pomysł z portalem wygląda na trochę staroświecki, nie sądzicie? – potrząsnął rogatym łbem – Nie mam pojęcia skąd wzięły początek takie plotki.
   Behobiphi rozciągną na sznurze wielką płachtę i rozdzielił obie wanny.
- Kiedy już skończycie się myć – powiedział wskazując na stertę ręczników – weźcie po jednym i wyjdźcie na tyły łaźni. Łagodny ogień pomoże wam wyschnąć.
   Minotaur miał już wyjść, gdy Tanis nagle zapytał.
- Skoro nie ma portalu, to czy jest jakaś inna droga wyjścia ze Śmieci? Jakakolwiek droga?
   Stwór zatrzymał się i ostrym kopytem przez chwilę drapał po nodze.
- Setki teorii. Może tysiące. Gnomy z Yagorn na przykład już od tysięcy lat pracują nad maszyną mającą im pomóc w powrocie do Życia. Właściwie chyba powinna działać. Zauważyliście, że słońce tu nigdy nie schodzi do horyzontu?
   Tanis w zamyśleniu skinął głową.
- Cóż, gnomy uważają, że kiedy w Śmierci nadejdzie noc, to musi wzejść dzień Życia dla wszystkich, którzy tu przebywają – powiedział minotaur i mocniej owinął się tkaniną – Tak więc wysilają się nad zbudowaniem maszyny, która ściągnie słońce z nieba. Uważają, że uda im się ten problem rozwikłać za jakieś trzy czy cztery tysiące lat. Musicie chyba przyznać, że taka teoria brzmi kubek w kubek równie sensownie co portal Humy, co?
   Uśmiechnął się prostolinijnie do Tanisa. Smutku.
Tanis nie widział wyjścia jak tylko przyznać mu rację. Zaczął się rozbierać; poprzez zasłonę słyszał, że Brandella robi to samo. Usłyszał stuk butów o podłogę i długie westchnienie smutku.
- Moje sprzączki! – żaliła się Brandella.

janjuz - 2020-04-30 21:56:07

Rozdział 34

Łagodny ogień

   Ociekając wodą i z ręcznikiem owiniętym na ciele Tanis poprowadził do tylnich drzwi prowadzących na zamknięte podwórze łaźni minotaura – i stanął jak wryty.
- Z powrotem! – rzucił przez ramię – Do środka! Szybko!
   Zaskoczona Brandella potknęła się i upadła śliską, kafelkową podłogę korytarza. Tanis tymczasem, ze wzrokiem wlepionym w przerażający widok na podwórcu i czując totalne zagubienie, nie patrzył gdzie idzie. Potknąl się a stopy kobiety i runął wymachując ramionami. Upadł wprost na nią.
- Smok! – krzyknął.
- Nie lękajcie się – zahuczał głośny, niski, lecz nie nieprzyjazny głos – Widzę, że Behobiphi was nie ostrzegł; czasem o tym zapomina.
   Tanis stoczył się z Brandelli i oboje usiedli w korytarzu gapiąc się bezmyślnie. Stary, srebrny smok cicho w cieniu zagajnika a cienka smużka dymu uciekała mu z nozdrzy.
- W waszym języku nazywam się Łagodny Ogień – powiedział smok z czymś, co mogło u smoków oznaczać uśmiech – Ciepło ognia mojego oddechu pomoże się wam osuszyć. Podejdźcie bliżej. Bez obaw, nie oparzę was.
   Smoczy strach gdzieś się rozpłynął. Tanis wstał i starał się ze wszech sił zachować cokolwiek godności – niełatwe to, gdy stoisz owinięty w ręcznik.
- Zostań tu – szepnął do Brandelli.
- Gdyby chciał nas pozabijać to już by to zrobił – odparła – Wchodzę z tobą.
   Zabrzmiało to sensownie tak więc Tanis już więcej nie protestował.  Wyszli razem na chłodne podwórko.
- To dobre miejsce – powiedział Łagodny Ogień – Stańcie tam.
   Smok odetchnął czystym, błękitnym płomieniem, który przeleciał tuż obok nich. Wzdrygnęli się, lecz powstrzymali przed natychmiastową ucieczką. Powietrze wokoło wyraźnie się ociepliło, jednak nie stało się przez to trudne do wytrzymania. Już po kilku chwilach, wraz z kolejnymi oddechami smoka, krople wody zaczęły szybko parować z ich skóry. Nawet włosy im wyschły.
- Minotaur zaraz przeniesie waszą odzież, już wyczyszczoną, oczywiście – powiedział Łagodny Ogień –  Bardzo to lubię.
   Tanis się cofnął, lecz Brandella bez strachu podeszła do bestii.
- Byłeś tak samo przyjacielski za życia? – spytała drapiąc paznokciami pod szczęką smoka.
- Oooooch, jak dobrze – westchnął Łagodny Ogień i w podniósł podbródek wyżej.
   Oblizał smocze wargi rozdwojonym językiem i zachichotał głęboko.
- Nie – odparł na koniec – Byłem prawdziwym postrachem, gdy byłem młody i żywy. Powinniście mnie widzieć w czasie tego, co nazywacie Drugą Smoczą Wojną. Odbyła się wtedy bitwa… 
   Behobiphi przerwał im wychodząc z drzwi łaźni.
- Nie zamierzch chyba opowiadać im starych historyjek z wojny, co? – spytał minotaur.
- Dlaczego nie?  - spytał z oburzeniem Łagodny Ogień.
   Skroplona para z łaźni otulała go teraz srebrną aurą.
- Moje opowieści mogą być stare dla ciebie, lecz dla nich są całkiem nowe.
- Może i tak być – dziarsko odparł Behobiphi – Lecz oczekuje tam jeszcze sporo innych klientów. Skróć więc opowieść i swoje w niej upiększenia.
   Smok prychnął. Gorąc tego wydechu osmalił kamienną ścianę. Tanis zdał sobie teraz sprawę, jak bardzo smok nad sobą panuje. Zdał też sobie sprawę, co może się stać, gdy się zdenerwuje. Postanowił sobie go nie denerwować.
- Upiększenia? – sprzeciwiał się smok – Powinienem jednym dmuchnięciem rozwalić ten przybytek za taką obrazę!
   Tanis odnosił wrażenie, że tego typu rozmówki minotaur prowadził ze smokiem dość często i to już od paru stuleci.
- Rob, co chcesz – westchnął minotaur – Tylko się troszkę pośpiesz.
   Minotaur podał Tanisowi i Brandelli świeżo wyczyszczone ubrania i wrócił do budynku.
- Naprawdę chcielibyśmy posłuchać twoich historii – powiedział Tanis – Lecz tak się składa, że jesteśmy w sporym pośpiechu. Musimy dowiedzieć się jak wrócić do świata żywych – i to szybko.
- Wygląda na to, że jest to główna myśl bardzo wielu – zauważył smok – Zastanawiam się, dlaczego?
- Nie możemy mówić za innych, lecz my nie powinniśmy się tu znaleźć. Wciąż jeszcze żyjemy – powiedziała Brandella drapiąc Łagodny Ogień za lewym uchem.
- Aaaach… Ooooch. Tak wspaniale – smok rozciągnął się jak wielki kocur.
   Tanis dołączył i zaczął drapać smoka za prawym uchem.
- Aaach… Oooch. Jesteście cudowni. Nie do opisania. Cóż za wspaniałe z was dwojga stworzenia. Niemal nienawidzę myśli, że mogę wam pomóc.
   Zamknął oczy.
- A więc jest jakaś droga? – spytał podniecony Tanis.
   Spojrzeli z Brandellą na siebie; tkaczka wciąż drapała srebrnego smoka, tym razem szybkimi ruchami po łuskowatym karku. Stwór walnął tylną, pazurzastą łapa o ziemię kilka razy, kilka gałęzi spadło z okolicznych drzew na grunt.
- Nie wiem – odparł Łagodny Ogień – Lecz wiem doskonale co innego; jedyna dla was droga ze Śmierci prowadzi przez magię; na nikogo innego stąd nie zadziała.
   Otwarte oczy smoka bardziej obrazowały jego wiedzę niż chęć drzemki.
- Słyszałem opowieść od mego przyjaciela, spiżowego smoka, o jakimś nowym zaklęciu szeroko oferowanym między magami; może to być coś, czego potrzebujecie.
   Spojrzenie smoka przenosiło się z Brandelli na Tanisa i z powrotem. Po chwili kontynuował.
- Zgodnie z tym, co mówił mój przyjaciel, czarodziej, który zmarł niedawno posiadał sporą kolekcję całkiem dziwacznych i niezwykłych zaklęć…
- Kishpa – tchnęła Brandella ściskając ramię Tanisa.
   Smocze oko powoli się zamknęło, lecz głos nadal dźwięczał.
- Wszyscy czarodzieje lubią handel zaklęciami, wymieniają zaklęcie ognistej kuli na zaklęcie ciemności – tego typu sprawki Oczywiście – ciągnął dalej smok jednocześnie wyginając szyję tak, ułatwić Brandell drapanie – niewiele dzięki magii mogą tu sprawić, lecz po prostu uwielbiają zbieranie; ma się to jakoś do statusu w grupie rówieśniczej. Co dziwne, ten nowy czarodziej, ledwie się tylko pojawił, zaczął rozdawać jedno ze swych zaklęć – i to nie żądając niczego w zamian – wszystkim magom, jakich tylko spotkał.
- A gdzie jest ten nowy czarodziej? – błagała Brandella.
- Chciałbym móc wam to powiedzieć – odparł Łagodny Ogień wzruszając przy tym potężnym, łuskowym karkiem – ale on może być dosłownie wszędzie. Śmierć to bardzo rozległe miejsce, ciągnie się w sposób niewyobrażalny. Znalezienie go będzie raczej niemożliwe.
   Brandella westchnęła.
- A to zaklęcie, które tak rozdawał. O, o którym mówiłeś. Wiesz, o co w nim chodzi? – spytał Tanis.
- I to jest właśnie zaskakujące. To zaklęcie jest całkowicie nieprzydatne Martwy w naszym światku. Zaklęcie pozwala żywym opuścić Śmierć; jest to rodzaj zaklęcia…
- … jakie Kishpa uwielbiał, kiedy jeszcze żył – wybuchła Brandella – Dokładnie takie rodzaje zaklęć uwielbiał kolekcjonować; całkowicie bezużyteczne. Coś, co jest bez sensu zarówno w świecie Żywych, jak w świecie Martwych.
- Nie licząc nas dwojga – dodał Tanis.
- I musiał o tym wiedzieć – zawołała a łzy radości strumieniami popłynęły jej po policzkach.
- Jeszcze tak dalej – ostrzegł Łagodny – a będę musiał cię całą jeszcze raz suszyć.
   Brandella ucałowała gorąco łuskowaty policzek i radośnie zawołała w stronę Tanisa.
- Mam rację, prawda?
- Tak – przyznał Tanis.
   Z zaskoczeniem odczuł ukłucie zazdrości. Wydaje się, że nawet po śmierci czarodzieje pół-elf nie będzie mógł z nim konkurować.
- Musimy znaleźć kogoś, kto ma to zaklęcie… i to szybko, bowiem osłabniemy z braku żywności i wody. I musi to być ktoś, kto się nim z nami podzieli.
- Łagodny Ogniu! – zawołała Brandella – Słyszałam, że większość smoków to użytkownicy magii. Czy ty znasz to zaklęcie?
   Stary, srebrny smok potrząsnął przecząco łbem.
- Nie zdołam ci w tym pomóc. Jedyna magia, jaką znam wystarczy by nie poparzyć sobie warg gdy bucham ogniem.
- Gdzie więc znajdziemy czarodzieja, który będzie znał to zaklęcie? – naciskała dalej.
   Łagodny Ogień wskazał nosem w stronę mrocznej góry.
- Już mówiłem, Śmierć to bardzo rozległe miejsce; zawsze jest go dość dla nowo przybyłych. Najbliższy mag jest tam. Fistandantilus z całą pewnością będzie znał zaklęcie i będzie wiedział, w jaki sposób je inwokować.
   Tanis poczuł, jak chłód wspina mu się po plecach i owija kręgosłup. Smok utkwił w nim mądre spojrzenie; najwyraźniej wiedział jakie uczucia wzbudza w nim zły mag.
- Lecz uważajcie – ostrzegał smok – Jeśli wam pomoże, to z pewnością odbierze zapłatę – a może to być zapłata jakiej wolelibyście nie płacić.

- Ledwie dyszę – boleśnie wysapała Brandella.
   Tansi już miał zwidy o kuflu ale i opiekanych ziemniaczkach w Gospodzie Ostatni Dom.
- Woda, którą dał nam Behobiphi przed odejściem w ogóle nie pomaga – narzekał  - gardło mam wysuszone jak jeszcze nigdy w życiu.
   Nie mieli wyjścia. Wlekli się dalej. Wspinali się już kilkanaście godzin i nie widzieli, nie znajdowali domu czarodzieja. Ciemne chmury spowijały szczyt zakrywającej niebo góry Fistandantilusa. Zaczęła padać lodowata mżawka. Wspinali się dalej wymęczeni a spadająca wilgoć nie niosła żadnej ulgi. Na zwałach żużla zła nic nie rosło; było tylko siarkowe błoto i ostre, ciemne kamienie sterczące z boków ścieżki jak monstrualne sztylety.
   Kilka chwil później wpadli na rozklekotaną chatę częściowo zresztą skrytą w śliskim błocie. Dach miała zapadły a ze środka dobiegały żałosne odgłosy jęków i zawodzenia. Brandella zbielała a i Tanis poczuł jak wnętrzności zwijają mu się z przerażenia.
- Tu się dzieje coś strasznego – powiedział ściszonym głosem.
- Może ten czarodziej jest ranny albo chory – z pewnym przekonaniem w głosie sprzeciwila się Brandella.
- Fistandantilus w niczym nie przypomina Kishpa. Był jednym z najbardziej okrutnych i złych magów jacy kiedykolwiek żyli. Najpewniej właśnie teraz kogoś torturuje.
   W błysku brązowych oczu kobiety mógł Tanis dostrzec, że jego słowa odzwierciedlają dokładnie jej myśli, lecz przełożenie tych myśli na słowa głośno wypowiedziane wcale się jej nie podoba.
   Jęki stawały się głośniejsze i bardziej natarczywe, jakby ktoś cierpiący wielki ból wiedział, że właśnie tam są i chciał nakłonić ich do interwencji.
- Fistandantilus? – głośno zawołał Tanis.
   Zawodzenie ucichło.
- Pokaż się – żądał Tanis.
- Wolę nie – wychrypiał głos.
   W odległości kilku stóp eksplodował płomieniem martwy krzak. Tanis wskoczył między Brandellę a zagrożenie, natomiast głos się chrapliwie roześmiał.
- Nie masz co się tak starać, Pół-elfie, Fistandantilus jest wszędzie.
   Tanis ujął dłoń Brandelli.
- Nie pokazujesz się, ponieważ nie możesz – brawurowo oznajmił Tanis.
   Brandella spojrzała nań ostrzegawczo.
- Ostrożnie – szepnęła.
- Dlaczego tu jesteście? – naciskał głos.
- Jeśli jesteś tak potężny, to się pokaż – powtórzył Tanis.
   Nastąpiła chwila ciszy pełniej napięcia. W końcu Fistandantilus się odezwał.
- Pół-elfie, męczy mnie to. W stanie niewidzialności znalazłem się wiele lat przed śmiercią, gdy przehandlowałem swój byt cielesny za dodatkowe lata istnienia. Oznaczało to, że zgodziłem się zrezygnować z ciała również i w tym świecie.
- Jeśli nie masz ciała – pytała Brandella wzdrygając się zarówno ze strachu jak i z powodu chłodnego, wilgotnego wiatru – to czym jesteś?
- Jestem magią – padła odpowiedź.
   Tanis poczuł, jak dłoń Brandelli zamknięta w jego dłoni wilgotniej. A być może to właśnie on pocił się ze strachu, nie mógł być tego pewny. Nie widzieli nikogo wokoło, lecz czuli obecność Fistandantilusa, czuli jego wzrok, przenikał ich jakby stali przed nim nadzy. Na koniec, już z odcieniem groźby w głosie, mag zapytał.
- Co sprowadza Tanis i Brandellę do mojej góry?
- Skoro znasz nasze imiona, to znasz i przyczynę – cisnął Tanis ostro i sam się zdziwił własną śmiałością.
   W końcu to przecież Fistandantilus zniszczył dwie potężne armie, w tym i jego oddziały, podczas Wojny Kranoludzkiej Bramy. Co mogłoby powstrzymać takiego maga gdyby zachciało mu się, ot tak, dla kaprysu, zniszczyć ludzką kobietę i pól-elfa? 
   Wokoło rozbrzmiała kaskada ponurego śmiechu.
- Prawda – syknął groźny głos – Od jakiegoś czasu idę z wami, trop w trop, u podnóża tych wzgórz. Bardzo źle, że jesteście tak spragnieni. Dopóki żyjecie nie mogę nic na to poradzić. Gdy z pragnienia padniecie jutro to jednak wrócę i stworzę wam całe morze chłodnej, czystej wody.
- Jesteś magią – gorzko stwierdził Tanis – A jednak nie masz mocy, by nam pomóc. Nie masz dość mocy by pomóc nawet samemu sobie.
   Tym razem otaczający ich dźwięk nie przypominał śmiechu. Dźwięczał tysiącem wołań bólu, krzyk wprawiał skały w drżenie i powodował ciarki na skórze żywych. A potem usłyszeli słowa.
- Nie stworzyłem tej góry mroku, przygnębienia, horroru pomagając komukolwiek… tylko sobie.
   Wiatr powiał ostro i chłodno. Palący, mokry deszcz spryskał im twarze spadając z szarego i burzliwego nieba.
- Jeśli wam pomogę – wychrypiał głos – To tylko dlatego, że w odpłacie wy pomożecie mnie.
- A czego chcesz? – ostrożnie pytał Tanis.
- Wrócić z wami do Życia.

janjuz - 2020-04-30 21:57:28

Rozdział 35

Negocjacje

- Wiele mógłbym zaryzykować, by powrócić do Życia – powoli powiedział Tanis, zdając sobie sprawę z faktu, że być może właśnie skazuje siebie i Brandellę na śmierć – Lecz nie chciałbym mieć na sumieniu odpowiedzialności za powrót Fistandantilusa na Krynn.
- Jakże szlachetnie – odparł mag głosem aż ociekającym sarkazmem – Nie masz zamiaru ubrudzić sobie rąk, lecz co z kobietą? Tak niefrasobliwie poświęcasz jej życie i to nawet nie pytając, co ona czuje?
- Nie musi pytać – rezolutnie odparła Brandella – Oto dajesz nam szansę na bohaterską śmierć przez odrzucenie twojej oferty. Dziękujemy ci za to.
   Tanis ścisnął jej dłoń. Nie ośmielił się jednak nawet spojrzeć na odważną kobietę stojącą u jego boku. Ciepło odwzajemniła uścisk. Pół-elf, choć to nieco dziwne, nie obawiał się swego losu. Jedyne, czego chciał od życia, to objąć ramionami tkaczkę i trzymać blisko siebie. Obecność niewidzialnego Fistandantilusa przykuła go jednak w miejscu.
- Tak bardzo troszczycie się o żywych, a co z waszą troską o martwych? – złowrogo odezwał się czarodziej.
   Bezlistne drzewo za ich plecami trzasnęło i upadło posyłając wokoło snopy iskier.
- Gadasz zagadkami – chłodna odparł Tanis.
   Szczęśliwy był, że zdołał opanować instynktowne drżenie po eksplozji zaklęcia maga.
- Powiedz, o co ci chodzi.
- Znajduje się tu wielu tych, których znaliście – odparł mag.
   Głos Fistandantilusa dziwnie harmonizował z chłoszczącym, zimnym wiatrem który przelatywał między zmurszałymi pniami drzew otaczającymi walącą się chatę.
- Mogę sięgnąć w wasze umysły i zobaczyć, kogo najbardziej kochaliście a już utraciliście. Oni teraz są tu, w moim świecie.
   Czarodziej przerwał. Kolejne kamienie zadrżały i potoczyły się przed siebie jakby czarodziej nasycił je życiem. Gdyby jeszcze były jakieś wątpliwości co do poczynań Fistandantilusa to właśnie przerwał zaklęcie mówiąc.
- Nie mogę oczywiście zabić ponownie osób, które kiedyś znaliście. Mogę jednak ich egzystencję w Śmierci uczynić tak bolesną jak w najgorszych chwilach, jakie przetrwali za życia.
   Tanis poczuł jak coś zimnego i oślizłego dotyka mu skalpu. Trwało tylko chwilkę, lecz wiedział bez wątpliwości, że doznał dotyku Fistandantilusa. Po chwili Brandella zadrżała i pół-elf był już pewien, że doświadczyła tego samego uczucia.
- Co robisz? – huknął Tanis.
- Uczę się – odpowiedział świszczący głos – Dla przykładu, Brandella miała siostrę. Kochaną, małą dziewczynkę. Miała na imię Cadaloopee.
   Brandella wyrwała dłoń z dłoni Tanisa i zakryła oczy. Zadrżała i szepnęła.
- Caddie została zmyta w czasie powodzi.
- Mała dziewczynka bawi się tutaj, biega po lasach napełnionych słońcem – ciągnął dalej mag.
   Zupełnie z nikąd trzasnęła błyskawica. Uderzyła w chatę, lecz nie wywolała widocznych uszkodzeń – Ja mogę sprawić, że wrócą deszcze. Mogę wzbudzić w jej umyśle strach przed ponownym utopieniem – głos podniósł się do wrzasku banshee – Mogę zmusić Cadaloopee do przeżywania jej najgorszego koszmaru. Mogę…
- Dość! – krzyknęła Brandella.
   Tanis objął ramieniem jej barki. Drżenie przeszyło smukłe ciało kobiety. Pół-elf chciał wyzwać maga. Zwyciężyć go. Tyle, że Tanis czarodziejem nie był. Ten zaś zachichotał a ten śmiech zabrzmiał im w uszach jak bzyk osy.
- A jeśli chodzi o pół-elfa to zastanawiam się, czy czasem myśli o swej matce, która zmarła wkrótce po jego urodzeniu?
   Tanis zesztywniał. Oczy rozgorzały mu gniewem, lecz powstrzymał język. Poczuł jak ramię Brandelli obejmuje go w pasie jakby kobieta oferowała mu pomoc.
- Piękna, elfia panna, pełna życia, przyznaję – ciągnął głos – Ale delikatna. Bardzo delikatna. Zarówno jeśli chodzi o ciało jak i o umysł. Tutaj, w Śmierci, prowadzi wręcz idylliczną egzystencję. Opiekują się nią i troszczą ci, których niegdyś kochała. Zastanawiam się jakby się czuła, gdybym tak wejście w jej drzwi twego brutalnego ojca?
   Serce Tanisa łomotało w piersi. Poznał już głębię swej nienawiści do tego czarodzieja. Mag zasługiwał w pełni na mroczną górę horroru. Tanis chciałby tylko zagrzebać tego maga pod jego własną górą. Głęboko.
- Cóż to? Żadnej odpowiedzi? – zgryźliwie dopytywał Fistandantilus.
- W żaden sposób nie zranisz mojej matki – warknął Tanis przez zaciśnięte zęby.
- Oczywiście, że nie – głos spływał fałszywym zapewnieniem – Tak długo, jak robis, o co proszę.
   Tanis aż się zachłysnął. Mag posiadał niszczącą moc za życia; wielka, zimna, wiatrem smagana góra była tego dowodem. Pół-elf głowił nad spuścizną Fistandantilusa pozostałą na Krynnie… i przeszedł go dreszcz. Dokładnie w tej chwili stało się, że pół-elf dostrzegł promyk nadziei. 
   Mag czynił magię na Krynnie. Tutaj, w Śmierci; był tylko więźniem własnej kreacji, egzystował w cieniu swych straszliwych uczynków. A Tanis właśnie przypomniał sobie, co powiedział mu Łagodny Ogień.
   Powstrzymał rozmyślanie, wręcz starał by na poły uformowana idea znikła z jego umysłu. Jeżeli mag potrafił czytać myśli, to Tanis wolał by nie mógł on śledzić o czym teraz przemyśliwa.  Obrócił się do Brandelli i delikatnie powiedział.
- Musimy rozpatrzyć jego ofertę.
   Popatrzyła nań zszokowana. Ciemne oczy i czarne rzęsy aż świeciły na tle porcelanowo białej skóry.
- Jakaż to w końcu różnica, gdzie zło przebywa, tutaj czy na Krynnie? – argumentował widząc jej reakcję – Życie jest krótkie gdy je porównasz z czasem spędzanym tutaj. Lepiej chyba by Fistandantilus kroczył wśród żywych niż terroryzował martwych przez wieczność.
- Naprawdę myślisz tak, jak mówisz? – spytała lodowato – Czy też chcesz przekonać samego siebie?
- Staram się ci powiedzieć, że to dla nas jedyna szansa.
   Nienawidził brać udziału w grze Fisnadantilusa, lecz wiedział, że nie ma wyboru. Szyderczo się uśmiechnął i ostro spytał.
- W jaki sposób mogłabyś żyć sama ze sobą wiedząc, że twoja siostra egzystuje w nieskończonej grozie?
   Usta kobiety zadrżały; nie była w stanie mówić. Tanis tymczasem, zachowując się tak jakby chciał mówić z nią na osobności i prywatnie, zbliżył się do Brandelli i wyszeptał.
- Był pokonany w Życiu już raz; może być pokonany powtórnie.
   Pół-elf zdawał sobie sprawę, że mag słyszy każde słowo. Fistandantilus pozostał cichy. Brandella jakby zaczęła się chwiać w swej opinii. Pomyślała przez chwilkę, że ich działania, jeśli zgodzą się na warunki maga, nie będą nieodwracalne.
- Pozwól mi z nim mówić – nakłaniał Tanis.
   Skinęła głową, lecz jej niechęć była aż namacalna.
- Mówisz, że zawrzesz z nami ugodę – niepewnie odezwał się Tanis do maga – Skąd mamy wiedzieć, że dotrzymasz jej warunków do końca?
- Nie możesz wiedzieć – odparł czarodziej – Musisz mi zawierzyć bowiem nie ma tu nikogo innego, kto pomoże ci uniknąć śmierci. Prawdziwe pytanie brzmi inaczej; czy ja mogę wierzyć, że ty dotrzymasz warunków umowy?
   Tanis popatrzył na ogrom góry, na lichą imitację chaty i na koniec na otwartą, szarą przestrzeń przed nimi. Wyobrażał sobie jak czarodziej tutaj się błąka.
- Wygląda na to – powiedział – że musimy sobie nawzajem po równo zaufać.
   Głos roześmiał się dźwiękiem kamieni walących o metal.
- Wierzyć nawzajem? Z trudem – Fistandantilus zaczął nucić – Zapomniałeś z kim rozmawiasz. Powiem ci, że jeśli staniesz na mej drodze to będziesz tego żałował do końca życia – co nie potrwa długo – oraz do końca czasu gdy będziesz martwy. A to będzie o wiele, wiele dłużej. To ci przyrzekam.

janjuz - 2020-05-02 18:25:08

Rozdział 36

Migocząca świeca

- Myślałam, że cię znam – tchnęła w ucho Brandella Tanisowi.
- Znasz – odparł zagadkowo.
   Kobieta popatrzyła podejrzliwie i zacisnęła usta w wąską kreskę. Pół-elf otarł jej twarz z deszczu.
- Co on ma na myśli? – zastanawiała się tkaczka.
   Mozolnie dodarli do chaty czarodzieja. Byli przemoczeni do kości. Nigdy nie kończący się wiatr i deszcz chłostał bezlitośnie. Brandella pomyślała, że właściwie to Fistandantilus ma szczęście, że brakuje mu ciała, które musiałoby znosić taką pogodę i głód. Nagle wpadła na myśl, że wszystko to, może być tylko halucynacją. Konie końców, była osłabiona brakiem żywności i snu. Ciężka pogoda dodatkowo tylko pogorszyła sytuację i odcisnęła swe piętno.
- To tylko koszmar senny. Wkrótce się obudzę – szepnęła do siebie.
   Tanis obserwował ją z zaniepokojeniem. Była bardzo blada, wyglądała jak chora. Od kilku godzin się męczyli ciężko negocjując z magiem. Potem, pomimo chmur przewalających się nad głowami i smagających deszcze naprawiali gałęziami dach chaty. Potem wywali jeszcze błoto i wodę z jej wnętrza i osuszyli na ile było to możliwe. Była nadal, co oczywiste, potwornie wilgotna. Powietrze w chacie prawie nie nadawało się do oddychania i to pomimo szerokiego otwarcia czegoś, co tu służyło za drzwi. Fistandantilusowi się podobało.
   Według maga zaklęcie musiało zostać rzucone w miejscu oświetlonym i suchym, tak by było całkowicie oddzielone od nieskończenie zimnego, chłostanego deszczem świata. Najwidoczniej czarodziej, przynajmniej w opinii Tanisa, jednak obawiał się, że ciągnąca moc Śmierci będzie za mocna, by mógł uciec. Tanis miał nadzieję, że… to tylko na wszelki wypadek.
- Nie zapalaj świecy, póki nie rozpocznę zaklęcia – rozkazał Fistandantilus.
   Świszczący szept jakby nabierał siły. Tanis poczuł jak ciarki strachu wędrują mu po karku. Brandella wyglądała na coraz bardziej wyczerpaną. Po oczami miała już zasinienia a skórę niemal przezroczystą.
   Na drewnianym stole, w świeczniku, stała pojedyncza świeca. Wosk wydawał się stary, lecz chyba nie był używany. Knot był poczerniały od niezliczonych prób zapalenia. Wciąż stał pionowo jakby był całkiem odporny na jakikolwiek płomień. Obok świecy leżały dwa czarne, niewielkie kamienie ułożone na stoisku podartego pergaminu.
- Spójrz za siebie, na ścianę – powiedział mag.
   W przyćmionym świetle widać było niewielkie lustro.
- Pół-elfie – rozkazał Fistandantilus – Weź to lustro i trzymaj w dłoniach… ostrożnie.
   Burza na zewnątrz przybierała na sile. Pomimo jednak narastającego ryku wiatru Tanis usłyszał szepczący głos jakby zagrzmiał mu w głowie.
   Poszedł po lustro. Wisiało na wysokości wzroku. Sięgnął, by zdjąć je ze ściany… i zamarł. Machnął ręką przed kawałkiem szkła; jego twarz się w lustrze nie odbijała. Nawet gdy trzymał lustro pod takim kątem by złapać trochę szarawego światła od drzwi, lustro nie ukazywało niczego. Tanis popatrzył na tkaczkę. Drżała, trzymała się w pionie wyłącznie siłą woli i własnego uporu.
- Przestań – kazał mag – Mówiłem, żebyś trzymał ostrożnie
- Dlaczego lustro jest tak ważne? – spytał Tanis podchodząc do stołu na którym była świeca.
   Chłód w pomieszczeniu się jeszcze bardziej pogłębił.
- Gdy użyję zaklęcia odsyłające was do Życia to ty zabierzesz ze sobą lustro – wyjaśnił głos – Dzięki zaklęciu dzierży ono moje odbicie jak wyglądałem, gdy byłem żywy. Gdy użyję zaklęcia zaniesiesz to lustro na swą płaszczyznę istnienia, odbicie się uwolni i znowu będę żywy kroczył po Krynnie.
   Tanis przyjrzał się grubemu, dziwnemu odłamkowi szkła. Pomimo niechęci nie umiał nie patrzyć, chciał zobaczyć twarz maga ukrytą w lustrze. Fistandantilus roześmiał się bez wesołości w głosie.
- Nie jest to jedyne zaklęcie jakie przejdzie na Krynn wraz z tobą z tego miejsca, z tej strony grobu. Na was oboje rzuciłem zaklęcie.
   Tanis zauważył, że Brandella ponownie wykręca sobie dłonie; oczy miała szklane, twarz bez wyrazu. Kolejne słowa maga tylko podniosły napięcie.
- Pamiętaj: jeśli mnie zdradzicie to śmierć przyjdzie z rąk tych, których kochasz najbardziej. Zostałeś ostrzeżony.
   Nagle drzwi zatrzasnęły się z hukiem a w pomieszczeniu zapanowała ciemność. Tanis podskoczył, lecz Brandella niepomna była niczego poza własnym lękiem.
- Już czas – powiedział Fistandantilus a podniecenie zmieniło mu głos w bolesnym dysonansie – Przygotuj się, człowieku, do zapalenia świecy.
   Tanis jedną ręką trzymał lustro a drugą sięgnął by uchwycić dłoń Brandelli. Znalazł, przyciągnął do siebie. Dłoń była lodowato zimna, jak sama śmierć. Brandella grzebała przy świecy aż wreszcie jej palce natrafiły na dwa kamienie. Kilka razy nimi trzasnęła o siebie aż wreszcie iskra uderzyła w pergamin i wznieciła płomień. Uniosła koniuszek płonącego fragmentu i trzęsącą się dłonią zapaliła świecę.
   Intonacja zaklęcia stawała się głośniejsza. Cała chata zaczęła się trząść jakby wiatr szalejący na zewnątrz chciał ją poderwać z gruntu i stoczyć do podnóża góry, do samej doliny poniżej. Woda i błoto już dostawały się do środka przez poszerzające szczeliny w sklepieniu. Martwe gałęzie przelatywały pod strzechą a cały dach zaczynał się rozlatywać. Gałęzie wpadły do pomieszczenia. Głośny jęk wyrwał się tkaczce z gardła, lecz Tanis tym razem nawet nie zaryzykował uspokajania kobiety.
   Fistandantilus kontynuował inkantację. Jego głos wył nawet głośniej od samego wichru. Tanis nie miał pojęcia co rozerwało chatę na sztuki – zaklęcie, czy też sama Śmieć starając się powstrzymać swych jeńców. Moce magii i natury toczyły to oczywistą wojnę.
   Nieważne, że dach się rozleciał, że wiatr hulał między potrzaskanymi ścianami; świeca dalej płonęła a jej płomień stał prosto i nawet się nie poruszył, nawet nie mignął. Magia była silna.
   Tanis poczuł, że nadchodzi zmiana. Niewiele czasu już zostało a każdy ruch od tej chwili będzie krytyczny. Korzystając ze światła świecy sięgnął dłonią i chwycił Brandellę za ramię. Znowu usiłowała się wyrwać, lecz tym razem pół-elf na to nie pozwolił. W głębi serca wiedział, że ona może zdecydować się na poświęcenie siebie byle nie dopuścić Fistandantilusa do Życia. Nie chciał jednak, by zrobiła cokolwiek, co mogłoby wpłynąć na jego plan. Miał rację. Walczyła, by się uwolnić. Kopała. Chciała zgasić świecę.
- Zdrajca! – wrzasnęła z twarzą wykrzywioną nienawiścią.
   Jeśli coś szybko nie nastąpi to mogą zostać poranieni latającymi wszędzie odłamkami. Jak do tej pory główne belki chaty się trzymały, lecz wyglądało na to, że trzęsie się sama ziemia. Gdzieś z wysoka nadlatywał ryk. Ryk z rosnący w siłę z każdą sekundą. Przez wyrwy w pokryciu dachu dojrzał Tanis z przerażającą dokładnością co spowodowało ten rozdzierający wszystko dźwięk. Sam szczyt góry Fistandantilusa, szpic góry wznoszący się nad ich głowami, odłamał się, rozpadł i jako lawina kamieni i czarnej siarki gna w ich kierunku. Prosto w stronę chaty.
   Zgranie w czasie musiało stanowić o wszystkim. Tanis zdawał sobie sprawę, że jeśli wykona ruch zbyt szybko to Fistandantilus zatrzyma zaklęcie Kishpa i pozwoli im zginąć pod lawiną. Lecz jeśli Tanis zaczeka zbyt długo, jeśli nie zadziała dokładnie w momencie gdy zaklęcie zacznie działać to podejmie ryzyko znacznie gorsze; przyniesie przeklętego czarodzieja na powrót do Życia.
   Tanis musiał przyjąć, że Fistandantilus jest teraz całkowicie zajęty. Pół-elf pozwolił sobie na przypomnienie tego, co powiedział Łagodny Ogień; czarodziej w Śmierci ma bardzo mało pożytku z magii. Tanis założył, że mag blefował, że nie ma mocy nad siostrą Brandelli ani też jego własną matką, że cała jego moc w Śmierci to tylko pirotechnika mogąca zaimponować przybyłym. No przecież mag był skazany na pobyt w cieniu tek koszmarnej góry; pół-elf miał nadzieję, że moc Fistandantilusa jest bardziej ograniczona niż nawet on zdaje sobie sprawę.
   Po chwili już nie musiał dłużej udawać, że postępuje zgodnie z żądaniami czarodzieja. Dla pół-elfa Fistandantilus był już pusty, nie miał nawet mocy wzniecania strachu. Tanis chciał tylko, by rzucił zaklęcie Kishpa.
   Tylko kiedy będzie właściwa chwila na jego działania? Kiedy ma wykonać swój ruch?
- Kyvorek blastene tyvvelekk winderfall! – grzmiał Fistandantilus – Tylvvanus! Tylvvanus!
   Głos grzmiał mocniej od ryku nadciągającej lawiny. Mocniej nawet od kruszącej się podstawy góry ponad chatą. Głośniej od zwałów błota gotowych zapieczętować ich w chacie i tym przypieczętować ich los. Brandella i Tanis widzieli to wszystko przez szczeliny w dachu i pęknięcia w ścianach. Tkaczka krzyknęła głośno i znowu usiłowała wyrwać się pół-elfowi, znowu bezskutecznie
   Pozostały im sekundy życia. A Tanis czekał. Wyczuł, że zaklęcie Kishpa jest jeszcze niekompletne. Musi być jakiś znak, chwila – cokolwiek – co powie im, że oto zaraz zostaną przeniesieni do świata żywych. Ale nie było niczego. A Śmieć była tuż. Brandella znowu zaczęła krzyczeć. Błoto zsuwało się jak fala przypływu, załamująca się fala, która ma ich za chwilę pogrzebać. W tym momencie przez błoto przeleciała lawina kamieni. Nie było już czasu. Tanis wzniósł ramię – to w którym wciąż trzymał lustro – ponad głowę. Kątem oka dostrzegł coś – oto świeca mignęła pierwszy raz od zapalenia. To musi być znak!
   Z całą siła cisnął lustro w stronę świecy. Światło zgasło a lustro spadło na kamienną posadzkę i roztrzaskało się na tysiące kawałków bezużytecznego szkła.
- Nie! – wrzasnął czarodziej.

janjuz - 2020-05-03 19:40:36

CZĘŚĆ IV

Rozdział 37

Brandella w Jego Oczach

   Słyszeli wyjący wicher, ryk potężnej fali błota i grzmot uderzającej lawiny. Dźwięki wypełniały uszy jak echo fal w morskiej muszli. Przed twarzami jednak mieli słońce świecące z jasno błękitnego nieba, na skórze czuli chłodny powiew wiatru. Dobiegał dźwięk łopotu skrzydeł kilku ptaków, które w popłochu odleciały na samo pojawienie się człowieka i pół-elfa w zwęglonej gęstwie krzaków.
   Tanis usiłował odzyskać orientację. Długo to nie zajęło. Ujrzał spalone pole i pokryty popiołem staw. W powietrzu unosiła się woń spalenizny. Kiedy jednak spojrzał na pień drzewa pod którym odpoczywał Kishpa poczuł dreszcz. Miejsce było puste. Clotnika też nigdzie nie było.
- Gdzie jesteśmy? – spytała cicho Brandella.
   Kurczowo trzymała się dłoni Tanisa, tej samej dłoni którą chciała gryźć jeszcze przed chwilą – Wygląda znajomo.
- Byłaś tu już ze mną, gdy był to jeszcze młody las i jeszcze zanim zniszczył go ogień. Brandella – uroczyście zaczął Tanis – Jesteśmy w domu. To z tego miejsca wyruszyłem, by cię odnaleźć. I do tego miejsca powróciliśmy.
- I to bez Fistandantilusa – stwierdziła z grymasem wstydu na twarzy – Przepraszam. Nie wierzyłam ci.
   Tanis mówił cicho lecz pewnie i patrzył jej w oczy. Ona jednak w oczy mu nie spojrzała.
- Nie było możliwości, byś wiedziała co planuję – rzekł i ścisnął jej lekko dłoń – Poza tym, nie mogłem ryzykować i ci powiedzieć. A tak naprawdę to ważne jest, że się tutaj znaleźliśmy.
   Na koniec uśmiechnęła się i ujęła drugą dłoń pół-elfa. Miała spokojny, miękki głos.
- Tak. Jakoś daliśmy radę… dzięki tobie.
   Tanis delikatnie przyciągnął ją do siebie. Nie opierała się. Zetknęli się ciałami. Tanis puścił jej dłonie i objął ją ramionami. Brandella wsunęła swe ramiona pod jego łokcie i ochoczo oddała uścisk. Głowę położyła mu na ramieniu.
   W sercu Tanisa zagościł spokój. Podniósł jej głowę i spojrzeli na siebie głodnymi oczami. I tak szybko, jak odnalazł spokój, tak szybko go utracił. Pół-elf wykonał obowiązek wobec Kishpa; teraz chciał czegoś tylko dla siebie. A mimo to się powstrzymał. A jeśli ona jest po prostu i tylko wdzięczna? A jeśli jej uścisk to tylko objęcie jakim siostra może pozdrowić brata? A jeśli ona go odrzuci? I jakaż to różnica w stosunku do romansu z Kitiarą? To wciąż jest uczucie między człowiekiem a reprezentantem krwi elfów.  Nawet gdy tylko w połowie jest to krew elfów to i tak będzie skazany na oglądanie ukochanej, jak się starzeje i umiera – dekady a może i stulecia przed jego odejściem. Takie myśli przelatywały mu w głowie gdy patrzył w dół na rozchylone usta i głębokie, pochłaniające oczy. Musiał wiedzieć, jakie uczucia żywi wobec niego ta piękna, ludzka tkaczka. Co piękna łuczniczka czuje wobec Tanis Pół-elfa. Nie miał tylko pojęcia, w jaki sposób może się tego dowiedzieć. Prawie przeciw sobie, a jednak powoli, nieśmiało zniżał twarz w jej kierunku. Uniosła ramiona. Nie potrafił powiedzieć, czy przyciąga go bliżej, czy raczej wzmacnia chwyt by go odepchnąć.
  Zaskoczył ich głos wołający z krzaków.
- Kto tu jest?
   Tanis i Brandella szybko się rozdzielili, zupełnie jakby właśnie robili coś zakazanego wchodząc między poczerniałe zarośla. Kruche drzewo trzaskało wznosząc niewielkie obłoki popiołu.
- Rzućcie broń i się pokażcie – rozkazał głos – Albo moi ludzie naszpikują te krzaki strzałami!
- Clotnik, to ty?
- Tanis?
   Pół-elf odrzucił głowę i głośno się roześmiał.
- Powiedz swoim ludziom, że mogą się rozpłynąć w powietrzu – zawołał i wyciągnął Brandellę z zarośli.
   Wyszli na polanę przy stawie. Clotnik stał samotnie, bręzowe włosy i brodę miał potargane jak zawsze a jasne oczy żywo świeciły pod wysokim czołem.
- Moi ludzie już zniknęli – powiedział z psotnym uśmieszkiem – Są doprawdy dobrzy, jeśli chodzi o słuchanie rozkazów.
   Tanis i Clotnik przywitali trzaśnięciem dłoni jak starzy, dobrzy przyjaciele. Kuglarz był szczerze zadowolony widząc pół-elfa a i Tanis czuł bardzo podobnie.
- Myślałem, żeś już przepadł na dobre – przyznał kuglarz – Przestałem już wierzyć w twój powrót. Musisz opowiedzieć mi wszystko co się przydarzyło. Wszystko!
- Zgoda, powiem! – zgodził się Tanis – Później. Teraz musimy przede wszystkim coś zjeść i wypić… Jesteśmy – tu spojrzał koso na Brandellę z zabawnym uśmiechem – tak spragnieni i głodni, jakbyśmy byli blisko Śmierci.
   Uśmiechnęła się do niego. Spojrzenie krasnoluda powędrowało w stronę kobiety stojącej za Tanisem. Spojrzał do góry z fascynacją i nie bez podziwu. Tanis zaprezentował dobre maniery.
- Brandella, tkaczka, a to Clotnik, kuglarz. Brandello, Clotnik jest przyjacielem Kishpa.
   Prosty krasnolud o zwisających uszach skinął głową.
- Znam cię – powiedział na koniec.
   Brandella przyglądała się twarzy krasnoluda. Minęła Tanisa podchodząc bliżej do Clotnika, którego oczy wręcz błagały o iskierkę błysku rozpoznania. Wyciągnęła dłoń i dotknęła jego twarzy, przeczesała palcami zmierzwione, brązowe włosy. Clotnik patrzył do góry na jej twarz z niemal dziecinnym wyrazem twarzy… a ona nagle rzuciła mu się na szyję.
- To ty – krzyknęła – Pozostałeś z Kishpa przez wszystkie te lata!
   Oszołomiony Tanis gapił się na oboje. Też był przecież w Ankatavaka, lecz podczas krótkiego pobytu nie rozpoznał tam Clotnika. A z pewnością by go zapamiętał. W wiosce nie było dużo krasnoludów. Pamiętał właściwie tylko Mertwiga i Yeblidod. Oczy nagle mu się szeroko otworzyły. Czyżby to było możliwe? Clotnik miał równie wąski podbródek i wysokie czoło jak Mertwig. Miał oczy równie jasno zielone jak Yeblidod i jej lekko garbaty nos. Tyle, że pół-elf nie pamiętał młodego Clotnika w wiosce.
- Widziałeś mojego ojca? – spytał kuglarz nim Tanis zdołał wypowiedzieć choć jedno słowo.
- Mertwiga?
- Tak – odparł Clotnik a oczy zaszły mu mgłą – A więc go widziałeś?
- Tak, rzeczywiście – odparł Tanis.
   Był zadowolony, że może zbliżyć krasnoludowi daleką przeszłość do dnia dzisiejszego.
- Aleś ty dorósł! – przerwała Brandella – Noe bogów, nie widziałam cię od momentu, gdy byłeś małym chłopcem a twój ojciec i matka załadowali cię na statek zanim ludzie zaatakowali Ankatavaka.
  Roześmiała się głośno.
- To było prawie sto lat temu, lub tylko jeden tydzień – powiedziala radośnie.
A wiec to dlatego, pomyślał pół-elf, nie wiedziałem kto to jest.
- Ja też wtedy ostatni raz cię widziałem – powiedział Clotnik – Ale zawsze pamiętałem najpiękniejszą kobietę jaką kiedykolwiek widziałem. Kishpa też nie pozwalał o tym zapomnieć. Ale teraz chodźcie – dodał – pogadamy więcej, jak już się napijecie i najecie.
- Dawno temu odszedłem? – spytał Tanis po przeżuciu ostatniego z kawałków mięsa danych przez Clotnika.
   Brandella też skończyła już jeść i teraz siedziała troszkę dalej zaplatając długie włosy w gruby warkocz zwieszający się z jednego ramienia.
- Trzy dni – odparł kuglarz.
   Nieświadomie przeniósł wzrok w stronę drzewa pod którym ongiś leżał Kishpa. Tanis i Brandella poszli za jego przykładem i też tam patrzyli.
- Kiedy umarł? - cicho spytał pół-elf.
   Clotnik nie odpowiedział od razu. Na towarzyszy też nie spojrzał. Miast tego wpatrywał się w pokryty popiołami grunt na brzegu stawu. Wargi mu drżały. Dłonie się trzęsły. Brandella pochyliła się i dotknęła jego ramienia, czule go poklepała, oczy jej poczerwieniały i podejrzanie zwilgotniały.  Przebrała się już z brudnej, tkanej koszuli w jedną z białych koszul Clotnika i teraz użyła bufiastych rękawów by zetrzeć łzy z policzków krasnoluda. Clotnik drgną, lecz pozwolił jej na taką czułość.
- On… on… żył przez cały pierwszy dzień – szepnął kuglarz potrząsając głową – Przez cały ten czas miał zamknięte oczy. Nie odezwał się do mnie, pewnie nawet nie dbał o to, czy tu jestem.
  W końcu Clotnik podniósł wzrok i spojrzał prosto w twarz Tanisa.
- Wyglądało to tak, jakby przeżywał coś, co było częściowo strasznym koszmarem a częściowo najsłodszą idyllą. Gdy było mu źle, walił rękami i jęczał… i płakał. Kiedy było dobrze, tak sądzę, uśmiechał się a czasem nawet głośno śmiał, przynajmniej gdzieś w głębi. Czy to odpowiada temu, co widziałeś, Tanisie? Czy to mogło być tak właśnie; czasem koszmar, czasem idylla?
- Sądzę, że tak to było – mruknął pół-elf.
   Zabolał go nagle cios wyrzutów sumienia, poczucie winy z powodu jego uczuć wobec Brandelli. Clotnik znów wpatrywał się w ziemię.
- O mało nie umarł tego pierwszego dnia,  i to dwukrotnie – powiedział – Za pierwszym razem usiadł prosto i krzyczał na kogoś „Jeszcze nie! Jeszcze nie!”. Potem kilka razy zamrugał, zupełnie jak ktoś zdezorientowany cz zagubiony. Po chwili znowu się uśmiechał jakby wszystko było w porządku. Za drugim razem myślałem, że już go całkiem straciłem. Właśnie się ściemniło. Lunitari był nisko nad horyzontem rzucając słabe, czerwonawe światło na Kishpa. Wtedy zaczął kaszleć i pluć krwią. Oczy szeroko mu się otworzyły, zupełnie jakby sama Śmierć wzięła go przez zaskoczenie. Przestał oddychać. Szukałem bicia serca, lecz niczego nie znalazłem. Był absolutnie nieruchomy. Już chciałem zamknąć mu oczy, lecz się powstrzymałem.
    Clotnik przygryzł wargę i obdarzył Brandellę spojrzeniem pełnym zdumienia.
- Gdy spojrzałem mu w oczy – powiedział – Zobaczyłem ciebie.
   Wzięła go za rękę a łzy spływały po jej twarzy szerokim strumieniem.
- Kishpa wrócił do życia – szepnął Clotnik z oczami jak błyszczące szmaragdy – Dla ciebie.
- Gdzie go pochowałeś? – spytała głosem drżącym z emocji.
   Clotnik wstał i pomógł jej podnieść się na nogi.
- Zabiorę cię do niego.
   Tanis zdecydował się zostać w miejscu. Grób znajdował się na szczycie wzgórza za spalonym polem. Clotnik zostawił ją tam i cicho przysiadł obok Tanisa.
   Jej smutek był jej prywatną sprawą. Słowa skierowane do Kishpa uleciały z wiatrem, lecz któż mógłby powiedzieć, że nie zostały wysłuchane?

janjuz - 2020-05-05 16:52:11

Rozdział 38

Ojcowie i synowie

- Opowiedz o moim ojcu – upierał się Clotnik gdy tak czekali na powrót Brandelli od grobu ukochanego.
   Krasnolud i pół-elf przysiedli na kłodzie na brzegu stawu.
- To z tego powodu odnalazłeś mnie w Solace i przyprowadziłeś do Kishpa? – spytał pół-elf – Żebym mógł spotkać twego ojca?
   Clotnik skrzywił się gdy ostre, popołudniowe słońce oślepiło mu oczy. Długie cienie już się za nimi kładły a Tanis rozmyślał jak długi cień może rzucić ojciec na życie swego dziecka. I o tym, jak dobrze to znał.
- Mówiłem ci, zanim jeszcze wszedłeś w pamięć Kishpa, że to ja sam chciałem tam iść – przypomniał krasnolud – Kishpa mi nie pozwalał. Coś przede mną ukrywał, Tanisie. Jestem tego pewien. Ty tam byłeś. Teraz więc wiesz to, co wiedział Kishpa; jego pamięć to teraz i twoje wspomnienia. Co to było takiego, o czym nie chciał żebym wiedział?
   Tanis odwrócił wzrok od krasnoluda a jego oczy znowu spojrzały na wydłużające się cienie.
- Czy mój ojciec był chodzącym złem? Czy o to chodzi? – nerwowo dopytywał Clotnik widząc, że Tanis nie odpowiada.
   Tanis gwałtownie potrząsnął głową.
- Nic takiego! Po prostu chciałem zebrać myśli – zapewniał Clotnika – W rzeczywistości był raczej dobrym mężczyzną. Nie był ideałem. Powiedziałbym, że był o wiele lepszy niż większość jakich spotkałem.
- Niczego mi nie mówisz – krzyknął kuglarz.
   Rozzłoszczony cisnął ostry, granitowy kamień w wody stawu. Wpadł z głośnym pluskiem rozsyłając wokół wilgotne popioły i wzbudzając drobne fale na wodzie.
- Nie chcę ogólników. Powiedz, co tam się stało!
- Wiele sprawa się stało. Nie wiem…
- O tak, wiesz! – krzyknął Clotnik i skoczył zdenerwowany na równe nogi.
   Na okrągłych policzkach krasnoluda pojawiły się rumieńce dorównujące czerwienią zachodzącemu słońcu.
- Czy Mertwig był złodziejem? Czy ukradł? Powiedz mi! Słyszałem gadki wieśniaków. Niektórzy mówili, że uciekł zanim sprawę osądzono. Inny mówili, że został obrażony oskarżeniem i opuścił Ankatavaka ze złości. Niezależnie od Kishpa odkryłem, że stało się to tuż przed tym jak ojciec zmarł.
   Wyginał serdelkowate palce a oczy błyszczały mu udręką.
- Matka wróciła do wioski i spotkała mnie gdy tylko statek powrócił i przywiózł mnie do domu. Byłem wtedy bardzo młody i za wiele nie pamiętam. Pamiętam tylko, że zawsze była smutna po moim powrocie. Przez długi czas myślałem, że to ja jestem powodem tego jej smutku.
   Clotnik wpatrywał się we własne dłonie jakby przy ich pomocy mógł zrobić coś, co oszczędziłoby Yeblidod męki. Na koniec powiedział.
- Matka umarła prawie rok po śmierci ojca.
  Tanis ze smutkiem pokiwał głową.
- Nie wiedziałem, przykro mi – powiedział – Bardzo ją lubiłem.
   Pamiętał jej ciepły alt i delikatność dotyku.
- Słyszałem wszystko o mojej matce – ciężko westchnął Clotnik.
   Głos ciążył mu ołowiem.
- Jestem z niej dumny i często o niej myślę. Zostawiła mi tą szklaną kulę którą żongluję. Tą, którą złapałeś w Gospodzie.
   Tanis wstrzymał oddech.
- Pamiętam – powiedział cicho – usiądź, proszę. Opowiem ci, ile mogę.
   Clotnik usiadł i wpatrzył się w Tanisa. Pół-elf tymczasem przytknął palce do ust zastanawiając się nad doborem właściwych słów. Krasnolud nachylił się ku niemu.
- Skoro chcesz wiedzieć jakiego rodzaju mężczyzną był twój ojciec – powiedział Tanis – To powiem tak; dwukrotnie ocalił mi życie. W obydwu przypadkach znalazł się przez to w wielkim niebezpieczeństwie, czy też napytał sobie wiele bólu – albo i to, i to. Pierwszym razem zaatakował gigantycznego pająka, który już miał mnie wykończyć i wyssać. Zginąłbym, gdyby nie zwrócił uwagi bestii na siebie.
   Clotnik skłonił głowę w rodzącym się poczuciu dumy. Nie odezwał się ani słowem, zupełnie jakby nie chciał zakłócić opowiadania.
- Drugim razem – kontynuował Tanis – Był już śmiertelnie ranny. A jednak podniósł się i ruszył mi na pomoc. Zabił goblina, który miał już ciąć mnie w plecy.
   Tanis obrócił się i głęboko spojrzał w oczy Clotnika.
- Czy to brzmi jak czyny kogoś złego?
   Bursztynowe światło zachodzącego słońca skąpało twarz Clotnika. Oczy błyszczały mu zadowoleniem, jakie wybiegało daleko poza chwałę jasnej kuli na zachodnim niebie. Nie, pomyślał Tanis, to odbicie chwały pochodzi nie od słońca, lecz od Mertwiga. Clotnik chyba nawet siedział prościej, głowę trzymał wysoko… nawet uszy mniej mu już opadały. Tanis spostrzegł, że krasnolud widzi siebie samego już trochę inaczej; jest synem bohatera. Tanis stwierdził, że chyba mu zazdrości.
- Zrobił to wszystko? – pytał z zachwytem krasnolud.
- I to, i więcej – odparł Tanis pragnąc, by można tak było opisać jego własnego ojca – Był również bardzo opiekuńczy w stosunku do ciebie i szczodry dla twej matki. Kiedy dowiedział się o zbliżającej się inwazji ludzi to jego pierwszym odruchem było wysłanie gdzieś poza zasięg zagrożenia. A dla twej matki chciał zawsze tego, co najlepsze… nawet, gdy nie mógł sobie na to pozwolić – dodał bez zastanowienia.
   Wstrzymał oddech. Miał nadzieję, że Clotnik przeoczy to, co mu się właśnie wymsknęło. Podniesiony na duchu dumnym obrazem ojca Clotnik potrząsnął jednak głową.
- tylko dlaczego Kishpa mi o tym nie powiedział? Dlaczego, gdy pytałem go o te plotki, gadał, że nie wie? Zawsze zmieniał temat.
- Z bardzo prostego powodu – odparł Tanis z dobrotliwym uśmiechem – Kishpa naprawdę nie wiedział.
   Tanis jednak nie dodał, że on sam był jedyną osobą, jakiej krasnolud wyznał prawdę, i to na kilka chwil przed śmiercią.
- Ciągle nie rozumiem? – powiedział Clotnik.
- Czego?
   Krasnolud zwrócił twarz do Tanisa. Zachodzące słońce oświetliło teraz sylwetkę pół-elfa.
-  Skoro w całym Ankatavaka szerzyły się plotki o moim ojcu – pytał Clotnik – To dlaczego Kishpa im się nie przeciwstawił?
   Tanis pochylił się i oderwał od kłody kawałek patyka. Najpierw ten patyk wyrwał a potem oczyścił sobie usmarowane sadzą dłonie o trawę.
- Zawsze stał po twojej stronie, prawda? – odparł Tanis pytaniem – Opiekował się tobą przez wszystkie te lata. Czyż nie tak mówiła Brandella?
- To jest po prostu dziwne – upierał się krasnolud – Kishpa zabrał mnie zaraz po śmierci matki. Bradella już zniknęła. Zawsze się zastanawiałem się, czy to nie z powodu tej straty wziął mnie do siebie. Może po prostu potrzebował kogoś, z kim mógłby pogadać. A ja… ja zawsze potrzebowałem kogoś, kto by słuchał. Traktował mnie zawsze jak własnego syna. Kiede jednak dorosłem a plotki o moim ojcu wciąż krążyły to zabrał mnie z Ankatavaka. Podróżowaliśmy po całym Ansalonie. Poza sobą nawzajem nie mieliśmy żadnych przyjaciół. Żeby troszkę siebie i Kishpa rozweselić nauczyłem się żonglować kulami.
- I nauczyłeś się dobrze. Nie było w tym magii?
- Ani troszkę – dumnie odparł krasnolud – Nie pozwoliłbym Kishpa na zaczarowanie moich kul. Nawet tej szklanej, chociaż bardzo mnie o to prosił.
   Tanis nie potrafił wydobyć z siebie ani słowa.
- Kishpa był dla mnie wspaniałym ojcem. Chciałbym, by to mnie pozwolił na wejście w jego przeszłość; cieszyłbym się spotkaniem, pogadałbym z nim sobie.
   Z nagłą skruchą w oczach zwisłouchy krasnolud zwrócił się do Tanisa.
- Wybacz mi! Nawet nie spytałem, czy odnalazłeś swego ojca. No, cały ja. Zawsze zajęty tylko sobą. Powinienem był…
   Tanis wstrzymał dalszy potok słów gestem opalonej ręki.
- Nie przepraszaj. Za wyjątkiem spotkania Brandelli – a to jest ogromny wyjątek – wolałbym doprawdy żebyś to ty miał okazję spotkania ojca, nie ja.
- Nie był takim jak miałeś nadzieję?
- Na takiego jakim był to nikt by nie miał nadziei – sucho stwierdził Tanis – Czasami jest lepiej tylko sobie wyobrażać prawdę.
- Ale nie w moim przypadku? – spytał Clotnik.
- Nie – uśmiechnął się Tanis – Nie w twoim przypadku.
   Krasnolud wyprostował grzbiet, był zadowolony. Słońce powoli zachodziło a zmrok zaczął panowanie nad ziemią.
- Brandella powinna zaraz wrócić – powiedział Tanis – Zanim jednak wróci, musisz mi coś powiedzieć.
- Cokolwiek zechcesz.
- Dlaczego Kishpa i Brandella się rozstali? Mówiłeś coś o jej zniknięciu.
- Tak to nazywaliśmy. Nigdy o tym wiele nie mówił. Pewnie było to zbyt bolesne. Jedyne co mi powiedział, to że kiedyś namalowała obraz jakiejś przepowiedni, przepowiedni o czasie w którym zostanie zabrana od niego. I ktoś faktycznie, w rzeczy samej, przyszedł i ją zabrał. Nigdy już jej nie zobaczył.
   Tanis siedział jak ogłuszony, milczał. Wyraz zdumienia na twarzy pół-elfa skrył się w otaczającej powoli ciemności nocy. Ta sama ciemność jednak zaczęła w końcu pół-elfa niepokoić.
- Brandella powinna już wrócić – powiedział wstając – Może powinniśmy się upewnić, że wszystko u niej w porządku.
- Pokażę ci drogę – odparł Clotnik.
   Szli cicho nocą, powoli wspinając się na szczyt wzgórza. Kiedy jednak tam dotarli okazało się, że Brandella zniknęła.

janjuz - 2020-05-06 15:19:20

Rozdział 39

W obozowisku Sligów

- Sligowie – szepnął Clotnik wąchając powietrze – Można nawet wyczuć ich odrażający odór. To na pewno oni ją zabrali – powiedział z odrazą w głosie i kopnął ziemię – Ogień Kishpa ich jednak nie powstrzymał. Wciąż gonią za zaczarowanym piórem – nagle obrócił posępną twarz do Tanisa – Pozbyłeś się tego pióra, prawda?
- Tak – odparł Tanis lekko nieobecnym tonem.
   Wypatrywał śladów, które mogłyby mu powiedzieć w jakim kierunku poszli ci kuzyni hobgoblinów.
- Zostawiłem w pamięci Kishpa, dokładnie jak kazał.
   Wysilał się teraz by elfim wzrokiem przeniknąć mrok. Wszędzie wokoło grobu widział ślady stóp sligów. Lecz nie mówiło mu to nic więcej ponad to, co już i tak wiedział. Umysł mu się skręcał od samooskarżeń. Pluł sobie w brodę, że pozwolił Brandelli na samotny spacer. Przebyć z nią drogę tak długą, po to tylko by stracić ją na rzecz bandy sligów! Wściekał się! Byłby chyba oszalał z frustracji, gdyby nagle nie dostrzegł w oddali niewielkiego światełka, ognisko na sąsiednim wzgórzu. Wskazał je ręką.
- Tam! Wygląda na obozowy ogień.
   Ruszyli w stronę światła. Tanis prowadził w ciemności tak, by być pewnym, że nigdy nie zostaną ich sylwetki oświetlone, że pozostaną skryci w cieniu. Przygięci do ziemi szybko zbliżali się do celu. Gdy byli już blisko zapach obozowego ognia zmusił ich do zatrzymania. Tanis skulił się za spalonym pniakiem, przyciągnął Clotnika i szepnął.
- Obejdziemy dookoła. Raczej nie spodziewają się nikogo od strony, z której przyszli.
   Ciężko oddychający Clotnik skinął głową. Ruszyli, a kiedy byli już blisko tylnej strony obozu krasnolud zdołał zadać pytanie między dwoma stęknięciami.
- Ciekawe, skąd wzięli drewno na ogień? Wszystko tu spłonęło trzy dni temu.
   W odpowiedzi Tanis tylko zamknął mu gębę dłonią i pociągnął do ziemi twarzą do dołu. Pobliski strażnik sligów zatrzymał się jakby usłyszał jakiś odgłos. Różne dźwięki nadbiegały od strony obozu; strażnik nastroszył szpiczaste uszy i wyraźnie usiłował zorientować się, czy ten nowy dźwięk też nadszedł z obozowiska. Z mieczem w pogotowiu zaczął złazić ze wzgórza i się rozglądać.
- Nie ruszaj się – szepnął Tanis Clotnikowi w ucho – Cokolwiek będzie się działo, nie pozwól by spadła na ciebie jego plwocina… to trucizna.
   Clotnik skinął głową i Tanis odjął dłoń. Migające światło ze szczytu wzgórza oświetlało sylwetkę strażnika sligów żółtymi promieniami. Miał więcej niż sześć stóp wzrostu. Nie nosił ubrań, lecz miał umazane w szerokie, czarne i brązowe pasy. Ciało pokrywała ciężka, zrogowaciała skóra, bardziej przypominająca elastyczny kamień niż prawdziwą skórę. Ogon wlókł się po ziemi.  Gdy slig spojrzał wstecz mógł Tanis dostrzec długie, cienkie, otwarte usta ukazujące szereg grubych i ostrych zębów. Uszy maiła slig niemal rogate, ostro zakończone i całkiem spore.
   Clotnik obrócił się by coś szepnąć Tanisowi, lecz pół-elf już się zdematerializował nie czyniąc przy tym najmniejszego dźwięku. Krasnolud zamarł, był sam i nie miał pojęcia, co ma robić. A właściwie i tak mógł tylko patrzyć w cichym przerażeniu jak strażnik sligów powoli się doń zbliża przebijając się przez spalone zarośla. Szczęki sliga poruszały się w te i we wte, jakby zbierał w gębie trującą ślinę. Schodził coraz niżej wzgórza. Widać już było metalowe świecidełko zwisające z lewego ucha, które dosłownie powiewało w przód i w tył przy każdym kroku stwora.
   Slig był coraz bliżej. Krasnolud pragnął dosłownie zagłębić się w ziemię, zniknąć, lecz chyba nie było to możliwe. Stwór szedł w jego kierunku.
   Tanis zszedł mu z drogi i obserwował aż slig minął go dosłownie o dwa kroki poruszając się w kierunku Clotnika, który ukrywał się wciąż w zaroślach poniżej. Gdy tylko stwór go minął, Tanis wyskoczył za jego plecami i wydobył miecz. Slig usłyszał znany mu dźwięk i odwrócił się ze zdumiewającą prędkością… prosto na ostrze Tanisa.
   Pół-elf sztychem przebił gardło bestii; tuż powyżej zbrojo - podobnej skóry okrywającej i chroniącej jego klatkę piersiową. Padając, chciał stwór jeszcze krzyknąć jakieś ostrzeżenie, lecz zdołał tylko zagulgotać i to cicho. Tanis nawet nie czekał na śmierć bestii. Zabrał miecz sliga i podbiegł do Clotnika.
- Masz, trzymaj – powiedział, wręczając broń krasnoludowi – Mam nadzieję, że nie będziesz go potrzebował.
- Na pewno nie na długo – odparł drżącym głose, nawet broda mu drżała – Nie jestem wojownikiem.
   Tanis objął ramiona krasnoluda i spojrzał prosto ww zielone oczy.
- Znałem kiedyś człowieka, który był bardziej przerażony od ciebie, kiedy szedł do pierwszej bitwy. Gdy było po wszystkim nie tylko był wciąż żywy, stał się bohaterem. Dasz radę. Po prostu bądź za mną. I nie szwendaj się za daleko; przyciągasz za dużo uwagi.
   Tanis ostrożnie podchodził w górę wzgórza. Po chwili widział już obóz sligów. Oraz Brandellę. Była przywiązana do palika wbitego w ziemię, leżała blisko ogniska. Jeden ze sligów, wnioskując z rozmiarów cielska najpewniej ich przywódca, stał nad nią i spluwał trującą śliną o kilka cali od jaj twarzy. Spadała na ziemię tuż obok długiego warkocza, który spowijał jedno ramię. Nie krzyczała. Nawet się nie ruszała. Po prostu patrzyła na sliga z obrzydzeniem w twarzy.
   Slig wyglądał na kogoś pod wrażeniem jej postawy, lecz nie na tyle, żeby przestać. Tanis próbował wyrozumieć co gada przywódca sligów. Brzmiało to jak Wspólna Mowa, lecz wszystko, co pół-elf dosłyszał i zrozumiał, brzmiało jak ostrzeżenie:
- Gadaj albo śmierć!
   Clotnik doczołgał się do Tanisa. Zobaczył szczątki wozu i puste baryłki po obu jego bokach. Wóz najwidoczniej był w drodze do stawu, pewnie miał tam napełnić beczki wodą. Krasnolud zastanawiał się, gdzie też podział się woźnica. Uwagę krasnoluda zwróciły też kawałki czegoś czarnego obracającego się nad ogniskiem. Coś, z czego tłuszcz kapał w ogień i powodował skwierczące trzaski i skoki płomieni. Clotnik nachylił się do pół-elfa i szepnął.
- Skąd oni wzięli sarninę? Myślałem, że cała zwierzyna uciekła przed ogniem.
   Tanis spojrzał spojrzeniem niemal martwym, bez wyrazu. Clotnik zorientował się, że kawałki mięsa na rożnie nad ogniskiem nie pochodzą z jelenia. Przełknął ślinę z obrzydzeniem i odwrócił wzrok.
   Tanis dalej przeglądał obozowisko. Skoro był tu wóz, to coś przecież musiało go ciągnąć. W końcu dostrzegł czego szukał. W odległym krańcu obozu stały dwa kudłate woły bagienne. Sześcionożne zwierzęta pociągowe, skrzyżowanie konia, bawołu i bizona. Nie były szybkie, lecz wytrzymałe i spokojne.
- Jak szybko możesz biegać? – szepnął Tanis.
- A jak szybko muszę? – nerwowo odparł krasnolud.
- Szybciej od sligów.
- Jeśli będą mnie gonić to pognam szybciej od wiatru.
- Lepiej, żeby tak było – powiedział Tanis – ponieważ zamierzasz zaatakować – wraz ze swymi wojownikami – ich obóz. A wtedy będziesz musiał gnać jak jeszcze nigdy nie gnałeś.
   Clotnik przełknął ślinę. Z trudem.

   Brandella musiała walczyć ze sligami gdy zaskoczyli ją przy grobie Kishpa. Nie brobila swego życia, bardziej chodziło jej o spokój Kishpa i życia Tanisa i Clotnika. Za żadne skarby nie chciała dopuścić, by sligowie niepokoili grób czarodzieja, rozkopywali go i przeszukiwali w pogoni za zaczarowanym piórem. Piórem, o które ją zaciekle wypytywali. Powiedziała im nawet, że wie, gdzie jest pióro… nie miała jednak zamiaru im tego zdradzać. Nie miała też zamiaru mówić im, że ma tu jeszcze dwóch towarzyszy w pobliżu. Znacznie bardziej by jej odpowiadało zginąć tu dla tych, którzy poświęcili tak wiele by ją ocalić.
   Walka ze sligami była zdecydowanie krótka. Jeden ze stworów uderzył ją gargantuicznie wielką łapą. Przez chwilę myślała nawet, że ma złamaną szczękę. Dwa dziksze sligi złapały ją za ramiona i, ku jej przerażeniu, chyba zamierzały żywcem ją zacząć zjadać. Zostały powstrzymane przez przywódcę przy pomocy kilku solidnych kopniaków.
   Zaczynało się ściemniać. Co prawda sligowie często mieszkali w jaskiniach, to jednak raczej nie przepadały za otwartą przestrzenią w ciemności. Przywódca, wyraźnie górujący nad pozostałymi stworami i zaznaczony sporą szramą po cięciu w pysk, rozkazał by zabrano Brandellę do obozu. Tam poznają, pewnie po torturach, co chcą wiedzieć.
   Woźnicę rozbitego wozu upiekli na jej oczach. Zmusili ją, by patrzyła jak ciało człowieka piecze się na rożnie. Odmówiła rozmowy. Ciągle tylko słuchała.
- Możemy przehandlować ją za broń.
- Tylko wtedy, gdy będzie nienaruszona.
- Jeśli szybko nie zacznie gadać, to…
- Połamane kości i poparzenia obniżą jej wartość.
   Przywódca uciął gadkę krótkim warknięciem.
- Jeśli ma pióro to można będzie nawet odżałować jej życie. Poza tym – dodał – Jeżeli nie będzie można jej sprzedać, to będzie ją można zjeść później.
   Brandella cicho leżała obok ogniska i myślała o Kishpa, Tanisie i Scowarze. Mylala o wszystkich aktach odwagi, który była świadkiem przez ostatnie kilka dni. Była zdeterminowana, niezależnie od wstrząsów żołądka nad którymi nie do końca potrafiła zapanować, by dorównać tym przykładom. Pobielała jednak, gdy przywódca sligów wyrwał z roztrzaskanej beczki jedną klepkę i wsadził jeden jej koniec w ogień. Gdy zaczął od płonąć slig podszedł do tkaczki i trzymał płonące drzewce w pobliżu jej twarzy.  Po chwili powiedział we Wspólnej Mowie.
- Zamierzam podpalić ci włosy. Te luźne spłoną w jednym błysku ale warkocz będzie się spalł powoli – a to dla dobrze. Jeśli nie powiesz gdzie jest magiczne pióro to będziesz się palić, spalę ci głowę i twarz aż nic nie zostanie. Rozumiesz?
   Odwróciła wzrok. Cienkie usta stwora rozchyliły się ukazując ostre zęby.
- Tak, rozumiesz.
   Brandella zacisnęła zęby i postanowiła, że nie będzie krzyczeć choćby ból stawał się nie do zniesienia. Slig obniżył płonącą szczapę. Brandella słyszała już trzaski drewna i czuła gorąco ognia.
Z zachodniej strony obozu dobiegł nagle dziki okrzyk a Brandella zamknęła oczy.
- Atak! – krzyczał jakiś slig.
   Rumor ciężkich nóg przeleciał obok niej, sligowie gnali w stronę zagrożenia. Brandella domyśliła się, że to Tanis i Clotnik i serce w niej zamarło. Oto oddadzą swe życie za nic. Przecież nie mogą zaatakować we dwóch bandy tak wielkiej i licznej – stworów było co najmniej dwadzieścia!
- Malutkie zamieszanie – powiedział przywódca, który z innymi nie pobiegł – Moi wojownicy się tym zajmą. A ja zajmę się tobą.
   I przytknął płonące drzewo do jej włosów.

janjuz - 2020-05-10 18:08:59

Rozdział 40

Gasnąca pamięć

   Slig usłyszał jakiś hałas nim jeszcze dostrzegł jego źródło. Był to tętent od którego trzęsła się ziemia. Slig okazał się jednak wolny w odejmowaniu wzroku od płonących włosów Brandelli. Gdy spojrzał w górę, Tanis na grzbiecie jednego z bagiennych wołów, był już o kilka stóp od niego. Kopnął sliga prosto w pierś i cisnął go plecami w ognisko. Slig wrzasnął i zaczął się toczyć.
   Jednym, gładkim ruchem Tanis zeskoczył z byka, mieczem ciął warkocz Brandelli niemal przy samym karku by zaraz potem, dobrze wymierzonym cięciem, uwolnić ją z więzów. Schował miecz, wskoczył na grzbiet byka i wyciągnął do niej dłoń.
Skoczyła i chwyciła ją mocno. Jednym, zwinnym ruchem wskoczyła na szeroki grzbiet byka. Za ich plecami przywódca wciąż wył poparzony płomieniami ogniska.
   Tanis wbił pięty w wielkie boki zwierzęcia a ten ruszył do szarży wszystkimi, sześcioma potężnymi nogami.Za nimi grzmiał tętent drugiego byka. Był uwiązany do pierwszego. Tanis gnał szarżującym zwierzęciem prosto w dół wzgórza, w kierunku, w którym ruszyła banda sligów. Dopadł ich i ciął z góry mieczem wykutym z szarej stali przez Flinta. Padali jeden po drugim. Nie było może tak łatwo i lekko jak wtedy, gdy miecz został zaklęty przez Kishpa, lecz i tak zrobił co swoje.
   Tanis zapędził się aż do czołowych szeregów wroga. Katem oka dostrzegł poruszenie z przodu wyraźnie kontrastujące z kiwającym się stylem biegu jaszczuropodobnych sligów.
- Clotnik! – huknął na całe gardło.
   Tanis zwolnił bieg byka na wystarczająco długi czas, by krasnolud wspiął się na luzaka. Potem ruszyli galopem pozostawiając za sobą przeklinające bestie.
   Napoili byki ze stawu w polu, zebrali resztę swoich rzeczy i szybko oddalili się na zachód. Zanim, kompletnie wyczerpani, nie zatrzymali się na nocny spoczynek zostawili już sligów daleko w tyle. Kiedy już stanęli i rozłożyli obóz, Tanis wziął na siebie pierwszą wartę. Brandella uparła się na drugą zmianę wiec poszedł ją obudzić po dwóch godzinach. Zbliżał się już świt. Przyklęknął obok niej i obserwował przez chwilę jak śpi. Sen miała równie spokojny jak bezdźwięczna noc w lesie. Pomyślał o przyszłości: będzie dobrze pasować do małej grupki przyjaciół. Flint, Caramon i Tas natychmiast uznają ją za swoją – co prawda, w pobliżu kendera będzie musiała pilnować wszystkich swych rzeczy. Nawet Raistlin może ją zaakceptować by dowiedzieć się czegoś o magii Kishpa. Kit, co oczywiste, ją znienawidzi. Brandella jednak sama sobie poradzi z wojowniczką.  Razem utworzą grupę co się zowie. I być może, po jakimś czasie, Brandella ujrzy go w trochę innym świetle. Mógł czekać. Poczeka.
   Sięgnął dłonią by ją zbudzić. Palce dłoni przeszły przez jej ciało.
- Brandella! – wrzasnął.
   Zerwana z głębokiego snu usiadł wyprostowana. Świeżo obcięte loki zatańczyły jej na ramionach.
- Co jest? Co się stało? – krzyknęła rozglądając się w poszukiwaniu zagrożenia – Sligowie?
   Zaskoczony przebudzeniem Clotnik najpierw pognał do byków a dopiero potem zorientował się, że tylko on się porusza. Zatrzymał się, spojrzał wstecz na Brandellę i Tanisa.
   I słuchał…
- Chciałem cię obudzić – powiedział zdumiony i zdezorientowany Tanis – Tylko, że tu nie było niczego, czego by można dotknąć. Moja dłoń przeszła przez ciebie!
   Kobieta dotknęła swej dłoni i poczuła ciało i kości.
- Musiałeś chyba jeszcze spać i coś ci przyśniło – odparła uspokajająco – Wciąż tu jestem. Widzisz?
   Wyciągnęła ramię w jego stronę. Sięgnął by ująć jej dłoń, lecz mimo, że ją widział nie mógł jej ani dotknąć, ani zatrzymać.
   Brandella wydała zduszony okrzyk. To była prawda.
- Czujesz cokolwiek? – spytał Tanis.
   Chciał ją przede wszystkim uspokoić a poza tym musiał zrozumieć, co tu się właściwie dzieje. Oczy kobiety rozszerzyły się z przerażenia.
- Nie czuję niczego innego niż przedtem. Tanis! Ja tego nie rozumiem!
   Poranna, lekka mgła jakby przepływała przez nią. Stawało się tak, jakby ona sama zaczynała być mgłą. Mgłą delikatną i zwiewną.
- Czy sligowie coś ci zrobili? – pytał Tanis poprzez dziką gonitwę myśli – Czy dawali coś do jedzenia albo do picia?
   Zaprzeczyła z osłupieniem w twarzy.
- Nie. Nic z tych rzeczy.
   Tanis wyprostował się i zmarszczył czoło w zamysleniu.
- Czekaj! – zawołał wyciągając do niej rękę, lecz zatrzymując ją zanim dotknął kobiety – Kiedy byłaś prz grobie Kishpa? Czy coś tam zaszło? Cokolwiek niecodziennego? Niezwykłego?
   Powolnym ruchem martwy liść z rękawa białek koszuli, którą pożyczył jej Clotnik. Liść spadł na ziemię a Tanis go podniósł i skruszył palcami. Przynajmniej on był rzeczywisty. Odezwała się zupełnie spokojnie.
- Nie było żadnej magii. Niczego takiego. Musi chodzić o coś innego.
   Desperacja już wyraźnie znajdowała odbicie w jej głosie.
- To jest coś innego – powiedział Clotnik – Coś, czego nie zwalczysz swym mieczem, Tanisie. Bardzo mi przykro.
   Tanis obrócił się twarzą w stronę Clotnika. W oczach błyszczał mu gniew. Podszedł do krasnoluda i powiedział przez zęby.
- Mówisz, jakbyś wszystko o tym wiedział.
   Clotnik lekko się uśmiechnął choć zmęczenie bruździło mu twarz. Nie cofnął się jednak.
- Nic dobrego dla ciebie nie wyniknie, jeśli swój gniew obrócisz przeciwko mnie – powiedział cicho a w oczach miał tylko smutek – Nie wiedziałem. Kishpa raz tylko zasugerował, że coś takiego może się zdarzyć. Nawet on nie był tego jednak pewny.
- Nie był pewny czego? – błagała Brandella – Co się ze mną dzieje, Clotnik?
- Dla Tanisa stałaś się tak realna jak samo życie – poważnie odparł krasnolud – Według niego twoje serce bije, twoja skóra jest ciepła w dotyku a twój głos brzmi jak muzyka skomponowana przez mistrza.
   Brandella się zarumieniła. Tanis z uwagą studiował czubki pobliskich drzew, tak był zaambarasowany wyjawieniem sekretu, który dla wszystkich i tak był oczywisty.
- Tylko dlatego, że on widzi cię jako rzeczywistą, stałaś się rzeczywistą – dodał Clotnik – W zamiarach Kishpa leżał samotny powrót Tanisa z pamięci czarodzieja, lecz już z tobą jako własnym wspomnieniem. Miast tego tanis posunął się o krok dalej; wyniósł cię z pamięci Kishpa fizycznie, byś żyła tu, w jego świecie. Kishpa mówił, że coś takiego może się zdarzyć. Powiedział jednak, że jeśli nawet się zdarzy, to nie przetrwa długo.
- Dlaczego? – zagrzmiał Tanis – Dlaczego nie przetrwa? Dlaczego ona nie może tu ze mną zostać?
   Stało się. Teraz już wiedziała wszystko. Gdy na nią spojrzał oczy miała pełne łez. I nawet teraz nie był pewny, czy są to łzy żalu czy może litości.
   Clotnik odezwał się z ogromnym smutkiem w głosie.
- Nie może tu zostać bowiem jest tylko pamięcią. I jak każda pamięć musi kiedyś zgasnąć.
- Skoro nigdy nie zgasła w pamięci Kishpa – zawołał Tanis – To nigdy nie zgaśnie i w mojej.
- Takie było życzenie i zamierzenie Kishpa – powiedział krasnolud – Ale będziesz musiał zadowolić się jej widokiem wyłącznie woczach swej duszy. Nic więcej nie da się zrobić. Ona gaśnie.
   Tanis aż do bólu pragnął teraz trzymać ją w ramionach, lecz nawet i to było już niemożliwe.
- Chodź ze mną – szepnął do Brandelli.
   Chciał teraz być tylko z nią. Clotnik skłonił się nisko gdy go mijali.
- Żegnaj – powiedział cicho.
   Stanęła. Pomimo tego, że właśnie trzęsła się ze strachu, że nie wiedziała co ją czeka, ucałowała Mertwigowego syna w policzek. Nie było w tym nawet cienia dotyku, lecz nie było też wątpliwości w umyśle Clotnika, że właśnie został pobłogosławiony.
   Strumienie światła kładły się na ziemi jako, że dzień miał się już narodzić. Światło jak gdyby przebijało się przez Brandellę, jakby jej tam już nie było. Krzyknęła i odskoczyła ze ścieżki szukając cienia. Tanis pospieszył za nią wołając.
- Nie obawiaj się!
- Obawiaj?! – zawołała gorzko – Kiedy zgasnę, stanę się tylko wspomnieniem, czymś co przydarzyło się w twojej przeszłości. Ty pójdziesz dalej, ja już nie.
- Brandella, moja Brandella – z jękiem opadł przed nią na kolana krusząc zeschłe, poczerniałe liście.
- Pomyśl o tym w ten sposób. Moja pamięć jest jak osobny świat, zupełnie jak u Kishpa. Będziesz tam żywa. Nawet jeden dzień nie minie a znajdziesz coś nowego, coś świeżego do odkrycia.
   Pochyliła głowę na ramię a jej szczupłe ciało zaczęło rozpływać się w powietrzu.
- Posłuchaj – dodał z uporem – Pamięć i wyobraźnia są jak kolory na palecie malarza, ciągle mieszane tworzą nieustannie coś nowego. I to właśnie znajdziesz we mnie, Brandella: cały, nowy świat do poznania.
   Z wysiłkiem szukał słów zapewnienia.
- Wszystko, cokolwiek o tobie pamiętam, będzie się ciągle zmieniało. Któregoś dnia zastanowię się jak wyglądałaś jako mała dziewczynka, wybrane cię sobie jako dziecko. A ty staniesz się znowu młoda. Którejś nocy będę szedł samotnie ulicami miasta – gdzieś, gdzie nigdy nie byłaś – będę o tobie myślał, będę do ciebie mówił. A ty odpowiesz w moim umyśle. Będziesz gdziekolwiek i będziesz wszędzie.
   Klasnęła dłońmi odchodząc dalej od światła.
- Mam nadzieję, że to co mówisz, okaże się prawdą
- Nigdy cię nie zapomnę – przyrzekał do gasnącej i znikającej w cieniu postaci.
- A ja zawsze będę z tobą – odparła głosem tak cichym, że Tanis nawet nie był pewien, czy go rzeczywiście usłyszał.
  I może nawet nie. Może głos ten dotarł do niego z jego własnej głębi.

janjuz - 2020-05-11 12:47:47

Rozdział 41

Nowa myśl, stare miejsce

   Zarjephwu, przywódca sligów, wykąpał poparzone cielsko w stawie, który znaleźli na polu. Szli po śladach  byków bagiennych w świetle księżyca, lecz obawiając się nocy zdecydowali nie iść dalej. Nie zaniechali jednak bynajmniej pościgu. Jeśli chodzi o samego Zarjephwu, kobieta, która zdołała im właśnie uciec wiedziała z całą pewnością gdzie się znajduje zaklęte pióro. W przeciwnym razie dlaczego tamci dwaj mieliby ryzykować życiem, by ją ratować?
   Kiedy tylko wstał dzień przywódca wstał z wody, która tak jeszcze niedawno łagodziła poparzone ciało Kishpa. Slig wezwał wojowników.
- przebyliśmy długą drogę w poszukiwaniu zaklętego pióra – powiedział – Nie zatrzymamy się teraz.
- Ale tamci mają bagienne byki i jadą na nich. Jak mogłeś do tego dopuścić? – skarżył się Ghuchaz, ambitny wojownik, który miał ochotę na miejsce przywódcy w zamian za Zarjephwu.
   Cała banda aż wstrzymała oddech. Kwestionowanie przywództwa Zarjephwu było równoznaczne z wyrokiem śmierci. Zaczęli w ciszy odstępować od Ghuchaza, który szybko się zorientował, że posunął się za daleko. Przywódca tymczasem tylko oblizał czubek pyska zastanawiając się jak zacząć wyzwanie. Zamigotały drobne oczka.
   Sligowie nie przepraszają, ani tez zresztą nie wynajdują usprawiedliwień. Ghuchaz jednak był cwańszy od pozostałych. Zanim Zarjephwu wykonał pierwszy ruch już młody wojownik pospieszył do niego i pośpiesznie zagadał.
- Myślę, że wiem w jaki sposób możemy pokonać byki i złapać zdobycz.
   Zaskoczony przywódca sligów powstrzymał gotowość do ataku i spytał.
- Jak?
   Ghuchaz zrobił grymas odpowiadający ludzkiemu sprytnemu uśmiechowi. Zarjephwu był większy i silniejszy, lecz młody slig był daleko bardziej podstępny. Jeszcze krótka chwilka i to on będzie dowodził bandą… i to on będzie posiadał zaklęte pióro. Chcąc wpędzić Zarjephwu w przekonanie, że oto dał się zastraszyć przybrał potulny wyraz pyska i podszedł bliżej do przywódcy by wyszeptać mu swój plan prosto do ucha.
- Slady byków prowadzą na zachód i łatwo je wyśledzić – powiedział cicho a jednocześnie mrugał do kompanów, którzy jednak odwracali wzrok i nie chcieli widzieć akcji młodzika – Powinniśmy iść na północny zachód;  tam są siedziby ludzi. Możemy je napaść i zdobyć konie i byki. Jeśli pogoda się utrzyma, nie będzie ani padało, ani wiało piaskiem to łatwo odnajdziemy ślady zdobyczy. Dopadniemy ich w parę dni.
   Zarjephwu słuchał beznamiętnie. Wiedział, że młodzik ma rację. Dobrze byłoby mieć kogoś tak przebiegłego za swoją prawą rękę. Może to być też niebezpieczne. Ta myśl jeszcze błąkała mu się we łbie gdy Ghuchaz nagle obniżył łeb i wbił głęboko długie, ostre zęby prosto w niechronioną szyję przywódcy. Nie zdołał jednak jej rozerwać. Zarjephwu został zaskoczony, lecz był w stanie uderzyć z taką siłą i szybkością, że głowa Ghuchaza pękła nim jeszcze zdał sobie sprawę, że oto spadły na niego dwie, niemal kamienne pięści. Ciało młodego sliga padło na ziemię.
   Krew spływała z szyi przywódcy i pokrywała twarde, łuskowe ciało. Znaczenie posiadania zaklętego pióra nigdy jeszcze nie była bardziej widoczna. Taka zdrada nie byłaby możliwa gdyby Zarjephwu był w posiadaniu tego instrumentu do pisania. Chroniłoby to jego bandę – a zwłaszcza jego samego – przez przepowiadanie przyszłości. Rana od ugryzienia, szramy po oparzeniach; to wszystko tylko ból z którym sobie musi poradzić. Jedyne co się liczy, to zdobycie tego pióra.

   Clotnik dreptał przed dwoma byka a uwiązane zwierzęta obserwowały krasnoluda z wyraźnie byczym, potężnym zadowoleniem. Krasnolud wpatrywał się w zacieniony szlak jeleni i czekał, by poznać los Brandelli.
   Gdy już rozwiała się poranna mgła mógł Clotnik dostrzec, jak ścieżką, powoli schodzi i wraca do obozu Tanis. Był sam. Twarz miał nieprzeniknioną. Pytanie krasnoluda było wręcz wypisane na jego twarzy. Tanis zaś spojrzał w niebo, patrzył wszędzie byle nie w twarz Clotnika i walczył o utrzymanie emocji na wodzy.
- Początkowo bardzo się bała? – odparł na niezadane pytanie.
- A później? – pytał Clotnik podchodząc bliżej.
- Myślę, że odnalazła jakąś nadzieję.
   Krasnolud skinął głową choć tak naprawdę, to nie miał pojęcia o czym Tanis mówi. Najbardziej chodziło mu teraz o pocieszenie pół-elfa.
- Jeśli jest cokolwiek, co mógłbym uczynić…
   Tanis zastanawiał się przez chwilkę.
- Tak – odparł na koniec – Jest coś. Opowiedz mi wszystko, co wiesz o Brandelli. Chcę o niej usłyszeć, zapamiętać wszystko.
   Clotnik opowiadał a Tanis słuchał. Siedzieli na wzgórzu, wdychali chłodny wiatr a krasnolud ciągnął jedną opowieść po drugiej. Wszystkie pochodziły od Kishpa opowiadającego o Brandelli. Pomagało, lecz nawet teraz gryzła Tanisa zazdrość; żałował, że wszystko, czego się dowiaduje pochodzi ze wspomnień Kishpa. Chciałby tak ogromnie, by mogła mu to powiedzieć bezpośredni, ona sama.
   I wtedy przypomniał sobie, że przecież pisała do niego list. Powiedziała, że to jest list wyłącznie do niego i że jest zakopany w Ankatavaka. Skoczył na nogi.
- Co jest? – pytał Clotnik.
   Początkowo Tanis nie odpowiadał. Wątpliwości goniły go teraz jak wraże strzały. Pisała do niego list, gdy byli jeszcze w pamięci Kishpa. O ile dobrze rozumiał, to zdarzyło się to tylko w pamięci starego czarodziej; w rzeczywistości przecież Tanis nigdy nie był w Ankatavaka. Jeżeli teraz się tam uda, to czy list tam będzie? Nie wyglądało to na możliwe, lecz musiał się przekonać.
- Chodź – powiedział kładąc rękę na ramieniu krasnoluda – Idziemy.
- Dokąd? – spytał Clotnik wstając z ziemi.
- Do Ankatavaka.
   Tanis myślał o Brandelli, otym jak ona pisze do niego list. Za każdym razem wyobraźnia podsuwała mu inny obraz. Raz zobaczył, jak płacze nad kawałkiem pergaminu pisząc pożegnalny list. Innym razem wyobraźnia wykreowała scenę o tym, jak pisze starannie, dokładnie, jak zgniata jeden pergamin po drugim nie mogąc znaleźć słów oddających jej uczucia. Za trzecim razem wyobraził sobie, jak ona pisze list mówiący mu jak mają się odnaleźć gdyby się pogubili.
- Szukaj mnie w swoich snach.
   Przyrzekł sobie, że tak właśnie zrobi.
   Widząc pół-elfa głęboko zamyślonego Clotnik nie zamierzał mu przeszkadzać. Jechali obok siebie kierując się na zachód do Ankatavaka. Od celu podróży dzielił ich jeszcze jeden dzień jazdy. Krasnolud powiedział Tanisowi, że wieś jest zrujnowana, opuszczona po strasznej powodzi parę dekad temu. Tanis to nie odstraszyło. Wciąż chciał tam jechać a krasnoludowi powiedział, że jest tam coś, co ma nadzieję odnaleźć.
   Clotnik chciał się troszkę rozweselić i zająć czymś ręce. Sięgnął do torby podróżnej i wyciągnął kilka kul do żonglowania: mosiężną, złotą i szklaną. Nie ćwiczył już ponad tydzień a nie miał ochoty w tym zardzewieć. Byk pod krasnoludem ciężko człapał a on sam zaczął podrzucać kule w powolnym, leniwym kręgu.
   Kątem oka ruch kul zauważył Tanis. Przyciągnęło to jego uwagę i popatrzył na Clotnika. Zachwycała pół-elfa sprawność krasnoluda, z jaką żonglował na grzbiecie poruszającego się stworzenia. Dopiero po chwili zorientował się, że Clotnik żongluje również niezwykłą, czystą szklaną kulą z niebieskimi i zielonymi znakami.
   Zaschło mu w ustach. Pragnął, by Clotnik przestał, lecz obawiał się, że dźwięk głosu rozproszy krasnoluda i spowoduje katastrofę. Clotnik dostrzegł, że oto ma widownię. Zaczął bardziej skomplikowane popisy. Mosiężna kula powędrowała wysoko w niebo, za nią poleciała złota a potem i szklana. Co było tylko niewielkim kręgiem wirujących kul stało się zapierającą dech w piersiach wielką elipsą na szczycie której kula omal nie znikała z pola widzenia.
   Tanis nie mógł się już powstrzymać. Głosem tak spokojnym, na jaki mógł się tylko zdobyć, żeby nie zdekoncentrować Clotniak zaczął:
- To jest bardzo dobre. Zastanawiam się tylko…
   W tym momencie, zupełnie nagle, byk pod krasnoludem potknął się w koleinie i to dokładnie w momencie, gdy krasnolud posłał szklaną kulę pod niebo. Poleciała pod jakimś wariackim kątem, daleko w prawą stronę. Tanis ocenił jej trajektorię i zmusił swego byka do galopu. Zwierzę pognało szybciej niż pół-elf mógłby się spodziewać. Przebiegł za tor lotu kuli; spadała teraz za jego plecami. Puszczając wodze zwierzaka Tanis zeskoczył w pełnym pędzie i próbował chwycić szybko spadającą kulę. Obrócił się w powietrzu by obserwować niebo. A potem walnął plecami na ziemię. Szklana kula spadała z nieba prosto na niego. Podniósł rękę by ją złapać… a nagle z nikąd pojawił się Clotnik, chwycił kulę tuż przed wyciągniętymi palcami Tanisa a byk krasnoluda minął pół-elfa o cal, o mało go nie stratował. Krasnolud zawrócił i podjechał do Tanisa wołając z daleka.
- Wszystko w porządku?
   Pół-elf nie odpowiedział. Podnosił się i oczyszczał z kurzu miotany cichą furią. Po chwili wyciągnął rękę i wyrwał Clotnikowi szklaną kulę z dłoni.
- Nigdy nie żongluj tą kulą! Nigdy!
   Clotnik próbował ją odebrać, lecz Tanis nie zamierzał się poddać.
- Dlaczego to dla ciebie takie ważne? – pytał krasnolud – I co cię to może obchodzić?
- Ponieważ ja wiem ile ta kula kosztowała twego ojca.
- Jest ładna, przyznaję. Ale jest bardzo stara. Nie może być wiele warta – protestował Clotnik.
- Kosztowała go życie – odparł Tanis.
   Krasnolud stał jak wryty. Po prostu gapił się piękną, bogatą w detale, kulę szkła spoczywającą w dłoni Tanisa. Delikatne zwoje kolorów na powierzchni szkła przywoływały z pamięci błękit nieba nad zielonymi lasami.
-  To był ostatni dar, jaki kupił dla twej matki – wyjaśniał pół-elf przyciszonym głosem – Chcial by to miała pomimo, że tak naprawdę nie było go stać na zakup.
- Czy więc ukradł? Zimno naciskał Clotnik.
   Tanis zamilkł. Co dobrego wyniknie z faktu, że powie mu prawdę? Dla siebie samego też by wolał, by jego ojciec okazał się dobrym i szczodrym człowiekiem, miast być zmuszonym odkrywać gorzką prawdę. A i tak w końcu to nie obiektywna prawda jest ważna, lecz to co za prawdę przyjmiesz, w co będziesz wierzył. Pół-elf był teraz jedynym, który wiedział, że Mertwig raz popełnił straszny błąd. Postanowił więc, że ten sekret umrze wraz z nim.
- Twój ojciec – powiedział Tanis – Był osobą, która należało podziwiać i szanować.
   W gonitwie myśli wyjaśnial dalej.
- Mertwig zapłacił życiem za tą kulę, ponieważ wraz z matką zostali zaatakowani przez gobliny, które próbowały ją ukraść. Nie pozwolił na to. Zginął w walce z goblinami, ofiarując swoje życie w zamian za moje. Tak więc, przyjacielu, proszę byś nigdy nie żonglował więcej tą kulą. Trzymaj ją bezpiecznie a za każdym razem, gdy na nią spojrzysz pomyśl o swym ojcu i swej matce.
   Tanis podał mu błyskotkę a Clotnik z szacunkiem ją przyjął.
- Na duszę mego ojca… masz moje słowo – powiedział krasnolud.

  Napad na ludzkie osiedle poszedł wyśmienicie. Przynajmniej w opinii Zarjeohwu. Żaden człowiek nie ocalał a tylko jeden slig poniósł śmierć. Śmiały rajd w samo południe ukazał piętnastu pozostałych sligów z niewielkim stadem byków i koni. Zwierząt wystarczyło by każdy z nich miał zapasowego wierzchowca. Poganiali ostro. Nie dbali, czy zajeżdżą zwierzęta na śmierć. Gdy coś takiego miało miejsce slig po prostu się przesiadał i jechał dalej. Jeszcze przed zmierzchem odnaleźli trop kobiety i jej wybawców. Dopadną ich gdzieś następnego dnia.
   Tej nocy w obozie cała banda wychwalała Zarjephwu z powodu jego sprytu w obranej strategii i świetnego przewodzenia. Zastanawiał się troszkę ilu z nich może podejrzewać, że cały pomysł marszu na północny zachód i napadu na osiedle ludzi pochodził od Ghuchaza. Co nie znaczy, że to miało znaczenie. Po tym, co zrobił z młodym sligiem nie obawiał się kolejnego wyzwania. A kiedy będzie miał zaklęte pióro to nikt nigdy nie zdoła go pokonać, choćby miał nawet śmiałość go wyzwać.
   Zarjephwu czuł ból poparzonych pleców, zwłaszcza teraz, leżąc na ziemi. Kiedy odpływał powoli w sen szczęki mu się rozwarły a świetle księżyca błysnęły ostre zęby. Pamiętał tego człowieka… a może pół-elfa… który kopniakiem posłał go w ognisko i uciekł z kobietą. Jaszczurcza gęba skrzywiła się w imitacji uśmiechu. Sligowie pogardzali elfami. Tego jednego spotka już jutro.

janjuz - 2020-05-12 18:20:54

Rozdział 42

Ruiny Ankatavaka

   Zapach słonego powietrza dopłynął do Tanisa w delikatnej, morskiej bryzie. Wiedzieli już, że zbliżają się do Cieśniny Algoni. I do Ankatavaka. Pół-elf mimowolnie nachylił się mocniej na grzbiecie byka i wysilał teraz wzrok by sięgnąć nim dalej i dostrzec jakieś znaki wioski poprzez zasłaniający jeszcze las. Zastanawiał się nawet, czy to w tym lesie ludzie zbierali się przed szarżą na elfie barykady. Między tymi ludźmi był i jego ojciec.
   Tanis szybko wypchnął to z pamięci. Nie miał ochoty pamiętać własnego ojca. Tanis prowadził byka lekkim truchtem. Podrapał go po spoconym karku i powiódł czymś, co tylko z trudem mogło udawać szlak. Ot, ścieżka, jaką już dawno temu zawojowala przyroda.
- Kiedy byłeś to ostatni raz? – zawołał Tanis do Clotnika, który lekko został z tyłu.
   Krasnolud mruknął jakieś przekleństwo. Tanis słyszał jak łamie gałąź zagradzającą mu ścieżkę.
- Co najmniej sześćdziesiąt lat temu. Powódź przyszła trzydzieści osiem lat temu. Może pamiętasz zimę, kiedy lało niemal każdego dnia?
- Oczywiście. Byłem wtedy ze swym druhem, Flintem – Tanis roześmiał się głośno – Przebijaliśmy się przez pustynię w Taladas gdy zaczęło lać. Wystarczyło jednej nocy, by pustynia poddała się powodzi. Ratowaliśmy się czepiając się utopionego skrita. Spędziłeś kiedyś trzy dni trzymając się grzbiet martwego, sześciostopowego chrząszcza?
- Szczęśliwie, nie – Clotnik trzasnął kolejną gałąź.
   Głosy obu mężczyzn zaczęły się oddalać. Między drzewami Tanis dostrzegł otwarte pole. Za tą łąką stały pokruszone ściany Ankatavaka. Wskazał je palcem, już miał coś zawołać gdy Clotnik powiedział.
- Widzę – a potem dodał żałobnym tonem – To wygląda tak smutno.
   Nawet z tej odległości wioska wydawała się umarła. Jechali dalej przekraczając otwarte pole. Było płaskie, tylko czasem zaznaczone samotnym pniem drzewa. Tanis lekko zakręcił by wyminąć sterczący pniak, pamiętał go jeszcze. Kiedy doń dojechał spojrzał w dół. Z satysfakcją ujrzał, że jest pusty.
   Główna brama wznosiła się dokładnie przed nimi. Była otwarta, wpuszczała każdego, człeka czy zwierza, wprost na ulice wioski. Co prawda do wejścia wcale nie potrzeba było bramy. To, co kiedyś było chroniącymi wieś ścianami było teraz mieszaniną pokruszonych murów wyglądających jak prastare ruiny. Przejechali przez bramę a powiew wiatru dmuchnął w nich kurzem a Tanisa chyba przeniosł do innego czasu. Gdziekolwiek spojrzał widział oczami wyobraźni wioskę taką, jak ją zapamiętał. Widział elfów na barykadach, na wschodniej, południowej i północnej. Słyszał okrzyki radości wieśniaków, gdy zaklęty deszcz Kishpa zatrzymał armię ludzi pierwszego dnia oblężenia. Spojrzał na południe i znowu staczał walkę na barykadzie. Przypomniał sobie strzałę, która nadleciała z nikąd i ocaliła mu życie. Spojrzał na  otwarty plac wioskowy i ujrzał budynek, z którego tą strzałę wystrzelono. Kiedyś, dawno temu, żyła tu Brandella. Był w jej pokoju na piętrze, lecz tylko w umyśle Kishpa. Chciałby to jeszcze raz ujrzeć.
   Dwupiętrowy budynek chylił się na jedną stronę, jedna ściana już się zapadła. Wyglądało to, jakby cała konstrukcja była o krok zawalenia. I tak tam podjechał. Zsiadł. Podszedł do wejścia.
- Dokąd idziesz? – pytał Clotnik z grzbietu swego wierzchowca.
- Do środka.
- Zbyt niebezpieczne – zauważył żongler.
- Nie martw się – odparł lekko – będę ostrożny.
   W rzeczywistości przeskoczył susem sekcję schodów nie mających raczej zamiaru utrzymać jego ciężaru. Kiedy dotarł na górę zauważył, że drzwi do pokoju Brandelli wiszą na jednym zawiasie. Popchnął je wszedł. Pokój był ograbiony z mebli a jednej ściany już nie było. Część dachu też była porwana. Wielki malunek jaki pokrywał mieszkanie był już tak zblakły wiatrem, deszczem i słońcem, że dostrzeżenie jakiegoś na nim obrazu było raczej niewykonalne – poza jednym miejscem. W odległym narożu, nisko na ścianie, zobaczył rysunek zaskakującej świeżości. Wyobrażał mężczyznę widzianego z tyłu, twarzy nie pokazano. W jego ciele widoczna była postać kobiety o równie niewidocznej twarzy. Sięgnął dłonią by dotknąć rysunku. Gdy ją cofnął ujrzał na czubkach palców świeżą farbę.
   Oczy mu się rozszerzyły ze zdumienia? Czyżby wciąż był rysunek wilgotny? A może to któryś z kolorów po prostu odchodził ponieważ farba była wystawiona na wilgotne, morskie powietrze? I dlaczego jest wciąż widzialny gdy inne już zagasły?
   O ile pamięć go nie zawodziła to jej łóżko było przy tej właśnie ścianie. A może, jeśli ktoś tu żył po jej odejściu to też tu miał łóżko i ono chroniło malunek. A może zostało to namalowane, w jakiś sposób, właśnie dla niego. Właśnie teraz. I to przez nią.
   Jego uwagę przyciągnął nagle trzeszczący dźwięk. Po chwili głośny trzask i chmura kurzu powędrowały na pierwsze piętro.
- Tanis! – wrzeszczał Clotnik na ulicy – Wszystko w porządku?
   Podszedł do okna.
- Nie może być lepiej – zawołał.
- Budynek się rozpada – ostrzegał żongler – wyskakuj… i to szybko!
- Już idę!
   Tanis pośpieszył do drzwi i w stronę schodów. Tyle, że kilkunastu stopni już nie było. Część schodni po prostu się załamała, rozleciała i spadła na sam dół. Pół-elf się skrzywił. Wyjście stąd nie będzie łatwą sprawą. No, ale innej drogi nie było.
   Schodzenie powolne, z całkowitym obciążaniem kolejnych schodków, było absolutnie najgorszym pomysłem, na jaki mógłby wpaść. Musiał te schody pokonać pędem, przeskoczyć nad brakującą sekcją, no i mieć nadzieję, że gdy wyląduje na sekcji dolnej to ona wytrzyma i się nie rozpadnie. Wziął głęboki wdech i pognał na złamanie karku w dół skacząc po trzy stopnie za jednym zamachem. Kiedy dopadł wyrwy w schodach po prostu skoczył. Przeleciał nad pustą przestrzenią i wylądował prawą stopą na dolnej sekcji. Schody się załamały.
   Tanis odbił się od ściany po prawej stronie. Impet znosił go dalej w dół po schodach a on tymczasem usiłował odzyskać równowagę. Ani pół-elf, ani schody nie utrzymały pionu. Tanis twardo opadł na ostatnie z nich i wytoczył się na ulicę przez otwarte drzwi. Schody za nim się załamały. Z drzwi wypłynął tylko gęsty obłok kurzu. 
   Clotnik zeskoczył ze swego byka i pobiegł do Tanisa, lecz ten już kiwał dłonią, że nie trzeba pomocy.
- Wszystko w porządku – powiedział – Muszę tylko złapać oddech.
   Na twarzy krasnoluda malowały się różne emocje: niepokój, strach, irytacja. Głos trzaskał jak suche drewno.
- Nie ma powodu, by kończyć tu śmiercią tylko dlatego, że jesteśmy umarłej wsi. Zachowaj ostrożność!
- Z całych sił – zapewnił go Tanis wciąż jeszcze ciężko dysząc.
   Podczas gdy pół-elf dyszał i prychał, krasnolud zaczął łazić samotnie po okolicy odkrywając na nowo własne wspomnienia. Mimo wszystko, tu się urodził i dorastał. Tu, w Ankatavaka. Doszedł właśnie do środka placu i tam się zatrzymał. Popatrzył i się szeroko uśmiechnął. Po chwili Tanis do niego dołączył.
- Czemu się tak przyglądasz?
- Ten pomnik – odparł krasnolud z nostalgią w głosie – Pamiętam, jak został odsłonięty. Właśnie wróciłem ze statku i dowiedziałem się, że mój ojciec nie żyje. W moim życiu wszystko się wtedy zmieniło. Nie wiedziałem wtedy, kim jest ta osoba – powiedział wskazując na sterany pogodą pomnik.
   Tanis spojrzał a na twarzy pojawił mu się wyraz kompletnego zaskoczenia. To był Scowarr! Stał tutaj. Z mieczem w dłoni. Z głową owiniętą bandażami tak niechlujnie, że za chwilkę spadną.
   Poniżej, na cokole pomnika, widniał napis.
„ Nigdy nie zapomnimy Wielkiego Scowarra. Przybył jako obcy. Odszedł jako bohater.”

janjuz - 2020-05-14 17:52:06

Rozdział 43

Metalowe pudło

   Tanis opowiadał krasnoludowi dzieje Scowarra. W tym momencie jakiś ruch przykuł uwagę Clotnika; coś lub ktoś daleko w ulicy.
- Ktoś tam jest – powiedział Clotnik.
   Tanis nie spostrzegł nikogo.
- Wyglądało to na starego mężczyznę, który umknął natychmiast jak nas zobaczył – wyjaśniał Clotnik.
- Pójdę i poszukam. Jeśli ktoś z elfów tu pozostał gdy inni odeszli to może znajdę kogoś, kto znał mojego ojca i go pamięta.
   Tanis miał nadzieję, że tak się nie stanie, lecz powstrzymał język
- Idź śmiało – powiedział – Ja i tak mam to coś do roboty.
   Interpretując prawidłowo spojrzenie Clotnika szybko przyrzekł.
- Niczego niebezpiecznego w tym nie ma.
   Clotnik pośpieszył w dół ulicy, kierując się w stronę plaży.  Ongiś ciasno ułożone brukowanie teraz było porozrzucane a szczeliny między kamieniami wypełniały zielska. Tanis obserwował krasnoluda jak ten obchodzi róg ulicy i za nim znika. Pół-elf wolał teraz być sam. Nie chciał by Clotnik widział ewentualne rozczarowanie jeśli nie znajdzie wiadomości jaka zakopała dla niego Brandella. Nie chciał też by krasnolud zaglądał mu przez ramię gdy będzie czytał list o ile go odnajdzie.
   Brandella powiedziała, że wiadomość jest zakopana u podnóża barykady gdzie ongiś zabił ogromnego pająka. Oceniając odległość od bramy i od ulicy, którą nadbiegł Mertwig na ratunek, Tanis z łatwością ustalił prawidłową lokalizację. W tym miejscu wyrósł jaskrawo pomarańczowy polny kwiat. Żywy kontrast w stosunku do jasno zielonych chwastów porastających całą przestrzeń. Tanis wykopał kwiat z korzeniami zamierzając go po prostu odrzucić na bok, lecz po chwili – sam nie bardzo wiedząc dlaczego – spędził kilka minut przesadzając go kawałek dalej.
   Potem wziął się poważnie do pracy. Najpierw wydobył miecz i głęboko nim spulchnił ziemię i glinę. Ukląkł, zaczął kopać ręcznie i garściami odrzucał ziemię na bok. To była ciężka, gorąca robota. Ziemia się nie poddawała no i nie było wiadomo, na jakiej głębokości może być zagrzebane pudło po prawie stu latach – zwłaszcza gdy wody powodzi naniosły dodatkową warstwę mułu na glebę. No a poza tym to zawsze była niestety szansa, że jest on zakopany gdzie indziej. No i, co najgorsze, że może go wcale nie być. 
   Tanis potrząsnął głową. Tej ostatniej możliwości nie miał zamiaru rozważać. Kopał dalej. Drapał głębiej i głębiej, aż w końcu wydrapał dziurę na głębokość piędzi. Potem na dwie. I dalej kopał… miał nadzieję… nadzieję… nadzieję, że jego własne doświadczenia w pamięci Kishpa są równie realne co wspomnienia maga. Czyż bowiem Clotnik nie powiedział, że Brandella zniknęła w tym samym czasie, co i pół-elf? A czyż Scowarr stałby się bohaterem gdyby obok niego nie było Tanisa? Jest przecież możliwe, że on, Tanis, był tu w przeszłości, żył i oddychał nawet jeśli tylko krótką chwilę, że w jakiś sposób połączyła się pamięć z rzeczywistością.
- Sam siebie ogłupiasz, Pół-Elfie – zbeształ sam siebie.
A mimo to kopał dalej.


   Zarjephwu krążył pośród ruin wioskowych murów. Sligowie zostawili wierzchowce w lesie i ostrożnie pokonali przestrzeń między lasem a wioską. Nie wiedzieli, czy przypadkiem zwierzyna nie wystawiła warty. Oddział Zarjephwu rozproszył się za jego plecami używając odłamów zwalonych ścian i innych śmieci jako ukrycia.
   Po chwili Zarjephwu dostrzegł pracującego Tanisa. Usiłował coś wykopać z ziemi. Kazał więc pozostałym sligom trzymać się w ukryciu a sam obserwował pracującego pół-elfa. Kiedy Tanis uniósł głowę i otarł brew z potu przywódca sligów wiedział, już, że jest to ten osobnik, którego szuka, ten który kopniakiem wpakował go w ognisko. Pół-elf wyglądał na znużonego i pokaleczonego, lecz twarz świeciła mu jasno. To jasne spojrzenie przywódca sligów uznał za euforię wywołaną zbliżaniem się do dawno pożądanego celu. Zarjephwu skrzywił gębę w grymasie uznawanym przez sligów za uśmiech. Uznał, że wie już co odnalazł Tanis.
   Slig bezwiednie podrapał się po spalonej, łuskowatej skórze. Połowa pleców i jedno ramię miał odbarwione przez płomienie. Spędził większość ostatnich dwóch dni myśląc tylko ,jak to będzie gdy dopadnie osoby, która zadała mu taki ból. Z euforią obmyślał coraz to bardziej krwawe szczegóły. 
   Dla przywódcy sligów było oczywiste, że pół-elf czegoś poszukuje. I, że to coś jest dość głęboko zakopane, oraz jest bardzo wartościowe – tak jak zaklęte pióro. Zarjephwu się skrzywił złośliwie. Pozwoli pół-elfowi na wykonanie całej, ciężkiej roboty a potem zgarnie całą nagrodę.
   Tanis tymczasem, pochłonięty całkowicie celem jaki miał może w zasięgu ręki, był całkowicie nieświadomy obecności oczu obserwujących go z nieodległych ruin. Dziura jaką wykopał miała już niemal głębokość całego ramienia więc był bliski rezygnacji. Nic tu nie było do odnalezienia. Wszystko, co uzyskał tym drapaniem w twardej, kamienistej glebie były krwawiące palce i obolałe ramiona. Zdegustowany ze szczętem cisnął w dziurę miecz. Dziwny dźwięk dotarł do jego uszu: oto ostrze uderzyło o coś metalicznego!
   Tanis padł płasko na ziemię i wpakował głowę wraz z ramionami do dziury. Wyciągnął miecz i odrzucił wstecz wydrapując kolejną warstwę ziemi. Jeszcze więcej, kamieni, korzeni i pokruszonej gliny. I nagle coś kompletnie innego. Zupełnie jak pokrywka pudełka.
   Zarjephwu częściowo zaklinował się pod wielkim kamieniem, który kiedyś stanowił kotwę bramy Ankatavaka; takie leżenie pod skałą gdzie było chłodniej i wilgotniej było czymś naturalnym dla jaszczurko podobnych sligów.  Ze zwodniczo przymkniętymi, niemal śpiącymi, oczami obserwował i czekał. Zaczynał się niepokoić ponieważ nie widział żadnych znaków obecności nikogo więcej. Gdzie była kobieta? Gdzie podział się towarzysz pół-elfa obecny gdy nieśli jej pomoc? Czy opuścili już brzeg i odpłynęli? Jeżeli tak, zastanawiał się slig, to co chce wykopać pół-elf?
   Gdy Tanis nagle doskoczył do dziury Zarjephwy poczuł, że oto skonczył się czas oczekiwania. Dał sygnał i wstał na nogi. Czternastu pozostałych sligów pojawiło się jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki wstając z przeróżnych kryjówek. W ciszy poszli w kierunku Tanisa.
   Serce Tanisa waliło mocniej nawet niż wtedy gdy w tym samym miejscu walczył z gigantycznym pająkiem. Gorączkowo macał palcami we wszystkich kierunkach, próbował brzegów znaleziska. Było to niewielkie, metalowe pudełko, wciąż jeszcze malowane jaskrawo czerwono i błękitnie. Malowane tą samą, kobiecą ręką. W tym samym stylu co malunki w pokoju Brandelli tylko tu poznaczone trochę rdzą. Duszę Tanisa przepełniała nadzieja. Pospiesznie obkopał z czterech stron i wreszcie uwolnił pudełko z miejsca, w którym spoczywało od niemal stu lat.
   Mając już pudełko w dłoniach tanis wyciągnął się z dziury i wydał tryumfalny okrzyk. Gdyby spojrzał w stronę zewnętrznych granic wioski dostrzegłby zbliżających się sligów. Wydostając się z dziury został jednak zwrócony do nich plecami a wzrokiem ogarniał tylko i wyłącznie bezcenną zdobycz.
   Sligowie byli rozproszeni na dużym placu. Najbliższy, Zarjephwu, miał do Tanisa tylko trzydzieści stóp i zbliżał się szybko. Tanis próbował otworzyć pudełko; rdza je zablokowała. Sięgnął zza pasa nóż i starał się podważyć wieko. Dwadzieścia stóp dalej sligowie zaczynali się zbliżać jako już jedna grupa. Szli w morderczej ciszy a włócznie, berdysze i topory ściskali mocno w pazurzastych łapach.
   Nóż chyba pomagał. Tanis zdołał wcisnąć ostrze pod naroże pokrywki i odchylić je do góry. Pokrywka się wykrzywiła a potem, lecz bardzo powoli, zaczęła się otwierać.
   Sligowie dotarli już na piętnaście stóp. Zarjephwu zasygnalizował pozostałym, że chce wziąć pół-elf żywcem jako jeńca. Tortury będą wyśmienite.
   Tanis coś posłyszał… coś w pudełku. Niemożliwe jednak by było tak jakieś zwierzę; pudełko było na to zbyt szczelnie zamknięte. Odsunął je troszkę od siebie i zajrzał do wnętrza pod odchylonym wiekiem. Były tam dwie rzeczy; pióro jakie dał Brandelli i zgięty kawałek starego pergaminu. Wielkimi literami, zapisane we Wspólnej Mowie, widniało dobitne ostrzeżenie:
   Sligowie Za Plecami!

janjuz - 2020-05-15 15:51:26

Rozdział  44

Na śmierć

   Tanis obrócił się wirującym ruchem i zobaczył tylko długie, jaszczurcze ramiona, które mają zamiar go dopaść i powalić na ziemię. Miał nóż w ręku więc ciął po łapach najbliższego ze sligów wywołując wrzask bólu. Dwaj inni tymczasem zaatakowali głowami trafiając go w ramię i pierś. Uderzenie posłało go na ziemię a metalowe pudełko wyleciało mu z rąk. Pióro poleciało swobodnie spadło na ziemię. Notatka natomiast – list Brandelli ! – zawierająca ostrzeżenie wypadła z pudełka i spadła na powrót do dziury, którą wykopał.
   Przetoczył się ostro w lewo. Obijając się o pokruszone kamienie brukowe tylko syknął z bólu. Ledwo uniknął ciosu włócznią, która minęła mu nogi dosłownie w cal. Miecz leżał gdzieś za nim. Jeśli nie zdoła go znaleźć to już jest martwy… a nawet jeśli znajdzie, to też nic nie wiadomo. Spróbować jednak musiał.
   Sligowie ruszyli na niego całą paką, lecz największy z nich, taki potwornie poparzonym cielskiem, wrzasnął:
- Zabrać pióro!
   Sligowie przystanęli zakłopotani, lecz natychmiast przerwali atak i ruszyli wykonać rozkaż Zarjephwu. Tanis też dostrzegł pióro, lecz załapanie go po to tylko, że umrzeć z nim w dłoni chyba nie byłoby najlepszym pomysłem. Miast tego zanurkował po swój miecz, chwycił rękojeść, obrócił się na kolana. Wysoki, chudy slig właśnie podnosił pióro z ziemi. Zbyt długo się nim nie nacieszył. Tanis ciął mieczem, odciął ramię stwora i ciął z rozpędu przez pierś. Pióro wypadł z dłoni pozbawionej życia.
   Najbliższy slig wystartował, by przechwycić pióro. Tanis poderwał się z ziemi, ciął w kierunku sliga, lecz jego miecz został zablokowany włócznią, którą dzierżył Zarjephwu. Czarne ślepia ze srebrnymi źrenicami wpatrywały się w pół-elfa z wręcz namacalną nienawiścią. Potężne mięśnie stwora prawie eksplodowały z wysiłku.
- To pióro jest nasze – warknął gardłowo we Wspólnej Mowie – I twoje życie też.
   Ledwie skończył już strzyknął trującą śliną w stronę twarzy Tanisa. Najwidoczniej chciał go oślepić. Pół-elf odchylił się, upadł na plecy i desperacko walczył o wstanie na nogi. Dwójka ramion oplotła go od tyłu i starała się zmiażdżyć: kolejny slig. Tanis poczuł jak powietrze wylatuje mu z płuc w miarę jak stwór wytężał się chcąc życie z niego wycisnąć. Pół-elf chciał walczyć choćby łokciem, lecz ramiona miał ciasno przypasane do boków i nie miał jak się uwolnić.
   Oczy Tanisa zaczynały już zachodzić mgłą gdy nagle slig go puścił. Tanis nie miał pojęcia, co go ocaliło. Po prostu padł na kolana. Tym razem jednak inna para rąk go chwyciła i podniosła na nogi.
- Clotnik! – sapnął pół-elf.
   Krasnolud użył jego własnego miecza do nadziania sliga, przebił go na wylot z tyłu. Ostrze wciąż jeszcze tkwiło w martwym ciele bowiem Clotnik nie miał sił go wyrwać. Tanis z przemożną siłą przypomniał sobie jak to Mertwig ocalił mu życie w dokładnie tym samym miejscu. Wyrwał z ziemi włócznię, która ledwie minęła jego nogi i rzucił ją krasnoludowi. Po czym, wciąż ciężko oddychając, powiedział.
- Przypominasz twojego ojca.
   Clotnik się skłonił.
- Później podziękuję, jak należy – dodał pół-elf – Tarez najważniejsze: odbierzmy zaklęte pióro z rąk tych stworów.
   Twarz krasnoluda wykrzywiła się w grymasie zgorszenia.
- Pióro? – skrzeknął – Oni go wzięli?
   Wciąż jeszcze mieli trzynastu przeciwników, każdy większy i silniejszy niż pół-elf czy krasnolud. Ucieczka też nie miała sensu; nie mogliby uciec daleko. To był jednak tylko jeden powód do walki. Drugim było to, że pozwolenie na zabranie zaklętego pióra, pióra przepowiadającego przyszłość, przez sligów było po prostu nie do pomyślenia.
   A jednak właśnie w tej chwili bardzo wysoki wojownik sligów trzymał pióro wysoko i dumnie wręczał je Zarjephwu. Tanis nawet się nie zastanawiał: natychmiast wskoczył pomiędzy sligów. Clotnik gnał tuż za nim a oczy zzieleniały mu groźnie i podbródek, dotąd wąziutki, nagle spotężniał.
   Pół-elf zablokował mieczem cios berdysza, zwiniętą pięścią palnął w brzuch kolejnego sliga lecz sam zachwiał się od ciężkiego ciosu łokciem w bok głowy. W tej chwili Clotnik dźgnął włócznią w udo kolejnego sliga a ten opadł na kolana. Tanis dostrzegł szansę. Wskoczył na plecy upadłego sliga i uzyskał w ten sposób wystarczający wzrost, by sięgnąć ostrzem zaklęte pióro wciąż wysoko trzymane przez wielkiego przeciwnika.
   Ostrze Tanisa świsnęło, przecięło powietrze i rozcięło pióro na dwie, eleganckie połowy. Ryk gniewu z warczącej gęby Zarjephwu przeraził jego własnych wojowników. Był tak oszalały utratą pióra, że złamał kark najbliższemu z nich, stojącemu na drodze do Tanisa.
   Clotnik starał się osłaniać odwrót Tanisa. Ostrze włóczni wpakował w ramię jednego wroga podczas gdy tępym końcem walnął w pysk drugiego. Za wielu jednak przeciwników atakowało ze wszystkich stron. Za wielu.
   Kilkanaście potężnych ramion dopadło nóg Clotnika, szarpało mu skórę długimi, pazurzastymi paluchami. Kolejne łapy złapały w pół i powalały na ziemię. Tanis chciał chronić powalonego krasnoluda, lecz dwóch sligów chwyciło łapami ostrze miecza i je unieruchomiło. Zarjephwu ruszył nań z szarżą więc dwójka sligów zaczęła cofać ręce. Pół-elf wiedział, że już czekają tylko na odgłos kruszonych kości. Jego kości.
   Przeraźliwy pisk, dźwięk całkiem z innego świata, wybuchł nagle gdzieś za plecami Tanisa. W połowie dokonywanego mordu wszyscy Srogowie nagle się zatrzymali, zamarli. Dwójka więżąca ramiona Tanisa była tak zaskoczona, ,ze nagle się obrócili chcą sprawdzić sytuację. Nawet Zarjephwu stanął a na pysku miał wyraz kompletnego szoku.
   Tanis nie mógł się tak wykręcić, by ujrzeć co też zaskoczyło wrogów. Było jednak coś prawie znajomego w tym wysokim pisku. W następnej sekundzie dwójka sligów puściła Tanisa i runęła do ucieczki. Jeden był odrobinę za wolny. Miecz ciął go z tyłu i slig padł w drgawkach na ziemię.
   Tanis odwrócił się by spojrzeć w twarz na gnębiciela sligów – i stanął twarzą w twarz ze Scowarrem! Granitowy pomnik ożył! Powiewające wokół głowy bandaże, niemożliwie piskliwy krzyk zarówno przerażenia jak i odwagi, dziko wywijający miecz… oto był Bohater Ankatavaka, w całej swej chwale!
   Tanis został tak zaskoczony widokiem starego przyjaciela, że omal nie padł ofiarą ostrego cięcia szerokiego miecza sliga. W ostatnie chwili uchylił się, lecz jednocześnie zdołał wykrzyczeć nieskładne podziękowanie i powitanie do magicznie ożywionego pomnika.
   Lecz Scowarr nie odpowiedział. Szare, granitowe usta wyłącznie wrzeszczały. Runął na wojowników przytrzymujących Clotnika i pozarzynał ich jakby był bogiem zemsty. Krótkie włosy szczupłego człowieka, sterczące tu i ówdzie ze szczelin między bandażami, aż skrzyły się złością.
   Potem Scowarr wykonał obrót i ruszył wrzeszcząc piskliwie za tuzinem umykających sligów. Kolejny slig jednak nie uciekał.
   Zarjephwu był przerażony widokiem dziwnej, wrzeszczącej postaci odzianej w powiewające bandaże, lecz nie czuł strachu przed Tanisem, a to właśnie pół-elf był winien upadku jego bandy. Nie będzie szansy na torturowanie go, lecz przynajmniej będzie miał satysfakcję dokonują mordu.
   Przywódca sligów odrzucił włócznię i schylił się do przysiadu. Szeroko tworzył szczęki a trująca ślina zaczęła skapywać mu z języka. Patrzył na Tanisa wzrokiem wściekłym i głodnym. Pół-elf wiedział, że sligowie często zjadają wrogów, nawet żywych.
   Slig poruszał się na czworakach i powoli pokonywał odległość dzielącą ich obu. Nawet teraz był prawie wzrostu Tanisa. Za plecami pół-elfa jęczał Clotnik. Jego krew powoli nasączała ziemię dawno opustoszałej wioski, w której się urodził. Tanis musiał wroga odciągnąć. Cofał się więc i bacznie obserwował każdy ruch sliga. Zarjephwu był zadowolony z takiego pościgu. Pół-elf wytrącał go z równowagi; stwór go zarówno nienawidził jak i rozkoszował się słabością zwierzyny. Slig ostrożnie manewrował w kierunku Tanisa, zmuszał go do poruszania się w określonym kierunku. Czekał na moment, by skoczyć i zatopić zęby w gardle pół-elfa.
   Tanis zdołał się zorientować, że wycofał się już Praie na połowę wioskowego placu. Rzucił szybkie spojrzenie w kierunku Clotnika; krasnolud powoli podciągał się w kierunku swego osiodłanego byka. Jeśli będzie miał szczęście to uda mu się ujść z życiem.
   Nagle Tanis oparł się o coś twardego. Stał jak w pułapce na samym środku placu. Plecy miał oparte o cokół posągu Scowarra. Na chwilę spanikował. Co za straszny błąd! Zarjephwu skoczył.
   Tanis zrobił jedyną rzecz o jakiej mógł pomyśleć; ześliznął się plecami po cokole a jednocześnie kopnął obiema nogami. Stopy pół-elfa trafiły sliga w brzuch i posłały go w górę. Poleciał ponad cokół. W następnej chwili dał się słyszeć wrzask a potem zapadła cisza. Na Tanisa z góry zaczęła kapać krew.
   Zdumiony pół-elf ujrzał, że pomnik Scowarra jest znów na miejscu! Na jego mieczu wisiał wbity slig.
   Tanis, lekko drżący, podniósł się i popatrzył na starego przyjaciela. Oczekiwał gestu, słowa, uścisku ręki. Kamienna, star, deszczem sterana statua była beznamiętna jak kamień który ją tworzył. A może tylko marzył, że oto Scowarr ruszył mu na pomoc i rozproszył sligów? Wzrok Tanisa spoczął ponownie na inskrypcji na dole cokołu.
   Zmieniła się! Magicznie różniła się od oryginału. Przeczytał.
„ To było zabawne, co?”
   Tanis ryknął gromkim śmiechem.

janjuz - 2020-05-17 20:04:53

Rozdział 45

List

- Powstrzymałem krwawienie – powiedział Tanis.
   Z troską patrzył na bladą, obolałą twarz Clotnika.
- Zdrowo cię poszarpali, zwłaszcza na plecach. No, ale poza kilkoma bardzo teatralnymi szramami to będziesz zdrów.
   Starał się mówić jasno i z pewnością siebie w głosie.
- Muszę być zdolny do żonglerki – powiedział zaniepokojony krasnolud – Czy moje ramiona będą się mogły poruszać w naturalnym rytmie?
- Nie mam całkowitej pewności – odparł Tanis – Ale przypuszczam, że tak.
   Clotniak to widać usatysfakcjonowało bowiem zaraz po odpowiedzi pół-elfa zamknął oczy i zaczął odpoczywać. Wstając z cienia pomnika Scowarra gdzie Tanis przytaskał krasnoluda mógł sobie wreszcie pozwolić na głębokie westchnienie. Poczuł zaraz jak rozluźniają mu się napięte mięśnie karku i ramion.
   Teraz, kiedy już Clotnik był opatrzony i odpoczywał Tanis z zapałem wrócił do listu Brandelli. Pośpiesznie podszedł do dziury, którą wykopał i na jej dnie odnalazł zwinięty pergamin. Był stary, pożółkły i kruchy na brzegach. Podniósł go delikatnie, wręcz z uczuciem, z tymczasowego grobu i powoli wrócił do Clotnika czytając słowa, jakie Brandella pisała do niego tak dawno temu…
   Tanisie – Który zaryzykowałeś Dla Mnie Wszystko
Piszę te słowa teraz, na kilka chwil nim odejdę wraz z tobą w, być może, beznadziejną podróż. Zdaję sobie sprawę, że ty jesteś pewien, że opuścimy pamięć Kishpa, lecz ja mam swoje wątpliwości. Gdyby tak miało być, że wrócisz do swego świata beze mnie to chcę byś wiedział jak wiele o tobie myślałam. I co do ciebie czuję. Ale to już przecież wiesz, prawda? Spytałeś mnie kiedyś co łączy dwójkę ludzi poprzez dzielący ich czas. Sądzę, że chciałeś wiedzieć jak Kishpa i ja mogliśmy kochać się tak głęboko przez wszystkie te lata tak abyś i ty jakoś przeniknął tajemnicę odnalezienia takiej miłości. Cóż ci odpowiedzieć? Muszę spojrzeć na własne tkaniny by powiedzie ci, że miłość jakiej szukasz przypomina jedną z moich szarf. Tak jak szarfa chroni delikatne gardło przed chłodem, tak i głęboka i szczodra miłość chroni to, co w człowieku delikatne przed całym światem. Miłość, podobnie jak szarfa, owija się wokół ciebie w najzimniejsze dni, i jeszcze raz gdy wiatry złych losów przynoszą co najgorsze. I, podobnie jak szarfa, wielka miłość otula twe serce. Lecz również jak szarfa, tak i miłość może łatwo zostać zagubiona jeśli nikt nie będzie dość ostrożny by o niej pamiętać.
   Teraz czekasz, podczas gdy ja piszę list, którego może nigdy nie przeczytasz. Przestanę więc teraz, tylko jeszcze powiem, ze powinieneś opuścić ten świat gdy ja tu pozostanę. Zawsze pozostaniesz w mojej pamięci. Bo tak naprawdę , czym jest pamięć poza sposobem zatrzymania wszystkiego, czego nigdy nie chcesz utracić?
   Żegnaj, lecz nigdy już - Do widzenia.
    Brandella. 
   Tanis doszedł do miejsca, gdzie spokojnie pochrapywał Clotnik i usiadł obok niego na kamiennym bloku ze ściany wioskowej. Czytał list jeszcze raz mimo, że już zaczynał mu się kruszyć w dłoniach.  Usiłował wyczytać coś między wierszami, wokoło linii pisma – chciał zrozumieć dokładnie, co miała na myśli pisząc te słowa. Dlaczego nie powiedziała wprost, co czuje do niego? Spodziewała się może, że w jakiś sposób on to już wie. A tak z drugiej strony, to może i lepiej sobie tylko wyobrażać, co mogła czuć.
   Podczas gdy Tanis siedział pogrążony w liście Brandelli, sześciu z siedmiu martwych sligów, którzy leżeli porozrzucani w ruinach, zaczęło się kręcić. Choć nadal leżeli gdzie padli, to jednak coś przemożnego zaczęło dziać się z ich ciałami. Niezależnie od ich wielkości, kształtu czy odniesionych ran zaczęli się przekształcać. Z początku powoli, potem trochę szybciej. Najpierw wielkie ręce zaczęły maleć a palce tracić długie, ostre pazury. Transformacja przyśpieszała a skóra stworów traciła łuskowatą twardość. Pyski zaczęły się kurczyć, szczęki i zęby traciły mięsożerny charakter. Uszy malały. Każde ciało zaczęło zmieniać kształt, nagle pojawiły się ubrania okrywające ich nagość, a broń przekształcała się w ręce. Po chwili oczy im się otworzyły, lecz oddech nie przechodził przez usta.
- Powolny czytacz, co, pół-elfie? – skrzekliwy głos dobiegł zza pleców a Tanis natychmiast sięgnął po nóż.
- Nie, nie, nie. Nic takiego, młody panie.
   Tanis obejrzał się przez ramię. Stary elf, wyglądający na niezbyt mocno trzymającego się na nogach, był o kilka stóp od niego. Wyblakła tunika i tkane nogawice, łatane już po wielokroć lecz skrupulatnie wyczyszczone, okrywały wychudzone ciało. Pół-elf wsunął nóż do pochwy.
- Nie powinieneś się podkradać w ten sposób – powiedział.
- Żadne podkradanie – tłumaczył stary elf w samoobronie – Zrobiłem mnóstwo hałasu, tyko ty mnie nie słyszałeś. Nie jestem zaskoczony, boś siedział z nosem wklejonym w ten kawałek pergaminu.
   Tanis złożył List Brandelli. Stary elf wskazał na Clotnika i powiedział.
- Chciał mnie już wcześniej znaleźć ale nie pozwoliłem. Nie lubię, jak ktoś mnie obserwuje.
   Tanis nie miał pojęcia jak ma się odezwać. Stary elf się skrzywił a pomarszczona twarz zaczęła wyglądać nieco młodziej.
- To zabawne – powiedział po chwili – Lecz ten krasnolud wygląda jakby znajomo.
- To syn Mertwiga i Yeblidod – dodał Tanis.
- Ach – powiedział elf i skinął głową – Pamiętam ich. Krasnolud był…
- Starcze – przerwał ostro Tanis – Swoje opinie zatrzymaj dla siebie.
   Rzucił spojrzenie na Clotnika by upewnić się, że żongler się nie obudził. Ku satysfakcji pół-elfa Leżał dalej spokojnie. Stary elf się skrzywił, lecz nie powiedział już nic na temat Mertwiga.
- Powiedz mi, starcze – gorączkowo dopytywał nachlając się w stronę elfa – Czy pamiętasz może kobietę… człowieka… która żyła w tej wiosce? Miała na imię Brandella.
   Elf dotknął dolnej wargi wychudzonym palcem.
- Brandella? Pomyślmy… była przyjaciółką Kishpa, czyż nie?
   Tanis uśmiechnął się radośnie.
- Opowiedz mi o niej.
- Muszę już iść – oznajmił nagle stary i zaczął odchodzić.
- Co się stało? – zapytywał zaniepokojony Tanis.
- Nie lubię tłumów. Dlatego żyję tu samotnie. Bywaj.
- Tłumy? – pytał Tanis – jeden pół-elf i jeden śpiący Krasnolud?
   W tej jednak chwili spojrzał wokoło i zobaczył widok, który napełnił go radością. W jego stronę szedł Flint, Caramon, Taistlin, Tas i – aż mu serce zadrżało – nawet Kitiara. Podczas gdy stary elf się wycofywał Tanis wsunął list Brandelli za tunikę i krzyknął pozdrowienie. Skoczył z kamienia i szczęśliwy pognał w stronę i wiernych towarzyszy.

janjuz - 2020-05-17 20:05:34

Rozdział 46

Zemsta Fistandantilusa

   Flint Fieforge szedł na czele. Długobrody kiwał się na każdym kroku a na ramieniu niósł mocny topór bojowy o krótkim stylisku. Tuż za nim szli następni. Początkowo Tanis nie zwrócił uwagi na fakt, że nikt z nich się nie uśmiechał. W rzeczy samej, gdyby przyjrzał się uważniej, zauważyłby, że ich twarze nie mają żadnego wyrazu. 
- Myślałem, żeście się rozegnali na cztery wiatry – zawołał Tanis gdy tylko dystans pomiędzy nimi się zmniejszył.
   Nikt nie odpowiedział, lecz on sam nie oczekiwał odpowiedzi. Ciągnął natychmiast dalej.
- Jakże mnie odnaleźliście?
   Ponownie nie było żadnej odpowiedzi. Uderzyło Tanisa, że pewnie przynoszą złe wieści bo przecież inaczej nie byliby tacy cisi. Nawet Tasslehoff Burrfoot wyglądał na przygnębionego – jak na kendera to niespotykane. Tas i Flint nigdy jeszcze nie przrwali przekomarzanek. Tanis znowu spróbował.
- Nie spodziewałem się was ujrzeć wcześniej niż za pięć lat! – zawołał.
   Podchodząc bliżej, popatrzył pół-elf na swych przyjaciół z ogromną aprobatą. Możei przynosili złe wieści, lecz i tak musiał podziwiać jak wspaniale tego dnia wyglądają. Pomimo, że echo Brandelli dźwięczało mu w pamięci, to i tak przyznawał, że Kit jeszcze nigdy nie wyglądała tak pięknie. Wyglądała dokładnie tak, jak ją sobie wyobrażał, zarówno królewska jak i Idzika, w brązowych oczach błyszczała żądza przygody, czarne loki pobłyskiwały kosmykami spod hełmu. Cieszył się, że Kit przybyła wraz z resztą. To mogło oznaczać, że wybaczyła mu zerwanie romansu w ostatnią noc w Gospodzie. Może nawet pozostaną przyjaciółmi.
   Oczyma szybko przeleciał po pozostałych. Sturm był jak zwykle wyprostowany i dumny a jego zbroja błyszczała w słońcu. Caramon szedł jak zawsze, jak na defiladzie, lecz wyglądał przy tym na bardzo niezależnego od Raistlina – taka zmiana mogła tylko Tanisa ucieszyć. Co do młodego maga to nigdy jeszcze nie wyglądał zdrowiej, ba, nawet wyglądał trochę młodziej. Dni, kiedy on sam i Raistlin stanowili parę bliskich przyjaciół Tanis zawsze wspominał z wielkim sentymentem.
   Tanis radośnie nadbiegał do druhów. Szeroko otworzył ramiona na powitanie Flinta, spodziewając się zwyczajowego klepania po plecach. Miast tego spotkał się z toporem Flinta celującym mu w głowę!
   Tanis ujrzał to w porę i pmyłał, że to tylko żart. Nie zareagował – a przynajmniej nie od razu. Dopiero gdy ujrzał, że broń leci w jego kierunku stanowczo za szybko, że będzie nie do zatrzymania, zawołał:
- Co z tobą?! – po czym usiłował zrobić unik.
   Było już za późno. Gdyby nie miał w tej chwili wzniesionego ramienia do poklepywania Flinta po plecach to nigdy nie zdołałby zablokować ramienia krasnoluda. Tępa strona topora walnęła Tanisa w ramię aż na moment znieruchomiał ogłuszony.
- Zwariowałeś? – zawołał Tanis.
   Flint nie odpowiedział. Zazwyczaj jasne oczy tym razem miał wręcz puste. Wzniósł topór do powtórnego ataku na głowę pół-elfa. Tanis obrócił się szukając pomocy u pozostałych. Miast tego ostrze Kitiary o mały włos go nie wypatroszyło. Ledwie się wykręcił wołając jednocześnie:
- Dlaczego to robicie?
   Był wstrząśnięty i zdezorientowany. Odskoczył od towarzyszy, którzy w martwe, złowróżbne ciszy ruszyli za nim trzymając broń w pogotowiu. Słońce ostro oświetlało niesamowitą scenę. Chwasty wokoło drżały w delikatnym wiatrze, który jednak upału nie łagodził. Pół-elf rozejrzał się dziko.
- Dlaczego nic nie gadacie? Co się z wami dzieje?
   Dalej nikt nie odpowiadał. Tanis odruchowo sięgnął do rękojeści miecza. Z góry jednak wiedział, że nie wyjmie go z pochwy Nie na najbliższych, najlepszych przyjaciół. I wtedy zorientował się co się dziej.
- Fistandantilus! – sapnął.
   Starszny czarodziej przyrzekł mu śmierć z rąk tych, których kocha najbardziej jeżeli on i Brandella zdecydują się go oszukać. Gdzieś, spoza Życia, w jakiś sposób zdołał uruchomić przerażające zaklęcie. A teraz najelepsi towarzysze Tanisa nadchodzili by go zabić. Nadal jednak nie zastanawiał się nawet nad zabijaniem ich, byli tylko pionkami magii czarodzieja.
   Wycofywał się dalej i gorączkował szukał sposobu, by jakoś przełamać zaklęcie. I wtedy wpadł na jedną myśl: Scowarr! Być może w kamiennym pomniku pozostała jeszcze magia; być może mogłaby być użyta do złamania zaklęcia więżącego jego kompanów. Odwrócił się i pognał w stronę granitowego pomnika.
   Szóstka towarzyszy kontynuowała powolny i stały krok. Szli za nim z taka nieubłaganą pewnością, która sama w sobie jest straszniejsza od szarży.
- Zakończ to zaklęcie! – błagał Tanis Scowarra – Użyj swej magii dla moich przyjaciół. Jakakolwiek moc została dana kamieniowi tego pomnika, błagam, użyj jej teraz!
   Pół-elf odwrócił się do swych starych przyjaciół. Nie zwolnili kroku, nie zatrzymali się. Rozproszyli się z widocznym zamiarem okrążenia pomnika i wzięcia go w pułapkę.
   Clotnik, przebudzony błaganiem Tanisa skierowanym do pomnika, otworzył oczy i starał się, widząc wszystko za mgłą, ujrzeć zagrożenie. Krasnolud zastanawiał się, czy to umysł nie igra z oczami. A może zapadł w delirium? Nie ufając własnym zmysłom nie powiedział nic. Miast tego starał się wstać i pomóc Tanisowi w walce z nowym wrogiem, nie mając zresztą pojęcia, że są to przyjaciele pół-elfa.
   Krasnolud z trudem podniósł się na kolana, lecz padł znowu. Z ust wyrwał mu się krzyk a Tanis pognał w jego stronę.
- Nie ruszaj się – powiedział patrząc w stronę Sturma i pozostałych – Rany ci się pootwierają.
   Najchętnie zarzucilby sobie krasnoluda na ramię i uciekł. Wiedział jednak, ,ze zanim odbiegł dalej już by go przyjaciele dopadli. A na dodatek nie mógłby wtedy walczyć mając Clotnika na ramienu. Pomimo takich myśli wciąż nie potrafił nawet zmusić się do przypuszczenia, że będzie walczył z Flintem i całą resztą.
   Ostre uderzenie bólu, które przywołało Tanisa do Clotnika zdołało również temu ostatniemu przywrócić trzeźwość spojrzenia i umysłu. Podczas gdy p ół-elf wisaił nad nim krasnolud rozejrzał się dokoła i pojął, co go tak kłopotało.
- Tanis! – wrzasnął chwytając go za przód tuniki – Czy ja oszalałem? Gdzie są martwi sligowie?
   Tanis się obejrzał. Clotnik miał rację. Ciała zniknęły, poza jednym, nadzianym na miecz Scowarra. A oni zabili siedmiu sligów…
   Tanis zrozumiał. To nie jego przyjaciele go teraz otaczali, to nie oni nadchodzili by go zabić. To były tylko obrazy sześciu towarzyszy, niejako wywołanych w jego umyśle. Zły mag rzucił zaklęcie na martwych, bowiem tylko z takimi mógł działać na płaszczyźnie żywych. Ta magia nie była już tak potężna jak magia jaką kiedyś Fistandantilus posiadał, wciąż jednak była wystarczająco mocna by zabić Tanisa.
   Teraz przynajmniej pół-elf wiedział, że może walczyć z tymi kreaturami. Tylko czy może zwyciężyć?
   Wizerunek Caramona złamał krąg i runął w kierunku Tanisa z opuszczną głową jakby miał zamiar zmiażdżyć go o cokół pomnika. Pół-elf zgrabnie uniknął szarży i podstawił Caramonowi nogę. Wielki mężczyzna padł twardo na ziemię, lecz podniósł się błyskawicznie. Tanis już nie zwracał na niego uwagi bowiem niby-Tas już był gotów do ataku swm hopakiem. W tej samej chwili obrazy Sturma i Kit zachodziły z drugiej strony błyskając srebrem kling w słońcu. Obraz Flinta natomiast był po drugiej stronie pomnika i skradał się za plecami pół-elfa. I tylko niby Raistlin trzymał się z tyłu.
   Tanis w końcu zdecydował się sięgnąć po miecz i dobył go z szerokim zawijasem. Klinga, ku jego radości, żarzyła się czerwienią! Magia znowy płynęła z jego miecza prosto w ramię i dalej do serca. Szybkim jak błyskawica ruchem nadgarstka uciął hoopak Tasa tuż powyżej dłoni niby kendera. Sparował cis Kitiary wymierzony w brzuch i kopniakiem odbił klingę Sturma na bok. Stracił prz tym równowagę więc Caramon z łatwością chwycil go za włosy i chwycił w duszący uchwyt. Pół-elf odbił atak wbijając sztych miecza w stopę wojownika. Ten natychmiast go puścił i padł z bólu tuż obok Clotnika. Krasnolud użył jedynej broni jaką miał pod ręką. Wzniósł spiżową kulę do żonglerki nad głową niby Caramona i…
- Nie! – wrzasnął Tanis, który nawet teraz nie potrafił zwalczyć odruchu, że to walka jednak z prawdziwym Caramonem.
   Takich wątpliwości nie miał Clotnik. Ignorując krzyk Tanisa walnął kulą w czaszkę Caramona i rozbił ją kompletnie. Odbicie brata Raistlina skręciło się kilka razy wq agonii i powoli powróciło do ciała martwego sliga leżąc tuż przed niedowierzającymi oczami Clotnika.
   Dziwna to była walka. Poza słowem Tanisa w stronę Clotnika nikt nie rzucił komendy, żadnego okrzyku, przekleństwa czy krzyków bólu pozostałych towarzyszy. Imitacje nie powiedziały nawet jednego słowa, nie wydały żadnego dźwięku. Słychać było tylko trzask broni i śmiertelną, nieziemską ciszę. Nawet wiejący w skąpanej słońcem wiosce ucichł. Jak gdyby sama wioska Ankatavaka – martwe kamienie, chwasty, potrzaskane budynki – wstrzymała oddech.
   Po mistrzowsku ciskając złotą kulę Clotnik strzaskał kolano niby Flinta; syn Mertwiga czynił wśród wrogów więcej szkód niż Tanis. Pół-elf mógł z łatwością dokończyć Flinta po tym jak Clotnnik go okulawił, lecz kiedy spojrzał w twarz starego przyjaciela to nie potrafił się na to zdobyć. Pozwolił mu się wycofać, po too tylko po kilku chwilach odpierać kolejny wściekły atak Flinta.
   To imitacja Kit pierwsza wytoczyła krew w walce. Jej ostrze przeszyło udo Tanisa. Było to niewielkie zranienie, lecz uświadomiło ono półpelfowi, że nie może liczyć tylko na szermierkę obronną. Nawet dysponując zaklętą klingą nie jest bynajmniej niezwyciężony.
   Sturm, Kit i Tas przesunęli się nieco gdy Flint wrócił do akcji. Na Tanisa ruszyli jednocześnie. Pół-elf się skupił, wymazał z pamięci ich twarze i skupił się tylko na ich broni i ciałach. Sturm i Kit uderzyli jednocześnie. Tanis sparował atak jednym ruchem a potem ciął Kit na wysokości talii. Nie krzt=yknęła. On tak. Musiał teraz odrzucić jej obraz. Odrzucić obraz walącej się na pobocze Kit.
   Rakcja pół-elfa otworzyła go na atak Tasa, który zbliżał się z krótkim, zakrzywionym nożem w małej dłoni. Clotnik wrzasnął ostrzegawczo. Tanis zobaczył niby kendera. Nawet kitka na głowie zwijała się tak, jak oryginałowi. Było za późno. Ostrze noża cięło Tanisa w ramię trzymające miecz. Ból o mało nie zmusił pół-elfa do puszczenia żarzącej się broni. Z grymasem na twarzy machnął mieczem. Ku własnemu przerażeniu przebil Tasselhoffa Burfoota. Ze zgrozą ujrzał jak martwy kender wali mu się pod stopy. Tanis już miał odrzucić miecz ze wstydu i poczucia winy gdy na jego oczach mały kender zaczął się zmieniac w ciało sliga przewyższające Tasa czterokrotnie.
   Miecz Sturma Brightblade był już nad pół-elfe zanim tenże oprzytomniał. Nawet dysponując zaklętą klingą był tanis na łasce Rycerza. Lecz srebrna kula żonglerska, ciśnięta pewną ręką Clotnika, odbiła ostrze Sturma w bok. Tanis ciąl własną klingą w gardło Rycerza, tuż nad napierśnikiem zbroi. Sturm – a przynajmniej jego imitacja – już nikomu nie zagrażał. Tanis poczuł jak kula obrzydzenia rośnie mu w gardle. Pozostali już tylko Flint iRaistlin.
- Fistandantilus! – krzyknąl Tanis nie mając ochoty na dalsze zabijanie – Poddaj się!
- Nie musisz krzyczeć – odezwał się Raistlin.
   Jego twarz była pozbawiona wyrazu, głos był tylko szeptem, podobnym do szelestu martwych, suchych liści.
- Masz dziwną zbieraninę przyjaciół, wszyscy dobrze walczą, no, poza tym chorym magiem. Z łatwością mógłbym cię zabić i zabrać do swego świata, lecz wygląda na to, że masz jakiegoś magicznego pomocnika. Możesz być pewien, że rozejrzę się za tym intruzem.
   Tanis się tylko uśmiechnął.
- gdybym był tobą, to trzymałbym się od Kishpa jak najdalej. Spotkanie z nim mogłoby być dla ciebie ponad siły. Poza ty, on ma dobrego pomocnika.
- Kogo?
- Wielkiego wojownika o imieniu Scowarr.
   Fistandantilus nie odpowiedział. Postacie Flinta i Raistlina po prostu padły na ziemię a ich ciała powoli przekształciły się w zwłoki sligów. W tej samej chwili i miecz Tanisa przestał się żarzyć czerwienią. Pół-elf wzniósł miecz do nieba i powiedział.
- Kishpa, jestem twoim dłużnikiem.
   Schował miecz do pochwy i poczłapał do Clotnika, który siedział oparty o cokół pomnika. Jedną ręką usiłował zatamować krew, która zaczęła płynąć z otwartej rany.
- Cieszę się, że to koniec – powiedział krasnolud – Kończyły mi się kule.





















Epilog

   Na odległym końcu wioskowego placu znowu ukazał się stary elf. Stał w oddali i wołał.
- Zawsze tak traktujesz starych przyjaciół?
   Tanis się zaśmiał i odkrzyknął.
- Ciesz się więc, że jesteś tylko znajomym.
   Pół-elf pokiwał staremu zachęcając go, by podszedł bliżej. Stary elf zbliżał się niezbyt chętnie i jakby z obawą.
- To ten mieszkaniec wioski, którego goniłeś – wyjaśniał Tanis Clotnikowi, który tylko przytaknął bez tchu.
   Stary elf podszedł, usiadł obok Tanisa i poklepał go po ramieniu.
- Przypominasz mi innego młodzieńca – powiedział – który był tu prawie sto lat temu. Walczył obok niego – dodał wskazując pomnik Scowarra.
   Tanis zmr€żył oczy i już otworzył usta by zadać pytanie, lecz stary elf o bursztynowych oczach kontynuował nostalgicznie.
- Pytałeś mnie o człowieka, Brandellę, pamiętasz?
- Tak? – z niecierpliwością pytał Tanis.
   Pomarszczone twarz starego wyrażała mądrość wieku.
- Pamiętam ją. Była piękną tkaczką. Moja żona miała kilkanaście jej szrf.
   Tanis nachylił się bliżej.
- Czy pamiętasz o niej bardziej osobistego?
   Elf pomyślał i oparł łokcie o kolana.
- Przyjemna dziewczyna. W wiosce mile widziana mimo, że przecież była człowiekiem. W mojej opinii – wyznał wyglądała bardzo pospolicie. Kishpa uważał ją za najpiękniejszą z kobiet, jakie kiedykolwiek widział – stary elf zastanowił się przez chwilę – Ale on, oczywiście, też był częściowo ludzkiego pochodzenia.
- Co się z nią stało? – naciskał dalej Tanis a Clotnik tylko słuchał.
   Stary elf, najwidoczniej już zmęczony rozmową, wstał i otrze[ał nogawice.
- Pewnego dnia po prostu zniknęła – powiedział pozostawiając wrażenie, że i on zaraz podejmie taką decyzję – odeszła z jakimś obcym. Kishpa ruszył za nią, lecz wrócił samotnie – elf zacisnął usta – Nigdy nie powiedział, co się stało.

   Kiedy Clotnik wydobrzał na tyle, by móc podróżować, wyruszli razem z Ankatavaka. Kierowali się wschód. Zbyt długo to już razem nie przebywali. Kiedy dojechali do skrzyżowania dróg Clotnik skręcił do najbliższego miasteczka pochwalić się żonglerskimi umiejętnościami. Tanis jednak wolal tymczasem samotność.
- Żegnaj – powiedział krasnolud z wysokości byczego grzbietu – Możemy się już nigdy nie spotkać.
   Smutek wyraźnie zagościł na jego twarzy. Tanis przyjrzał się przyjacielowi. Zapamiętał kolor szmaragdowych oczu, pochylone czoło, okrągławy tułów i ubranie w leśnych kolorach.
- Możesz być pewien, że będziesz żywy w mojej pamięci – odparł pół-elf.
   Clotnik odpowiedział szybkim uśmiechem, tak podobnym do uśmiechu Mertwoga, że tanisowi dech zaparło.
- A ty w moje, przyjacielu.
   A potem już krasnolud, siedząc tak wyprostowany jak to możliwe na szerokim grzbiecie sześcionogiego byka, skierował swego rumaka na drogę do miasteczka.
   Tanis ruszył w stronę gór w pobliżu Solace. W czasie jazdy często czytał lst, jaki Brandella doń napisała. Niewiele czasu minęło a stary pergamin rozpadł mu się w dłoniach na drobne kawałki. Nie miało to wielkiego znaczenia. Dawno już zapamiętał każde słowo.
   Chłodne, jasne dni i zimne noce oznaczały, że przed nim już wczesna jesień wkracza w wysokie partie krainy. W jedną z takich nocy, gdy tak dryfował na pograniczu snu, pomyślał jeszcze raz o Brandelli i Kishpa. O parze tak bardzo się kochającej. I nagle myśl go uderzyła z taką mocą, że usiadł wyprostowany.
- To nie tylko Brandellę miałem uratować z pamięci Kishpa – szepnął – Lecz i samego Kishpa!
   Połozył się uśmiechnięty. Co za mistrzowskie posunięcie, pomyślał. Jaki wspaniały koncept. Stary mag wokombinował w jaki sposób ocalić nie tylko ukochaną kobietę, lecz jak ocalić również siebie samego. Przecież w pamięci Tanisa Brandella i Kishpa żyją znowu razem, w całej krasie młodej miłości, poświęciwszy to, co w życiu mieli najcenniejsze – siebie nawzajem. Czyż może być znakomitszy gest miłości?
   Tansi wspominał ich miłość tak, jak zapamiętał ją Kishpa. Pół-elf zdawał sobie sprawę, że jeśliby zechciał, mógłby to zmienić. Mógłby wyobrazić sobie, że to jego samego Brandella tak naprawdę kochała. Po latach zdołałby nawet samego siebie przekonać, że taka była prawda. Prawda była taka, że jak wiedział, wspomnienia nie tylko blakną; zmieniają się, ubarwiają a czasem nawet tworzą się całkiem od nowa.
   Może nawet nic nie działo się tak, jak pamiętał to Kishpa. Ale i tak, to były wspaniałe wspomnienia. Nieważne jak bardzo by Tanis rozpaczał to i tak zdawał sobie sprawę z prostego faktu – wielka miłość istnieje – a zatem, pewnego dnia, może zaistnieje i dla niego.

   Jesień powoli przechodziła w zimę gdy Tanis doszedł do nieuchronnego wniosku, że w końcu, kiedy on sam już umrze, historia Brandelli i Kishpa umrze wraz z nim. Ale przecież można znaleźć sposób, by żyła nadal.
   Tanis kiedyś, jeszcze przed opuszczeniem Gospody Ostatni Dom, planował spróbowania swych sił w rzeźbiarstwie. Kowal Flint początkowo podsycał nawet jego zainteresowania. A tak naprawdę to dopiero pomnik Scowarra w Ankatavaka rzeczywiście go zainspirował. W tym kamieniu była magia. W jakiś sposób stawał się żywy. Nie miał pojęcia, czy zdoła wypracować takie dzieło, lecz czuł głęboką pasję, chęć podjęcia próby. I podejmie ją w sposób, który przekroczy granicę życia.
   Zaczął zimą, w lodzie, śniegu i przejmującym mrozie. Wybrał granitowy szczyt, skrupulatnie dłutem rzeźbił kamień by oddać twarz o wręcz niesłychanym pięknie, inteligencji i cieple. Z tęsknotą w oczach patrzyła przez wąski przesmyk na drugie z dzieł Tanisa: zdesperowanego, niezłomnego, zakochanego maga.
   Pracował nad swym dziełem każdego dnia przez ponad czternaście miesięcy. Wiosną kolejnego lata opowiedział już ich historię nie tylko w kamieniu, opowiedział ją w górach – i taka już pozostanie.
   Nigdy nie położył swego podpisu ani nikomu nie powiedział, że to jego dzieło. Był tp jego pomnik pamięci. I wyobraźni.
   Tanis już nigdy w życiu nie wziął do ręki dłuta. Opuścił góry otaczające Solace i zniknął. Przygody jakie go spotkały po zakończeniu dzieła a spotkaniem z towarzyszami w Gospodzie Ostatni Dom będą musiały, na to wygląda, poczekać na inne opowieści.
   A jeśli chodzi o same rzeźby. Górskie postaci nigdy nie ożyły w przeciwieństwie do Scowarra. Dokonały jednak czegoś znacznie większego. Ożyły w umysłach niezliczonych tysięcy, którzy je oglądali. Ludy Krynnu wędrowały tu z całego świata by doznać natchnienia samym ich widokiem.
   Po latach narosła nowa legenda. Legenda o mężczyźnie i o kobiecie, oraz o rzeźbiarzu, który postanowił ich uwiecznić.
   To właśnie jest ta legenda.

www.hotels-world.pl Ciechocinek masaże zawór do baterii wrocław