DragonLance Forum

Forum dla fanów DragonLance, książek fantasy oraz RPG.


#1 2016-03-16 22:43:10

 janjuz

Najwyższy Kleryst

Call me!
Skąd: Zduńska Wola
Zarejestrowany: 2012-10-02
Posty: 829

Król Flint

Zaczynamy nową zabawę - kolejna pozycja do tłumaczenia. Preludia, część V "Król Flint" autorstwa Mary Kirchoff i Douglasa Nilesa. Zamierzam tu publikować kolejne rozdziały tłumaczenia, jak mniemam zdążę po jednym rozdziale tygodniow (może czasem częściej bowiem bywają krótkie).


DRAGONLANCE
Preludia, część V
Król Flint
Mary Kirchoff i Douglas Niles



Książkę, jak zawsze, dedykuję Stevowi i Alexowi za ich nieograniczoną pomoc, cierpliwość i przekąski o północy;
Oraz dla Bruca Johnsona i Petera Fritzella, nauczycieli i mentorów, którzy dobrze wiedzą kiedy podnieść na duchu a kiedy wyśmiać – MK

Dla Lou Niles, mojej matki i pierwszego fana – DN.


































Prolog
   Ciężki młot walił rytmicznie w kowadło. Cios za ciosem powoli przywracał obręczy kształt zbliżony do koła. Gdy tylko ogień kuźni zaświecił jaśniej na skórze krasnoludzkiego kowala widoczne się stawały błyszczące krople potu, który jednak znikał w cieniu gdy tylko opadły płomienie węglowego paleniska. Kuźnia wokół była pusta i ciemna jeśli nie liczyć pobłyskującego ognia.
   Umysł podgórskiego krasnoluda pracował równie szaleńczo jak jego całe ciało. Myślał właśnie o tajemnicy, którą poznał ledwie parę minut wcześniej. Młot tymczasem walił miarowo w obręcz jakby krasnolud chciał przekroczyć granicę kompletnego wyczerpania. Każde uderzenie posyłało w powietrze eksplozję iskier, które z sykiem gasły ledwie dotknęły ziemnej polepy kuźni.
   Niezdecydowanie sprawiało mu istne katusze. Ma dalej milczeć? A może głośno gadać? Młot wciąż głośno walił a krasnolud, zatopiony w niewesołych rozmyślaniach, nawet nie zauważył groteskowej postaci, która weszła w zacienione drzwi. Pobłyskujące płomienie paleniska podkreślały czerń dziwnej postaci, niższej nawet od krasnoludzkiego kowala.
   Mroczna postać szurała coraz bliżej i wtedy kolejny  błysk ognia ujawnił garb zniekształcający karłowatą postać. Kowal wciąż dalej walił młotem całkowicie skupiony na krawędzi obrabianej obręczy. Nie widział postaci powoli kuśtykającej w jego kierunku. Wciąż jeszcze była za jego plecami.
   Garbata postać uniosła rękę do piersi i palcami ścisnęła niewielki przedmiot zwieszający się z szyi na srebrnym łańcuchu.
   Spomiędzy palców rozbłysło z wnętrza amuletu błękitne światło jakby obudził się on do życia. Druga ręka wyciągnęła się w stronę kowala. Błękitne światło jakby ostrożnie, miękko rozchodziło się naprzód, poszerzało się niby oleista, przenikająca wskroś mgła. Sięgało naprzód niepewnymi kosmykami, coraz bliżej i bliżej kowala.
   Po raz pierwszy młot jakby zawahał się przed uderzeniem. Krasnolud odruchowo wzniósł go wyżej gotów uderzyć ponownie. Nagle twarz zniekształcił mu grymas niewyobrażalnej udręki. Całym ciałem zatrząsł gwałtowny spazm i konwulsje. Na chwilę znieruchomiał, zupełnie jakby ciało zmroził mu uścisk nieznośnego bólu.
   Młot zawisł gdzieś ponad zesztywniałym nagle ciałem, otoczonym teraz kokonem błękitnej poświaty. Subtelny, prawie piękny kokon odznaczał się jednak uściskiem o nienaturalnej sile. W zastygłej scenie poruszały się jedynie oczy krasnoluda, rozszerzały się desperacko czując powoli potężniejący, nieodwoływanie fatalny uścisk mrocznej magii.
   Światło nagle zgasło a garbata postać zaszurała z powrotem i roztopiła się w ciemności.
   Młot krasnoludzkiego kowala w końcu wyśliznął się ze zbrojnej w rękawicę dłoni i z głośnym dźwiękiem spadł na kowadło. Trup powolutku pochylał się do przodu aż krępe ciało legło w poprzek kowadła i prawie naprawionego koła. Powoli zsunął się na chłodną ziemię.


























Rozdział 1

Jesienne wiatry

   Flint Fireforge obserwował martwe liście wirujące przed oknem I jednocześnie kończył ostatnie krople piwa jakie jeszcze pozostały na dnie kubka. Potężne, pełne zadowolenia czknięcie poruszyło grubymi wąsami. Jak na takie tanie ale, pomyślał, to wcale nie było takie złe. Ale niestety się skończyło. Podniósł pustą butelkę – już niestety ostatnią – i spojrzał pod światło kominka. Z przyzwyczajenia zatargał szpakowatą brodą. Rozpatrzywszy dokładnie ziejące pustką zapasy zdecydował, że czas już najwyższy sprawdzić, czy jego zamówienie na ale, jakie złożył w warzywniaku, zostało już zrealizowane. Zamierzał właśnie opuścić domowe pielesze i ciepło kominka po raz trzeci w ciągu miesiąca jaki upłynął od czasu gdy jego przyjaciele opuścili nadrzewną wieś Solace.
   Krasnolud i jego towarzysze – Tans Półelf, Tasslehoff Burrfoot, Caramon i Raistlin Majere, Kitiara Uth-Mataer oraz Sturm Brightblade – właśnie się rozdzielili by sprawdzić, czego też dowiedzą się o plotkach dotyczących prawdziwych kapłanów. Datę kolejnego spotkania wyznaczyli na pięć lat od chwili rozstania. Większość czasu z ostatnich paru lat spędził Flint albo włócząc się w poszukiwaniu przygód z młodszymi przyjaciółmi, albo podróżując na targi i sprzedając własne wyroby metalowe czy drewniane. Teraz, gdy wszyscy odeszli, bardzo mu ich brakowało. Sednem problemu był jednak fakt, że mając na karku ponad sto czterdzieści lat krasnolud był po prostu potężnie zmęczony. Będąc z natury rzeczy samotnikiem pozostał więc w domu i przez miesiąc od ich odejścia niewiele więcej robił poza jedzeniem, piciem, podtrzymywaniem ognia kominku i struganiem patyków.
   Żołądek Flinta głośno warknął. Krasnolud poklepał się po źródle hałaśliwego protestu i niechętnie zwlókł cielsko z wyściełanego fotela przy kominku jednocześnie zsypując masę wiórów drzewnych z kolan. Zaciągnął trochę ciaśniej wełnianą kamizelę i rozejrzał się wokół szukając skórzanych butów.
   Jeśli by użyć miary ludzi budujących swe domostwa w koronach drzew to domek krasnoluda wydałby się niewielki. Dom ten jednak, wyrzeźbiony u dołu pnia jednego z wielkich vallenów, był jednak spory jak na standardy krasnoludzkie. Z niemałą dumą krasnolud uznawał swój dom za wręcz zbyt wystawny. Nie posiadał, co oczywiste, niezliczonych zakamarków i szczelin, które można znaleźć w domach wykutych z jaskiń wśród macierzystych gór Kharolis, nie było tu też tego zapachu domu, który tylko rozpalona do białości kuźnia mogłaby dać. Wnętrze drzewa, w który teraz mieszkał zostało jednak cal po calu  wyrzeźbione własnoręcznie przez niego, każda półeczka, każdy fryz ozdobione były nostalgicznymi scenkami ze stron ojczystych. Wyrzeźbił nawet zawody kuźnicze, krasnoludzkich górników przy pracy, a nawet prosty obraz nieba nad wsią, w której spędził chłopięce lata. Ciężko byłoby coś takiego wyrzeźbić na kamiennych ścianach większości domostw krasnoludów podgórskich.
   Trzeba powiedzieć, że choć gburowaty krasnolud nigdy nie przyznałby się do takich sentymentalnych uczuć, to jednak zdecydowane pociągnięcia ostrym nożem po solidnym kawałku drewna stanowiły zawsze największą radość Flinta. Leniwym ruchem podniósł dłoń i dotknął jednego z fryzów. Powiódł palcami po rzeźbionej powierzchni, po postrzępionej krawędzi półki, palcami badał górki i dołki. Opuścił dłoń niżej, na wyrzeźbiony wizerunek mrocznego lasu, podziwiał dokładność pracy ostrzem, które potrafiło oddać widok każdego, pojedynczego drzewa na ściennej płaskorzeźbie.
   Ciężko westchnął i wydobył znoszone, obszerne, skórzane buciory znajdujące się pod ławą obok drzwi. Wzuł je na grube stopy. Nic już nie mógł poradzić – i tak już odwlekał to jak tylko się długo dało. Potężne drzwi z drzewa vallenów  zaskrzypiały protestująco kiedy je otwierał. Okna zadrżały w chłodnym wietrze a ich zawiasy ugięły się jak pończochy starej baby. Trzeba by to ponaprawiać – sporo tu było takiej roboty, którą trzeba by skończyć przed pierwszymi śniegami.
   Domostwo Flinta, jako jedno z nielicznych w Solace znajdowało się na poziomie ziemi. Był jednym z niewielu nie-ludzi żyjących w miasteczku a już z pewnością jednym z bardzo nielicznych tu krasnoludów. Z całą pewnością widoki z napowietrznych domostw były wspaniałe, lecz Flint nie był zainteresowany życiem w domu chwiejącym się z każdym podmuchem wiatru. Drewniane ścieżki podtrzymywane mocnymi linami, zawieszone na grubych konarach drzew zawsze stanowiły promenady Solace. W dawnych czasach pewnie wspomagały obronę Solace przed grupami bandytów szalejącymi w Abanasinii zaraz po Katakliźmie. Teraz jednak stanowiły raczej estetyczną przyjemność, taki znak Solace. Ludzie potrafili podróżować wiele mil po to tylko by gapić się na miasto położone w koronach drzew vallen.
   Dzień był rześki, lecz nie zimny. Wciąż jeszcze przygrzewające promienie słońca przebijały się jasnymi smugami przez grube korony drzew. Sklep warzywny znajdował się w samym środku wschodniego skraja centralnego placu miasta, nie było to zbyt daleko. Flint skierował się do najbliższych spiralnych schodków wiodących do napowietrznych ścieżek. Zanim krótkie nogi zdołały wydźwignąć go na wysokość trzydziestostopową, gdzie przebiegała główna drewniana dróżka, niejedna kropla potu zdołała przebić się przez krzaczaste brwi. Flint szarpał futrzane obrzeża kamizelki i już nie wiedział czemu ubrał się tak ciepło. Zdjął kamizelę i przerzucił ją przez ramię. Dostrzegł wreszcie sklep na końcu prostej ścieżki. Po raz pierwszy od dłuższej chwili w ogóle zwrócił uwagę na otoczenie. Solace skąpane było w falach żywych, jaskrawych kolorów. W odróżnieniu jednak od klonów czy dębów z innych stron liście ogromnych vallenów stawały się na raz czerwone, zielone i złote w równe, szerokie na cal, pasy. Zamiast więc mieć przed oczami wielką masę jednego koloru cała okolica mieniła się różnorodnością barw. Ostre promienie słońca powodowały, że liście lśniły opalizująco i zmieniały swą barwną intensywność wraz z każdym podmuchem lekkiej bryzy.
   Spojrzenie z wysoko położonej ścieżki pozwalał spojrzeć daleko. Widział teraz z góry kuźnię gdzie kowal, Theros Ironfeld, czyścił właśnie kopyta żwawego rumaka należącego do odzianej w opończę postaci. Człowiek niecierpliwe przestępował z nogi na nogę.
   Poszukiwacz – pomyślał Flint ponuro a dobry nastrój natychmiast mu się gdzieś ulotnił. Sekta Poszukiwaczy wzrosła z popiołów po Katakliźmie wywołanym przez starych bogów jako ich reakcja na pychę i brak pokory najważniejszego przywódcy religijnego tamtego czasu, Króla-Kapłana z Istar. Sekta, która sama nazwała się Poszukiwaczami, głosiła wszem i wobec, że starzy bogowie opuścili Krynn. Poszukiwali nowych bóstw a nawet czasem, przez ponad trzysta lat działalności, głośno obwieszczała, że takich znalazła.
   Całkiem sporo ludu Abanasinii zwróciło się w stronę ulotnych przysiąg religii Poszukiwaczy. Flint tymczasem, jak większość pragmatycznych istot, uznawał doktrynę Poszukiwacze za czcze brednie. I miał tu rację.
   Można ich było rozpoznać po brązowo – złotych szatach. Tak ubrani jeździli misjonarze Poszukiwaczy po całych Równinach i zbierali stalowe monety do kuferków. Większość z tych misjonarzy najniższego szczebla to zwykła, znudzona miejskim życiem i wiecznie niezadowolona młodzież jaką można znaleźć w każdym mieście. Obietnica bogactwa i władzy, nawet tylko nad ludem zdesperowanym by dostać jakiś znak istnienia bogów, wywlekała takie duchowe pijawki z każdej dziury jak magnes. Zostali wyszkoleni jako sugestywni i skuteczni sprzedawcy idei przez intensywny „trening” w stolicy Poszukiwaczy w pobliskim Haven. Podobno nawrócili na swą wiarę tysiące ludzi. Wyglądało na to, że Poszukiwacze są najbliżsi zdobycia pozycji  prawdziwego władcy na równinach. Władcy dysponującego siłą oczywiście. Zwolennicy Poszukiwaczy byli podzieleni na dwie, mniej więcej równe, grupy. Jedna to zeloci i ich akolici nauczający słów i czynów nowych bóstw, drugą stanowili wojownicy rozmieszczeni w miastach z bliżej nieznanych powodów.
   Na nieszczęście – jak pomyślał krasnolud – cały ich sposób rządzenia to coś więcej niż wałęsanie się po miasteczkach i wsiach na tyle pechowych , że oto mają ich świątynie czy strażnice.
   Nastrój Flinta pogorszył się jeszcze bardziej gdy zauważył grupkę Poszukiwaczy krążących przy wejściu do warzywniaka Jessaba. Uznał całą bandę za grubiańskich, wojowniczych i zadufanych w sobie oszustów, którzy zranionego palca nie uleczą a co dopiero gadać o rozmowie z tak zwanymi bogami. Jakoś tak może z miesiąc wcześniej Flint wylazł z domu i natrafił na wieśniaka, który zadławił się kawałkiem mięsa. Na pomoc wezwano właśnie tą samą grupę Poszukiwaczy, metodą szturchańców i popychań wyłonił się z niej jakiś przywódca prowadzący ze trzech szczeniaków, wzdychał i gestykulował bezużytecznie nad głową wieśniaka recytując jakieś mnisie zaklęcia. Cudu nie było. Wieśniak wydał ostatnie tchnienie nim ktokolwiek zdążył mu pomóc. Trójka Poszukiwaczy jednomyślnie wzruszyła ramionami i, bez najmniejszego zażenowania, skierowała się do gospody.
   Flint poczuł jak gniew ściąga mu rysy twarzy gdy tylko dostrzegł ten tłumek przed drzwiami. Spojrzawszy na ich szorstkie, białe szaty ozdobione na brzegach haftowanym wizerunkiem pnącza szaleju i znanym już aż za dobrze symbolem pochodni na lewej piersi  uznał, że ma do czynienia z nowicjuszami.
- Na co się tak gapisz, mały? – zapytał jeden z nich trzymając ramiona obraźliwie skrzyżowane na piersi.
   Oczy Flinta zwęziły się ze złości, potrząsnął jednak tylko głową a krótkie pogardliwe parsknięcie miało wystarczyć za całą odpowiedź.
   Pochylił lekko głowę i zaczął się między nimi przeciskać w drodze do warzywniaka.
   Kościsty paluch stuknął go w ramię z siłą ledwo wystarczającą by krasnolud poczuł cokolwiek.
- Zadałem ci pytanie, ty krasnoludzie żlebowy – towarzysze poszukiwacza roześmieli się głośno słysząc pomysłowy ich zdaniem epitet.
   Flint stanął, lecz nie podniósł wzroku.
- A ja uważam, że dostaliście już odpowiedź całkowicie wystarczającą dla typków jak wy.
   Podżegany przez towarzyszy młody poszukiwacz stuknął palcem trochę mocniej.
- Wyszczekany jesteś trochę za bardzo jak na kogoś w obliczu takiej przewagi, staruchu – warknął i stanął na drodze Flinta.
   Sięgnął w dół by złapać klapy krasnoludzkiej kamizelki.
- Daj mu nauczkę, Gar – wyczekująco zapiał jego kompan.
   Irytacja Flinta przeszła w zimną furię. Spojrzał swemu przeciwnikowi prosto w twarz. Wyraz twarzy jaki ujrzał stanowił mieszankę radosnego uniesienia i lekkiej obawy zwierzęcia, które dopada łatwej zdobyczy. A w każdy razie, tak sądził poszukiwacz.
   Flint uznał, że chłopakowi należy się lekcja dobrych manier i lekcja pokory jednocześnie. Błyskawicznym ruchem wpakował pięść w brzuch młodzika, który natychmiast zgiął się we dwoje trzymając się za żołądek.  Grube paluchu krasnoluda pomknęły w stronę kaptura mnicha i błyskawicznie zaciągnęły jego sznurki, całkowicie zakrywając zaczerwienioną gębę. Jednym ruchem flint zapętlił sznurówki kaptura i całkowicie kaptur zamknął; no, może z wyjątkiem sterczącego nochala młodego człowieka.
   Poszukiwacz zaczął desperacko wymachiwać ramionami, wrzeszczeć, w końcu zaś padł na deski napowietrznej ścieżki. Flint otrzepywał właśnie ręce gdy nagle wyćwiczone ucho wyłowiło znajomy syk ostrza wydobywanego z pochwy. Przysadzisty krasnolud obrócił się z szokującą prędkością  i jednym palnięciem twardej pięści wybił sztylety z rąk pozostałych poszukiwaczy. Metal sztyletów tylko zabłysnął w słońcu gdy gdy broń niegroźnie wylatywała poza ścieżkę.
- Uważać tam na dole! Nożyki lecą! – Flint ostrzegał głośnym krzykiem ewentualnych przechodniów na dole.
   Spojrzał w dół i ujrzał, jak kilku wieśniaków rozbiega się bez zadawania zbędnych pytań a ostrza wbijają się w ziemię nie czyniąc nikomu krzywdy. Rozejrzał się szybko dokoła, lecz dojrzał już tylko plecy dwóch uciekających poszukiwaczy ciągnących jak dwie ropuchy ciągle jeszcze zakapturzonego, kulejącego szefa.
- Zmiatać do domu, do mamuśki, gnojki! – Flint nie umiał się powstrzymać przed głośnym okrzykiem.
   Uznał teraz, że dzień zapowiada się wspaniale i w takim nastroju, radośnie patrząc w jasne niebo, dziarsko wkroczył do warzywniaka.
   Właścicielem warzywniaka „U Jessaba” i jedynym sprzedawcą jednocześnie był człowiek około pięćdziesiątki, Amos Cartney. Flint wszedł do środka i natychmiast spłynęła nań fala wspomnień, jak to on sam, Tanis i Tasslehoff to wpadli po jakieś przekąski na spotkanie przyjaciół przy kominku krasnoluda. Było to parę lata temu, krótko po przybyciu Tas do Solace.
- Hej, Amos, a kim tak w ogóle był Jessab? – wypalił ni stąd, ni z owąd Tasslehoff jednocześnie plądrując interesujące drobiazgi na ladzie pełnej cukierków – Musiał to być ktoś ważny skoro nazwałeś nim swój kram. No, rozumiesz, ty przecież jesteś Amos Cartney, nie Jessab.
   Dzięki lokalnym ploteczkom Flint znał już odpowiedź i desperackim ruchem usiłował zamknąć wielką łapą gadatliwy pysk kendera, lecz lekkostopy żartowniś łatwością się przed nim uchylił.
- Uważaj, Flint – skarcił kender krasnoluda – Mało mnie nie udusiłeś!
- Może to twój ojciec? – indagował dalej pobladłego sklepikarza – Dziadek? Co?
- Poprzedni właściciel tego kramu – cichutko odpowiedział Amos.
- To wszystko! – pisnął Tas.
- Pilnuj swego nochala – gardłowo warknął Flint.
   Amos jednak uwagę Flinta całkowicie zignorował.
- Nie, on po prostu ukradł moją żonę i uciekł, a pozostawił ten kram. Zostawiłem jego imię w nazwie kramu, żeby zawsze pamiętać jak niestałe bywają kobiety. Na wszelki wypadek. Jakby co mnie znowu skusiło , żeby którejś uwierzyć.
   Kender był obdarzony doprawdy czułym sercem. Oczy natychmiast wypełniły mu łzy. Podszedł do człowieka by poklepać go po ramieniu a z przeróżnych sakw i sakiewek nagle zaczęły wylatywać na ladę ciekawe drobiazgi, które jakimś cudem „same” tam wpadły gdy tylko pojawił się w kramie.
- Tak mi przykro… Nie wiedziałem…
   Po twarzy Amosa Cartneya przemknął delikatny, nieco stoicki uśmiech. Pogładził po ramieniu niespokojnego kendera.
- A wiesz co w tym najważniejsze? Od lat już mnie żadna nie skusiła.
   Tak po cichu to Flint w pełni zgadzał się z opinią Amosa na temat kobiet – sam też miał z nimi kiepskie doświadczenia – i od tego momentu po dzień dzisiejszy człowiek i krasnolud stali się prawdziwymi przyjaciółmi. Handlarz ujrzał wchodzącego do kramu Flinta, wytarł ręce w fartuch, pomachał do krasnoluda i ozdobił twarz szerokim, szczerym uśmiechem.
- Widzę, że tego wścibskiego kendera tym razem nie przywlokłeś! – zachichotał i gestem zachęcał Flinta do szybszego wejścia – Właź szybciej. Miałem ostatnio trochę kłopotów z poszukiwaczami. Gnębią dobrych klientów. Nie bardzo mam jak się ich pozbyć.
   Amos ciężko pokiwał łysiejącą głową. Flint poklepał przyjaciela po ramieniu.
- Tas wybrał się w podróż na pięć lat. A ci poszukiwacze nie będą ci sprawiać kłopotu; przynajmniej przez jakiś czas.
   Amos dojrzał piekielny błysk w oku Flinta i uśmiechnął się dziękczynnie. Wciąż jednak na twarzy miał wyraz wielkiego znużenia. 
- Dzięki. Tyle, że oni zawsze wracają. Może nawet nie ci sami kłopotliwi chłopcy, lecz każdego dnia przybywa nowych poszukiwaczy na miejsce starych.
   Amos wbił kułaki w oczy i zaczął mocno trzeć.
   Dobry nastrój Flinta gwałtownie sczezł. Musiał przyznać rację handlarzowi. Solace nie było już tą samą, przyjazną wioską jaką stanowiło parę lat temu; to znaczy przed wysypem poszukiwaczy.
- Ale o czym ja gadam? – Amos rozchmurzył się z pewnym wysiłkiem – Nie po tu przyszedłeś, żeby gadać o moich zgryzotach. Gdzie twoja lista? Zaraz pozbieramy co ci tam potrzeba.
   Amos konspiracyjnym ruchem dźgnął krasnoluda pod żebro.
- Tą butelkę słodowego rumu na którą czekałeś już mam.
   Amos zabrał z rąk krasnoluda skrawek zapisanego pergaminu gdakał a jednocześnie krzątał się po kramie kompletował jego zamówienie.
- Dzięki, Amos – miękko odparł Flint i wodził dalej po półkach lekko nieobecnym wzrokiem.
   Widział wielkie, gliniane dzbany z marynowanymi ogórkami, cebulami  innymi warzywami. Woń octu była tu wszech obecna więc Flint troszkę się odsunął. Przeszedł wzdłuż rzędu baryłek pełnych ryżu, pszenicy czy mąki owsianej a potem ujrzał mniejsze pojemniki z cukrem i solą. Po przeciwnej stronie całą ścianę zajmowały przyprawy. Z przyjemnym zdziwieniem odczytywał dziwne nazwy; absynt, batis, cloyiv, tumerik. Dziwiło go mocno z jakiegoż to powodu ludzie pakują do swej strawy tak dziwaczne rzeczy? A cóż złego jest w zwykłym, skwierczącym udźcu?
   Flint właśnie przyglądał się słoikowi z solonymi, morskimi węgorzykami; przekąsce jakiej od lat już nie kosztował, gdy usłyszał czyjś ciężki głos za plecami.
- A więc jest w ty mieście jeszcze jeden krasnolud podgórski! A już zaczynałem się czuć jak przysłowiowy hobgoblin na niedzielnym pikniku kenderów – zagrzmiał obcy i wesoło klepnął Flinta w ramię – Hanak jestem.
   Flint odstąpił troszkę na bok i przyjrzał się nieoczekiwanemu rozmówcy. A więc stał teraz dosłownie nos w nos z innym krasnoludem. Zmierzwiona, czerwona jak marchew czupryna strzelała z głowy krasnoluda na wszystkie strony. Pomiędzy tą czupryną a a sterczącą prosto brodą i wąsami znajdowały oczy tak błękitne jak letnie niebo. Flint chciał jakoś określić wiek obcego; zmarszczki na twarzy jeszcze zbyt głębokie nie były, lecz dwóch przednich zębów też brakowało, może z powodu wieku a może utraty w jakiejś burdzie, tego już Flint orzec nie mógł.
   Dziwny krasnolud miał na sobie obcisłą kolczugę i znoszony, skórzany, gładki kaptur. Buty nosił lekkie, prawie mokasyny, lecz znoszone od wielu wędrówek po bezdrożach. Hanak cmoknął, zatarł ręce i zaczął przyglądać się półkom z jedzeniem.
- Musisz być w Solace od niedawna – rzekł obojętnie Flint.
   Hanak wzruszył ramionami.
-Jestem tu tylko chwilowo. Idę do Haven. Zszedłem ze wzgórz dobry kawał droga na południe stąd, prawie na równinie obok Tarsis. Nigdy nie byłem taki kawał drogi na północy – dodał.
   Flint odwrócił się w stronę zakupionych towarów, lecz poczuł na plecach uważny wzrok obcego krasnoluda.
- O ile się ciężko nie pomyliłem to i ty jesteś z południa.
- Nie mylisz się – przyznał Flint i zwrócił się znów do obcego.
   Badawcze zdanie Hanaka sprawiało Flintoi kłopot.
- Nie tak daleko na południe jak ja, przypuśćmy, że gdzieś ze wschodnich wzgórz – mamrotał krasnolud gładząc się po brodzie i z ukosa przyglądając Flintowi – Chyba dokładnie na północ od Thorbardinu.
- Skąd to wiesz? – szorsto nalegał Flint – Nie spotkałem jeszcze nikogo kto mógłby tak dokładnie określić czyjeś miejsce pochodzenia!
- Wiesz, to nie jest takie trudne – obojętnym tonem odparł krasnolud – Podróżuję całe życie, sprzedaję wyroby ze skóry. Masz delikatny akcent, no i zauważyłem czarne włosy w czuprynie – w mojej okolicy krasnoludy mają włosy albo rude, albo brązowe. Poza tym; długa, luźna błękitno zielona tunika oraz ciężkie buciory. Nie było cię tam już jakiś czas, co? Od lat nie widziałem nikogo, kto by się tak ubierał. Możesz mi powiedzieć skąd dokładnie jesteś?
   Flint poczuł się niezręcznie z tymi uwagami na temat ubioru – buty dostał jako prezent od matki kilkadziesiąt lat temu – ale uznał, że krasnolud nic obraźliwego nie miał na myśli.
- Dorastałem w miejscu zwanym Hillhome, mała osada pomiędzy Thorbardinem a Skullkap.
- Hillhome! Przecież byłem tam jakieś dwadzieścia dni temu. Nawet sprzedałem trochę butów i fartuchów. Popyt był bardzo mały. Aż wstyd, co też tam się dzieje, nie? – powiedział współczująco – No cóż, postępu nie powstrzymasz, nieprawda? Tak, tak.
   Pomruczał i smutno pokiwał głową.
- Postęp? W Hillhome? – parsknął Flint – I cóż takiego robią, poszerzają haft na sukienkach dziewcząt o pół cala?
- Ależ mówię o krasnoludach górskich! – zawołał Hanak – Łażą po całym mieście, wielkie wozy ciągną do przejścia. Nawet siedzą w gospodach krasnoludów podgórskich!
- Przejście zbudował pot krasnoludów podgórskich, krew krasnoludów podgórskich – zawołał Flint wyraźnie poruszony nowinami – Nigdy nie pozwoliliby używać go krasnoludom górskim!
   Nigdy! Powtarzał sobie w duchu.
   Historia krasnoludów górskich i podgórskich zawsze była gorzka, a przynajmniej przez wieki jakie nastąpiły po Katakliźmie. W czasach gdy nieba zsyłały ulewę zniszczenia na Krynn, krasnoludy górskie wycofały się do wielkiego, podziemnego królestwa Thorbardinu i zaryglowały bramy. Pozwoliły własnym kuzynom, krasnoludom podgórskim, cierpieć całą moc boskiej kary. Krasnoludy podgórskie akt ten nazwały Wielką Zdradą a Flint był jednym z wielu , którzy odziedziczyli po swych przodkach wielką nienawiść. A nawet więcej, ojciec jego ojca, Reghar Fireforge, był przywódcą armii krasnoludów podgórskich podczas tragicznej, zakończonej wielkim podziałem, Wojny Krasnoludzkiej Bramy. Flint nie mógł uwierzyć, że krasnoludy z Hillhome mogły odwrócić wzrok od odwiecznej wrogości krwi.
- Obawiam się, że to robią – łagodniej już odezwał się Hanak – Są to głównie Thiwarowie, wyklęte krasnoludy Thorbardinu.
- Wyklęci? To niemożliwe! – warknął Flint.
   To było jeszcze gorsze.
   W rzeczy samej wyklęci – rasa krasnoludów stanowiąca ogromną większość klanu Theiwar – byli znani jako najbardziej złośliwa grupa krasnoludów górskich. To ich szamani, posługując się magią, stanowili główną siłę, która doprowadziła do Wielkiej Zdrady.
   Obcy krasnolud odstąpił krok wstecz i wzniósł dłonie obronnym gestem.
- Wiem tylko tyle ile widziałem, przyjacielu, a widziałem wyklętych kręcących się swobodnie między krasnoludami w Hillhome – i nawet nikt z pogórskich ich nie opluł.
- Nie mogę uwierzyć  - mruczał Flint potrząsając głową – Nie potrafię uwierzyć, że moi bracia na to pozwalają. Nasza rodzina była we wsi dość ważna, coś znaczyła. Może nawet słyszałeś nazwisko – Fireforge? Mój brat nazywa się Aylmar Fireforge.
   Jakiś cień przemknął po twarzy obcego, który wyglądał jakby miał potwierdzić, lecz nagle zdecydował, że lepiej tego nie robić.
- Nic mi nie mówi – powiedział, lecz zaraz szybko dodał – ale nie byłem tam na tyle długo, by móc kogokolwiek poznać bliżej.
   Znużonym ruchem Flint przegarnął szpakowatą czuprynę. Czy jest możliwe, by Hanak miał rację gadając o plugawieniu Hillhome obecnością krasnoludów górskich?
   Flint poczuł jakby co ścisnęło mu łopatki.
- Jeżeli moi krewni maj do czynienia z tymi diabłami, to ja kuszę się temu przyjrzeć.
   Hanak uprzejmie odparł.
- Niech cię Reorx prowadzi.
   Powiedział tylko tyle i wyszedł spokojnie z warzywniaka pozostawiając Flinta bijącego się z trudnymi myślami.
   Amos cisnął na ladę brązowy pakunek.
- Sól, torba jabłek, cztery jaj, kawał bekonu, garnek marynat, dwa bochenki wczorajszego chleba, cztery funty najlepszego korzenia cykorii jaki znają ludzie… i krasnoludy… prosto z Nordmaar, tuba smoły do uszczelnienia tych cholernych szpar przed zimą i… długo oczekiwana butelka rumu słodowego – zakończył z wyraźnym zadowoleniem.
   Flint sięgnął do kieszeni kamizeli zwisającej z ramienia odparł lekko nieobecnym tonem.
- Smołę możesz zostawić. Nie obejrzę tej zimy w Solace.
   Amos usłyszał w tonie głosu krasnoluda jakieś mroczne nuty. Popatrzył nań z troską, lecz znał go zbyt długo i zbyt dobrze, by zadawać jakiekolwiek pytania. Handlarz jeszcze nigdy nie widział Flinta tak zaabsorbowanego, nawet wtedy gdy w mieście był obecny jego młody, wiecznie ściągający na siebie kłopoty przyjaciel w błękitnej bluzie. Przyjął od Flinta parę monet i bez słowa skinął na pożegnanie.


https://scontent-b-ams.xx.fbcdn.net/hphotos-prn2/p480x480/1238722_626203917419553_1235611245_n.jpg

Offline

 

#2 2016-03-24 11:52:37

 janjuz

Najwyższy Kleryst

Call me!
Skąd: Zduńska Wola
Zarejestrowany: 2012-10-02
Posty: 829

Re: Król Flint

Rozdział 2
Droga do domu

   Mroczna Puszcza. To miejsce, przynajmniej w opinii Flinta, zdecydowanie zasłużyło na swoje miano. Niebotyczne sosny o igłach tak zielonych, że prawie czarnych, górowały nad leśnym poszyciem. Wielkie, omszałe dęby udrapowane grubymi pnączami i pokryte pierzastym mchem, a  dodatkowo nawet drzewa vallen rosnące tak wysoko, że ich pnie niknęły gdzieś w listowiu, zabraniały nawet pojedynczym promieniom słońca dostępu do leśnego gruntu.
   Puszcza nie była ogromna, lecz Flint dobrze zdawał sobie sprawę z faktu, że stanowi schronienie wielu niebezpiecznych stworów. Kilka lat temu grupka najemników dotarła do Solace niosąc niezwykłe trofeum – głowę trolla zabitego w tej właśnie puszczy. Między prastarymi drzewami Mrocznej Puszczy wciąż jeszcze żyły bandy hobgoblinów a nawet i gorszych stworów.
   Poczucie potencjalnego zagrożenia utrzymywało zmysły Flinta w ciągłej gotowości mimo, że umysł błąkał się tu i tam. Wąska ścieżka wiła się między drzewami ograniczona po obu stronach paprociami i wielkimi kępami wilgotnych grzybów i porostów. Zapach wilgotnej gleby, niosący ciężką woń zgnilizny, okrył krasnoluda grubym, obmierzłym płaszczem.
   Według Flinta odór nie był bynajmniej nieprzyjemny. W rzeczywistości, po długim pobycie pomiędzy ludźmi, nie wspominając o kenderach, elfach i przedstawicielach innych ras, taka dominacja czystej natury odświeżyła ducha i dodała lekkości stopom. Było coś radosnego w tej samotności, w tej idyllicznej przygodzie, co duszy Flinta przyniosło dawno zapomniane poczucie zachwytu.
   Wędrując już dość długo nie zaszedł bynajmniej za daleko. Nie było to spowodowane jakimkolwiek wyczerpaniem czy zmęczeniem. Raczej już wielkim uczuciem wewnętrznej ulgi. Ręka ściskała gładki, wyrobiony trzonek bojowego topora. Oczy i uszy, niemal bez udziału Flinta, same badały otaczającą puszczę. Był czujny. Wręcz miał chyba nadzieję na najmniejszy choćby znak nadciągających kłopotów.
   Ścieżka się rozwidlała. Krasnolud stanął w bezruchu, nasłuchiwał i myślał. Przez grube podeszwy butów wyczuwał ziemię jak tylko krasnoludy potrafią, czuł każdy zakręt i każdy pagórek. Po chwili wyczuł co było mu potrzebne i natychmiast wybrał kierunek.
   Na razie szedł na południe. Flint nie posługiwał się mapą. Nie potrzebował też kompasu by utrzymać wybrany kierunek marszu. Kierunek, który poprowadzi przez puszczę z ominięciem zarówno ziemi elfów Qualinesti na południu jak i rządzonego przez Poszukiwaczy Haven na północnym zachodzie.
   Poszukiwacze! W duchu aż się skrzywił. Poszedłbym na koniec ziemi byle ich tylko uniknąć. Ci upierdliwi „prorocy” wystarczająco utrudnili życie w Solace. Natomiast w samym Haven – mieście uznawanym za ich stolicę i samo centrum aroganckiego kultu – obecność Poszukiwaczy musiała być kompletnie nie do strawienia.
   Natomiast rejon Qualinesti to zupełnie inna sprawa. Tak naprawdę to Flint nawet zastanawiał się czy by się tam nie udać; do samego gniazda elfów by spotkać starego – i zupełnie niezwykłego – przyjaciela, Mówcę Słońc. Nadal był jednym z bardzo niewielu krasnoludów kiedykolwiek zaproszonych do królestwa elfów. I to na dodatek przez samego Mówcę! Swego czasu jakiś odwiedzający go dygnitarz nabył srebrną, wysadzaną agatami, bransoletę na jakimś lokalnym targowisku a następnie podarował ją przywódcy elfów. Mówca Słońc był tak zachwycony jubilerską i metalurgiczną robotą, że kazał odnaleźć rzemieślnika. Był nim nikt inny tylko Flint Fireforge z Solace. Mówca wystosował zaproszenie do krasnoluda, by w marmurowym mieście elfów zademonstrował swój kunszt.
   To właśnie w trakcie pierwszej podróży do Qualinesti spotkał Flint Tanisa Półelfa, podopiecznego Mówcy. Młody Tanis potrafił całymi godzinami przypatrywać się pracom krasnoluda w mieście elfów. Potem jeszcze pozostawał na pogawędkę. Flint rozumiał, że chłopak chyba nie czuje się tu szczęśliwy a to za sprawą mieszanego pochodzenia. Kiedy tylko interesy przywodziły krasnoluda do Qualinesti spędzali razem wiele godzin na poważnych dyskusjach.
   Krasnoluda kusiło by odnaleźć półelfa. Ostatniego wspólnego wieczoru w Gospodzie Ostatni Dom Tanis wspominał, ze zamierza podjąć wyzwanie uporządkowania spraw związanych ze swym pochodzeniem. Flint przypuszczał, że Tanis miał na myśli spotkanie twarzą w twarz z krewnymi, elfami pełnej krwi, zamieszkałymi w mieście Qualinost. Krewnymi, którzy właściwie nigdy nie zaakceptowali półelfa. Krasnolud trochę obawiał się o los przyjaciela, lecz stanowczo odrzucał złe przeczucia. A poza tym przecież wszyscy towarzysze uzgodnili, że rozstają się na pięć lat. Flint mógłby zostać przeklęty gdyby złamał takie przyrzeczenie. Odpuścił sobie Qualinost i miast tego podążył leśną ścieżką. Jeżeli utrzyma dobre tempo to przed zmierzchem wyjdzie z puszczy.
   Krocząc teraz w ciszy Mrocznej puszczy Flint rozważał, czy przypadkiem nie za bardzo bujał w obłokach wierząc we wszystko, co powiedział obcy krasnolud u Jessaba. Krasnoludy górskie – i to te obleśne łachudry – w Hillhome! Tylko po co Hanak miałby taką historyjkę wymyślać? Na razie takie pytanie Flint od siebie odepchnął. Odpowiedź będzie całkiem jasna już niedługo.
   Rozleniwił się w tym Solace – a po prawdzie to i zaczął się nudzić – gdy tylko zabrakło wokół niego gromady młodych przyjaciół. Podświadomie uniósł topór. Złapał się na tym, że teraz rozmyśla o Aylmarze i zastanawia się kiedy też ostatni raz widział starszego brata. Wzruszył ramionami; jakieś piętnaście, a może i dwadzieścia lat temu. Z uśmiechem na twarzy wspominał wspólne eskapady, wygrane w ostatniej chwili, wielkie zdobycze.
   Przede wszystkim pamiętał największy ze skarbów jaki zdobyli – Topór Tharkana. Wraz ze starszym bratem, Aylmarem, dosłownie potknęli się o ten topór w czasie jednej z pierwszych przygód w poszukiwaniu skarbów u stóp Gór Kharolis. Dokładnie rzecz ujmując; blisko Pax Tharkas, dlatego też toporowi nadali takie właśnie imię. Żądza bogactwa, tak typowa dla wszystkich krasnoludów, pogoniła braci Fireforge w głębokie zakamarki kryjówki hobgoblinów, o której powiadano, że kryje ogromne bogactwa. Rozprawili się z piętnastoma kudłatymi, sześciostopowymi kreaturami głównie uderzając w czerwonoskóre łby. Po chwili przedarli się przez ostatnie pięć skalnych jaskiń i dopadli komory skarbów hobgoblinów. I właśnie tam, na samym szczycie czterostopowego zwału skarbów, monet i połyskujących klejnotów, połyskiwał jak morska latarnia najpiękniejszy z możliwych toporów. Jako pierwszy dopadł go Aylmar bowiem Flint w tym czasie napychał sobie wszystkie kieszenie i sakiewki bogactwem hobgoblinów po czy obydwaj dali nogę z kryjówki nim więcej tych stworów zdążyło się pojawić.
   Wiele lat później, gdy już serce Aylmara dopadła słabość oznaczająca niechybny koniec awanturniczego życia, starszy brat wręczył topór Flintowi w jego Dzień Prawdziwej Brody – w krasnoludzki dzień oznaczający wejście w dorosłość.
   Uśmiechnął się złośliwie powiedział tonem, który zawsze podnosił Flintowi włosy na karku:
- Będziesz tego potrzebował znacznie bardziej niż ja zważywszy na babski sposób walki!
   Było to już jakieś czterdzieści lat temu.
   Z troszkę szorstkim sentymentalizmem przypominał sobie krasnolud czasy, gdy, podróżując, dzierżył jeszcze Topór Tharkana. Wspaniała broń jaśniała wycinając wokół Flinta srebrzyste koła  w każdej bitwie. Broń służyła mu dobrze przez kilkanaście lat. Służyła w bitwie i przypominała Aylmara.
   Brwi nastroszyły mu się same na wspomnienie wzgórz, gdzie stracił topór uczestnicząc w kolejnej wyprawie po skarby. Pośród start monet, rozsypanych garściami klejnotów i szkieletami z tuzina prastarych wodzów pojawiła się postać z zimnej, zasysającej ciemności. Upiór śmierci. Postać chwyciła duszę Flinta w potworny uścisk. Śmiertelny chłód wnikł mu w kości. Zachwiał się. Kolana się pod nim ugięły. Nie potrafił się oprzeć.
   Topór Tharkana zabłysnął, gorąco białym światłem odepchnął upiora I dał Flintowi dość sił by mógł stanąć na nogach. Potężnym ciosem topora krasnolud ciął bezkształtną lecz materialną zjawę.
   Upiór się zwinął i uciekła zabierając jednak ze sobą topór Flinta. Przerażony krasnolud uciekł z pustymi rękami. Gdy tam później powrócił nie znalazł śladu ani skarbu, ani upiora, ani topora.
   Flin niecierpliwie oczekiwał spotkania ze starszym bratem. Aylmar będzie pewnie strasznie rozczarowany, gdy dowie się, że młodszy brat postradał Topór Tharkana. Flint popatrzył na swój toporek, użyteczny w boju lecz już dość zużyty, z ledwo skrywaną pogardą. Broń przypominała Topór Tharkana tylko w bardzo ogólnym zarysie. Magiczne ostrze połyskiwało doskonałą stalą i było zawsze ostre; na trzymanej właśnie broni widoczne były ślady korozji. Drewniany trzonek był wytarty i pocieniały, już dawno powinien go wymienić.
   Flint musiał przyznać, że spotkanie z całą resztą rodziny powinno dać mu sporo radości. Aylmar został przywódcą klanu gdy Flint był jeszcze młody, gdy ich ojciec zmarł na dziedziczną w ich rodzie chorobę serca zostawiając żonę i czternaścioro dzieci. Matka natomiast, kobieta wymęczona ciężką pracą, odeszła ponad dwadzieścia lat temu. Wtedy też Flint po raz ostatni był w Hillhome. Na jej pogrzebie.
   Flint wiedział, że Aylmar ma żonę. Tyle, że nigdy nie umiał zapamiętać imienia bratowej. A, i miał co najmniej jednego syna, syna o imieniu Bazalt. Bazalt był nastolatkiem bardzo entuzjastycznym, można powiedzieć, że diabelnie żywym. Aylmar z wiekiem stawał się ponury, ciążyła mu odpowiedzialność, i zupełnie nie aprobował spędzania czasu przez syna w gospodach i domach gry. Koniec końców, Flint został mentorem Bazalta.
   Przez pamięć Flinta przeleciał korowód twarzy i imion, bracia i siostry – czy raczej harrn oraz  frawl, jak określali płeć krasoludowie. Był Ruberik, Bernhard, Thxtil, - a może Tybalt? Cichutka, skromna Glynnis i bezczelna Fidelia. Opuścił dom zanim siódemka młodszego rodzeństwa wyrosła z niemowlęctwa więc od ostatniej wizyty całkiem już zapomniał ich imion.
   Utrata kontaktu z najbliższymi nie była w społeczności krasnoludzkiej niczym niezwykłym, Flint jednak wyrzucał sobie, że przecież powinien bardziej zważać na młodsze rodzeństwa – całkiem wesoła była z nich gromadka. Zawsze chętni do pomocy starszemu bratu, czasem nawet oddać extra kawałek ciasta czy kęs pieczeni mocarnemu Flintowi. No a poza tym; o kogóż innego miał troszczyć?
   Flint z pewnym zaskoczeniem skonstatował, że jeżeli nie przyspieszy kroku to zachód słońca zastanie go w głębi Mrocznej Puszczy. Przyspieszył. Pomimo to wieczór już nadchodził, gdy wreszcie, w pierwszy dzień po wyjściu z Solace, Flint dotarł nad Rzekę Białego Gniewu. Przekroczył szalejącą w dole rzekę po wysoko zawieszonym moście co przypomniało mu wioskę w koronach drzew vallen. Na wschodnim brzegu rzeki, pod osłoną dwóch czerwonych klonów, rozbił obozowisko. Przez cały następny dzień maszerował brzegiem Białego Gniewu aż wreszcie dotarł do Drogi Południowej.
   Drogą Południową, stanowiącą wschodnie obrzeża Qualinesti, Flint wędrował omijając rzadkie tu osiedla elfów. Spędził na takiej wędrówce, lekkiej i bez przygód, ponad tydzień radując się jednocześnie doskonale błękitnym niebem i słoneczną pogodą. Rankiem ósmego dnia opuścił Drogę Południową i poszedł na południowy wschód, w kierunku starożytnej fortecy Pax Tharkas oraz Hillhome, które leżało nieco na uboczu.
   Sam sobie torował drogę poprzez pagórkowaty teren, porośnięty gęstym lasem aż do podnóża wzgórz. W tym miejscu ciemny, jodłowy las otaczał nagie granitowe skały. Była to okolica pełna stromych wąwozów i wietrznych dolin. Wzgórza nie zasłużyły na miano gór, lecz bezładny charakter przeszkód terenowych czynił wędrówkę równie trudną jak wspinaczka po zaśnieżonych stokach gór.
   Był to kraj krasnoludów podgórskich, ojczysty kraj Flinta, i dla jego stóp szorstki, kamienisty grunt wydawał się gładziutką ścieżką. Dziewiątą, deszczową, noc spędził w oddalonej, ciepłej i omalże pustej krasnoludzkiej gospodzie we Wzgórzu Krwi. Spłukał tam z siebie kurz drogi i zaostrzył sobie apetyt na zbliżające się spotkanie z własnym klanem.
   Umysł błądził raczej pośród wspomnień niż pośród plotek o górskich krasnoludach w Hillhome. Wygodne, kamienne domy wzdłuż głównej ulicy; owce i kozy na okolicznych halach; kuźnia Delwara, gdzie Flint po raz pierwszy ujrzał jak metal poddaje się w ogniu. Pamiętał to poczucie bezpieczeństwa, które chyba unosiło się w dymie matczynej kuchni. Pamiętał aromat świeżo upieczonych, chrupiących bułek, jakie wraz z ojcem każdego ranka kupowali w piekarni Frawl Quartzen zaraz po porannym oporządzeniu domowego bydła. Takie wspaniałe wspomnienia…
   Chłodnego popołudnia jedenastego dnia wędrówki Flint musiał nadłożyć drogi żeby ominąć Równinę Dergoth. Przed Kataklizmem, jakieś trzysta pięćdziesiąt lat temu, na równinie było wiele źródeł. Kiedy Król-Kapłan z Istar ściągnął na Krynn gniew bogów całe oblicze świata uległo zmianie i ziemie na południe od Pax Tharkas zmieniły  się w pustynię. Sto lat później, w trakcie Wojny Krasnoludzkich Wrót – ataku krasnoludów podgórskich z towarzyszącymi im ludźmi w celu odbicia Thorbardinu po Wielkiej Zdradzie – magiczna forteca Zhamanu spadła na Równiny mocą potężnego zaklęcia i utworzyła dziwaczny, podobny kształtem do czaszki kopiec nazwany później Skullcap. Eksplozja towarzysząca upadkowi ponownie rozdarła Równinę Dergoth i teraz bagna pokryły otaczające tereny.
   Flint nie miał najmniejszej ochoty na błąkanie się po bagnach – jego strach przed wodą stanowił już legendę pośród przyjaciół. Miast tego zaczął wspinaczkę na niskie wzgórza na północnym wschodzie gdzie było wąskie przejście między szczytami okalającymi Hillhome. Troszkę potrwało nim znalazł polankę po wschodniej stronie przejścia niedaleko Drogi, potem jeszcze musiał nazbierać drewna i rozpalić ognisko na noc by wreszcie zacząć piec sobie ostatni kawał tłustego bekonu, który niósł z Solace. Odsapnął sobie po zapadnięciu zmroku.
- Będzie mi tej samotności brakowało – westchnął.
   Popatrzył na Drogę wijącą się zaraz poniżej rozbitego właśnie obozowiska. Cała jej długość zorana była głębokimi koleinami. Dawnie tą drogą poruszały się tylko stada owiec czy kóz, czasami jakiś farmerski wózek, teraz droga była poszerzona i nieźle zużyta.
   Flint pamiętał czas budowy Drogi jeszcze z lat dziecinnych. Za mały był wtedy, żeby w czymkolwiek pomagać. Krasnoludy podgórskie pracowały w pocie czoła przez kilkanaście lat nad wygładzeniem terenu, oczyszczeniu z kamieni, położeniu kamiennego podłoża biegnącego przez bagna, by wreszcie stworzyć trakt łączący Hillhome z niezbyt odległy wybrzeżem Newsea.
   Bezpośrednią przyczyną budowy Drogi była chęć otwarcia doliny leżącej w pobliżu Hillhome i przybliżenia jej do siedzib krasnoludów podgórskich. W pewnym sensie to się powiodło choć w dość ograniczonym zakresie. Patrząc na wszystko z perspektywy czasu Droga nie była warta włożonego w nią wysiłku. Zyski z niej płynące były raczej skromne.
   Krępe ciało Flinta napięło się nagle jak struny u mandoliny. Nie był tu już sam. Pierwszym strzeżeniem było tylko niejasne przeczucie, nie obraz czegoś lecz tylko jakby wrażenie dźwięku, wrażenie czegoś nadciągającego z południowego zachodu. Drewniane koła turkotały na kamienistym szlaku. Flint powoli odwrócił się od niewielkiego ogniska w stronę traktu. Przyrodzona krasnoludom umiejętność wyczuwania różnic ciepła pozwalała teraz na dostrzeżenie obiektów w ciemności.
   Ciężki wóz o szerokich drewnianych kołach, wyglądający zresztą jak wielkie, czworokątne pudło, hałasował na nierównej Drodze z Hillhome. Kto, do licha, jechałby tym traktem w ciemności?
   Flint ruszył od ogniska i podszedł do skraju Drogi. Woźnica smętnie kiwał się na koźle. Od czasu do czasu trzasnął z bata nad głowami czterokonnego zaprzęgu, ciężko pracującego na wznoszącej się drodze. Konie parskały i chrapały. Najwidoczniej ładunek ciągnęły naprawdę ciężki. Flint nie mógł rozeznać, czy woźnica był krasnoludem, człowiekiem, czy też czymś znacznie gorszym. Dostrzegł nagle jeszcze dwie postacie wyraźnie pilnujące boków wozu po każdej stronie. Były oddalone od kozła o paręnaście stóp. Kiedy tylko się zbliżyli mógł już Flint rozeznać trzy pary nienaturalnie wielkich oczu.
   Krasnoludzkie łachmyty. Flint pojął teraz, czemu ktoś chciałby przemierzać górski trakt po nocy. Te obdartusy były zdegenerowaną rasą krasnoludów żyjącą właściwie wyłącznie pod ziemią. Nienawidzili światła. Wystawieni na promienie słońca dostawali mdłości. Wiadomym było, że podziemne domostwa opuszczają wyłącznie nocą. Normalne krasnoludy wyglądały bardzo podobnie do ludzi, jedynie proporcje ciała były różne. Łachudry wyglądały wręcz groteskowo. Włosy jasnobrązowe lub żółte, skóra biała z niebieskim odcieniem, no i wielkie, jakby dziecinne oczy.
   Mieli reputację osobników tak złośliwych i zepsutych, że nawet sąsiedztwo hobgoblinów byłoby chyba lepsze.
   Przez głowę Flinta przeleciała myśl o błyskawicznym skryciu się w mroku, lecz okazało się, że jest już za późno; postać krasnoluda została już dostrzeżona. Tak, czy inaczej, był zanadto zaciekawiony zwłaszcza, że pamiętał  ciężkie westchnienia Hanaka na wspomnienie obecności górski wyrzutków w Hillhome. Przedziwne oczy woźnicy dostrzegły Flinta z odległości ponad pięćdziesięciu stóp. Wyrzutek zatrzymał wóz na poboczu drogi ostro ściągając i szarpiąc lejce.
- Co tu robisz pośrodku nocy, podgórski?
   Głos woźnicy był szorstki jak pilnik do metalu. Mówił we wspólnej mowie, lecz słowa padały powoli, jakby na co dzień tej mowy nie używał. Pozostała dwójka ruszyła się naprzód. Jeden z nich obszedł wóz i stanął jak ochroniarz przed znajdującym się na koźle woźnicą. Każdy dzierżył błyszczący topór, który jakby przypadkiem wpadł im w dłonie.
- Od kiedy to takie odpadki sprawują kontrole na drodze z Hillhome?
   Flint nie odczuwał nawet odrobiny przestrachu. Obserwował uważnie uzbrojonego strażnika, którego wzrok skupił się na toporze zwisającym z pasa Flinta. Dwójka wyrzutków nosiła ciemne, metalowe napierśniki i ciężkie, skórzane rękawice. Wyglądali dokładnie jak zadufani we własne umiejętności weterani. Woźnica, nieuzbrojony i bez pancerza, trzymał wciąż lejce i obserwował.
- Wy, pogórscy, znacie umowę – zacharczał z kozła wozu – A teraz wracaj do wsi nim będziemy zmuszeni donieść na ciebie jako na szpiega… albo i co gorszego.
   Strażnicy zrobili w stronę Flinta jeden krok i znacząco chwycili broń.
- Szpieg! – parsknął Flint, którego takie określenie właściwie rozbawiło. Dłoń jednak chwyciła topór – I dlaczegóż to, na wielkiego Reorxa, miałbym szpiegować? Gadaj, krasnoludzie!
   Zniecierpliwione konie zatupały ostro na Drodze i parsknęły parą w chłodne powietrze nocy. Woźnica uspokoił je jednym szarpnięciem lejcy po czy wyciągnął w stronę Flinta zaciśnięty kułak.
- Ostrzegam, złaź z drogi i wracaj do wsi – wysyczał.
   Flint już wiedział. Od tych durniów nie dowie się niczego. Wysilił się ciężko, by utrzymać głos w spokoju.
- Swoimi bezsensownymi pytaniami doprowadziliście już do tego, że przypaliłem bekon na ogniu. Teraz więc zmiatajcie a ja się zajmę przypalonym posiłkiem.
   Flint spostrzegł jak uzbrojona dwójka zaczęła się zbliżać i rozdzielać. Każdy dzierżył topór w gotowości. Topór, na który Flint spozierał z niejaką zazdrością pamiętając o ciężko zużytej własnej broni.
   Flint uniósł topór. Czuł wyraźnie wzrastającą irytację. Całe ciało, wyraźnie wyczuwające nadchodzącą walkę, naprężyło się i wypełniło energią. Nie szukał bynajmniej zwady z górskimi krasnoludami, lecz Reorx by go wyklął gdyby ustąpił przed dziedzicznymi przeciwnikami.
- Możesz dowieść, że nie jesteś szpiegiem? – drwił jeden z nich.
   Flint odstąpił w bok by odejść od ogniska.
- Mógłbym, gdybym się przejmował takimi szumowinami i łachmytami jak wy – odpalił wyraźnie już zniecierpliwiony.
   Bliższy z napastników rzucił się w stronę Flinta wymachując wysoko toporem. Krasnolud podgórski skoczył w tył wystarczająco szybko, by uniknąć również atakującego nisko drugiego z obdartusów. Topory dwójki górskich krasnoludów wydały czysty dźwięk stali i, zderzając się, posłały snop iskier. Poczucie powracającej zimnej, skalkulowanej świadomości walki powoli owładnęło Flintem. Obrócił się parując uderzenie pierwszego z napastników po czym zmusił drugiego do odwrotu serią krótkich, ostrych uderzeń. Uderzył złośliwym hakiem i posłał broń napastnika na ziemię, w tym samym czasie drugi już wracał do walki. Flint zawirował wstecz i wzniósł topór, zablokować cios. Ostrza spotkały się z brzękiem i nagle krasnolud podgórski z konsternacją stwierdził, że oto stoi ze złamanym trzonkiem topora podczas gdy jego głownia leży już w pyle drogi. Stał teraz bezbronny, niczym nagi.
   Pech Flinta wywołał na błękitno bladej twarzy strażnika groteskowy grymas. W głębi oczu zabłysło mu złowrogie światło gdy podnosił topór do ciosu mogącego rozłupać czaszkę podgórskiego krasnoluda. Flint runął do przodu z szybkością nabytą w wielu bitwach. Ułamany trzonek topora wysunął w przód zadając cios podobny do mieczowego sztychu. Odłamki wieńczące ułamane drzewce trafiły prosto w nos przeciwnika. Theiwar wrzasnął z bólu, z nosa trysnęła krew zalewając mu oczy.
   Flint uderzył powtórnie, tym razem mierząc w kciuki dłoni dzierżącej topór. Wrzeszcząc powtórnie strażnik wypuścił broń. Potykał się oślepiony krwią zalewającą oczy. Szybkim ruchem Flint złapał wypuszczoną broń wroga i dziko nią wymachując ruszył na cofającego się Theiwara. Ten wpadł na powalonego wcześniej towarzysza i też go popędził do odwrotu.
   Dwójka już rozbrojonych Theiwarów wskoczyła na wóz a woźnica już dawał koniom bata. Potężne stworzenia zarżały ze strachu, parsknęły w otaczające powietrze całe kłęby pary i ruszyły naprzód mocując się z ciężko załadowanym wozem. Po chwili już pomykali drogą i coraz prędzej staczali wóz drogą na wschód w stronę Newsea. Gdy tak pośpiesznie się oddalali krasnolud podgórski dostrzegł jeszcze utkwione w nim spojrzenie ogromnych oczu, oczu pełnych nienawiści, lecz i zdrowo przerażonych.
   Flint był ciężko zdegustowany bezsensowną walką. Ciężko tupiąc wracał do ogniska. Po chwili złapał patelnię ze spalonym bekonem i zeskrobał poczerniałe resztki prosto w ogień. Nie był już głodny. Siedział teraz plecami do płomieni ogniska i wciąż jeszcze rozważał dziwaczne spotkanie.
   W głowie wirowała mu cała mieszanka pytań. Jakiż to rodzaj „umowy” z tymi paskudami mógł spowodować, że krasnoludy podgórskie zapomną stuleci wrogości i wymuszonej biedy spowodowanej Wielką Zdradą? I co też takiego te odpadki miały do ukrycia, że tak ciągle podejrzewały szpiegostwo?
   Thorbardin, prastary dom górskich krasnoludów, znajdował się jakieś dwadzieścia mil na południowy zachód, zaraz za Jeziorem Stonehammer. Flint wiedział, że te trzy obdartusy należały do Theiwarów, jednego z pięciu klanów w politycznie podzielonym podziemnym mieście krasnoludów. Górskie krasnoludy są wręcz notorycznie przywiązane do swych klanów, interesują się tylko górnictwem oraz obróbką metali. Dlaczego to właśnie Theiwarskie wyrzutki społeczne, najbardziej czułe na światło dzienne, zdecydowały się wyleźć na powierzchnię? Flint uważnie zbadał topór porzucony przez jednego z napastników. Broń była okazem wspaniałego rzemiosła, twarda stal o srebrzystym połysku, ostra niczym brzytwa. Już z samej jakości domyśliłby się krasnoludzkiej roboty, lecz niestety na broni nie było zwyczajowej marki krasnoludzkiego rzemieślnika.
   Flinta przeszedł dreszcz. Sam nie wiedział, czy to z chłodu, czy też z obawy o nadciągającą a przyszłość. Pamiętał jednak, że ognisko, by płonąć, potrzebuje opału. Dołożył jeszcze dwa, niewielkie polana do ognia i wpatrywał się w tańczące płomienie dopóki ich hipnotyzujący wpływ nie dodał powiekom wielkiego ciężaru.
   Pomyślał tylko, że z tymi problemami musi się po prostu przespać. I tak ich teraz nie rozwiąże. Odsunął się od ogniska na tyle daleko, by wciąż obserwować obóz samemu jednak pozostając w ukryciu. Tej nocy jednak nic mu już jednak nie przeszkodziło.
*  *  *  *  *
   Obudził się o pierwszym brzasku i natychmiast ruszył na wschód drogą w kierunku Hillhome. Pozostał na pobrużdżonej koleinami, błotnistej drodze póki nie dotarł do ostatniego, niskiego grzbietu wzgórz przed wioską. Pozostało mu może ćwierć mili. Zatrzymał się i zaczął rozkoszować się widokiem.
   Całą wędrówkę odbył w mniej niż dwa tygodnie. Przyjemne doświadczenie. No, może do czasu bijatyki z tymi łachudrami poprzedniego wieczoru. Teraz jednak czuł, jak cała gama dziwnych emocji szarpie mu serce, gdy tylko spojrzał na krętą, brukowaną drogę, bezmiar kamiennych domostw i ciężki bunkier pośrodku, za jego młodości mieściła się wioskowa kuźnia.
   Poszarpana dolina rozciągała się na wschód aż do traktu oraz na zachód do Jeziora Stonehammer. Przy samym Hillhome rozpościerała się szeroko w zielone łąki. Na południu i na północy widocznych było kilka wijących się wąwozów.
   Ciepłe uczucia Flinta nieco pochłodniały gdy zdał sobie sprawę z faktu, że tam gdzie wcześniej w dolinie powietrze było krystalicznie czyste teraz rozpościerał się nisko tuman niezbyt wonnej mgły. No cóż, z miejskich kuźni zawsze wydobywało się nieco dymu…
   Kuźnia miejska! Flint nagle dostrzegł, że stodoła obok niej była ze trzy, a może I więcej, razy większa niż gdy ją widział dwadzieścia lat temu. Otaczał ją wielki, błotnisty plac, na którym tłoczyło się kilkanaście wozów. Te wozy. Z nagłym szarpnięciem poznał, że są one dokładnie takie same jak we wczorajszej awanturze przy drodze. No i dawniej tylko jeden komin z kuźni posyłał w niebo kłęby dymu gdy tymczasem obecnie cztery rzędy kominów produkowały czarne chmury przesłaniające niebo. Samo miasto jakby się podwoiło, rozciągnęło się w kierunku Jeziora Stonehammer. Senna wioska, wciąż jeszcze żywa w pamięci Flinta, rozdęła się i kipiała teraz energią, którą krasnolud uznał za nieco denerwującą. Ulica Główna, ongiś wybrukowana solidnymi kamieniami, teraz była praktycznie przemielonym błockiem chlupoczącym pod stopami przewalającego się tłumu i kołami przejeżdżających wozów.
   Pełen obaw poszedł Flint Drogą aż wreszcie stała się Ulicą Główną. Zwolnił i zaczął rozglądać się za znajomymi twarzami – za czymkolwiek znajomym – nie rozpoznawał niczego a i nikt z zabieganych krasnoludów bliżej mu się też nie przyjrzał. Przystanął, by się jakoś pozbierać.
   Przez chwilkę nawet zaczął się zastanawiać, czy trafił w dobre miejsce. Tak z bliska Hillhome jeszcze mniej przypominało miasteczko z jego pamięci niż oglądane z daleka. Wielkie budynki były te same – rezydencja burmistrza, hala targowa, browar – ciągle jeszcze dominowały na głównym placu. Wyrósł jednak wokół nich cały tłumek mniejszy, ściśle upakowanych budynków, wyglądających jakby jeden chciał koniecznie przykleić się do drugiego. I to najlepiej z obu stron.
   Większość tych nowych budynków postawiono z drewna. Większość też była wykonana raczej niestarannie, zupełnie nie po krasnoludzku wykazując ślady pośpiechu i kiepskiej roboty. Plac miejski nadal był wielkim, otwartym miejscem, lecz gdy kiedyś rósł tam cienisty park teraz wszystko było brązowe i jałowe.
   Oczy Flinta spoczęły Tawernie Moldoona, po drugiek stronie ulicy. Nareszcie coś znajomego! Młoda frawl stała właśnie z tyłu wozu znajdującego się przed tawerną a załadowanego ale i dźwigała właśnie na ramionach dwie baryłki.  Ciężko wspinała się po schodach aż weszła do tawerny, której odrzwia otworzył potężny krasnolud w średnim wieku.
   Flint świetnie pamiętał obszarpanego człowieka, Moldoona, który lata temu otworzył w cichym Hillhome gospodę. Człowiek okazał się najemnikiem, niezłym pijusem, który wziął już rozbrat z wojowaniem włóczęgostwem. Otworzone przez niego pijalnie piwa stała się przytulnym miejscem spotkań dla sporej ilości dorosłych krasnoludów. Włączając w to Flinta i Aylmara. Flint zaczął się zastanawiać, czy też ten człowiek wciąż tu jeszcze jest.
   Z uczuciem ulgi w sercu ruszył do znajomych drzwi. Przeskakiwał koleiny na ulicy i przepychał się szerokimi barkami przez tłumek w drzwiach przybytku Moldoona. Oczy podgórskiego krasnoluda natychmiast przystosowały się do półmroku wnętrza. Rozejrzał się i z ulgą mógł stwierdzić, że to miejsce za bardzo się nie zmieniło.
   Moldoon, jeszcze w czasach gdy przygotowywał swą gospodę, zdawał sobie sprawę, że ogromna większość klientów to będą krasnoludy a te są raczej niskiego wzrostu. Chciał jednak również xsam się czuć komfortowo we własnej knajpie. Przygotował więc meble i wyposażenie tak, że było wszystko rozmiarów mniejszych niż ludzkie (ludzie mogliby mieć uciechę patrząc jak krasnoludy skrabią się na zydle czy sięgając klamek) lecz nie wystarczająco małe jak na krasnoludy (głupio by sam wyglądał na zbyt małym zydelku). Zrobił więc tak, że zarówno stoły jak zydle były łatwo przystosowalne, wystarczyło tylko podejść z innej strony. Drzwi miały klamki zdwojone, na różnych wysokościach, po każdej stronie. Lada kontuaru miała dwa poziomy; po prawej dla osobników krasnoludzkich a po lewej dla ludzi. Strop był wystarczająco wysoko by wszyscy czuli się dobrze.
   Wewnątrz izby, pod samą powałą, rozpościerał się ciężki obłok tłustego dymu. Skwierczenie i pryskanie z rożna – Moldoon jakimś cudem zawsze miał najtłustsze kawały mięsiwa – i znajomy pomruk rozmów brzmiały tak samo jak w każdej gospodzie na Ansalonie.
   Flint dostrzegł starego człowieka siedzącego za obniżoną częścią lady. Biała broda i wielka czupryna platynowo śnieżnych włosów wskazywały na człowieka sporo już posuniętego w latach a jednak sylwetka wciąż wskazywała na kogoś ongiś barczystego a szczupłego.
- Moldoon? – spytał z niedowierzaniem Flint, którego twarz wyrażała teraz tylko radosne oczekiwanie.
   Krasnolud ruszył w stronę baru doskoczył do górnego poziomu najbliższego krzesła.
   Na twarzy mężczyzny powoli zakwitał wyraz rozpoznania, co jednocześnie wywołało krzywy grymas.
- A niech mnie! Jak żyję jeszcze I dycham, toż to Flint Fireforge!
   Z zaskakującą żwawością dopadł mężczyzna baru i złapał czerstwego krasnoluda w iście niedźwiedzim uścisku.
- Od jak dawna jesteś w mieście, obwiesiu? – pytał wciąż potrząsając ramionami krasnoluda.
- Najpierw do ciebie – Flint uśmiechnął się tak szeroko, że wąsy zawędrowały mu na policzki.
   Człowiek ponownie podniósł Flinta i po dodatkowym klepaniu po plecach i ściskaniu dłoni złapał za dzban i osobiście napełnił krasnoludowi kufel pienistego ale. Nawet pianę ściął nożem.
- Dobrze cię znowu zobaczyć, stary druhu – poważnie odezwał się Flint i pociągnął tęgi łyk z kufla.
   Otarł usta z piany wierzchem dłoni i sapnął z satysfakcją.
- Nigdzie nie ma lepszego!
- Niemożliwe! Flint Fireforge!
   Zza prawego ramienia Moldoona doszedł do Flinta głos jakiejś frawl. Obeszła teraz właściciela gospody i wtedy Flint rozpoznał w niej dziewczynę dźwigającą dwie baryłki piwa z wozu. W rzeczy samej, gdy tylko Moldoon przepchnął ją bliżej, Flint dojrzał, że jedną z nich wciąż dźwiga na lewym ramieniu. Niczym nie speszona wpatrywała się teraz we Flinta po czym postawiła baryłkę na ziemi. Miała żółto pomarańczowe włosy, barwą przypominające przejrzałą kukurydzę. Zaplecione je miała w dwa warkocze, które teraz okalały pełną twarz i zarumienione policzki. Nosiła obcisłe skórzane nogawice, czerwoną tunikę przepasaną ciasno, by uwypuklić niezwykle wąską, jak na frawl, talię.
   Flint odwzajemnił uśmiech w sposób przyjacielski, lecz jednak przepraszający.
- Tak, to ja. Przykro mi tylko, że cię nie poznaję.
   Moldoon opuścił dłoń na ramię frawl.
- Oczywiście, że poznajesz! Przecież to Hildy, córka piwowara Bowlderstone’a. Przejęła jego interesy od czasu jak się rozchorował.
   Hildy wyciągnęła rękę ponad barem i energicznie uścisnęła dłoń Flinta.
- Wiele o tobie słyszałam. Jestem… aaa… przyjaciółką twojego bratanka, Bazalta.
   Trzeba przyznać, że tu się zarumieniła.
   Flint klepnął się w biodro.
- To dlatego wyglądałaś znajomo! Przecież wy oboje przyjaźnicie się właściwie od czasów gdy byliście w pieluchach!
   Tutaj spojrzał na nią z dużą dozą aprobaty w oczach.
- Chociaż od tego czasu to nieźle wyrosłaś.
   Roześmiała się, zarumieniła i w końcu spuściła wzrok.
- Chciałabym, żeby Bazalt w końcu dostrzegł – zaczęła, lecz jej uśmiech nagle przygasł.
- Teraz oczywiście, co zresztą i nie dziwota, nie interesuje go nic innego tylko picie. Po takiej tragedii…
   Jeszcze raz wyciągnęła rękę i potrząsneła ramieniem Flinta.
- Tragedii? – kufel piwa Flinta zamarł w pół drogi do ust.
   Oczy krasnoluda przenosiły się z od błękitnych oczu frawl do zreumatyzowanego gospodarza. I z powrotem.
   Dźwięk brzęczącego szkła rozległ się nagle w powietrzu. Zaskoczony Flint obrócił się w stronę lewego końca baru gdzie ujrzał herrn, który przytrzymywał uprzedni drzwi dla Hildy. Tenże sam krasnolud wpatrywał się teraz w twarz Flinta a jego własna twarz stawała się tylko maską przerażenia, wręcz horroru. Krasnolud wyglądał na kompletnie osłupiałego a teraz dziko zaczął wymachiwać w stronę Flinta. Flinta zmroziło.
- Ty nie żyjesz! Odejdź! Zostaw mnie! Ty nie ż..ż..ż!
   Krzyczący krasnolud usiłował wydobyć z siebie ostatnie słowo, lecz w końcu zrezygnował. Zakrył twarz ramieniem i zaszlochał.
- Garth! – zawołała Hildy po czym podbiegła i odsłoniła jego oczy – Wszystko w porządku! To nie ten o kim myślisz!
   Masywny krasnolud początkowo się opierał. Potem pozwolił by zza zaciśniętych palców ukazało się jedno oko. Garth był wyjątkowo wielkim krasnoludem. Dobrze ponad cztery i pół stopy, lecz nic z tego nie było prawdziwymi mięśniami. Pod tuniką rysował się potężny brzuch, kołnierz okazywał się za ciasny a nadgarstki aż wypływały z mankietów.
- O co tu chodzi? – Flint, zarówno zdumiony jak i zirytowany całym zajściem, wyraźnie domagał się wyjaśnień.
   Moldoon też był zakłopotany.
- Marth wykonuje najgorsze prace w mieście, praktycznie dla każdego. Jest, jakby rzec, prosty. Większość nazwała by go wiejskim głupkiem. A wy dwaj… tacy podobni.
   Moldoon zamilkł, głos mu się łamał.
- Jacy dwaj? O czym ty gadasz? Wyduś to wreszcie, człowieku!
   Flint zaczynał się złościć nie na żarty.
- Tragedia – smutno wtrąciła Hildy.
   Moldoon kręcił dłońmi, zaciskał je w te i we wte, w końcu wykrztusił.
- Przykro mi, Flint. To właśnie Garth znalazł martwego Aylmara… w kuźni… miesiąc temu…


https://scontent-b-ams.xx.fbcdn.net/hphotos-prn2/p480x480/1238722_626203917419553_1235611245_n.jpg

Offline

 

#3 2016-03-29 15:39:31

 janjuz

Najwyższy Kleryst

Call me!
Skąd: Zduńska Wola
Zarejestrowany: 2012-10-02
Posty: 829

Re: Król Flint

Rozdział 3

Warunki

   Generał obserwował miasto dopalające się gdzieś poniżej. Widział stąd port morski w Sanction, port zniszczony przez siły zarówno geologiczne jak i mistyczne. Lud miasta został przegnany. Sama ziemia pod miastem została zmieniona przez wulkaniczne erupcje i potoki lawy spływające do Newsea.
   Widział też czym stanie się storturowane miasto: sercem potwornego imperium zła, obejmującego cały Krynn. Sanction ma chronić samo centrum imperium barierą broni nie do przebycia i niesamowitą barierą postawioną przez Władców Przeznaczenia. Te trzy wielkie wulkany, znajdujące się w trzech miejscach pola widzenia generała, wciąż sypały popiół i wypluwały lawę stopniowo zmieniając wygląd miasta i samej doliny. Od kilku już lat aktywne dymiące szczyty dominowały nad Sanction i otaczającym je chaosem stromych gór.
   Brunatne wody portu sięgające daleko w głąb Newsea oznaczały czwarty kierunek, na zachód. Władcy wciąż się tlili a spływający z nich ciekły, kamienny ogień powoli niszczył miast. Wody Newsea łagodnie go pochłaniały, budowały drogę po której, któregoś dnia, armie generała ruszą z podbojem na zachód. Generał klasnął rękawicami w udo. Patrzył przez wąskie szczeliny maski na zniszczenia dokonujące się poniżej. Był zadowolony.
   Generał miał na sobie ceremonialny, czarny pancerz z czerwonymi trawieniami. Wysokie buty z polerowanej skóry chroniły stopy i muskularne uda. Napierśnik o barwie głębokiego, prawie czarnego błękitu błyszczał ciemno w poprzek tułowia a kilka sporych rubinów połyskiwało szkarłatem w narożach pancerza.
   Całą twarz skrywał za groteskowym, czarnym hełmem. Szkarłatne pióro wyrastające z grzbietu hełmu i opadające aż na plecy jeszcze zwiększało jego wzrost mimo, że i tak był już rozmiarów potężnych. Ciężkie, wykrzywione płyty z czarnej stali, podobne do tych na piersi, okrywały również ramiona i podkreślały jeszcze imponującą postać.
   Kroczył teraz samotnie na szczycie wielkiej, okrytej czarnym kamieniem wieży stojącej zaraz na południe od miasta – jednej z dwóch tak ważnych i znanych fortec, zwanych Świątynią Duerghasta. Ogromna, ogrodzona budowla rozpościerała się na stokach najmniejszego z Władców Przeznaczenia, Góry Dueghasta. Z wież świątyni rozpościerał się znakomity widok na Sanction, na góry i dalej, na morze.
   Świątynia Duerghasta stanowiła w rzeczy samej fortecę niż miejsce kultu religijnego. Sam budynek świątyni otoczony był wielkim, czarnym murem. Zapewniał dość miejsca na koszary, place musztry a nawet na arenę walk gladiatorskich.
   Zarówno świątynia jak i samo miasto leżało pod ołowianym, pochmurnym niebem. Jak zawsze zresztą. Szarość dywanu nieba spowodowana była dymem i popiołem wydobywającymi się z okolicznych szczytów a poza tym dolina Sanction, samo zakończenie morza Newsea, stanowiła pułapkę powietrzną.
   Rzeka parującej lawy, jak zawsze wiśniowo czerwona w świetle wiecznego zmierzchu, przecinała samo centrum Sanction. Kolejny paluch płonącej skały meandrował w tym samym kierunku, lecz trochę inną drogą. Niezadługo oba gotujące się strumienie połączą się i utworzą fosę lawy wokół innej świątyni.
   Wzrok generała błąkał się po ogromnej budowli – teraz już tylko stercie skał, która powoli przybiera inną formę pod dyktando lawy i popiołu. Świątynia Luerkhisis, tak ją niegdyś nazywano, przypominała o drugim Władcy Przeznaczenia. Sama świątynia zawierała w swych wnętrzach klucze do przyszłości. Spoczywały tam drogocenne jaja smoków dobra. Te kule złota, srebra, brązu i spiżu zapewniały, gdy czas po temu był dogodny, neutralność smoczego rodu a to pozwalało na narodziny imperium mroku.
   Wiele jednak jeszcze musi zostać dokonane nim tak się stanie. Trzeba powołać i ustanowić armię, wyposażyć ją i wyćwiczyć. Nakreślić wszystkie plany i zebrać siły. Na to wszystko wiele potrzeba czasu. Wiedział jednak, że ten czas nie stanie się czasem zmarnowanym. Generał już rozpoczął organizację sił. W przerażonym mieście skupiły się już tysiące najemników, te tysiące zastąpiły wielką liczbę mieszkańców, która uciekła w bezpieczniejsze okolice na pierwszy grzmot budzących się do życia wulkanów. Generał miał agentów, którzy przemierzali teraz najdziksze okolice Ansalonu i zbierali całe plemiona hobgoblinów i ogrów, przekupywali je obietnicami rabunku i wojny. A w dolinie, w świątyni, która właśnie teraz przybiera swe kształty nad kryjówką z jajami smoków dobra, powstaje czołówka nowej armii. Smokowcy.
   Na dzisiejsze spotkanie generał przybył tylko z jednego powodu; wyekwipowanie wielkiej armii.
   Przez dolinę poniósł się wielki, odbijający zwielokrotnionym echem, łoskot. Brzmiał jak cała salwa gromów. Ze szczytu Duerghast, na południe od świątyni generała, wylatywał monstrualne głazy wydobywające się z głębin ogromnej kaldery wulkanu. Zamaskowana  postać bezczynnie przyglądała się jak kawały skał wielkości domu walą się na ziemię, staczają po zboczach i jeszcze większe sieją zniszczenia. Hełm blokował nieco widok boczny, lecz nagle generał wyczuł obecność obcej osoby po lewej stronie. Obrócił się. Ujrzał nowo przybyłego gładzącego stalowy pierścień w nieświadomości iż ten klejnot pozwolił mu się tutaj przenieść.
- Spóźniłeś się – w głębokim, chrapliwym głosie generała brzmiał wyraźny zarzut.
   Nowoprzybyły krasnolud zignorował upomnienie i szurając zbliżył się do postaci górującej nad nim tak bardzo. Wzrost generała jeszcze podkreślał mizerność postaci krasnoluda. Krasnolud odrzucił wstecz kaptur i wtedy można już było ujrzeć dziwaczną, wręcz groteskową twarz. Pasowała do maski generała tylko, że dla krasnoluda twarz była prawdziwa, jego własna.
   Mleczno blada skóra pokrywała całe ciało krasnoluda a niebieskawy jej odcień przywodził na myśl trupa. Oczy miał jasne i bardzo, bardzo wielkie. Nawet teraz, mimo używania głębokiego kaptura wciąż mrużył oczy oślepione zbyt jaskrawym światłem. Bezładna masa żółtych włosów pokrywająca głowę krasnoluda sterczała kłakami na wszystkie strony tworząc niekontrolowaną szczecinę. Usta skryte były w splątanej brodzie, która poza samą długością, charakteryzowała się wyrastaniem w kłakach z policzków, podbródka czy szyi.
   Krasnolud był wyrzutkiem, należał do rasy mniej czystej krwi niż Hylarowie z krasnoludów górskich bowiem, jak wieść niesie stanowią rezultat mieszania krwi pomiędzy ludźmi a krasnoludami. Nadal jednak należał do krasnoludów górskich, był członkiem klanu Theiwarów.
   Dotarł tu prosto z Thorbardinu, ogromnego, podziemnego królestwa górskich krasnoludów. Piastował tam funkcję doradcy Thana Realgara, przywódcy Theiwarów. Klan Theiwarów nie składał bynajmniej z samych łachmaniarzy. A poza tym zazdrośnie rywalizował z Hylarami, Daergerami i innymi klanami.
   Ten osobnik był nie tylko członkiem rasy wyrzutków, od typowego górskiego krasnoluda odróżniało go jeszcze jedno; był diablo sprawnym i inteligentnym użytkownikiem magii. Krasnoludy na magię były właściwie odporne, lecz par€ jednak rzucać zaklęcia potrafiło. Najsprawniejsi z nich wywodzili się wszyscy właśnie z tych krasnoludzkich odpadków. Obecny tu teraz doradca thana, Pitrick, wzbudzał najwięcej strachu.
   Krasnolud przysunął się trochę nieporadnie. Wyraźnie ciągnął prawą stopę. Pochylił się do przodu w bardzo nienaturalnej pozycji. Ciało miał zniekształcone wielkim garbem narosłym na plecach i prawym ramieniu.
- Wezwałeś mnie, jestem – powiedział krasnolud – To chyba najważniejsze?
   Spojrzał na generała niezręcznie wykręcając szyję. Zamaskowany człowiek powoli się odwrócił. Wyglądał na zamyślonego. Krasnolud przyglądał się uważnie prostym, dobrze opancerzonym plecom generała.
- Widzę, że nosisz prezent ode mnie – odezwał się generał wciąż jednak obserwując płonące Sanction.
   Małemu obszarpańcowi wręczył kiedyś amulet, z żelaza odlane pięć smoczych łbów splecionych razem, jako dowód zawarcia umowy na dostawę broni. Sam generał otrzymał go z rąk Mrocznej Królowej i właściwie miał nadzieję, że Jej mroczna obecność w amulecie będzie przeciągać łasicowatego doradcę na ich stronę.
- Zdążył dowieść przydatności – rzucił Pitrick obojętnie i bez śladu podziękowań – Ale do sprawy. Podróż tutaj, chociaż bardzo szybka, jest jednak ryzykowna – zauważył krasnolud ignorując generalskie wzruszenie ramion – Jeśli pozostałe klany Thorbardinu wywęszą nasz handelek, to chyba tłumaczyć nie trzeba, że twoje źródło zaopatrzenia w broń natychmiast wyschnie.
   Generał nie powiedział nic. Ogromna horda ludzi zbierająca się w dolinie poniżej nie będzie niczym więcej jak rozgniewaną tłuszczą jeśli nie zostaniezaopatrzona w broń. Doskonałe, ostre jak brzytwy, stalowe klingi – zwłaszcza te, wykonane przez Theiwarów, górskich krasnoludów z Thorbardinu.
- I po to się dziś spotykamy – odparł człowiek – Omówić dostawy.
- Wierzę, że nie jesteś niezadowolony z naszych rzemieślników – odezwał się krasnolud tonem lekko konfidencjonalnym.
   Generał zignorował pytanie. Obaj wiedzieli, że odpowiedź nie była potrzebna. Krasnoludzcy wytwórcy broni należeli do najbardziej utalentowanych na całym Krynnie pośród trudzących się obróbką stali. Nigdzie indziej żaden żołnierz nie otrzyma broni tej siły i jakości.
- Muszę zażądać wzrostu ilości zaopatrzenia we wszystkich rodzajach broni – głos generała zaskrzypiał poprzez maskę – By być precyzyjnym, podwojenia.
   Garbaty krasnolud odwrócił się i podniósł dłoń do podbródka gestem głębokiego namysłu. Dłoń po prostu skrywała cienki uśmieszek zadowolenia, gdy umysł krasnoluda błyskawicznie przeliczał dodatkowe wpływy, jakie miały napełnić jego własny, oraz oczywiście klanowy, kuferek. Oznaczało to więcej siły dla Theiwarów, więcej wpływu dla doradcy thana.
- Oczywiście, jeśli musisz pogadać z thanem na ten temat… - głos generała dawał jasno do zrozumienia, że takie opóźnienie będzie poważym kłopotem.
- Oczywiście, że nie! – sapnął krasnolud – Do podejmowania takich decyzji jestem całkowicie upoważniony. I podejmę ją, jest jednak parę problemów, które trzeba rozważyć.
   Generał stał i milczał z ramionami skrzyżowanymi na piersi. Patrzył z góry na drobniutkiego łachmaniarza.
- Problemy są różnego rodzaju – wyjaśniał krasnolud zaczynając spacerować po platformie na szczycie wieży.
   Poruszał się niezdarnie, wciąż pociągając za sobą przekręconą prawą stopę, lecz taka przeszkoda nie zwolniła mu Kraku zbyt wyraźnie. Mówił powoli, jakby z głębokim namysłem.
- Odczuwamy niedostatki materiałów, zwłaszcza węgla. Możemy znaleźć go więcej będzie to jednak dość kosztowne i oczywiście cena musi to odzwierciedlać. Będziemy zmuszeni potroić należność.
   Z głębi maski dobiegł chichot generała.
- Urocza myśl – chichot nagle znikł – Należność zostanie podwojona, tak jak i robota ulega podwojeniu. Nic więcej.
   Po ledwie zauważalnej pauzie krasnolud kiwnął akceptująco głową. Był wciąż zwrócony do generała bokiem, ukrył więc, że dłoń potajemnie powędrowała do żelaznego amuletu wiszącego na szyi. Wzniósł oczy i bezgłośnie, samymi wargami, wyszeptał słowo a między palcami rozbłysła mu błękitna poświata. Odwrócił się w stronę generała, wzniósł rękę i wykonał nią dziwny gest. Wielkie, jasne oczy krasnoluda wypatrywały twarzy człowieka poprzez otwory w masce. Zabrał do kupy cała swą odwagę i zaczął intonować.
   Krasnolud nagle poczuł twarde uderzenie po prawej stronie głowy. Wrzasnął z bólu i zaskoczenia i rozciągnął się jak długi na drewnianej platformie. Leżał teraz w cieniu parapetu ściany. Potarł obolały policzek i poczuł jak wykwita na nim wielka, czerwona pręga. Obszarpaniec z trudem podniósł się na w miarę równe nogi. Rozejrzał się wokół. W pobliżu nie było niczego materialnego, co mogło go tak palnąć. Z nowym szacunkiem popatrzył na generała. I wtedy poczuł coś, czego jeszcze nigdy nie czuł: strach. Generał stał nieruchomo i popatrywał na krasnoluda.
- Przyjemna rozrywka; magia – rzekł człowiek – Mnemam, że już nigdy nie popróbujesz na mnie tych żałosnych sztuczek. Tym razem daruję ci życie. Następnym…
- Zwykła pomyłka, zapewniam – odparł krasnolud, zmuszając się do przełknięcia własnego gniewu.
    Nikt go tak nie zdołał poniżyć przez ostatnie parę dekad.
- Podwojenie należności będzie całkiem wystarczające.
- Dostawy muszą się zwiększyć od zaraz – żądał generał – dodatkowe statki zawiną do zatoki w ciągu miesiąca, załadunek ma być sprawny.
   Pitrick potwierdził.
-Nie będzie problemu. Umowa z tymi wstrętnymi krasnoludami podgórskimi pozostaje ważna, lecz podjąłem już kroki w stronę rozwiązania znacznie wygodniejszego.
- Zbudowali drogę przez przełęcz i teraz sądzą, że nas kontrolują! To prawda, że droga jest dla nas jedynym szlakiem z Thorbardinu do Newsea, lecz dobrze im płacimy za jej użytkowanie. A oni jeszcze uskarżają się na naszą obecność w mieście! Za swoje towary żądają cen wprost kosmicznych. Gdyby tylko poznali prawdziwą naturę naszych dostaw to takim rozbójniczym wymuszeniom końca by nie było!
- Już teraz byłem zmuszony zabić jednego z nich. Szpiegował – mimochodem dodał wyrzutek – Na całe szczęście akurat byłem na miejscu więc mogłem uderzyć zanim zdążył komukolwiek powiedzieć czego się dowiedział. A ci durnie wciąż sądzą, że umarł na atak serca!
- Krasnoludy podgórskie to twój kłopot. To ty upierałeś się, żeby nasza transakcja pozostawała ściśle tajna.
   Ton głosu generała wskazywał na brak współczucia w tej sprawie a nawet na całkowity brak zainteresowania. Odwrócił się i popatrzył na dymiące, płonące miasto. Było całkiem oczywiste, że drobne kłótnie tak często wybuchające w krasnoludzkiej społeczności w ogóle go nie interesują.
   Pogarda okazana przez człowieka doprowadzała obszarpańca do szału. Z trudem odzyskał choć cząstkę powagi i dumy.
- Twoja broń będzie czekać na brzegu! – wypalił sztywno – Nawet gdybym miał całe Hillhome zniszczyć doszczętnie własnymi rękami!
   Skłonił się instynktownie przed generałem jak zrobiłby to przed własnym thanem. Pogłaskał ponownie pierścień teleportacji. Krążek metalu składał się z dwóch pierścieni przeplatających się ze sobą, by wreszcie się rozdzielić i wystawać na zewnątrz ostrymi zakończeniami. Całe ciało krasnoluda spowiła miękka poświata. W tej chwili między końcówkami pierścieni przeleciała wątła iskra i w czasie jednego mrugnięcia okiem garbaty Theiwar znikł.


https://scontent-b-ams.xx.fbcdn.net/hphotos-prn2/p480x480/1238722_626203917419553_1235611245_n.jpg

Offline

 

#4 2016-04-02 09:59:12

 janjuz

Najwyższy Kleryst

Call me!
Skąd: Zduńska Wola
Zarejestrowany: 2012-10-02
Posty: 829

Re: Król Flint

Rozdział 4

Niełatwe spotkanie.

-Ulubione krzesło Aylmara – westchnęła Bertina i otarła łzę wskazując jednocześnie wyściełany fotel, w którym rozparł się Flint.
   Wdowa po Aylmarze napełniła kolejny kubek z baryłki pełnej ale i szurając stopami przyniosła pieniste naczynie Flintowi. Pamięci Aylmara spełniono już wiele takich kufelków. Pito za „dobrego, starego Flinta”, a wraz z coraz późniejszą porą i wzrostem przyjaznych uczuć całej kompani pito też za wiele innych spraw.
- To aż wstyd, żeby mojego zmarłego brata znieważać tak żałobnym wieczorem – pogardliwie grzmiał Ruberik.
   Ruberik – trzeci syna Fireforge’a – Aylmar i Flint byli starsi – stał teraz przy kuchni w czarnej kamizelce i za ciasno zawiązanym krawacie. Skierował nos w stronę kufla ale jaki Bertina doń wyciągnęła i zmarszczył się pełen dezaprobaty na widok kolejnej, opróżnionej baryłki, plam ale na podłodze oraz krasnoludów śpiących gdzie kto padł w ogromnym pokoju.
- Och, Ruberik – fuknęła Fidelia, jedna ze starszych sióstr Fireforge – nie rozdrapuj ran.
   Dorodna, bujna i rubaszna dziewczyna dopiła resztę zawartości kufelka i wystawiła do kolejnego napełnienia..
- Nie opłakujemy tu Aylmara – cały miesiąc już to robiliśmy – tylko świętujemy powrót Flinta.
   Ciężko spracowana łapa Ruberika sięgnęła szybko i pochwyciła kufel nim dotknął  sprawgnonych warg dziewczyny.
- Jeśli nie szanujesz starszych, młoda damo, to choć trochę szanuj zmarłych!
- Smucimy się w inny sposób, to wszystko – odparła siostra, najwyraźniej przyzwyczajona do takich pompatycznych wybuchów.
   Podciągnęła skórzaną spódnicę wystarczająco wysoko, by purytański brat aż zakipiał z wściekłości po czym już bez przeszkód pociągnęła tęgi łyk.
   Prosta, przysadzista Glynnis, następna w kolejności po Ruberiku, i z pewnością nie najbystrzejsza nawet w szczycie swych możliwości, zachichotała nagle jakby całkiem nie dostrzegała napięcia aż iskrzącego w całej izbie.
- Rubie, Fidel ma rację. Flint zjawia się w domu raz na dwadzieścia lat! A kiedy już tu jest, to ja… ja… - Glynnis straciła wątek.
   Czknęła raz i drugi po czym jej głowa w dół. Po chwili już chrapała z twarzą wtuloną w rozlane piwo. Ruberik wywrócił oczyma jakby chciał powiedzieć:
- Znowu to samo.
- Jego ulubiony fotel – wcięła się w dyskurs Bertina jakby nikt inny niczego nie gadał – Siedział tu całymi godzinami.
   Popatrywała smutno na Flinta rozpartego w wielkim, obramowanym drewnem fotelu, wyściełanym poduszkami z gęsiego puchu.
   Flint czuł się już dość mało komfortowo, gdy przyszło wysłuchiwać sprzeczek rodzinnych. Pos spojrzeniem szwagierki jednak się wręcz skręcił. Chciał wstać, przesiąść się gdziekolwiek, lecz wyglądało na to, że każdy kawałek wolnej przestrzeni – stół, krzesło a nawet podłoga – jest już zajęty przez przysypiającego Fireforga. Flint aż się skrzywił, gdy pomyślał o ogromie kaca, jaki wypełni cały dom wczesnym rankiem. Rozsiadł się więc wygodniej w fotelu Aylmara, westchnął ciężko i zrobiło mu się nagle jakoś ckliwie. Inaczej wyobrażał sobie powrót do domu. Czuł się z tym doprawdy nieswojo, lecz pomyślał, że grupa przyjaciół tam w Solace stanowi dlań rodzinę w daleko większym stopniu niż to zebranie obcych mu krasnoludów.
   Przyjęcie powitalne zaczęło się dobrze. Powrót Flinta do domu dostarczył klanowi Fireforge tak potrzebnego pretekstu do świętowania. Wszyscy kuzyni i całe rodzeństwo a nawet starzy sąsiedzi znaleźli się w rodzinnym domostwie w parę minut po jego przybyciu. Wielki dom, dom rodziców Flinta aż do ich śmierci, zajmowany był teraz przez rodzinę Aylmara oraz samego Ruberika, który wciąż jeszcze pozostawał kawalerem.
   Dom stał na zboczu wzgórza, rzecz w Hillhome normalna. Był jednak, przynajmniej jak na krasnoludzkie standardy, bardzo duży, czuło się wręcz jego przestronność. Cała rodzina była teraz zebrana w „pokoju przednim”, w którym powałę umieszczono wysoko a drzwi zrobiono na tyle wysokie, by ludzcy goście też czuli się swobodnie. Takich gości rodzina Fireforge miała więcej niż inni a to z racji przygodowego stylu życia. Ściany wykonano z kamienia wzmocnionego ciemnymi, dębowymi belkami. Był to też jedyny pokój zaopatrzony w okna. Dwa okrągłe otwory były teraz podwójnie zamknięte dla ochrony przed chłodnym, jesiennym wiatrem. Nieskazitelnie czysta, wielka kuchnia stanowiła centrum pokoju, umeblowanego tylko tuzinem lub dwoma krzeseł przy wielkim, prostokątnym stole. Tutaj spożywano wszystkie posiłki.
   Cała reszta domu rozpościerała się na tyłach „przedniego pokoju”. Pięć pozostałych izb wykuto w zboczu wzgórza i tak doskonale wykończono ciętym kamieniem, że nawet w szczelinach nie było widać śladu ziemi czy piasku. Dodano potem jeszcze dwa pokoje na ścianie wschodniej wzgórza, blisko stodoły, ze względu na Ruberika, który zajmował się rolnictwem.
   Glynnis prowadziła dom, była hausefrawl, Fidelia pracowała w młynie zbożowym, najstarsi bracia; Tybalt i Bernhard, byli, odpowiednio jeden konstablem a drugi cieślą. Zarówno oni, jak i pozostała siódemka rodzeństwa, mieszkali w pobliżu. Po prostu, gdy dorośli, wyprowadzili się od rodziców i blisko pobudowali. Na dzisiejsze święto przyprowadzili przytłaczającą masę siostrzenic i siostrzeńców, większość urodzona już po odejściu Flinta, oraz mnóstwo szwagrów i szwagierek, których liczba przeważała chyba liczbę rodzeństwa.
   Flint rozmyślał o swym ulubionym bratanku, najstarszym synu Aylmara, Bazalcie. Jego nieobecność na spotkaniu rzucała się w oczy. Dziwne było, że chłopak nie wytrwał u boku matki w trakcie czasu żałoby. Z drugiej jednak strony wszyscy bracia i siostry Bazalta – a według szybkich szacunków Flinta Aylmar i Bertina dochowali się więcej niż pół tuzina potomstwa – robili wszystko, byle prześcignąć jeden drugiego w dogadzaniu cieszącego się kiepską sławą Wujkowi Flintowi. Nie był w stanie ani palić fajki, ani jeść, ani pić ale wystarczająco szybko, by nadążyć za ciągle oferowanymi dokładkami i dolewkami. Talerze i półmiski, załadowane niezwykłymi daniami, dostawiane ciągle przez a to bratanka, a to bratanicę, zaczęły formować nieprzerwany i chyba nie kończący się strumień. Popróbował doprawianych jaj gęsich, kremowych ciastek i owocowych placków, kawałków soczystego mięsa, rybiej ikry i innych, egzotycznych przysmaków. Parę gęsi też szybko ubito i naprędce przygotowano. Flint ugryzł kawałek udka i zdecydował się na rozmowę z Ruberikiem, rozmowę znacznie bardziej pasującą do jego ponurego nastroju.
   Flint sięgnął do kieszeni po chustkę do nosa i po chwili wytarł brodę i wąsy z ogromnej ilości okruchów.
- Powiedz mi, Proszę – zaczął – co iwesz o przedwczesnej śmierci naszego brata.
   O ile to możliwe to Ruberik stał się jeszcze posępniejszy.
- Aylmar właśnie zajmował się codzienną robotą, był kowalem, pracował właśnie w kuźni i serce nagle się poddało – krasnolud smutno potrzasnął głową – Ot tak ,po prostu
- A mówiliśmy, żeby nie pracował tak ciężko! - zawołał Bernhard, który przysiadł na twardym zydlu obok Flinta.
   Siódmy z potomstwa Fireforge, czarnowłosy choć już przedwcześnie łysiejący, pochylił się do przodu i zaplótł potężne, zrogowaciałe od pracy dłonie.
- Ale może właśnie dlatego stał się w swym rzemiośle najlepszy ze wszystkich.
- To pieniądze stanowiły zbyt wielką pokusę – wszedł mu w słowo Ruberik – Nie umiał odmówić roboty na rzecz tych łachmaniarzy.
- Taa – nieobecnym tonam zamruczał Bernhard – W każdym razie Aylamara wezwano do kuźni w obozie tych wyrzutków – przejęli kuźnię Delwara – późnym rankiem miał tam naprawić koło.
   Nie potrafił Flint uwierzyć, że ten Aylmar, którego tak dobrze znał, chciał mieć z łachmaniarzami cokolwiek do czynienia. No, ale w końcu długo już go tu nie było… Flint wspomniał na sam widok ogrodzonego placu obok kuźni miejskiej.
- To miejsce stało się zrujnowaną dziurą wypełnioną wyrzutkami! – przerwał znowu Ruberik – Skazą na obliczu naszych wzgórz!
   Bernhard wychylił zydel na tylnie nogi.
- Oczywiście nie uważasz za żadną skazę, gdy wieziesz tan na sprzedaż ser – skomentował kwaśnym tonem – Ani gdy do swego domu dostawiłeś przybudówkę z wyciągniętych z tego zysków.
   Jednym okiem zezował teraz by tylko dostrzec poczerwieniałą ze złości twarz brata.
- To tylko interesy! Szanuj starszych! – odpalił Ruberik.
   Bernhard tylko wywrócił oczyma i opadł ciężko całym zydlem na podłogę.
- Tak więc tamtego dnia Aylmar udał się do ich kuźni – Jak powiedział „nagła sprawa”. Każdy kowal mógł się tej roboty podjąć – bo wiesz, ci łachmaniarze dostają drgawek ze strachu na myśl, że mogliby stracić nocną podróż więc za dzienną robotę płacą naprawdę dobrze no i…
- I Aylmar, przeklęty dureń, musiał wziąć robotę o jeden raz za wiele – znowu wtrącił Ruberik, który już wcale nie potrafił ukryć własnego cierpienia – I umarł poza własną kuźnią, pośród obcych, a to jeszcze gorsze.
- A kiedy Garth, ten głupek, go znalazł to już był cały siny – zakończył rzeczowym tonem Bernhard.
   Bertina ciężko westchnęła natomiast Fidelia łokciem palnęła brata w ciemię.
- Trochę delikatności, co?
- Oh, wybacz, Berti – wykrztusił cieśla i szybko się oddalił by pomóc w opróżnianiu kolejnej baryłki.
- Ale jeśli są to krasnoludy górskie – wtrącił Flint – to dlaczego pośród nich nie ma kowala, który sam mógłby naprawiać im wozy?
- A to mogę wyjaśnić – powiedział Tybalt jednocześnie odchodząc od kominka by dołączyć do dyskutującego grona.
   Tybalt był krępym, nie znającym uśmiechu krasnoludem, który po przodkach Fireforgach odziedziczył same najgorsze cechy budowy; bulwiasty nochal, matczyną tuszę i szpiczasty podbródek ojca. Nawet teraz, po służbie, wciąż był ubrany w mundur konstabla – lśniący, skórzany napierśnik, ochronne naramienniki ze skóry utwardzonej w gotowanym oleju oraz farbowaną szaro błękitnie tunikę do kolan spod której widać było jeszcze buty z grubej, solonej skóry. Zdejmował to wszystko tylko raz w tygodniu… gdy szedł do łaźni.
- Burmistrz Holden sprytnie ustanowił to warunkiem umowy, górskie krasnoludy mają korzystać z usług krasnoludów podgórskich gdy znajdują się w Hillhome, dodatkowe pieniądze dla naszych rzemieślników.
   Tybalt otarł napierśnik z jakiegoś kawałka nitki.
- A poza tym te wyrzutki nie cierpią światła dnia tak bardzo, że żaden ich kował nie zgodziłby się na osadzenie tak daleko od Thorbardinu. Gdyby nie było Hillhome to w każdej podróży wieźliby kowala tylko na wypadek uszkodzenia wozu a to byłoby strasznie kosztowne – Tybalt stanął prosto jak struna – Każdy powie, że burmistrz Holden znakomicie wykorzystał okazję z Theiwarami.
   Fidelia lekko prychnęła po czym, przechodząc obok Tybalta, zmierzwiła mu czarną czuprynę.
- Gadałbyś tak każdemu ktokolwiek zechciałby słuchać, braciszku, bo się awansu doczekać nie możesz!
   I pociągnęła tęgi łyk, kolejny tęgi łyk, z kufla napełnionego ale.
   Flint dostrzegł, że wreszcie zaczynają gadać na temat, który go tu przyciągnął więc teraz nachylił się naprzód, łokcie oparł na kolanach i uważnie popatrzył po zgromadzonych.
- Przytaskałem się tutaj aż z Solace, żeby się dowiedzieć dlaczego, do diaska, Hillhome kontaktuje się z górskimi krasnoludami, i to tego z łachmaniarzami. Czy ktoś może mi na to odpowiedzieć?
   Zaczęli wszyscy gadać na raz, jeden przez drugiego, aż w końcu Flint był zmuszony podnieść ręce nad głowę i uciszyć bractwo głośnym gwizdem. Popatrzył przeciągle na brata, konstabla.
- Wygląda mi na to, że sporo wiesz o tej umowie, Tybalt. Mógłbyś mi to jakoś wyjaśnić.
   Tybal poczuł się wyróżniony takim poważaniem u starszego brata. Odchrząknął więc i zaczął.
- Zaczęło się to wszystko jakiś rok temu. To wtedy pojawili się na przełęczy. Opuścili Thorbardin i weszli na Drogę gdzieś na zachodnim brzegu Jeziora Stonehammer. Słyszeliśmy, że mają molo załadunkowe w jakiejś zatoczce bowiem swoje ładunki ciągną na wybrzeże Newsea. Tam już oczekują statki z północy, i tam następuje załadunek.
- Więc jak to się właściwie zaczęło?
   Tybalt zamilkł na chwilę I podrapał się po podbródku.
- Któregoś dnia jeden z tych łachmaniarzy, taki niewielki że można się o niego potknąć, zjawił się u burmistrza na spotkanie wraz z grupką swoich starszych. Zaoferowali dwadzieścia kawałków stali za wóz – dwadzieścia, uważasz – jeśli pozwolimy im korzystać z naszych dróg.
- Wciąż oczywiście byli tacy, na przykład Aylmar, co to nie chcieli mieć z nimi nic wspólnego. No, ale interes był wspaniały. No i wozy ruszyły – Tybalt aż klasął z emfazą – Gnali do wybrzeża a potem, wracając, te wyrzutki ładowały na wozy ziarno, piwo, sery, i właściwe wszystko, czego nie możesz wytworzyć jeśli nie masz słońca. Płacili dobrą monetą, stalową, płacili dwa raz, albo i trzy, więcej niż ktokolwiek przedtem śmiał zażądać. Zaczęło się od jednego wozu dziennie, przyjeżdżały i odjeżdżały. Na każdym było kilku łachmaniarzy. Teraz ruch jest większy ze trzy, albo i więcej, razy.
- I zawsze te wyrzutki, Theiwarowi? – pytał Flint.
- Taa. Niektórzy pozostają zawsze przy wozach ale większość sypia we dnie w gospodach w mieście. Z miejskim narodem zbytnio się nie mieszają. Było kilka bójek, zwad i temu podobnych, lecz za wiele kłopotów nie sprawiają… przynajmniej zazwyczaj.
- Miasto jeszcze nigdy nie miało tak pełnego skarbca a nam wszystkim powodzi się teraz lepiej niż kiedyś mogliśmy sobie wymarzyć – lekko obronnym tonem zakończył Tybalt.
- Tak więc twierdzisz, że Hillhome zezwala górskim krasnoludom panoszyć się we wsi dla zwykłego zysku – podsumował drętwo Flint.
- Wymyśliłbyś lepszy powód? – spytał niewinnie Berhard.
   Temperament Flinta nagle eksplodował. Krasnolud skoczył na równe nogi.
-Nie jestem w stanie wymyślić żadnego powodu, żeby choćby patrzeć na gęby górskich krasnoludów! – spoglądał z gniewem na każdą po kolei twarz – Czy już wszyscy zapomnieliście o Wielkiej Zdradzie? Czy o Wojnie Krasnoludzkiej Bramy, kiedy to dziadek Reghar stracił życie w walce o odzyskanie należnego podgórskim krasnoludom miejsca w Thorbardinie – nasze dziedzictwo! – od tych złodziei, górskich krasnoludów? Zapomniałeś, Tybalt?
   Tybalt wyniośle się wyprostował.
-Nie zapomniałem. Ale to nie ja tworzę prawa, ja przysiągłem przestrzegać prawa. A jeśli chodzi o tą sprawę, to mógłbym zawlec do więzienia zarówno podgórskiego jak i górskiego krasnoluda!
   Flint się wykrzywił i zwrócił w stronę Bernharda.
- A ty? Co powiesz?
   Młodszy z braci ugiął się lekko pod takim spojrzeniem.
- Co ja? Ja jestem tylko cieślą…
   Bernhard w zamyśleniu szarpał brodę, trochę obawiał się spojrzeć starszemu bratu w twarz. Wyraźnie zmagał się wewnętrznie z chęcią wypowiedzenia własnego zdania.
- Nie można zapomnieć czegoś, o czym nigdy nie wiedziałeś, Flint! – wypalił w końcu – Ja nigdy nie słyszałem opowieści, których ty się nasłuchałeś, a w każdym razie nie od ojca. A poza tym, to wszystko stało się trzysta lat temu!
   Bernhardowi najwyraźniej ulżyło gdy to wreszcie wypalił. Wyraz twarzy Flinta nieco złagodniał.
   Fidelia nie dała się bratu wypowiedzieć.
- Tak szczerze, to popieram wszystko, co daje mi pieniądze – powiedziała i namiętnie opuściła dłonie w dół znoszonego, skórzanego fartuch, który był już tylko dalekim wspomnieniem szorstkiej odzieży do noszenia której przywykła ich matka.
- Lubię sobie myśleć, że właśnie teraz Thorbardin płaci nam to, co z dawna nam winien – zapłatę za wszystkie lata biedy.
   Flint otarł twarz ruchem pełnym znużenia. Stało się dlań jasne, że własnej rodziny wcale nie znał. Spojrzał na najbliższego z rodzeństwa.
- A co z tobą, Ruberik? Ty raczej nie wyglądasz na takiego co przejmuje się losem wyrzutków.
   Okazało się, że to właśnie Ruberik wniósł do dyskusji myśl wielkiej wagi.
- Nie, nic mnie nie obchodzą. I ja także, Flint, nie zapomniałem o Wielkiej Zdradzie. Gdyby mnie pytano o zdanie to byłbym przeciwny każdej takiej umowie, rzecz w tym, że nikt mnie o zdanie nie pytał. To rada miejska, i to wsparta przez większość mieszkańców, podjęła decyzję.
   Nagle odrzucił staroświeckie tony wymowy.
- Teraz jednak, kiedy już tu są, nie jestem bynajmniej przeciwny osiągnięciu niewielkiego zysku, choćby po to by poczuć się lepiej. Nie jestem zachłanny, tak jak niektórzy w mieście – dodał na koniec.
   Flint w zamyśleniu potarła podbródek.
- Te wozy – powiedział, lekko zmieniając temat rozmowy – Co takiego wiozą? I dokąd jadą?
   Znów odezwał się Tybalt.
-Burmistrz Holden mówił, że wiozą głównie surowe żelazo. Czasami jakieś narzędzia – pługi, paleniska, takie tam podobne. W jedną noc przejadą te tam dwadzieścia mil z Thorbardinu, przyjeżdżają przed świtem, cały dzień spędzają w mieście, głównie śpiąc, a nocą wyruszają do doków nad Newsea. Zwykle wracają do Hillhome po dwóch dniach i dalej jadą do Thorbardinu.
    Flint sięgnął po fajkę leżącą na okapie nad kominkiem, zapalił ją i pociągnął głęboko po czym spod przymrużonych powiek zezował na trójkę braci.
- A wie ktokolwiek dokąd oni wiozą tyle rolniczego wyposażenia? – spytał podejrzliwie.
   Bracia, kompletnie zaskoczeni, popatrzyli po sobie nawzajem.
- A co nas może obchodzić dokąd to wszystko jedzie z Newsea? – zawołał Tybalt – Łachmaniarze płacą stalą – najwartościowszym towarem na Krynnie – i za co? – przyrzeczenie czystej i spokojnej drogi oraz sprzedawanie im naszych dóbr za trochę wyższą cenę.
- Przecież to pieniądze jak za nic! – dodał Bernhard.
   Zamiast jednak brata uspokoić to takie komentarze tylko podniosły irytację Flinta.
- Nie ma nic darmo – mruknął miękko.
   Ruberik się namarszczył, lecz pozostał cichy i milczący. W komnacie zapanowała niezręczna cisza, wyraźnie wysysająca ostatki nastroju świętowania. I tak jeden po drugim, kolejno, członkowie rodziny Fireforge wychodzili. W końcu i Ruberik szurając oddalił się do swych prywatnych pokoi i tylko Bertina pozostała za plecami Flinta w głównej komnacie.
   Flint w końcu wstał i przysiadł na drewnianej ławie, którą właśnie zwolnił Ruberik. Chciał zarówno siąść bliżej Bertiny jak i wreszcie opuścić ukochany fotel Aylmara.
- Przykro mi, Berti, że nie wróciłem tu wcześniej – niezręcznie wydusił z gardła parę słów.
   Nawet teraz, z brzuchem pełnym ale, nie potrafił zmusić się do otwartego przyznania się do poczucia winy. Wyczuł tylko, że Bertina zrozumiała.
- Wystarczy, że mamy cię w domu przynajmniej teraz – powiedziała i poklepała go po grubej dłoni – Dokładnie tego rodzina potrzebowała.
   Flint zacisnął pięści.
- Ale może mógłbym mu w czymś pomóc… coś zrobić!
   Bertina uspokajająco potrząsnęła ramieniem brata i przecząco ruszyła głową.
- Przybyliśmy na miejsce, Rubie i ja, najszybciej jak się dało – wzrok kobiety błądził w oddali – Nie powinieneś o nic obwiniać.
   Frontowe drzwi nagle z hukiem walnęły o kamienną ścianę.
- Czyż to nie brzmi tak, jakby „Wujaszek Flint” nagle martwił się o rodzinę? – od drzwi doleciał sarkastycznie brzmiący głos.
   Flint rozpoznał mówiącego zanim jeszcze podniósł nań wzrok; Bazalt. Ich oczy się teraz spotkały. Bratanek nie był już młodzianem około pięćdziesiątki. Brodę miał już w pełni wyrośniętą, ciemniejszą nieco od jaskrawo rudych włosów, a na twarzy sporo piegów tuż pod oczami w morskiej zieleni. Jak na krasnoluda Bazalt był wysoki, lecz to nie tylko wzrost powodował, że z całej jego postaci aż biła hardość, może nawet pewna wyniosłość.
- Bazalt! – krzyknęła Bertina skacząc jednocześnie na równe nogi i uśmiechając się szczęśliwie po raz pierwszy tego wieczoru.
- Jest tu Flint! Twój Wujek Flint przybył do domu!
   Flint też się podniósł i postąpił w stronę bratanka z ciepłym uśmiechem na twarzy.
- Wiem – w głosie Bazalta zabrzmiała przykra nuta – Parę godzin temu usłyszałem, u Moldoona.
   Zimny wzrok Bazalta utkwił w obliczu Flinta. Bertina odkaszlnęła z zażenowaniem. Flint skurczył się lekko pod zimnym spojrzeniem bratanka. Nie miał najmniejszego pojęcia, co mógłby zmienić w swym postępowaniu a jednak pojmował, że jego nieobecność w czasie śmierci Aylmara zgnębiła chłopaka. Wiedział, że powinien bratanka skarcić za zuchwałość i brak manier, lecz nie potrafił się do tego nagiąć.
- Dobrze cię widzieć, Bazalt – odezwał się wreszcie Flint – Przykro mi z powodu twego ojca.
- Mnie też! – palnął młody krasnolud.
   Mówiąc to złapał czyjś na wpół dopity kufel ze stołu i całą zawartość wlał sobie prosto w gardło. Flint dostrzegł, że nie był to pierwszy kufel tego wieczoru.
- Miło żeś się pojawił, Wujku, choć twój brat spoczywa w zimnej ziemi już od prawie miesiąca!
- Bazalt! – Bertina odzyskała głos.
- Pozwól chłopcu… pozwól Bazaltowi mówić – Flint szybko się poprawił posyłając jednocześnie bratankowi obolałe spojrzenie.
   Gdyby, w normalnych warunkach, jakiś młody krasnolud w ten sposób odzywał się do starszego krewniaka to natychmiast dostałby ciężką reprymendę, jeśli nie uderzenie w nos czy natychmiastową odprawę. Flint jednak, co było niespotykane, przede wszystkim Bazaltowi współczuł. A na siebie samego był wściekły za tak długie zaniedbywanie rodziny.
- Nic nie mam do powiedzenia – smutno odezwał się Bazalt a smutek, gniew i ale wyraźnie odbiły się w jego spojrzeniu – Cały ten temat mnie nudzi.
   Mówiąc to jednocześnie odsunął się w cień, który zakrywał cała komnatę poza kominkiem.
   Bertina stała jak zamurowana i międliła fartuch w dłoni. Z cierpieniem w oczach popatrywała to na Flinta, to w miejsce, gdzie zniknął Bazalt.
- Nie miał tego na myśli, Flint – powiedziała – Nie jest sobą od czasy, gdy… od czasu… to tylko gorzałka gada.
   Z cichym zawodzeniem w głosie pognała do syna.
   Flint popatrzył jak odchodziła. Potem rozparł się na ławie przed kominkiem i wpatrywał w ogień w ponurym nastroju. Ostatni już płonący kawałek drewnianego polana wystrzelił z rusztu i potoczył się po podłodze.  Flinta wstał i lekkim trąceniem stopy wrzucił go do paleniska, popatrzył na wskrzeszone tym ruchem iskry płonące najpierw czerwienią by gasnąć szarością. Siedział tak długo w noc.
* * * * *
   Flint został zbudzony ciężkim stąpaniem Ruberika o pierwszym brzasku. W komnacie było strasznie zimno. Krasnolud w ogóle nie pamiętał, kiedy zasnął. Ktoś w nocy okrył go ciężkim, wełnianym kocem. Gdy Flint zerwał się ze snu koc opadł na podłogę.
- W moich pokojach nie ma gdzie zaparzyć sobie cykorii – mruknięciem przeprosił Ruberik.
   Zabrzęczały rondle trafione poruszonymi kociołkami. Ruberik niezdarnie zaczął podgrzewać sobie wodę na ogniu. Gdy wrzątek zacz bulgotał zaczął go przelewać przez rzadką, grubą siatkę, w której trzymał świeże, lekko opieczone korzenie. Wziął łyk naparu i się wstrząsnął.
- Dobre, gorzkie – oznajmił.
   W tym momencie wyglądał jak dawny, zawsze zadowolony Ruberik. Wypił i założył ciężką, skórzaną opończę. Narzekając pod nosem poczłapał na zewnątrz waląc za sobą drzwiami. Powiew zimnego, wilgotnego powietrza poranka przeleciał przez komnatę i rozwiał ogień na ruszcie.
    Flint ,mimo własnego zmęczenia, zachichotał widząc kiepski humor brata. Owłosionymi łapskami przetarł oczy, przeciągnął się i głośno mlasnął. Z nadzieją na ugaszenie kwaśnego posmaku w gębie zabrał kociołek z wrzątkiem z ognia i ruszył do kuchni. Jej przestrzeń nie była duża, lecz świetnie urządzona. Użył siatki Ruberika by przygotować własny napój. Stwierdził, że Bertina trzymała śmietankę dokładnie w tym samy miejscu co i matka: z tyłu niskiej szafki przy tylnej, północne ścianie, tam śmietana dłużej była świeża.
   Najpierw Flint pochłonął dość wywaru z cykorii by rozbudzić wszystkie zmysły a potem dopiero rozejrzał się uważnie dokoła;  panująca wszędzie cisza wskazywała, że dom jest pusty a jego mieszkańcy już zdążyli wyjść za swoimi sprawami. Zdecydował więc, że też wyjdzie i pomoże Ruberikowi na farmie.
   Ukroił sobie dwie, wielkie kromki chleba z serem, zjadł, wzuł wysokie buty i wyszedł prosto w słoneczny i rześki poranek. Szedł wąską, błotnistą ścieżką prowadzącą od małego podwórca do stodoły znajdującej się daleko na prawo od domu. Zatrzymał się przy studni by ugasić palące pragnienie. Rześkie powietrze jesiennego, suchego dnia szybko wysuszyło policzki i brodę, i odświeżyło nieco umęczoną duszę.
   Szybko połykał ostatnie kęsy chleba, jednym ugryzieniem zakończył kromkę i przyspieszając, szybko zbliżał się do stodoły.
   Flint zatrzymał przed masywnymi drzwiami. Ujął w dłoń gruby, brązowy pierścień służący za skobel. Był gładki wypolerowany dotykiem całych stuleci używania. Pamięta jeszcze czasy, gdy jako małe dziecko wysilał się i z całych sił ciągnął za ten pierścień, lecz nie mógł nawet poruszyć drzwi. Teraz raz tylko szarpnął i potężne odrzwia się rozwarły na całą szerokość.
   Nim jeszcze oczy zdążyły przyzwyczaić się do przyciemnionego światła  wewnątrz stodoły to już Flinta owionęła mieszanina woni. Siano, zwierzęta, ich odchody, sznury, kamienie; to wszystko na raz zmieszało się w unikalny aromat, gdzie każdy z zapachów wciąż był wyczuwalny i można było go oddzielnie rozpoznać. Flinta przystanął i wchłaniał tą woń, wręcz ją smakował.
   Przez drzwi wpadły, klapiąc skrzydłami w przelocie, kurczaki spadające na ziarno wymieszane ze świeżą słomą rozsypaną na klepisku. Trzy krowy posilały się w ciasnych przegrodach a teraz obróciły łby od żłobów by bez zbytniego zainteresowania przyjrzeć się Flintowi. Z tyłu zabudowania rozrabiało sześć kóz. Skokami jedna przed drugą starały się dostać do dwóch cebrów z wodą, które Ruberik właśnie umieścił w ich zagrodzie. Para jaskółek popikowała w dół z krokwi w stronę otwartych drzwi i w przelocie niemal musnęły zmierzwioną czuprynę Flinta. Krasnolud instynktownie się uchylił a potem roześmiał nad własną reakcją.
   Ruberik przyczłapał w światło z głębin zaplecza stodoły z lśniącym wiadrem na mleko w dłoniach. Popatrzył na Flinta wyraźnie zaskoczony jego widokiem. Wyraz twarzy wskazywał na przeżuwanie jakiegoś obraźliwego zdania. W końcu wcisnął wiadro w dłonie Flinta.
- No to zobaczmy, mieszczuchu, czy jeszcze pamiętasz jak krowę wydoić – odezwał się Ruberik nadspodziewanie lekkim tonem.
- Solace trudno nazwać miastem – zadrwił Flint i podjął wyzwanie brata – Doiłem krowy, mały braciszku, zanim ty poznałeś w ogóle co to jest krowa.
   Podciągnął skórzane nogawice i siadł na drewnianym, trójnożnym zydlu przy brązowym boku krowy.
- Upewnij się, że ręce masz ciepłe. Daisyeye nie znosi zimnych łap; nie da ani kropli – ostrzegł Ruberik.
   Flint popatrzył na niego z politowaniem i z furią zatarł garści. Sięgnął szybko do wymion i zaczął doić; już po kilku sekundach strumień mleka zabulgotał w wiadrze. Zadowolona Daisyeye spokojnie żuła siano.
- Nieźle – powiedział Ruberik popatrując sponad flintowego ramienia – nieźle… jak na snycerza.
   Flint zignorował drwinki brata i wręczył mu pełne wiadro kremowego, pełnego śmietanki mleka.
- Wiesz – powiedział wycierając dłonie o kamizelkę – Nie zdawałem sobie sprawy, jak bardzo zapach stodoły przywodzi mi na pamięć Ojca.
   Westchnął głęboko a myśl sama powędrowała do tych poranków, gdy wyciągano z łóżka o brzasku i tutaj kazano pracować. Wtedy tego nie znosił…
- Masz szczęście, że go pamiętasz, masz wspomnienia – z zazdrością w głosie odezwał się Ruberik – Umarł zanim mogłem mu się do czegokolwiek przydać. Aylmar miał już swoją kuźnię… a któregoś dnia i ty zniknąłeś. Sam musiałem się uczyć wszystkiego o farmie.
   Złożonymi dłońmi zaczął podrzucać więcej ziarna do żłoba.
   Dłonie Flinta zamarły w połowie ruchu dojenia pod brzuchem Daisyeye. Opuścił Hillhome już tyle lat temu i nigdy nie zastanawiał się nad tym jak wtedy czuło się jego rodzeństwo. Poczuł się zmuszony wręcz do powiedzenia czegoś… jakiegoś wyjaśnienia… i nawet próbował.
- Ja, uhmm, tego – zamilkł, nie potrafiąc niczego wymyślić.
   Spojrzał ukradkiem na Ruberika.
   Młodszy brat chodził po całej stodole, pogwizdywał cicho, całkiem nieświadomy wiszącej gdzieś w powietrzu odpowiedzi Flinta. Ruberik skończył podsypywanie karmy zwierzętom I otrzepał ręce z resztek ziarna.
- Muszę zamieszać w kadziach z serem – powiedział, jakby zdał sobie nagle sprawę z obecności Flinta – Chciałbyś pomóc?
- Och, dzięki – Flint nienawidził przytłaczającego, kwaśnego odoru fermentującego sera.
   Wziął wiadro spod brzycha krowy I podał go bratu.
- Raczej dokończę tu robotę jeśli nie masz nic przeciwko.
- Dokończysz? – powiedział zaskoczony Ruberik.
   Flint potwierdził więc Ruberik wymienił całą listę porannych czynności, jakie jeszcze trzeba tu wykonać wyszedł przez drzwiczki w prawy, najodleglejszym rogu stodoły. Wszędzie rozszedł się zapach sera.
   Flint zakrył nos chustą i zaczął doić już drugą od kilku dekad krowę.
* * * * *
   Robotę skończył późnym porankiem. Ruberik odszedł dostarczyć ser więc Flint siadł na krawędzi cembrowiny studni i patrzył w dal, w stronę przeciwną do rodzinnego domu. Spoglądał poprzez wielobarwne, jesienne listowie i wiecznie zielone drzewa iglaste na leżące gdzieś niżej Hillhome. Dom rodziny Fireforge znajdował się w połowie drogi między południowym brzegiem doliny otaczającej wioskę a samą wioską. Na wschodnim końcu doliny znajdowała się przełęcz zwana zwykle Przejściem a wiodąca od niej Droga przechodziła przez miasto, dalej biegła doliną aż do wschodniego wybrzeża Jeziora Stonehammer.
   Ze swojego miejsca Flint mógł dostrzec jak miasto zaczyna tętnić życiem nowego dnia. Nic takiego nie miał w zamiarach a jednak zorientował się, że właśnie człapie drogą wijącą się w dół, w stronę miasta. Przechadzka rozluźniła mu zesztywniałe stawy i jakby podniosła nieco na duchu. Mijał po drodze sporo domów wyglądających dokładnie tak samo jak i jego rodzinny dom. Większość budynków stawiano bowiem na wzgórzach używając sporych kamieni na ściany, kryjąc je drewnianym dachem i wstawiając okrągłe, niewielkie okna.
   Sama wieś leżała na terenach bardziej czy mniej płaskich. Stąd też przeważały tam budynki drewniane a było ich teraz znacznie więcej, niż Flint zapamiętał z przeszłości. Wyszedł właśnie zza zakrętu drogi i mógł teraz wieś oglądać w całej okazałości. Rozrost Hillhome znów go zaskoczył.
   Dla mnóstwa ogromnych wozów o żelazem wzmocnionych kołach, wozów ciężko ładownych, plac wokół kuźni w centrum miasta i sama kuźnia stanowiły chyba samo serce osady. Handlowy szlak wiódł stąd zarówno na wschód jaki na zachód, biegł przez Hillhome w stronę Drogi. Widok na plac zasłaniał Flintowi masywny, kamienny budynek. Nowe budynki stłoczyły się wzdłuż Drogi I rozciągnęły miasteczko poza budynki browaru, które jak Flint sięgał pamięcią, oznaczały zachodnią granicę miasta. Wzdłuż Ulicy Głównej stałym jak zawsze zresztą, schludne, kamienne domy z podwórcami; wąskie, gładkie zaułki; małe sklepiki. Tyle, że tempo życia było wokół wariackie. Taka zawzięta zajętość drażniła Flinta. Nie umiał sobie wyjaśnić nawet dlaczego go drażniła. Początkowo zamierzał pozwiedzać Hillhome. Zobaczyć, co tu nowego. Nagle jednak uznał te wszystkie zmiany wręcz za obraźliwe i miast zwiedzania ruszył w stronę karczmy Moldoona, bu znowu radować się wygodą znajomego miejsca.
- Witaj, stary przyjacielu! – radośnie powitał Moldoon krasnoluda.
   Szybko otarł ręce o fartuch, złapał Flinta za ramię i wciągnął do środka. O tej porze dnia karczma była właściwie pusta. Przy jednym, tuż przy kominku pośrodku komnaty, stole siedziało trzech ludzi a para łachmaniarzy popijał cicho przy innym.
- Znalazłbyś może szklankę mleka na drażliwy żołądek starego krasnoluda? – spytał Flint podstawiając do baru stołek o odpowiedniej dla niego wysokości.
   Lekko wspiął się na stołek i dłońmi podparł podbródek.
- Nie chodziło ci może o żołądek drażliwego, starego krasnoluda?
   Sięgnął pod ladę baru i wydobył schłodzony cynowy dzban po czym nalał Flintowi pełen kufel kremowego napitku. Połowę kufla Flint pochłonął jednym łykiem.
- Słyszałem już o spotkaniu całej rodziny ostatniego wieczoru – powiedział karczmarz – Kosztowaliście mnie połowę klientów!
   Krasnolud uśmiechnął się kwaśno. Kufelek z mlekiem przesuwał dłońmi po ladzie. I wtedy przypomniał sobie o jedynym członku rodziny, który wolał raczej zostać u Moldoona niż pozdrawiać wujka.
-  Poza Bazaltem – powiedział do karczmarza – Chyba wcale nie ucieszył go mój widok… kiedy już wreszcie dotarł do domu.
   Moldoon ciężko westchnął po czym napełnił dwa kufle ale.
- Flint, śmierć Aylmara naprawdę nim wstrząsnęła. Ciągle obwinia siebie – był przecież uczniem ojca. Tyle, że był właśnie tutaj a nie w domu gdy Aylmar poszedł do obozowiska wozów.
- Wiem, co on czuje – mruknął Flint w resztki mleka.
- Karczmarzu! Cały dzień mamy czekać?
   Niechlujnie wyglądający łachmaniarz siedzący przy stole za plecami Flinta zamachał dwoma pustymi kuflami nad płowym łbem. Zacisnął usta i wpatrywał się w Moldoona.
   Moldoon wziął napełnione po brzegi, dwa kufle. Rozdzoelił między Flinta i łachmaniarzy przepraszające spojrzenie.
- Jeden momencik – mruknął nieśmiało w stronę Flinta – Zaraz wracam.
- Woźnice – westchnął po powrocie za ladę.
   Krasnolud gapił się na starego druha, który obojętnym ruchem wrzucał do kasetki na gotówkę dwie sztuki stali.
- Za dwa kufle piwa? – spytał zaskoczony Flint.
   Moldoon, trochę niedowierzająco a troszkę z e wstydem w oczach, jednak potwierdził.
- To jest taka cena tylko dla nich. Najwidoczniej w Thorbardinie dobrego ale nie mogą dostać. Zalewają się dokładnie przez cały wieczór przed nocną jazdą – przetarł do sucha ladę baru – Interesy jeszcze nigdy lepiej nie szły. Wszystkie interesy w mieście. Wiekszość handlarzy uważa, że profit wart jest tych kilku niedogodności od czasu do czasu.
   Z tymi słowy Moldoon się wycofał do kuchni szurając podeszwami butów. Musiał pogadać z miejskim rzeźnikiem, który wołał go rozzłoszczony od tylnich drzwi. Flint obszedł bar i sam się obsłużył kuflem piwa. Rzucił kawałek stali na ladę. Zimno mu się nagle zrobiło, zadrżał i skierował się w stronę kominka w nadziei rozgrzania troszkę starych gnatów.
   Ciepło kominka nie rozgrzało mu duszy. Z sakiewki przy pasku Flint wydobył ostry jak brzytwa noży do strugania drewna oraz nieduży kawałek drewna przechowywany na taką okazję. Czasmi, gdy nawet piwo nie poprawiało humoru, pomagało już tylko rzeźbienie e drewnie. Zapominał wtedy o wszystkim. Pozostawało tylko to czucie drewna w dłoni, drewna w które miał tchnąć coś w rodzaju życia. Myśleć o drewnie – mruknął do siebie i siadł przed kominkiem.
   Podobnie do większości krasnoludów, również Flint nie czuł potrzeby wyrażania swoich uczuć. Nia tak jk uczuciowy przyjaciel, Tanis, który zawsze zadręczał się tym czy owym. Jak dla Flinta, sprawy albo się działy, albo się nie działy, ani tym ani tamtym martwić się nie było co. Od czasu do czasu coś jednak załaziło mu za skórę; zupełnie jak to dziwaczne uczucie, które mu towarzyszy od powrotu do Hillhome. Flint się wzdrygnął i myślami wrócił do drewna. Spędził u Moldoona cały wieczór. Skrupulatnie i powoli przekształcając martwy kawałek drewna w delikatną podobiznę kolibra.
   Od czasu do czasu Moldoon dolewał mu do kufla i już po chwili cały świat uleciał w zapomnienie w tej radości tworzenia. Karczmę powoli zapełniali kolejni podgórscy krasnoludowi, kilku woźniców zmieniło poprzednią grupkę. Flint tymczasem, całkowicie skupiony na końcowych detalach rzeźby małego ptaka, właściwie nie zauważał nic, co działo się wokół niego.
- No,no, przecież to stary, dobry Wujek Flint.
   Flin omalże nie odciął jednego z zawile rzeźbionych skrzydeł kolibra. Pełen sarkazmu głos spoza ramienia dźwięczał jak żywy lód. Flint powoli obrócił się i spojrzał w górę. Bazalt. Ujrzał bratanka wpatrującego się weń z uśmiechem bez humaru w twarzy okolonej rudą brodą.
- Chyba za wcześnie na trunki, co?
   Odezwał się Flint i już w tym momencie pożałował, że nie ugryzł się w język nim pozwolił sobie na tak protekcjonalną odzywkę.
   Bazalt popatrzył na kufel Flinta.
- Ty chyba też mleka nie popijasz.
   Flint odłożył narzędzia z ciężkim westchnieniem. Uspokoił trochę poirytowany oddech, lecz dobry nastrój już się ulotnił.
- Posłuchaj, szczeniaku, zawsze miałem do ciebie słabość – oczy Flinta patrzyły teraz bardzo ostro – Lecz jeśli nadal będziesz używał tego tonu wobec mnie to zamierzam zapomnieć o więzach rodzinnych.
   Bazalt wzruszył ramionami po czym zasiadł na wolnym stołku obok wujka.
- Myślałem, że już zapomniałeś.
   Nie zdarzyło się nigdy, by Flint palnął kogoś za mówienie prawdy. Nie zamierzał tego teraz zmieniać. Zamiast tego złapał Bazalta za ramiona i potrząsnął. Mocno potrząsnął.
-Słuchaj. Śmierć twojego ojca mną wstrząsnęła. Potwornie wstrząsnęła – zaczął i wgapił się w piegowatą gębę bratanka – Nie jestem z tych wiecznie żałujących czegoś ale dałbym wszystko, żeby tu wtedy być, wszystko gdybym tylko wiedział. Ale nie byłem i to się nie zmieni, Baz.
   Bazalt starał się z wszystkich sił, żeby tylko nie wyglądać na zmieszanego. Wywrócił niedowierzająco oczami i popatrzył w dal.
- Nie nazywaj mnie tak – szepnął.
   Chodziło mu wyraźnie o ten uczuciowy przydomek, którego użył bezwiednie Flint.
   Stary krasnolud rzadko kiedy widywał cierpienie, jakie teraz widoczne było na twarzy bratanka; właściwie czuł to samo tylko raz – po śmieci własnego ojca.
- Aylmar był moim wielkim bratem – moim wielkim przyjacielem – dokładnie tak samo jak ty i ja byliśmy zanim odszedłem.
- W niczym nie przypominasz mi ojca.
   Flint zaczynał się złościć.
-I wcale nie zamierzam. P prostu chcę, żeby do ciebie dotarło, że ja też odczuwam stratę.
- Przykro mi, starcze. Żadna pociecha.
   Bazalt odwrócił się plecami do wujka.
- Nadal jestem wystarczająco młody, żeby wybić ci rózgą taką sprytną gębę, harrn.
   Z reakcji bratanka Flint mógł dostrzec, że ten go już wcale nie słucha.  Bazalt dumnie kroczył teraz przed wujkiem z nieco protekcjonalnym uśmieszkiem na ustach.
- Właściwie nie powinienem winić, że teraz właśnie zdecydowałeś się na powrót. Właśnie teraz, gdy można tu zrobić prawdziwe pieniądze.
   Nawet nie usiłował skryć goryczy, którą jego głos aż ociekał.
   Przyszła kolej na Flinta, by pokazać bratankowi gdzie raki zimują. Jego gruby paluch już sterczał o cal przed bulwiastym nochalem Bazalta.
- Więcej dziś od ciebie nie zniosę. Pragniesz się na kogoś wściekać i wybrałeś mnie podczas gdy tylko dwaj osobnicy powinni budzić twoją wściekłość; twój ojciec i ty!
   Pełne policzki Bazalta pokryły się czerwienią i nagle jego prawa pięść pofrunęła w kierunku szczęki Flinta. Wujek jednak szybkim ruchem zablokował uderzenie i sam walnął ostro szturchnął kwadratowy podbródek bratanka. Głowa młodszego Fireforge’a odskoczyła do tyłu, oczy wyszły na wierzch a on sam osunął się na podłogę. Bazalt otarł usta wierzchem dłoni i spostrzegł na niej ślad krwi; spojrzał na wujka ze zdumieniem i chyba ze wstydem. Flint szorstko odwrócił z powrotem w stronę własnego kufla. W tym momencie Bazalt podniósł się z podłogi i opuścił karczmę.
   Flint skrył zatroskaną twarz w dłoniach. Walczył już z wilkami i nieumartymi a walki te kosztowały go mniej niż konfrontacje z ostatniego dnia. Zaczęła go teraz otaczać hałaśliwa wrzawa. Woń tłustych, niemytych ciał zaczął wypełniać karczmę. Znajome sprawy nie sprawiały już ulgi, nie mogły ulżyć. Nic w Hillhome nie było już takie jak dawniej. W tej chwili postanowił dokonać szybkich pożegnań ze wszystkimi i rankiem wyruszyć do dobrze zrozumiałego życia w Solace.
Do karczmy Moldoona wpakowała się hałaśliwa grupa błękitnoskórych łachmaniarzy.  Flint odwrócił się od nich ze wstrętem i próbował ignorować całe zamieszanie. Nie znał nikogo w karczmie poza samym Moldoonem. Niestety, mimo pomocy dwóch barmanek, które przyłączyły się do pracy o zmierzchu, Moldoon był zbyt zajęty tłumem klientów by można z nim było swobodnie pogadać.
   Może był to wpływ ale, może zaś walki z Bazaltem a być może wszystko, co składało się ten skomplikowany i irytujący dzień, lecz nagle Flint poczuł się wręcz obrażony obecnością łachmaniarzy u Moldoona. Teraz zaś, że to już było po zmierzchu, dwójka jasnowłosych i wielkookich krasnoludów, już zresztą nieźle podpitych, usiadła niedaleko podminowanego krasnoluda i grubiańsko zaczęła grzmieć na Moldoona żądając więcej piwa.
- Czy w tej jaskiniowej mieścinie, z której przyleźliście, nikt was manier nie uczył? – zahuczał Flint i nagłym ruchem obrócił się na stołku patrząc już w twarze górskich krasnoludów.
- Większe to miasto, niż sobie wyobrażasz – szydził jeden z nich usiłując chwiejnie stanąć na nogach.
   Flint zacisnął pięści i też wstał ze stołka. Drugi łachmaniarz już szedł w ślady towarzysza a podgórski krasnolud ujrzał jak sięga on do rękojeści wąskiego sztyletu. Nóż Flinta znajdował się u pasa, lecz na razie krasnolud poń nie sięgał. Niezależnie od gniewu który nim targał, nie szukał zwady w śmiertelnej bójce z dwoma pijakami.
   Na całe szczęście do karczmy w tym momencie wczłapał Garth niosąc worek z ziemniakami. Ruszył z nim do drzwi kuchennych mieszczących się za ladą. Spojrzał w przelocie na rozzłoszczoną twarz Flinta stojącego nos w nos z łachmaniarze i wydał z siebie żałosny i przenikliwy pisk, który spowodował, że wszyscy dokoła umilkli. Moldoon rozejrzał się po karczmie z kąta w którym właśnie obsługiwał gości. Garth wskazywał na przemian na Flinta i na łachmaniarza, bełkotał, łapał się za głowę i szlochał. Siwowłosy karczmarz pokonał szerokość karczmy w czterech potężnych krokach. W przelocie kazał barmance zabrać Gartha do kuchni i tam go uspokoić a sam stanął pomiędzy Flintem a jego przeciwnikiem.
- Jakiś problem, chłopaki? Chyba nie macie zamiaru przemeblować mojej karczmy, co? – Moldoon wpatrywał się tylko w łachmaniarza.
- On nas obraził! – krzyknął jeden z nich i pięścią pogroził Flintowi.
   Flint odepchnął wyciągniętą pięść.
- Wasza obecność obraża wszystkich w tej karczmie – mruknął.
- Sam widzisz! – wrzasął wyniośle jeden z łachmaniarzy.
   Moldoon złapał obu górskich krasnoludów za łokcie I zaskoczonych takim postępowaniem zaczął popychać w stronę wyjścia.
- Widzę, że wy dwaj powinniście natychmiast opuścić mój dom – warknął.
   Będąc już w drzwiach obaj górscy krasnoludowi wyrwali się z uścisku dłoni Moldoona i brócili by go zaatakować. Dłonie już oparli na rękojeściach broni u pasa. Moldoon spokojnie popatrzył na nich z góry aż w końcu opuścili dłonie i odeszli. Karczmarz potrząsnął głową po czym trzasnął drzwiami i pomaszerował prosto w stronę Flinta.
   Flint zanurzył usta w ale i jednym haustem wciągnął zawartość połowy kufla.
- Nie potrzebuję, żeby ktokolwiek tłukł się za mnie – gniewnie zawarczał w piwną pianę.
- A ja nie potrzebuję, żeby ktokolwiek łamał tu meble – odpalił Moldoon.
   Nagle głośno się roześmiał, aż mu zmarszczki się podniosły.
- Bogowie! Jesteś dokładnie taki jak Aylmar! Nie dziwota, że Garth omalże zwariował jak zobaczył, że masz już palnąć tego wyrzutka. Pewnie myślał, że Aylmar powrócił z martwych by stoczyć jeszcze jedną walkę.
   Flint popatrzył ostro ponad swoim kuflem.
- O czym ty gadasz? Aylmar miał jakąś bójkę z którymś z wyrzutków?
   Moldoon potrząsnął potwierdzająco głową.
-Wiem przynajmniej o jednej – Moldoon wyglądał na zdziwionego – A to jakaś dla ciebie niespodzianka? Przecież ty w pierwszym rzędzie powinieneś zdawać sobie sprawę z faktu, że obecności tych łachmaniarzy w Hillhome wprost nie mógł ścierpieć.
- Pamiętasz może kiedy ta bójka miała miejsce? I co im poszło?
- Och, pewnie, że pamiętam! To było tego samego dnia, kiedy umarł. Smutna sprawa. Aylmar jako taki rzadko do mnie zachodził ale tego dnia przyszedł szukając Bazalta. Jak zawsze zaczęli się kłócić o Bazaltowe picie oraz o „robotę dla łachmaniarskich szumowin” jak to Aylmar nazwał wtedy dzieciak wypadł stąd jak oparzony.
   Flint oparł łokcie na blacie.
- Ale co z tą bójką z łachmaniarzem?
- Dojdę i do tego – odparł Moldoon i napełnił znów kufel Flinta – Kiedy Bazalt wypadł, Aylmara aż coś dusiło. Rozglądał się i popatrywał na łachmaniarzy, którzy zachowywali się coraz głośniej. Wtedy coś w nim pękło – rzucił się, bez żadnej broni, Sam na trzech. Rozpłaszczyli go jak muchę i wyśmiewali „starego krasnoluda”.
   Flint zwiesił głowę. Serce mu pękało gdy wyobrażał sobie poniżenie brata.
- Wiesz, tak właściwie, nasza rozmowa coś mi przypomniała – wtrącił nagle Moldoon.
   Twarz karczmarza zakryło niezwykłe u niego nachmurzenie.
- Po tej bójce Aylmar zwierzał mi się z jakiejś kowalskiej roboty dla łachmaniarzy. Byłem, oczywiści, zaskoczony. Aylmar wtedy nachylił się do mnie szepnął – głos Moldoona wyraźnie opadł – że ma podejrzenia co do nich i przyjął tą robotę, żeby dostać się za mur, jakim ogrodzili plac ładunkowy, i rzucić okiem na ładunek wozów. Pytał też mnie, co mi wiadomo o ich strażach. Powiedziałem, co słyszałem. Każda straż składa się z trzech grup, każda z nich śpi w ciągu dnia na zmianę, ale jedna ciągle pilnuje wozów.
   Zainteresowanie Flinta gwałtownie wzrosło.
-A po co im straż do pilnowania narzędzi rolniczych?
- I ot właśnie pytał Aylmar – powiedział z ciężkim westchnieniem Moldoon – Przypuszczam, że nigdy się nie dowiedział. A jeśli nawet poznał odpowiedź to umarła wraz z nim, bo właśnie tego dnia serce mu nie wytrzymało podczas pracy w kuźni.
   Poklepał Flinta po ramieniu, pokiwał smutno głową i poszedł do kolejnego klienta.
   Flint siedział jeszcze przez kilkanaście minut po czy zaczął się przepychać przez tłum i w końcy wyszedł z zadymionej karczmy. Słońce było już nisko nad horyzontem. Stał teraz na werandzie przed karczmą Moldoona, lecz miast przeciąć ulicę i skierować się z powrotem na południową stronę doliny do domu Fireforge’ów, krasnolud podgórski patrzył w dół na Ulicę Główną. Dokładnie na wschód, w odległości jakichś sześćdziesięciu jardów, znajdował się ogrodzony murem plac załadunku wozów.


https://scontent-b-ams.xx.fbcdn.net/hphotos-prn2/p480x480/1238722_626203917419553_1235611245_n.jpg

Offline

 

#5 2016-04-06 12:10:48

 janjuz

Najwyższy Kleryst

Call me!
Skąd: Zduńska Wola
Zarejestrowany: 2012-10-02
Posty: 829

Re: Król Flint

Rozdział 5

Włamanie

    Za czasów młodości Flinta cały plac wozowy był kowalskim sklepem należącym do zrzędliwego, starego krasnoluda o imieniu Delwar. Podczas gdy większość krasnoludów, którzy wręcz rasowo są przynależą do kowalstwa, wykonuje własną broń, gwoździe, zawiasy i inne, drobne przedmioty samodzielnie to Delwar dostarczał mieszkańcom wioski bardziej skomplikowanych wyrobów; koła do wozów, duże narzędzia a nawet poważniejszą broń. Sporo z tego, co Flint wiedział o kowalstwie pochodziło z nauk starego rzemieślnika, którego poszramione iskrami ramię zarówno przerażało jak i fascynowało młodego, podgórskiego krasnoluda. Zarówno Flint jak i pozostali harrns siadali na trawiastym placu przed warsztatem Delwara i jego stodołą i obserwowali kowala przez otwarty szeroko plac obramowany z trzech stron kamiennym murem. Flint uwielbiał zapach dymu i potu gdy Delwar walił młotem w gorący metal podobnie zresztą jak lubił toffikowe słodycze i chłodny sok jabłkowy, które im przynosiła ich tęga żona Delwara.
   Tyle, że Delwar i jego żona odeszli na zawsze już dawno temu natomiast dokoła ongiś tak przyjaznego placu wyrósł groźny, wysoki na siedem stóp, kamienny mur. Ktoś mu chyba powiedział – pewnie Tybalt – że jakaś „nowoczesna” kuźnia została pobudowana na zachodnim krańcu miasta plac Delwara był już od dawna opuszczony gdy krasnoludy górskie kuoiły od miasta prawa do jego kuźni i podwórza jako części umowy z Hillhome. Łachmaniarze postawili mur, który w opinii Flinta otaczał plac o wielkości trzydziestu na dwadzieścia jardów. Wejście było tylko jedno; wytrzymała, drewniana brama szerokości dziesięciu stóp znajdowała się w południowej ścianie muru, obok Ulicy Głównej. Po stronie zewnętrznej Flint nie dostrzegł żadnej straży, lecz od wewnątrz brama była z pewnością pilnowana.
   Flint nonszalancko pomaszerował ulicą, przechodząc wzdłuż muru który ledwie obdarzył lekkim spojrzeniem. Skupiony był najwidoczniej na kaczkach kusząco zawieszonych w oknie rzeźnika. Po mniej więcej dwudziestu jardach mur zakręcił za rogiem. Pomiędzy murem po wschodniej stronie placu a przeciwległymi budynkami była alejka tak wąska, że obok siebie mogło tam iść tylko dwóch krasnoludów. Flint kontynuował niespieszny spacer aż wreszcie znikł z pola widzenia osób będących na Głównej. Ostatnie dziesięć jardów dzielących go od północno wschodniego naroża muru pokonał biegiem. Słońce skłaniało się już ku zachodowi więc nie mógł stracić ostatnich momentów światła.
   Nowo wybudowany mur nie oferował żadnego oparcia palcom u stóp. Flint obszedł kolejny narożnik, tym razem ściany północnej, lecz kamienna budowla ciągnęła się tu jeszcze tylko przez pięć stóp po czym przeszła w piętnastostopową ścianę stodoły i kuźni Delwara.
   Młody dębczak jakoś zdołał zapuścić korzenie w wąskiej alejce. Flint dobrze zdawał sobie sprawę, że nie zdoła on unieść jego ciężaru. Z desperacją w sercu rozejrzał się po alejce. Troszkę dalej dostrzegł nagle wyrzucone, stare beczki na deszczówkę. Sporo miało już niekompletne klepki. Ciężko stąpając dobiegł do nich i zaczął obracać sprawdzając wytrzymałość. Nie było za dobrze, lecz dno wciąż trzymało no i pewnie klepek też wystarczy, by utrzymać go przez tą minutę czy dwie.
   Flint przywlókł beczkę aż do naroża, gdzie rósł dębczak i tam postawił ją otwartym dnem do dołu. Jak się okazało beczka była omal jego wysokości i sięgała powyżej połowy muru. Sięgnął nad głowę i z obu stron beczki złapał metalową obręcz. Spróbował pociągnąć się w górę. Przegniła beczka niebezpiecznie zatrzeszczała i zdrowo się pod nim zatrzęsła. Nie miał się czego złapać.
   Flint zmarszczył brwi po czym ponownie rozpatrzył możliwości młodego dębu. Być moż niższe gałęzie byłyby wystarczająco mocne, by utrzymać go na tyle długo by mógł wskoczyć na beczkę. Przepchnął trochę beczkę, by znalazła się pomiędzy drzewkiem a murem. Podciągnął trochę skórzane nogawice i dziarsko podniósł stopę, by oprzeć ją o najmocniej wyglądającą gałązkę. Sterczała jakieś dwie stopy nad ziemią. Wziął głęboki wdech, złapał pień oburącz i szarpnął się w górę. Przez ułamek sekundy gałązka nawet go utrzyma łapo czym ześlizgnął się po mizernym pniaku obrywając małe listki w drodze powrotnej na ziemię.
   Rozwścieczony niepowodzeniem Flint nerwowo szarpał przez chwilę własną brodę. Myślał intensywnie. Wypróbował giętkość pnia i stwierdził, że zielone drzewo da się wygiąć. Złapał mocno lewą dłonią i popchnął pień w dół aż zgiął się prawie do samej ziemi. A każdym razie na tyle nisko, że mógł już nań nastąpić. Policzył do trzech i wystrzelił się ze zgiętego wpół drzewa. Odgłos pękania i trzaski usłyszał dokładnie w chwili gdy dłońmi chwytał wierzch beczki. Teraz mógł już wciągnąć się ba górę. Jednym sprężystym skokiem dostał się na wierzch muru. Natychmiast zeskoczył o siedem stóp niżej. Wylądował przy ścianie stodoły i w sześciu calach błota. Usłyszał tylko głośne „chlup!”.
-Ty odejdź już!
   Flint o mało nie wyskoczył z butów uwięzionych w warstwie błota. Popatrzył nad siebie. W gasnącym świetle późnego popołudnia ujrzał sporego krasnoluda stojącego o kilka kroków dalej. Jego twarz stanowiła maskę przerażenia. Dźwigał potężny worek czarnego węgla.
-Garth! – syknął Flint.
   Ulżyło mu co prawda, lecz czuł też sporą konsternację. Kręcił się i wysilał byle tylko uwolnić obute stopy z błota, lecz buty nie ustępowały. Znieruchomiał na chwilę i błagalnie popatrzył na Gartha.
- Zostaw mnie! – powiedział przerażony Garth i zaczął się odwracać – Czemu mnie prześladujesz?
- Garth – zaczął spokojnie Flint, chciał, by harrn się uspokoił – Nie jestem krasnoludem, którego znalazłeś w kuźni – to był mój brat, Aylmar. Nie musisz się mnie bać. Jestem Flint Fireforge, twój przyjaciel.
   Garth popatrzył na Flinta podejrzliwie samymi kącikami oczu. Gestem obronnym objął własne ramiona. Bał się.
- I przyrzekasz trzymać się z dala od moich snó1)? Nie skrzywdziłem cię – potrząsną ostro głową – To garbaty posłał niebieski dym, nie ja. Ja cię tylko znalazłem.
- Garth, to nie byłem ja… jaki niebieski dym? – spytał zaintrygowany Flint.
- Niebieski dym z kamienia na jego szyi!
- Czyjej szyi? Łachmanairza?
- Tak! Sam tam bayłeś, czemu mnie pytasz? – odrzekł nagle zirytowany tym ciągłym wypytywaniem Garth – Muszę iść do roboty. Ty stąd odjedź albo on zrobi magię gdziekolwiek jest.
   Garth wygłosił swe ostrzeżenie, zarzucił worek na plecy i zamierzał odejść, lecz Flint zdążył sięgnąć ramieniem i go powstrzymać.
- Garth. Nie możesz mówić szefom, że byłem tutaj. Przysięgnij, albo… znowu sprawię ci złe sny!
   Flinta aż skręcało ze złości na siebie za użycie triku tak okrutnego w stosunku do przerażonego harrn. Oczy Gartha omal z orbit wyskoczyły, twarz pobladła śmiertelnie. Był w stanie tylko bezgłośnie kiwnąć głową poczłapać za naroże stodoły.
   Flint tymczasem chciał sobie jakoś w głowie poukładać sens dziwacznych zdań Gartha. Czy tylko wyrzucał z siebie senne wizje spowodowane znalezieniem ciała Aylmara? Czy może był jedynym świadkiem straszliwego czynu?
   Podgórski krasnolud ruszył się, by uczynić pierwszy krok i z głośnym jękiem uświadomił sobie, że dalej jest uwięziony w błocie. Zaczął wyginać paluchy u stóp i ciągnąć w górę, lecz buty utkwiły tak mocno, że w końcu wyciągnął stopę na wierzch. Zaczął kiwać wysokim butem w te i wewte i w końcu zdołał je, jeden po drugim, wydostać z głośnym mlaśnięciem błocka. Każdy z nich teraz ważył pewnie dobrze ponad piętnaście funtów a Flint nie miał tu ani wody, ani nawet kępki trawy by je oczyścić. Cały plac wydawał się tylko błotnisty. Z takimi buciorami to będzie stąpał równie cicho jak oddział ogrów. Flint nie lubił chodzić boso, lecz tym razem po prostu przerzucił buty przez ogrodzenie. W drodze powrotnej będzie mógł je capnąć. Teraz zaś czujnie wychylił się zza naroża stodoły i rzucił okiem na plac. Cały był poprzecinany błotnistymi, głębokimi koleinami. Dwa wozy typu otwartej platformy stały niedaleko jeden od drugiego, kozłami zwrócone w stronę Flinta; straży nie było widać. Tybalt gadał, że jeden wóz jest zawsze w drodze z Thorbardinu a drugi właśnie wraca, nigdy nie jadą razem. Tylko który z nich jest teraz załadowany i w drodze do Newsea, a który wraca do królestwa górskich krasnoludów? Flint zdawał sobie sprawę, że czasu nim woźnice łachmaniarzy się obudzą lub wrócą z pobliskich karczem nie ma. Czasu na zły wybór wozu też nie ma.
   Dostrzegł nagle jak jeden z tych wyrzutków wyłania się z otwartej strony kuźni w połowie ściany północnej, jakieś dziesięć jardów dalej. Strażnik obszedł wozy, zgiął się by popatrzeć pod spód tego po lewej stronie, dalszego od kuźni.
- W godzinę powinniśmy już być w drodze – zawołał strażnik w stronę budynku – Chciałbym już wrócić do Thorbardinu. Czy Berl i Sithus mówili kiedy zamierzają wrócić?
- Zawsze zjawiają się w ostatniej chwili – z głębi kuźni doleciał obojętny głos – Za dużo się martwisz. Wracaj i złap jeszcze troszkę snu przed długą drogą.
- Masz rację – odparł strażnik i wrócił do zaciemnionego budynku – Tutaj wszystko wygląda w porządku. Ten głupek doniósł węgiel do kuźni jak widzę tak więc przynajmniej na jutro nie zabraknie. Te górskie drogi zbyt szybko niszczą koła.
   Dalszej rozmowy Flint już nie słyszał za dobrze bowiem rozmawiali w budynku. Po kilku minutach i to ucichło i rozległo się tylko chrapanie.
   Strażnik sprawdzał tylko przestrzeń pod jednym wozem; Flint przyjrzał się więc drugiemu, stojącemu dalej od kuźni. Flint wykonał bosą stopą jeden, ostrożny krok. Wlazł w błotnistą kałużę i się cofnął. Zaczął potrząsać nogą i strącać grudy błota ze stopy. Zdecydował jednak pójść szerzej, bardziej na lewo, gdzie nie było tylu kolein, a poza tym jego nadejście będzie ukrywane przez wozy.
   Brnął uparcie przez błoto aż w końcu stanął przy upatrzonym wozie. Masywny, drewniany środek transportu na czterech szprychowych kołach obitych żelazem, zaopatrzony w skrzynię ładunkową o tej samej wysokości co koła, a to oznacza co najmniej sześć stóp ponad ziemią wznosił się wcale wysoko ponad głowę krępego krasnoluda. Skrzynia ładunkowa miała boki drewniane wzmocnione grubymi taśmami żelaza.
   Krasnolud złapał za przednie koło i zaczął podciągać się po kolejnych szprychach aż wreszcie stanął wpół wysokości ciężkiego, żelaznego pierścienia. Podbródkiem ledwie sięgał brzegu skrzyni, lecz i tak zdołał zobaczyć, że cała skrzynia została szczelnie przykryta grubą plandeką. Pomęczył się nieco nad rozplątaniem liny wiążącej narożnik plandeki i w końcu zdołał zrobić dość dużą szczelinę by teraz wspiąć się wyżej i wślizgnąć do środka skrzyni. Był to zajęcie, jak zauważył z zaskoczeniem, dość krępujące.
   Pługi! Na Reorxa! Te górskie krasnoludy zamierzają przewozić potężne pługi! I to tanie, jak na takie pługi. Zaskoczenie Flint wyrażał jednak po cichu. We wnętrzu wozu znajdowało się pięć, potężnych ostrzy pługów. Każde ostrze wyglądało na nieskorodowane, zupełnie jakby świeżo wykute, lecz na powierzchni metal był porowaty i pełen niedoskonałości, wtrąceń i zgrubień. Powinni się wstydzić jeśli ktokolwiek miałby oglądać tak kiepskie rzemiosło!
   Tego Flint się nie spodziewał. W końcu, kogo obchodzi, że notorycznie chciwe krasnoludy górskie aż tak obniżą kowalskie standardy? Flint siedział zwinięty w bardzo bolesnej pozycji. Chciał utrzymać głowę poniżej plandeki i jej nie szturchać. Rozprostował trochę kolana i przykucnął. To chyba te bolące plecy doprowadziły go do niespotykanego wniosku.
   Dlaczego musi być zwinięty wpół w skrzyni, która jest tak wysoka przynajmniej jak on sam? Chyba, że – pomyślał podniecony – są to dwie skrzynie. Uważnie zbadał podłogę wozu i tylko się zdenerwował bezowocnością swych wysiłków. Wychylił się ostrożnie spod plandeki, rozejrzał wokoło i nasłuchiwał; na placu panował spokój. Opuścił stopę na nad kołem prosto na szprychy i powoli zlazł na ziemię.
   Flint puścił koło i poczłapał zgięty pod wóz z trudem utrzymując równowagę w głębokich, błotnistych koleinach. Badał uważnie dno skrzyni ładunkowej. Końcami palców zdrapywał błoto i ostrym nożykiem do rzeźbienia sprawdzał każdą, zauważoną szczelinę.
   Za pierwszym razem rzecz przeoczył. Sprawdzając po raz drugi, tak dla pewności, znalazł ukrytą klapkę. Stanowiła długi prostokąt zamontowany między osiami, była złożona z identycznych desek co reszta wozu, łatwo było przeoczyć. Zaraz tam przybliżył nos i zaczął szukać ukrytej zapadki. Próbował, macał i naciskał palcami aż w końcu wyczuł mechanizm ukryty w sęku deski. Nacisnął ostrzem noża i poczuł zwolnienie mechanizmu; wąski panel zsunął się w dół. Był już blisko!
   Modlił się w duchu żeby tylko cień pod wozem jeszcze przez parę chwil zdołał ukryć jego poczynania. Wzniósł trochę głowę i wpakował ją w pustą przestrzeń jaką zostawił otwarty panel. Dojrzał w półmroku kilkanaście długich pudeł. Nie czekał na cud tylko szybko uchylił wieka naciskając ostro nożem.
   Nie zwracał już uwagi na własny nóż gdy drewniane wieko pudła odpadło. Miast tego wpatrywał się parę długich, stalowych mieczy – broń, co mógł stwierdzić ledwie rzucił okiem, o doskonałej jakości, zupełnie nie przypominającej pokarbowanych pługów leżących trochę wyżej. Jednym ruchem otworzył kolejne pudło; znalazł tuzin stalowych ostrzy do włóczni, ostrych jak brzytwy i niesamowicie zadzierżystych. Nie miał czasu na dalszą inspekcję. Wiedział zresztą, że nie ma już więcej potrzeby.
   Broń! I to nie byle jaka broń, lecz ostrza doskonale obrobione, niesamowitej jakości. Stal aż błyszczała czystością stopu, dowodziła jasno swej wartości i rzadkości. Ostrza jednak nie posiadały zwyczajowej marki rzemieślnika ani znaku artysty. Gdziekolwiek te ostrza zmierzały to jasne było, że górskie krasnoludy pragnęły w tajemnicy zachować ich pochodzenie. Codziennie, przynajmniej od roku, jeden wóz wypełniony bronią opuszczał Thorbardin i kierował się na nieznane wybrzeże. Jaki naród na Krynnie potrzebował aż takich ilości broni?
   Tak jej ilość potrzebna jest tylko na wojnę.
   Poszukiwanie odpowiedzi tylko namnożyło więcej pytań. Czy Aylmar dowiedział się o wszystkim nim umarł? Flint z trudem przełknął gulę narastającą w gaedle gdy przypomniał sobie mamrotanie Gartha o „ pewnym garbusie i błękitnym dymie magii”. Czy Aylmar umarł bowiem odkrył to wszystko?
   Z łomotem serca Flint opadł na ziemię i już się szykował do szybkiego odwrotu w stronę wschodniego muru gdy ciężki but wcisnął mu lewą rękę w błoto.
- Nie wiedziałeś, że pół-łachmaniarz widzi w świetle dnia, co?
   Flint powoli podniósł wzrok spod wozu i ujrzał stojącego nad nim i złośliwie uśmiechniętego wyrzutka. Rozejrzał się jeszcze stwierdził, że przynajmniej na razie ten strażnik jest sam. Desperacko chwycił kostkę łachmaniarza wolną ręką i pociągnął go pod wóz całych sił. Zaskoczony górski krasnolud ześlizgnął się w błoto i padł ciężko na plecy. Siła uderzenia wyparła mu dech z płuc z głośnym świstem. Flint nie mógł nabrać pędu więc podciągnął się po łokciach przeciwnika i nadział gardło łachmaniarza na rzeźbiarski nożyk. Wyrzutek przestał się ruszać.
   Flint rozejrzał się szybko i pod wozem ruszył w stronę kuźni. Widział jakąś postać ociężale się podnoszącą w ciemności i nawołującą martwego już łachmaniarza. Z pewnością za chwilę przyjdzie tu szukać kompana.
   Flint przyjrzał się murom skąpanym teraz w świetle zachodu. Widział wyraźnie miejsce, w którym wdarł się na plac wewnętrzny i gdzie wciąż czekały jego buty. Z tej strony nie miał do dyspozycji beczki ani żadnego drzewa które pomogłyby mu pokonać siedmiostopowy mur. Popatrzył na wielką, drewnianą bramę dokładnie naprzeciw kuźni. Wozy trochę mu przeszkadzały w obserwacji. Brama była co prawda zamknięta, lecz że była zrobiona z desek o jednakowym odstępie, niewielkim odstępie. W butach nigdy by się do szczelin między deskami nie dopasował ale boso… Musiał teraz wykonać piętnasto jardowy sprint w stronę bramy.
   Skulił się i ruszył najszybciej jak tylko potrafił. Wzrok wbił w koleiny, które mogły nieźle wywalić. Rzucił się na bramę i wbił palucha między deski.
- Hej!
    Z tyłu zabrzmiał głośny okrzyk. Z walącym dziko sercem i w czystej desperacji Flint wciągnął się na szczyt bramy. Leżał na szczycie bramy brzuchem i już przerzucał nogę przygotowując się do skoku gdy nagle poczuł, że brama pod nim się otwiera. Spojrzał zaskoczony na dół i ujrzał dwójkę wracających właśnie z karczmy. Chwiali się na nogach i zaśmiewali do rozpuku, lecz wcale nie zdawali sobie sprawy z obecności Flinta na szczycie bramy.
   Strażnik z kuźni wrzeszczał na alarm i biegł już w tą stronę. Dwójka strażników spojrzała w górę dokładnie w chwili, gdy wyczerpany podgórski krasnolud skoczył z bramy i na nich spadł. Ciała strażników zamortyzowały upadek Flinta. Po prostu poleciały na bok jak zbite kręgle, jeden na drugiego. Flint zerwał się na równe nogi. Był nienaruszony. Ogłuszeni łachmaniarze potrząsali głowami chcąc trochę przerzedzić zalegającą przed oczami mgłę podczas gdy bosy krasnolud pognał na lewo Ulicą Główną, potem zaś do miasta i zniknął im z oczu.


https://scontent-b-ams.xx.fbcdn.net/hphotos-prn2/p480x480/1238722_626203917419553_1235611245_n.jpg

Offline

 

#6 2016-04-11 09:39:59

 janjuz

Najwyższy Kleryst

Call me!
Skąd: Zduńska Wola
Zarejestrowany: 2012-10-02
Posty: 829

Re: Król Flint

Rozdział 6

Pośpieszny wymarsz

   Flint celowo unikał teraz wsi a swoją błotną wędrówkę skierował daleko od domu rodziny Fireforge. Swojego wyglądu nie potrafiłby rodzinie nijak wyjaśnić – od stóp do głów pokryty był zaschłym błockiem a dodatkowo został usmarowany krwią. Umysł krasnoluda dosłownie galopował musiał więc Flint usiąść i spokojnie wszystko przemyśleć zanim odważy się komukolwiek ujawnić swoje podejrzenia. Stopy miał wyziębione i obolałe więc co prędzej zszedł z Drogi i skierował się do wschodnich wzgórz, ot kawałek na południe. Miał przy sobie i żelazo, i krzemień więc szybko rozpalił ognisko w zaciszu małej groty obok której szumiał niewielki strumyk. Zdejmował każdą część ubłoconej odzieży i pracowicie czyścił gołymi rękami w lodowato zimnej wodzie. Mokrą odzież układał do wyschnięcia na kamieniach wokół ogniska. Stary, zmęczony krasnolud podgórski ochlapał twarz, wydłubał błoto z włosów i, wciąż pozbawiony ubrania, usiadł blisko ognia i bardzo długo wpatrywał się bezmyślnie w płomienie.
   Błękitno zielona bawełniana tunika Flinta wyschła szybko więc też natychmiast wdział ją przez głowę. Był teraz bardzo zadowolony z długiego oblamowania tuniki sięgającego aż do kolan. Skórzane nogawice potrzebują do wyschnięcia znacznie więcej czasu. No i strasznie brakowało mu butów.
   Głośno zaburczało mu w brzuchu, który tym sposobem przypominał, że nie jadł niczego od rana. Flint zauważył, że w płytkim strumieniu pływają czasem ryby. Ukląkł nad wodą i podciągnął rękawy. Zanurzył dłonie w wodzie i zaczął powolnymi ruchami zaganiać tęczowego pstrąga w miejsce gdzie mógłby go szybko zagarnąć i rzucić na piasek. Wymagało to czterech cierpliwych, starannych prób lecz w końcu niewielki pstrąg, chociaż miał ze siedem cali, podskakiwał na piaszczystym podłożu jaskini. Szybkimi ruchami Flint go wypatroszył, oskrobał i nadział na prowizorycznie zaostrzony patyk. Nożyk do rzeźbienia w drewnie dowiódł swej przydatności. Flint przypomniał sobie, że po drodze do jaskini widział jakieś jagody i podczas gdy ryba piekła się nad żarem ogniska on już nazbierał dwie garście czerwonych malin korzystając ze światła wschodzącego księżyca.
   Dopiero gdy napełnił żołądek soczystą rybą i słodkimi jagodami był  wreszcie w stanie normalnie myśleć. Na wsparcie własnych przekonań miał co prawda tylko mamrotanie wioskowego głupka to jednak głęboko w trzewiach siedziało mu przekonanie, że Aylmar musiał zostać zamordowany. Najprawdopodobniej zresztą dlatego, że poznał prawdziwą zawartość wozów górskich krasnoludów. Zabicie jednego z łachmaniarzy było czynem odruchowym – tylko jakie miał dowody? Słowa wiejskiego głupka? Rodzina może by mu i uwierzyła nie mniej i tak zostałby aresztowany a to spowodowałoby wielkie upokorzenie i całkowity upadek imienia Fireforge w Hillhome. A co jeszcze ważniejsze; siedząc w więzieniu nie miałby szansy na znalezienie mordercy Aylmara i pomszczenia śmierci brata.
   Flint był zdecydowany osiągnąć oba cele, alby zginąć próbując je osiągnąć. Postanowił podejrzenia zatrzymać dla siebie do czasu aż zdobędzie dowody, którym nikt nie zdoła się oprzeć.
* * * * *
- Całej rodzinie dajesz przykład co się zowie! – zaburczał z wnętrza stodoły chrapliwy głos gdy Flint dotarł na frontowy trawnik następnego ranka. Spędził a jaskini niespokojną noc po czym o świcie wyruszył w drogę. Od południa obszedł Hillhome by dotrzeć do rodzinnego domu niezauważony. Ruberik był mocno rozzłoszczony. Aż trząsł wiadrem napełnionym mlekiem.
- Zniknąć na całą noc by zjawić się rano w takim stanie. Doprawdy wstyd.
    Stopy Flinta były w opłakanym stanie, poobijane i zmęczone, a jemu już się kończył cały zapas cierpliwości.
- Posłuchaj, Bracie – huknął  tonem, który osadził Ruberika w miejscu – Nie mam pojęcia, która gałąź rodziny mogła wydać na świat tak aroganckiego, szyderczego i pompatycznego ponuraka mieniącego się podgórskim krasnoludem jak ty!
   Ruberikowa oczy wyszły na wierzch, lecz był zbyt zaskoczony by wystrzelić z jakąś repliką podczas gdy Flint jechał dalej.
- Jakikolwiek było dziwaczne zrządzenie losu, które uczyniło cię moim bratem to uczyniło cię MŁODSZYM bratem a ty już zbyt wiele razy wystawiłeś na próbę lepsze strony mojego charakteru. Mam już dość twoich zarozumiałych kazań. Nie masz zielonego pojęcia ani gdzie byłem, ani co robiłem więc własne opinie zachowaj dla siebie. I okaż starszym szacunek!
   Rumiana twarz Ruberika jeszcze poczerwieniała. Obrócił się na pięcie, zadzwonił kankami na mleko o drzwi stodoły i w pośpiechu wypadł na zewnątrz. Flint westchnął ciężko i poszedł do domu. Myślał o zmieleniu paru korzeni cykorii na filiżankę gorącego napoju gdy głębi domu przybiegła Bertina i sama zaczęła się tym zajmować.
   Obrzuciła Flinta spojrzeniem cokolwiek badawczym, lecz wszelkie opinie zachowała dla siebie.
- Troszkę późno wróciłeś, co? – rzuciła wzrokiem na bose, poczerwieniałe stopy – Założę się, że stare buty Aylmara by na ciebie pasowały, o ile potrzebujesz zapasowej pary – zaproponowała taktownie.
   Pozostawała kompletnie niewzruszona. Nie czekając odpowiedzi Flinta przyniosła parę butów z sąsiedniego pokoju. Były bardzo podobne do tych, które wczoraj stracił.
   Flint z wdzięcznością wzuł prezent. Były może troszkę za duże, lecz wobec obolałych stóp miało to swoje zalety.
- Dzięki, Berti – powiedział cicho – za buty… i za brak pytań.
   Szwagierka dobrze zrozumiała co chciał przez to powiedzieć. Kiwnęła głową i zajęła się wbijaniem jajek do miski. Zjedli na śniadanie jajecznicę, chleb z masłem i dżemem oraz trochę cierpkiej cykorii. Flint właśnie zamierzał zaoferować pomoc przy zmywaniu gdy drzwi wejściowo otworzyły się z hukiem i wpadł przez nie Tybalt. Pod pachą trzymał parę ciężko ubłoconych butów.
   Młody krasnolud był wściekle podniecony gdy zbliżał się do Flinta.
- Poznajesz to? – spytał podnosząc ubłocone buty i patrząc na stopy Flinta – To są stare buty Aylmara! Wiedziałem, że te są twoje!
- Ja też cię witam, Bracie – nonszalancko odparł Flint.
   Nawet nie przyszło mu na myśl, że może zostać wyśledzony z powodu butów! Pociągnął łyk gorącej cykorii i z całych sił powstrzymywał rękę od drżenia.
- Nie bądź taki uprzejmy! – wrzasnął Tybalt waląc jednocześnie pięścią w stół – Coś ty zamierzał zrobić? I co cię napadło, żeby zostawić buty?
   Tybalt powoli doprowadzał sam siebie do szału.
- O czym ty, na wielkie niebiosa, gadasz, Tybalt? – spytała Bertina podając mu jednocześnie filiżankę gorącego napoju.
   Machnął tylko z wściekłością.
- Wygląda na to, że odwiedzający nas braciszek odbył wczoraj wieczorem przechadzkę przez plac wozowy górskich krasnoludów. Niedaleko stodoły znaleźli jego buty.
   Tybalt zaczął chodzić tam i sam przed obliczem Flinta.
- To jeszcze nie jest najgorsze. Kiedy tylko pokazałem się rano w pracy to powiedziano mi, że jakiś wyrzutek został na śmierć zadźgany tej nocy a morderca zostawił na miejscu swoje buty! Zacząłem się śmiać, lecz gdy zobaczyłem te buty to omal nie połknąłem własnego języka – warknął i zwinął pięści.
   Tybalt popatrzył koso na Flinta.
- Mają już niezły opis twojej osoby! Strażnicy, na których skoczyłeś mogli dobrze przyjrzeć się twojej twarzy zanim dałeś drapaka. Sam opis mógłby oczywiście pasować do każdego .Opis, ale nie buty.
   Zaczął znowu łazić jak oszalały trzymając tym razem ręce z tyłu munduru konstabla.
- I na dodatek ten Garth… usłyszał opis i zaczął coś gadać coś nonsensownego o wracającym z martwych Aylmarze, który zsyła nań złe sny. Na całe szczęście łachmaniarze nie zwracają uwagi na wioskowego durnia, lecz są tu i tacy co to wiedzą, że dokładnie pomylił cię z twoim starszym bratem!
- Tybalt! Nie wolno ci tak nazywać biednego harrn w ten sposób. Nie w moim domu – ostro skarciła go Bertina – Garth to całkiem miły osobnik. Znalazł się po prostu o jeden raz za dużo między młotem a kowadłem i to wszystko – skończyła miękko.
- Bertina, a kogo obchodzi Garth? – wrzasnął Tybalt – Na placu wozowym Flint zamordował łachmaniarza!
- Skazujesz mnie więc nie pytając nawet, czy to rzeczywiście zrobiłem? – spytał Flint.
- Dobra. Zrobiłeś to? – z wahaniem spytał Tybalt.
-  A czy to ma znaczenie? – przebiegle spytał Flint.
- Oczywiście, że ma! – Tybalt opadł na zydel i w zdenerwowaniu szarpał brodę – Nie widzisz w jakiej sytuacji mnie stawiasz – i to gdy oczekuję już awansu! Powinienem dostawić cię do Burmistrza Holdena. Powinienem, i wciąż mogę!
   Flint spojrzał mu prosto w oczy.
- Rób co musisz. Tyle, że sam mówiłeś, że opis pasuje praktycznie do każdego krasnoluda w Hillhome. Może więc uznasz, że tych szczególnych buciorów nigdy nie widziałeś?
   Tybalt wyglądał jak ktoś rozdzierany na dwoje.
- Nie mogę tego zrobić! Wiem, że to twoje buty i składałem przysięgę, że będę bronił prawa niezależnie kto je łamie!
- A skąd pewność, że zabójca nosił te buty? – zasugerował Flint – A może zostały wrzucone na plac przez jakiś okrutnych, młodych harrn co to zabawili się kosztem starego krasnoluda przysypiającego po nadużyciu ale?
- Czy to właśnie się stało? – skwapliwie podchwycił Tybalt i wyprostował się na zydlu.
- Naprawdę chcesz wiedzieć, Tybalt?
   Tybalt zamknął oczy. Po chwili potrząsnął głową. Obiema dłońmi przeczesał rzedniejącą, czarną czuprynę.
- Nawet nie powinienem myśleć o czymś takim – zaczął przez zaciśnięte zęby – ale jeśli opuścisz miasto, przynajmniej zanim to się rozniesie, zapomnę wszystko o tych butach.
   Zmarszczył brwi widząc wyraz twarzy Flinta.
- Wygląda na to, że mało obchodzi cię twój własny los, lecz proszę zważ, że my, cała reszta, wybrała życie w Hillhome. Nawet jeśli sądzisz, że jest to życie mało interesujące czy wartościowe!
- Dość tego! – krzyknęła na Tybalta Bertina, widząc jak szczęki Flinta się zaciskają – Tyś krasnolud czy człowiek? Doprawdy Tybalcie, czasami zarówno ty jak i twoje ambicyjki wzbudzają uczucie wstydu!
- Dzięki, Berti – powiedział lekko Flint kładąc dłoń na jej ramieniu – ale Tybalt ma rację – nie zamierzam ściągać wstydu na całą rodzinę – odejdę natychmiast.
   Złapał za plecak i topór leżący w małym magazynku obok kuchni. Tybalt uśmiechnął się z ulgą. Podszedł akurat w momencie gdy stary krasnolud dopasowywał wiązania plecaka.
- Jest mi doprawdy przykro. To nic osobistego. Bez urazy? – powiedział i wysunął dłoń w stronę Flinta.
   Starszy brat popatrzył na mięsistą łapę obdarzoną grubymi palcami i powoli się odwrócił.
- Jesteś, Tybalcie Fireforge, hipokrytą i to najgorszego rodzaju. Oto prosisz bym pomógł ci poczuć się świętym a nie samolubnym.
   Tybalt odskoczył do tyłu jak uderzony.
- Przecież mówiłeś, że w sprawie twojego odejścia miałem rację!
   Flint uśmiechnął się doń z politowaniem.
- Tak, miałeś, lecz nie z tego powodu o jakim myślisz.
   Potrząsnął głową i zwrócił się w stronę Bertiny. Miał już dość Tybalta. Usłyszał tylko jak Tybalt szurając butami szybko opuszcza dom.
   Szwagierka Flinta stała w ciszy i z oczami pełnymi łez. Twarz pokrywał jej rumieniec przy którym bladły wszystkie poprzednie.
- Mnie możesz powiedzieć, Flint. Dlaczego miałbyś popełnić tak straszny czyn? – spytała, lecz w jej głosie nie było ani śladu osądu, czy oskarżenia.
   Flint czuł, że jest jej, wdowie po jego zamordowanym bracie, winien prawdę, przynajmniej tak wiele prawdy ile ośmieli się powiedzieć.
- To było w samoobronie – powiedział dokładnie ważąc słowa.
   Bertina aż się przez łzy rozjaśniła.
- Dlaczego więc nie mógłbyś zostać i powiedzieć tego burmistrzowi? Z pewnością uwierzy twoim słowom a nie łachmaniarzom!
- Tak sądzisz? A jeśli będzie to oznaczało utratę handlu z górskimi krasnoludami? – Flint potrząsnął głową – To wszystko nie takie proste, Berti.
   Uścisnął ją serdecznie i skierował się do drzwi.
- Dokąd pójdziesz?
- Jeszcze nie wiem – odparł wymijająco – Nie martw się o mnie, Bertina. Któregoś dnia tu wrócę… Wkrótce. Pożegnaj wszystkich ode mnie.
  Wcisnęła mu w dłoń torbę pełną jedzenia, ucałowała krótko w szczeciniaste policzki i uciekła do swojego pokoju na tyle domu.
   Flint stał jeszcze chwilę w otoczeniu smutnej ciszy. Rozglądał się po rodzinnym domu, kto wie, może po raz ostatni. Chciałby jeszcze wyjaśnić wszystko Bazaltowi, pożegnać Bernharda i siostry – tłuściutką Fidelię i naiwną Glynnis – tyle, że oni wszyscy byli teraz w pracy, w mieście. Ruberik był w stodole, to Flint wiedział, nie miał tylko żadnej ochoty na wyjaśnianie powodów swego nagłego wymarszu i narażania się na nieuchronne wymówki.
   Tak więc zatknął za pas spracowany topór i ruszył do drzwi.
   Flint nawet nie zauważył, że niewielki cień przeciął mu drogę. Nie widział też nikogo, co by szedł jego tropem gdy maszerował na wzgórza na południowy wschód od Hillhome. Podgórski krasnolud był zbyt zajęty własnymi myślami, szukał mordercy brata, by dostrzegać cokolwiek wokół. Właśnie ruszał do wielkiego miasta krasnoludów, do Thorbardinu.


https://scontent-b-ams.xx.fbcdn.net/hphotos-prn2/p480x480/1238722_626203917419553_1235611245_n.jpg

Offline

 

#7 2016-04-14 09:58:49

 janjuz

Najwyższy Kleryst

Call me!
Skąd: Zduńska Wola
Zarejestrowany: 2012-10-02
Posty: 829

Re: Król Flint

Rozdział 7

Królestwo Mroku

   Góry Kharolis nie były ani najwyższym łańcuchem gór na krynnie, ani najrozleglejszym. Nie zawierały dymiących wulkanów jak Władcy Przeznaczenia w Sanction na północy, ani wielkich lodowców jakie znajdują się w łańcuchach Icewall. Na żadnym kontynencie Ansalonu nic nie przewyższy jednak surowości i ostrości dolin i szczytów tego łańcucha.
   Strome ściany kanionów opadały tysiącami stóp aż do wąskiego dna wąwozów. Strumienie chaotycznie spadające z wyżyn spadały głębiej i głębiej w poszarpane skalne kanały i każdego dnia żłobiły je jeszcze ostrzej. Nieliczne drzewa przetrwały tylko na niższych zboczach i w głębi dolin. Większość łancucha gór Kharolis była zbyt surowa lub zbyt wysoka, by mogło to przetrwać cokolwiek poza nielicznymi śladami mchów i porostów.
Grzbiety gór nigdy nie traciły śnieżnych czap. Białe zęby zwisały ze szczytów jak jęzory lodowców spływających w okrągłe doliny. Pokręcone i pozwijane, kręcące się we wszystkich kierunkach nim wreszcie mogą spocząć w żywej zieleni wód wysoko w górskich jeziorach.
   Krajobraz Gór Kharolis, nawet tak całkowicie odpychający i martwy, stanowił dom licznego królestwa o kwitnącej kulturze a jego mieszkańcy nie miali nic do czynienia ciężkim życiem na powierzchni.
   Byli krasnoludami z Thorbardinu.
    Sam Thorbardin był potężną, krasnoludzką twierdzą. Podziemia zawierały siedem rojnych miast, wspaniale rozwiniętą sieć dróg i podziemne farmy królicze. Thorbardin pokrywał podziemną powierzchnię o długości ponad dwudziestu mil i szerokości około czternastu.
   Pracujący w ogromnej podziemnej przestrzeni krasnoludy przywiązywały bardzo mało uwagi do wydarzeń świata na powierzchni. Zarówno przestrzeni jak i snutych intryg starczy im w podziemnych czeluściach na wiele stuleci.
   W samym sercu Thorbardinu znajduje się Morze Urkhan. To morze nie jest wcale morzem, lecz tylko podziemnym jeziorem długim na jakieś pięć mil. Linowe promy przecinają toń jeziora zawiłą siatką połączeń. Łączą większość miast królestwa krasnoludów. Na samym środku tego morza znajdowało najwspanialsze miasto ze wszystkich; Drzewo Życia klanu Hylar. Dwadzieścia osiem poziomów krasnoludzkiego miasta wyryto w ogromnym stalaktycie zwieszającym się ze sklepienia jaskini i zanurzającym poniżej powierzchni morza.
   Thorbardin uzyskiwał zaopatrzenie żywnościowe dzięki trzem, ogromnym farmom króliczym. Wielkie groty poświęcone na uprawy nie wymagające słońca dostarczać mogły bogatego plonu grzybów i żywności opartej na pleśni. Każda z farm była użytkowana przez kilka miast, jednak indywidualne plotka były zazdrośnie strzeżone.
   Niezależnie od swego ogromu Thorbardin łączył się z zewnętrznym światem wyłącznie przez dwie bramy, na północnej i na południowej granicy królestwa. Brama Północna została zniszczona podczas Kataklizmu. Krasnoludy wycofały się wgłąb podziemnego władztwa i zapieczętowały Bramę Południową, przygotowały ją na wszelki wyobrażalny atak, uczyniły w pełni odporną po czym… odwróciły się plecami do świata.
   Obcy uważali królestwo za coś jednolitego. Naród krasnoludów górskich w Thorbardinie składał się w rzeczywistości z przynajmniej czterech klanów, może nawet narodów; Hylarowie, Theiwarowie, Daewarowie oraz Daergarowie. Każdy z tych klanów był rządzony przez thana, każdy miał własne interesy, cele a czasem nawet przesądy rasowe.
   Wewnętrzne podziały w Thorbardinie pogarszał fakt, że królestwo jako całość nie miało prawdziwego monarchy. Wdług prastarych legend Thorbardin stanie się królestwem zjednoczonym dopiero wtedy gdy jeden z thanów odzyska Młot Kharasa. Pradawny artefakt, nazwany od imienia największego z krasnoludzkich bohaterów, od stuleci już pozostawał zaginiony. Próby jego odnalezienia kosztowały już niewypowiedziany trud, ogromne skarby i wiele żywotów; niestety, wszystkie były bezowocne.
   Wobec braku Młota, który mógłby je zjednoczyć klany krasnoludzkiego królestwa zmagały się ze sobą nawzajem. Każdy posyłał szpiegów by obserwować poczynania rywalizujących thanów. Skarbców strzeżono z zajadłą zazdrością, ponieważ bogactwa – zwłaszcza stal i klejnoty – stanowiły tradycyjny miernik statusu krasnoludów. Hylarowie, najstarsza z ras górskich krasnoludów, byli z racji tradycji uważani za gospodarzy Thorbardinu. Ich potęga została jednak poważnie podcięta podczas Wojny Bramy a to pozwoliło innym rasom podnieść własne znaczenie. Najbardziej zyskali na tym Theiwarowie, klan złożony głównie z wyrzutków i całkowicie kontolowany przez używających magii „wiedzących”. Wyrzutki, osobniki o jaśniejszym odcieniu skóry i nieco wyższe od Hylarskich kuzynów, żyły w północnej części Thorbardinu. Praktykowali mroczną magię a pozostali traktowali ich z zabobonnym szacunkiem. Dobrze sobie zapracowali na sławę narodu zdradzieckiego, podstępnego i manipulującego innymi przy pomocy magii. Pozostałe klany górskich krasnoludów podchodziły do nich ze strachem i maksymalnym brakiem zaufania.
   To właśnie Theiwarskie wyrzutki przebiły nowe, tajne wyjście z północnego Thorbardinu. Wyjście pozwalające wysyłać całe wozy broni na morskie wybrzeże bez wiedzy pozostałych klanów. Bogactwo to siła. A Theiwarowie zamierzalibyć rzeczywiście bardzo silni.
* * * * *
   Ogrom Sali tronowej był tak pomyślany, by sprawiał wrażenie przestrzeni nieskończonej, udawał otwartą przestrzeń cichego, nocnego nieba. Wysokie kolumny wznosiły się na obrzeżach komnaty i rosły w ciemności jak wielkie pnie drzew. Nisko umieszczone pochodnie pobłyskiwały w setkach miejsc kąpiąc komnatę w ciepłym, żółtawym świetle.
   Komnata ta jednak umieszczona była więcej niż tysiąc stóp pod powierzchnią Krynnu. Ogromne korytarze, poprzecinane masywnymi stalow złotymi drzwiami prowadziły zsali tronowej do wszystkich części Miasta Theiwarów. Setka krasnoludów czuwała przy większości drzwi opancerzona w błyszczące kirysy i uzbrojona w kusze i topory.
   Jedne z drzwi powoli się uchyliły i do komnaty wszedł garbaty krasnolud. Duga szata barwiona na brązowo dosłownie zamiatała podłogę za jego plecami. Śpiesznym krokiem wszedł do środka. Na potężnym tronie rozparł się wygodnie than Realgar. Nogi w ciężkich butach wyciągnął przed siebie i leniwie je skrzyżował. Władca był starym krasnoludem. Białe nitki już były dobrze widoczne w żółtej brodzie oraz długich, luźno puszczonych włosach. Od wielu dekad przewodził już klanowi Theiwarów. Większość zwykłych spraw klanu spychał na głównego doradcę a sam poświęcał całą swą energię na poszukiwanie Młota Kharasa. Właściwie każdą sprawę nie związaną z tymi poszukiwaniami uważał za zwykłe natręctwo i stratę czasu.
   Osobiści strażnicy Realgara stali po obu stronach ronu:   para tajemniczych gargulców,  prawdziwe posągi. Stali tak jak nieruchome figury, nieruchome całkowicie poza oczami, które teraz uważnie śledziły każdy ruch zbliżającego się, garbatego łachmaniarza.  Nawet skóra tych gargulców nosiła bawę z grubsza tylko ociosanego kamienia. Skórzane skrzydła podobnej barwy rozpościerały się za tronem jak groźne, pazurzaste ramiona. W bardzo ogólnym zarysie ich twarze troszkę przypominały ludzkie, tyle że zaopatrzone w ostre kły, wąskie i krzywe oczy oraz parę pokrętnych rogów wyrastających z czoła.
   Garbus doczłapał do tronu i gargulce nagle zaczęły syczeć. Machnęły skrzydłami i ruszyły do przodu by stanąc po obu stronach thana. Wysunęły pazurzaste paluchy i bezgłośnie poruszały szczękami. Stały nieruchomo jak milczące ostrzeże
nie podczas gdy garbaty krasnolud składał służalczy pokłon.
- Ach, Pitrick, dobrze, że wróciłeś do mego miasta – powiedział than Theiwarów.
- jak poszło na radzie thanów? Spytał doradca.
- Ba! – than walnął kułakiem w dłoń – Jeden podstęp Hylarów za drugim! Chcą teraz wplątać Daewrów w przymiarze i na zawsze już odciąć nas!
   Realgar pochylił się do przodu. Na ustach zatańczył mu konspiracyjny uśmieszek. Zniżył głos.
- Tyle że, mój drogi doradco, sądzę, że zaczynają się nas bać!
   Przywódca Theiwarów dotknął grubym palcem zarośniętych ust.
- A teraz powiedz jak się sprawy miały podczas mej krótkiej nieobecności?
- Będziesz zadowolony – gorliwie odparł Pitrick – Produkcja prawie się podwoiła a w przyszłości powinna jeszcze wzrosnąć. To samo dotyczy liczby wozów w drodze. Jesteśmy już bliscy osiągnięcia pożądanego ruchu w transporcie.
- Wspaniale – than zwrócił uwagę na zwój spoczywający na stole i tym zasygnalizował, że Pitrick może już odejść.
   Doradca lekko kaszlnął.
-Jest jeszcze jedna sprawa, Ekscelencjo – than spojrzał zaskoczony i gestem polecił, by doradca kontynuował.
   Pitrick przestąpił z nogi na nogę i odczuł natychmiast ból w okulawionej stopie.
- Wygląda na to, że jeden z naszych wozaków został zamordowany w Hillhome.  Morderca, krasnolud podgórski, zdołał zbiec – Pitrick nabrał powietrza w płuca – Mamy powody podejrzewać, że ten krasnolud włamał się do jednego z wozów i odkrył naturę naszego ładunku.
- Kiedy to się stało? – głos thana był cichy, niemal ocieka znudzeniem.
- Kilkanaście dni temu. Jedenz wozaków poinformował mnie o wszystkim ledwie dwie godziny temu.
   Złote łańcuchy lekko brzęknęły zwieszając się w dół gdy than lekko pochylił się do przodu. Ciemno błękitna, nieco workowata szata Realgara niezgrabnie spowijała tron. W rzeczy samej, jeśli chciał się przespacerować to musiał mieć wokół kilkunastu pomocników do dźwigania masywnego, mięsistego trenu.
- Rozwiąż szybko ten problem – rzekł than głosem leniwym i chyba znudzonym – To ty otworzyłeś nam tą drogę. Twoją jest odpowiedzialnością, by ją utrzymać zarówno otwartą jak i sekretną.
- Oczywiście, Ekscelencjo – Pitrick skłonił się nisko skrywając jednocześnie tym gestem krzywy uśmiech jaki przełamał mu twarz.
   Nim się wyprostował na twarzy miał już tylko bezosobową maskę.
- Dopilnuję sprawy natychmiast. Muszę jednak prosić Waszą Wielkość o jeszcze jedną przysługę.
- O cóż chodzi? – nieobecnym tonem spytał Realgar.
- Musimy wzmocnić straże w tunelu – wyjaśniał Pitrick – Podnieść zarówno ich liczebność jak i jakość służących tam oddziałów.
- A dokładnie?
- Gwardia Thana – podpowiedział błyskawicznie Pitrick – To odział o najlepszym morale a ich gotowość jest niemal natychmiastowa. Potrzebuję ze dwa tuziny twych gwardzistów i dobrego kapitana…
   Than zmrużył oczy.
- Masz na myśli jakiegoś konkretnego kapitana, prawda?
   Pitrick leciutko się uśmiechnął.
- W rzeczy saej, Ekscelencjo. Sądzę, że Perian Cyprium jest do tego zadania oficerem idealnym.
- I nie ma żadnego innego powodu, żeby właśnie ją wybrać? – spytał than.
   Pitrick odkaszlnął i skromnie skłonił głowę. Than zagapił się na połyskliwą, żółtą czuprynę doradcy. Przez chwilę coś rozważał. Perian była dobrym ,lojalnym kapitanem. Jednym z najlepszych. Jej rodzice służyli mu dobrze do samej śmieci. Z takiego przydziału z całą pewnością nie będzie zadowolona – wstręt jaki odczuwała do doradcy był powszechnie znany. Równie dobrze pożądanie jakie żywił wobec niej Pitrick. Than osobiście uważał Pitricka z osobowość wręcz wstrętną, lecz głęboko podziwiał zarówno moc jak i przenikliwość doradcy.
   A poza tym, Pitrick był głównym architektem porozumienia z Sanction. Zarówno jego dyplomatyczne jak i magiczne umiejętności mogły stanowić klucz do przyszłej wielkości Theiwarów. Than w końcu uznał niezbędność osoby doradcy jeśli ich naród ma osiągnąć chwałę, jak jest jest jego prawowitym przeznaczeniem. Tak więc w rzeczywistości nie miał than wielkiego problemu ze spełnieniem próśb Priricka.
- Bardzo dobrze. Przekażę Kapitan Cyprium pod twoje rozkazy. Ze skutkiem natychmiastowy. I od dziś podwajamy straże.
- A jeśli chodzi o Hillhome – kończył than – to trzeba będzie nad tym głębiej pomyśleć. Niewdzięczność podgórskich krasnoludów oraz ich nie kończąca się chciwość zaczynają mnie drażnić.
   Pitrick skłonił się nisko ukrywając uśmieszek.
* * * * *
   Zdecydowanym krokiem przeszła Perian przez drugi poziom miasta i szykowała się do wspinaczki na poziom trzeci. Widziała, że tam znajdzie Pitricka, garbatego doradcę thana. W głębi trzewi pani kapitan toczyła się walka o lepsze pomiędzy nienawiścią a wstrętem, walka przyprawiająca o ciężkie mdłości.
   Odpierała odrażające awanse Pitricka już od kilkunastu lat i otrzymany nagle rozkaz, by teraz stawić się w apartamentach garbatego doradcy stawiał ją w bardzo niewyraźnej sytuacji. Tak czy inaczej, skoro than nakazał jej spotkanie z doradcą to jej obowiązkiem jest posłuszeństwo nawet wobec takiego rozkazu.
   W rodzinie w wielopokoleniowej tradycji wojowników była jedynym dzieckiem swego pokolenia. Kiedy tylko dorosła do zapięcia pancerze i uniesienia miecza natychmiast podjęła dzieło przodków, została wojownikiem. Jej ojciec, jej matka – przynajmniej do urodzenia Perian – oraz wszyscy wujowie służyli w Gwardii Domowej thana, i służyli dobrze. Elitarny legion wojowników, utworzony w celu zapewnienia rasowej supremacji wyrzutków, uznawany był za najlepszą jednostkę wojsk Theiwarów.
   Perian dowiodła zarówno sprawności fizycznej jak i psychicznych umiejętności dowodzenia w walce. Szybko awansowała w szeregach osobistej straży thana. Teraz była dowódcą Gwardii Domowej i z dumą, wraz z piątką innych oficerów najwyższych szarż, pełniła służbę.
   Tha Realgar, o czym dobrze wiedziała, był najsilniejszym z thanów w całym Thorbardinie. Głównie zresztą dlatego, że magiczne umiejętności Theiwarów zapewniały mu pewną przewagę. Powinna może odczuwać dumę bowiem pośrednio i na nią spływała część tego statusu. Niestey, ale to przyznawała tylko wobec samej siebie, odczuwała raczej trochę winy i zakłopotania. Prawdopodobnie dlatego, że w przeciwieństwie do innych Theiwarów – obywateli oby miast thana Realgara – tylko w połowie należała do wyrzutków. Theiwarowie pełnej krwi odczuwali niezmiennie zażartą radość w ciemniejszej stronie wszelkich spraw. Druga połowa jej przodków wiodła się chyba od Hylarów. Perian czasem zastanawiała się, czy to przypadkiem nie determinuje jej osobowości.
   Miała jakąś wrodzoną nieufność w stosunku do magii a z kolei Pitrick był jednym z jej najsilniejszych adeptów, magów, między Theiwarami. Był przy tym groteskowy, złośliwy i podstępny. Niekwestionowana potęga jego magicznych umiejętności stanowiła tylko przykrywkę wielu, znacznie mniej przyjemnych cech. Rozsyłał lubieżne uśmieszki i grubiańskie, seksualne propozycje i tylko brutalnej siły mu nie dostawało. Na swoje nieszczęście nie mogła okazać mu całkowitej obojętności. Przypomniała sobie, i natychmiast wpadła w złość, o splątanym losie którym Pitrick trzymał ją na uwięzi.
   Zarówno ojciec jak i matka Perian byli lojalnymi, często odznaczanymi żołnierzami służącymi w oddziale Huscarles, Gwardii Domowej. Kiedy urodziła się Perian, jej matka wycofała się ze służby i poświęciła wychowaniu swego jedynego dziecka. Wobec Perian była zawsze pobłażliwa a w jej towarzystwie stawała się jakś tęskna. Ojciec Perian dla odmiany zachowywał emocjonalny dystans w stosunku do ich obu – prawdziwy krasnoludzki żołnierz jak sądziła Perian. Mając taki rodzinny przykład nie miała właściwie żadnego problemu z włączeniem się do służby wojskowej i robieniem kariery w Gwardii, do rangi sierżanta doszła błyskawicznie. To właśnie wtedy Pitrick, oślizły doradca thana, po raz pierwszy wkroczył w jej życie.
   Przedstawił jej dowody jej prawdziwego pochodzenia. Były to listy matki do Hylarskiego żołnierza – jej tajemniczego kochanka. Pitrick uważał, że Perian jest owocem tego zakazanego związku. Naile zdaała sobie sprawę to w chwili obecnej, poza nią, jej matką i Pitrickiem nikt się nawet nie domyślał, że nie jest ani pełnej krwi wyrzutkiem, ani córką potężnego wojownika, którego reputacja była znana bardzo szeroko. Prawdą było, że różowa skóra Perian i jej kasztanowe włosy były czymś niespotykanym wśród wyrzutków. Tak samo prawdą było, że Theiwarska Gwardia Domowa przyjmowała tylko kandydatów o nieposzlakowanie czyej krwi. Perian szalała ze strachu, że któregoś dnia Pitrick zdecyduje się użyć tej informacji do ostatecznego szantażu. Musiała jednak przyznać, że próbki ręcznego pisma matki były oryginalne a także, że w obliczu awansu na kapitana, informacja ta dawała Pitrickowi władzę nad nią. Jak do tej pory udawało się jej zawołać „sprawdzam” na każdy blef doradcy i to nie prowokując go podjęcia bardziej zdecydowanych działań. Było to jednak niepewne i niczego nie gwarantowało.
   Perian już wiele razy zastanawiała się, czy jej ojciec był taki zdystansowany z natury, czy też może podejrzewał prawdę. Wolałaby, żeby matka nigdy tych listów nie pisała, żeby nie okazała się tak niemądra. Często zastanawiała się też, jak potężne muszą być emocje związane z miłością, że taką kobietę jak jej matka skłonią do zaryzykowania wszystkim w jej życiu.
   Dotarła na koniec do windy, którą mogła się dostać do kwater szlachty, wysoko na górnym poziomie miasta. Pitrick co prawda nie był szlachetnie urodzony, lecz jako doradca thana był uznawany za drugiego w ważności krasnoluda  w Theiwarskim mieście. Na jej spotkanie na dolnym poziomie obniżyła się metalowaklatak. Perian weszła do środka. Klatka ruszyła do góry napędzana wiecznie pobrzękującym mechanizmem łańcuchowo wielokrążkowym i poniosła ją sto stóp wyżej przez pustą kolumnę w środku góry.
   Gdy tylko klatka stanęła w miejscu Perian wyszła na taras eleganckiego placu. Zignorowała widok oferowany każdemu, kto zechaciałby spojrzeć nad niskim obmurowaniem. Widok splendor podziemnego miasta Theiwarów – starannie wykute, kwadratowe place, wysokie ściany, grube kolumny, domy i sklepy a nawet okrycie podłogi w jaksini. Pomaszerowała do drzwi i natychmiast została przepuszczona. Powitał ją pokręcony, odziany w opończę, sługa, lecz jego władca szybko wszedł do przedpokoju i sługusa odprawił. Spojrzenie garbusa jak zawsze wprawiło Perian w zakłopotanie.
- Wspaniałe nowiny – Pitrick aż klasnął z radości – Zostałaś przydzielona do mnie, więc – jestem twoim dowódcą!
   Dreszcz obawy przeszedł po kręgosłupie Perian.
- W jakim zakresie? – z wysiłkiem utrzymywała spokojny ton głosu.
- Wzmacniamy straże w wejściu do tunelu wozów! Och, daj spokój, nie udawaj zaskoczonej. Dobrze wiesz o jego istnieniu. Będziesz tam dowodzić – rzadka broda Pitricka nie mogła skryć lubieżnych uśmieszków.
   Garb na grzbiecie zmuszał go do trzymania postawy w skłonie więc zawsze musiał patrzyć na nią pod górę.
- Wolę pozostać przy dotychczasowych obowiązkach, szkolenie gwardii – wyraziła swe obiekcje.
   Pitrick przysunął się tak blisko, że wilgoć z jego oddechu aż padła na jej twarz.
- Męczą mnie już te twoje gierki, moja droga. Spróbuj wreszcie zapamiętać, że mogę cię zniszczyć jedny, słowem!
- Więc zrób to! – odpaliła Perian.
   Cofnął się nieco z ironicznym uśmieszkiem paskudnej gęby. Popatrzył na Perian z góry na dół i odwrotnie.
- Znasz mnie aż za dobrze, dzieweczko. Choć kto wie, może któregoś dnia to zrobię. Może to zrobię jeśli będziesz dalej taka zgryźliwa.
   Perian spostrzegła jak sięgnął ręką do amuletu, który zawsze zwieszał mu się z szyi a z pomiędzy palców dłoni zaczęło przesączać się błękitne światło.
- Wykonasz dla mnie dobrą robotę – powiedział miękko garbus.
   W głowie Perian wszystko zelżało a ona sama ze zdumieniem odczuła wręcz muzyczną przyjemność słuchania jego głosu. A może i źle go osądzała?
   Błękit światła pojaśniał  tak ograniczając pole widzenia kobiety, że widziała już tylko twarz Pitricka. Na twarzy poczuła gorączkę jego oddechu. Całe żołnierskie wyszkolenie usiłowało, jak przez mgłę, powiedzieć jej o konieczności oporu. Czuła już jak ręka Pitricka sięga za jej plecy i obejmuje korpus. Ciężki, niosący odór grzybów i orzechów oddech wionął jej w twarz.
   Nagle odrzuciła głowę w tył. Lewa ręka wystrzeliła do przodu i wybiła amulet z uścisku Pitricka a prawa już opadła na niewielki topór przy pasie. Zacisnęła zęby. W głowie jej pojaśniało.
-Zaczekaj – naciskał aksamitnym głosem Pitrick.
   Czar już jednak był złamany. Pełne nienawiści spojrzenie Perian aż odrzuciło garbusa.
- Jeszcze raz spróbuj na mnie magii a cię zabiję – warknęła.
   Pitrick popatrzył na nią, początkowo zaskoczony a potem wyraźnie rozbawiony.
- Już czas byś udała się na dół do swoich nowych obowiązków – powiedział – Rozejrzyj się, rozstaw straże. Niedługo tam przyjdę i sprawdzę jak sobie radzisz. Jeśli spostrzeżesz najmniejszy choćby znak włamania, choćby najmniejszy ślad podgórskiego krasnoluda masz poinformować osobiście mnie. A jeśli dopadniesz jakiegoś intruza doprowadź go do Mie natychmiast!
- Tak zrobię – odparła Perian i obróciła się szybko na pięcie.
   Dopiero na dole, gdy klatka windy już zwiozła ją na niższy poziom, odważyła się na swobodniejszy oddech.


https://scontent-b-ams.xx.fbcdn.net/hphotos-prn2/p480x480/1238722_626203917419553_1235611245_n.jpg

Offline

 

#8 2016-04-19 13:01:40

 janjuz

Najwyższy Kleryst

Call me!
Skąd: Zduńska Wola
Zarejestrowany: 2012-10-02
Posty: 829

Re: Król Flint

Rozdział 8

Niespodziewane towarzystwo

   Wystające nozdrza zadrżały gdy podrażnił je nieznany, lecz wyraźnie kuszący zapach. Pojedyncze, nabiegłe krwią oko głęboko zanurzone w oczodole otworzyło się powoli. Górna powieka koloru zielonej skóry mignęła parę razy a wtedy i dolna połówka się otworzyła. Ponownie poruszył się długi, zielony nos. Szukał potwierdzenia zapachu.
   Podnoszące się powoli do siedzącej pozycji cielsko było raczej człekokształtne choć wzrostu dwakroć od człowieka większego. Wygląd osobnika był krańcowo ohydny. Pokręcone łapska, każda długości wzrostu człowieka, zwieszały z ramion kreatury. Były to ramiona proporcjonalnie szczupłe, lecz zwoje mięśni widoczne pod cętkowaną zieloną skórą znamionowały niemałą siłę. Nogi stwora również były długie i szczupłe, lecz bez trudu utrzymywały go w pozycji wyprostowanej.
   Zarówno dłonie jak i stopy uzbrojone były w trzy, zakrzywione szpony na porośniętych paluchach. Poplamiona skóra koloru ciemnego mchu okrywała całe ciało. W jednych miejscach gładka a gdzie indziej była pomarszczona, o szorstkiej, pokrytej brodawkami powierzchni. Na głowie stwora piętrzyła się gęstwa czarnych, sztywnych włosów. Lekko otwarta gęba zdradzała obecność górnego i dolnego rzędu ostrych, szpiczastych zębisk. Nad gębą sterczał jak drzewny konar raczej a nie organ powonienia, długi, szpiczasty nos.
   Była to trąbka tak czuła, że zbudziła stwora. Teraz zaś niemal samodzielnie sprawdzała powietrze, węszyła i pociągała nosem sprawdzając zapach. Cóż to za kuszący odorek? I skąd nadbiega?
   Jamę stwora stanowiła jaskinia do której z niżej położone doliny nadciągał lekki wietrzyk. Źródło zapachu musiało znajdować się poza jamą.
   Potwór przeszedł po obskurnej jaskini mijając po drodze dobrze obgryzione kości. Pamiątki poprzednich posiłków. Czaszki jelenia, niedźwiedzia, hobgoblina, człowieka i innych ofiar leżały równo ułożone pod ścianą jaskini jak zbiór brutalnych trofeów. Teraz jednak stwór je zignorował i ruszył na świeże powietrze w poszukiwaniu jadła i być może jakiejś nowej czaszki.
   Stwór wynurzył się z jaskini i odkrył, że zmierzch nadchodzi by skryć dolinę. Zapaszek dochodził znacznie wyraźniej. Wielka bestia już oblizywała wargi czarnym, mokrym jęzorem. Ciemne oczy, niemal całkowicie ukryte w głębi czarnych oczodołów zezowały w mrok, poszukując źródła kuszącego zapachu.
   Trol dobrze wiedział, że ten zapach może pochodzić tylko od jednego z jego ulubionych posiłków; od krasnoluda.

* * * * *
   Cel wędrówki Flinta, królestwo krasnoludów górskich, znajdował się jakieś dwadzieścia czy coś koło tego mil na południowy zachód od Hillhome. Ładunek wozów musiał pochodzić właśnie stamtąd. Poza tym Garth mówił też o jakimś łachmaniarzu używającym magii a było powszechnie wiadomo, że jedynym rodzajem krasnoludów, którzy mogą coś ponad proste zaklęcia są Theiwarowie. W Thorbardinie był klan Theiwarów. Flint podejrzewał, że starszy brat odkrył tajemnicę łachmaniarzy i teraz był zdecydowany wykryć odpowiedzialnego za jego śmierć i dobrze mu odpłacić.
   Płonąca w nim żądza odwetu była, i to musiał przyznać, zabarwiona dziedzictwem goryczy i nienawiści pozostawionej po Wojnie Bramy. Wojnie, w której inny Fireforge, szanowany przywódca krasnoludów, Reghar Fireforge poniósł śmierć z rąk górskich krewniaków.  Potężny konflikt spowodował rozłam pośród krasnoludzkich ras, który prawdopodobnie nigdy nie zostanie uleczony.
   Flint nie umiał znaleźć powodu dla tak potężnych transportów broni dokonywanych przez łachmaniarzy, lecz musiał to być powód złowieszczy. Dlaczegóż by bowiem rasa, tak dumna ze swych rzemieślniczych umiejętności, nie zostawiała znaków swego mistrzostwa?
   Flint podążał Drogą na zachód. Szedł za dnia więc czuł się bezpiecznie, nie powinien teraz napotkać żadnego łachmaniarza. Droga tuliła się do północnego wybrzeża Jeziora Stonehammer, którego zimne wody ciemniały szaro i zielono w pochmurnym, jesiennym dniu. Większość liści w odległym paśmie Gór Kharolis, w korytarzu dzielącym Thorbardin od Równiny Dergoth, zdążyła już zbrązowieć i rozsypać się po niżej leżących terenach zostawiając tylko oliwkowej barwy jodły pokrywające igłami łańcuchy gór.
   Okolica powoli stawała się surowsza. Zbocza i grzbiety południowej strony pagórkowatego terenu powoli zacieśniały się wokół Flinta. Stromizny zaczęły gwałtownie rosnąć i ostro wznosić się z dna dolin aż do wąskich grzbietów i kończyć się frędzlami pionowych klifów, gołymi skałami okrytymi czasem tylko ciemnym lasem sosen. Od czasu do czasu z pokrytych zielenią dolin wyłaniał się granitowy głaz, który Flintowi przywodził na myśl poważną twarz uważnie obserwującą pobliskie wzgórza. Droga kręcił niby wąż, nigdy nie biegła prosto dłużej jak jedną, może dwie mile. Flint nigdy nie był w Thorbardinie – podgórscy nigdy nie przepadali za górskimi krasnoludami – ojciec jednak powiedział mu kiedyś coś, co teraz zajmowało mu myśli. Stolica krasnoludów posiadała dwa wejścia: Bramę Północną i Bramę Południową. Dawno, dawno temu oba wejścia obramowane były szerokimi, kamiennymi parapetami oddzielającymi je od gór. Kataklizm zniszczył większość północnego parapetu. Pozostała tylko pięciostopowa resztka wznosząca na wysokości tysiąca stóp powyżej doliny.
   Wyglądało na to, że Droga wiedzie go w stronę wejścia północnego, natomiast jeśli tylko jego ojciec czegoś nie pomylił to wejście winno znajdować się o tysiąc stóp wyżej niż był teraz Flint. Jak to może być możliwe? W jaki sposób wielkie, powolne i ciężkie wozy mogą wjechać do Thorbardinu od północy?
   Chyba, że Droga wiedzie dalej, mija Północną Bramę i okrąża wielkie królestwo by dojść do Południowej Bramy… Jeśli taka jest prawda, to przed Flintem była jeszcze długa wędrówka. Obwód miasta przekraczał, i to sporo, dwadzieścia mil. Tylko, że to też nie miało sensu. Między jedną a drugą bramą zawierało się samo serce Gór Kharolis i absolutnie żaden wóz nie zdołałby przebyć takiego pokiereszowanego terenu. Zagadka nie do rozwikłania!
   Flint wędrował już prawie cały dzień gdy czułe, krasnoludzkie zmysły podniosły mu nagle włosy na karku: ktoś lub coś się za nim wlokło. Nie był tym specjalnie zaskoczony; spodziewał się jakiegoś pościgu. Dziwne było tylko to, że ścigający wcale nie starał się go dopaść ani też nie za bardzo starał się ukryć. W pewnej chwili nawet mignęła mu sylwetka bardzo odległej postaci człapiącej właśnie przez trawiastą dolinę, którą Flint pokonał jakiś czas temu.
   Krasnolud zaczął się regularnie oglądać za siebie, lecz nie udało mu się dojrzeć tej postaci po raz wtóry. A może był to po prostu podgórski farmer zdążający za swoimi sprawami? Flint był zbyt daleko, by rozpoznać czy postać była ludzka, czy też krasnoludzka. Tak czy inaczej, nawyki wędrowca ostrzegały go by pozostał czujny.
   Drugi wieczór z dala od Hillhome okazał się wilgotny i zimny. Flint zatrzymał się na odpoczynek na grzbiecie skalistego łańcucha i zaczął jeść ostatni posiłek składający się z zimnego mięsa, twardego sera i suszonych jabłek jaki Bertina wcisnęła mu w rękę gdy opuszczał rodzinny dom. Otaczał go zewsząd masyw granitu tu i ówdzie podziurawiony rozrzuconymi z rzadka jaskiniami. Odkrył prowizoryczny szlak u podstawy wąskiego wąwozu i teraz gwałtownie weń skręcił z Drogi byle tylko zgubić swego prześladowcę. Spojrzał za siebie z ukrycia i po raz wtóry dostrzegł sylwetkę uparciucha, który wciąż podążał jego tropem.
   Dostrzegł tylko błyskawiczne poruszenie i już tropiący znikł w szerokim pasie sosen okalających podstawę górskiego grzbietu. Ten rzut oka starczył jednak by upewnić zrzędliwego krasnoluda w jego niejasnych dotąd podejrzeniach. Flint uznał, że niezależnie od tego kto go ściga to lepiej wymusić konfrontację na własnych warunkach.
   Zawrócił do wąskiego żlebu jakieś dwanaście stóp po własnych śladach. Otarł spocone czoło rękawem i rozejrzał się za kryjówką dającą dobry wgląd w położony niżej żleb. Wczołgał się pod krzaki i wyciągnął zza pasa topór kładąc go obok na skale.
   Różnica wysokości a na dodatek stromizna wzniesienia dawała mu znaczącą przewagę nad ścigającym. Szybko nazgarniał kupę kamieni. Niektóre, te większe od jego głowy, mógłby cisnąć tylko oburącz. Te mniejsze, wielkości pięści, wymagały już tylko jednej ręki. W końcu ułożył się w miarę wygodnie i czekał. Mijały długie minuty a w dole nic nie chciało się poruszyć. Nie zaskakiwało to krasnoluda. Pas lasu poniżej górskiego wzniesienia był szeroki i bardzo splątany. Nawet najsprawniejszy prześladowca musiał zmarnować sporo czasu, by móc rozpocząć wspinaczkę po zboczu.
   Nagle bardziej wyczuł niż ujrzał dziwny ruch tuż poniżej jego ukrycia. Aż napiął wszystkie mięśnie tak to było niespodziewane. Chwycił topór i ciężko zachłysnął się własnym oddechem. Poniżej jego kryjówki znajdował się bynajmniej nie człowiek ani też nie krasnolud tylko coś dziesięć razy gorszego. Do wąwozu wdrapywał się zielono cętkowany, pokryty brodawkami i wielki jak ogr, prawdziwy troll. Flint nigdy jeszcze z czymś takim nie walczył. Ba, nigdy nawet żadnego nie widział, rozpoznał jednak natychmiast. Wiedział też o jego złośliwej, wilczo głodnej naturze.
   Z pewnym zaskoczeniem, lecz i z zadowoleniem skonstatował, że uwaga trolla bynajmniej nie koncentruje się na jego osobie. W rzeczy samej, podobnie do Flinta, troll spoglądał w dół wąwozu, jakieś sto stóp niżej. Stwór powoli przemieszczał długie kończyny. Ruszał się z namysłem, sztywno. Flintowi przypominał kraba – ogromnego, złośliwego kraba. Wiatr, wiejący w górę wąwozu, przywiał do Flinta odór stwora. Ostry, przypominający woń ryb, smród. Wykrzywione pazury trolla wyrastające u rąk jak i u nóg chwytały skalnych występów podczas gdy on sam trzymał się mocno stromego klifu i spoglądał w dół czarnymi oczami pozbawionymi wszelkich uczuć.
   Kiedy Flint pojął zamiary stwora o mało w głos się nie roześmiał. Otóż zaczajał się on i zamierzał zaatakować znienacka coś, co właśnie wspinało się poniżej nich – prawdopodobnie tego samego prześladowcę, z którym zamierzał zmierzyć się Flint!
   Krasnolud z uśmiechem pomyślał, że oto coś, co nazywa się grą fair; ktoś depcze mi po piętach przez te wszystkie pagórki, by skończyć zjedzony przez trolla.
    Tak czy inaczej, zbytnia bliskość potwora jednak krasnoluda niepokoiła. Zdecydował się czekać, czekać cicho i cierpliwie, by dramat mający się rozegrać poniżej rozegrał się bez niego. Gdy tylko troll będzie zajęty swą ofiarą to Flint zwieje szybko i łatwo.
   Grzechot kamieni przyciągnął uwagę krasnoluda na to, co działo niżej, w stromym wąwozie. Nie umiał jeszcze dostrzec żadnego ruchu, lecz najwidoczniej ktoś się wspinał, i to szybko, pod górę. Krasnolud uznał, że ktokolwiek by go nie ścigał to jest to osobnik bardzo nieostrożny. Kolejny łoskot powiadomił Flinta – i bez wątpienia również trolla – że ścigający wspina się coraz wyżej. Kimkolwiek jednak by nie był to chyba już wdarł się w pole widzenia trolla bowiem Flint dojrzał jak bestia się napręża i szykuje do skoku ze skalnej kryjówki. I rzeczywiście. Już po chwili dostrzegł poruszenie w wąwozie. Uznał, że ścigającym jest niski człowiek lub krasnolud, który z uporem się wciąż się wspina.
   Twarz prześladowcy była wciąż skryta pod brązowym kapturem więc Flint jej dostrzec nie mógł. Niewiele mógł o nim w ogóle powiedzieć. Ścigający zatrzymał się by złapać trochę tchu; rozejrzał się po okolicy i spojrzał w górę wąwozu jakby mierzył dystans do przebycia. I w końcu Flint miał dobry widok na młodą gębę, okoloną rudą brodą. Osobnik ścigający Flinta nie był ani człowiekiem, ani łachmaniarzem. Krasnolud w wąwozie, znajdujący się w obliczu nadciągającego niebezpieczeństwa ataku trolla, był nikim innym tylko bratankiem Flinta, Basaltem.
- A niech cię Reorx palnie! – syknął zaskoczony Flint.
   Pojęcia nie miał co też durny dzieciak mógł tu robić, lecz teraz wysilał mózgownicę byle tylko znaleźć sposób na ostrzeżenie bratanka o śmiertelnej zasadzce.
   Flint chwycił jeden z mniejszych kamieni i cisnął nim w stronę stwora znajdującego się niżej w wąwozie. Z dużą satysfakcją ujrzał jak kamień wali prosto w potylicę groteskowej czaszki.
- Basalt! Uważaj! – wrzasnął i zerwał się na równe nogi.
   Troll zawył żałośnie i obrócił się by spojrzeć w górę. Jego szczęki rozwarły się szeroko w złośliwym grymasie. Nawet teraz, przy gasnącym już świetle dnia, mógł Flint dojrzeć długie, szpiczaste zęby stwora.
   Troll skoczył w górę zdumiewając Flinta ogromem susa. Krasnolud zepchnął spory głaz, który zaczął turlać się w dół , lecz niestety zrykoszetował o skałę, przeleciał obok głowy trolla i o włos minął Basalta gwałtownie wspinającego się za plecami trolla.
   Flint podniósł oburącz kawał sporego głazu i wzniósł go ponad głowę podczas gdy troll szybko się doń zbliżał. Wielkie, czarne oczodoły stwora wbite były w krasnoluda. Gapiły się nań w sposób tym bardziej przerażający, że wydawały się kompletnie pozbawione jakiegokolwiek wyrazu. Flint wycelował starannie i cisnął kamień gdy troll był już o jakieś trzydzieści stóp od niego. Ciężki głaz, któremu pędu dodały muskularne barki krasnoluda, potężnie ugodził trolla w lewą nogę.
- A masz, ty paskudny, zielono brzuchy pożeraczu goblinów! – wrasnął Flint.
   Pomyślał też z satysfakcją, że było to wyzwisko godne Tasslehoffa. Gwizdnął z radości gdy noga potwora zwinęła się pod siłą uderzenia. Troll wydał dziwny dźwięk – niski, zimny syk pełen mrocznego bólu – i padł na plecy. Wykręcona noga bezwładnie klapała.
   Flint miał teraz nadzieję na szybkie skończenie sprawy. Złapał odłożony topór i ruszył w dół ze swojej kryjówki. Wzniósł topór i nacierał na trolla leżącego pomiędzy dwoma głazami. Lewa noga stwora bezużytecznie zwisała na bok.
   Nim jednak Flint zdołał dopaść potwora zatrzymało go niemal w miejscu ogromne zdumienie. Noga stwora poruszyła się powoli a do uszu Flinta dotarł dziwaczny dźwięk, zupełnie jakby dwa szorstkie kamienie tarły o siebie. Troll ujął w nogę w dwie potężne, upstrzone brodawkami łapy i ustawił ją w prawidłowej pozycji. Flint był przerażony, lecz jednocześnie zafascynowany. Nieświadomie podszedł bliżej i obserwował; troll popatrzył nań przekrwionymi ślepiami i zasyczał, po chwili sięgnął doń szponiastą łapą. Flint cofnął się tylko trochę a uwaga trolla znowu skoncentrowała się na zranionej nodze.
   Pośród makabrycznych dźwięków skrobania i bulgotania pod skórą trolla przemieszczały się zgrubienia i pęcherzyki tworząc kolejne zielone brodawki. Stopniowo jednak zgrubienia zaczęły się spłaszczać a mrożące krew w żyłach dźwięki zaczęły cichnąć. Nim Flint pojął w pełni znaczenie makabrycznej sceny troll już zwrócił nań swą pełną uwagę. Wpiął weń oczy i skoczył na równe nogi. Przyjął bojową postawę i ruszył do Flinta tanecznym krokiem na dwóch nogach. Zdrowych nogach! Kończyna, która jeszcze przed chwilą była połamana wraz z kością w cudowny sposób ozdrowiała i znów wspierała wagę bestii.
- Na wszystkich starych bogów! – wrzasnął zdumiony Flint – To się może regenerować!
   Groźną, szponiastą łapą troll machnął w stronę Flinta ten jednak otrząsnął się już z pierwszego stuporu i odbił cios pazurów uderzeniem topora. Ciął szybko. Odciął łapę potwora. Troll wydał z siebie dźwięk rozpryskującej się cieczy a z kikuta, grubym strumieniem trysnęła zielona krew. Flint rzucił szybko okiem w dół zbocza, szukał Basalta. Bratanek tymczasem, z mieczem już dobytym i w pełnej gotowości, w poskokach biegł pod górę ciężko dysząc z wysiłku. Był jednak jeszcze dość daleko. Stwór tymczasem wyglądał bardziej na zaskoczonego niż obolałego po stracie ręki. Wykorzystując swą chwilową przewagę Flint nacierał toporem i spychał stwora ze zbocza. Stwór ponad dwa razy przewyższał wzrostem krasnoluda, lecz ten stał w wyżej w stromym wąwozie. Miał inicjatywę, uderzał, uchylał się i znów uderzał.
   Przewaga krasnoluda ponownie okazała się złudna. Troll odskoczył z unikiem i chwycił łapę tamując upływ płynu. Typek okazał się mało wrażliwy; nawet Flint poczuł mdłości gdy z krwawej rany wyłoniły się trzy niewielkie szpony wydając przy tym dźwięk podobny od odkorkowywanej butelki. Słychać było trzeszczenie wyciągającej się skóry , szpony rosły w nieprawdopodobnym tempie, pojawiały się paluchy i już po chwili troll posiadał zdrową, w pełni szponiastą łapę. Kiedy już wszystko odrosło stwór wydał gdzieś w głębi gardzieli bulgotliwy dźwięk – Flint mógłby przysiąc, że oznaczał on chichotanie – i już po chwili znów ruszał na podgórskiego krasnoluda.
   Flint szybko cofnął się po rumowisku starając się ze wszech sił zachować równowagę na sypkim podłożu. Upadek zsunąłby go w dół, prosto w młyn zębisk i szponów.
- Wujku Flint! – wrzasnął Basalt.
   Flint nawet nie spojrzał w jego kierunku   tylko wrzasnął:
- To nie piknik, Basalt! Wiej, ty głupkowata drętwa pało!
   Jeśli troll zwróci się do kompletnie niedoświadczonego bratanka to chłopak zostanie zeżarty nim zdąży wznieść miecz.
- Pomogę!
   Sapnął Basalt i ześliznął się po luźnych kamieniach rumowiska, lecz wciąż zbliżał się do trolla. I wtedy troll odwrócił się w jego stronę.
   Napędzany strachem o bratanka Flint skoczył naprzód i dziabnął ostrzem topora w plecy zielonkawego monstrum. Siła uderzenia roztrysnęła aż na krasnoluda całe strumienie lepkiej, żelowatej i grochowo zielonej krwi. Flinta zatkało. Zaczął wściekle pluć wokół. Tymczasem potwór, rozrąbany niemal na dwie połowy, skręcał się wściekle i syczał z bólu i wściekłości. Dało to Basaltowi dość czasu, by przemknął się obok niego.
- Do tyłu! – wrzasnął Flint na bratanka po czym sam ruszył do przodu wymachując toporem.
   Basalt miał jednak własny rozum więc krótkim, ostrym pchnięciem krótkiego miecz wbił sztych w brzuch stwora. Ten zaczął się już znowu regenerować, lecz kolejne ciosy zgięły go wpół i cisnęły skręconego w dół wąwozu. Basalt dumnie skrzywił gębę, wzniósł okryte zieloną krwią ramię i zamierzał skoczyć w dół za trollem.
- Nie! – rozkazał Flint łapiąc bratanka za ramię.
- Musisz się jeszcze nauczyć, kiedy brać nogi za pas,harrn!
- Ale teraz mamy przewagę! – sprzeciwiał się Basalt tęsknie patrząc do wąwozu.
   Flint capnął go za kołnierz.
- Tylko do chwili aż znów się pozrasta.
   Nagle zachichotał a potem aż się zatrząsł.
- Nie ma o czym gadać! Co ty tutaj do diaska robisz. Gadaj mi tu!
   Basalt zaczął coś bełkotliwie wyjaśniać, lecz Flint uciął to jednym pacnięciem bratanka w pierś.
- Zresztą, nie teraz, chłopcze! Tuż poniżej rośnie troll! O przygodach to ty jeszcze dużo musisz się nauczyć. Zwłaszcza jak pozostać żywym!
   Flint prowadził. Uciekali w górę wąwozu z najwyższą szybkością na jaką było ich stać. Już po minucie osiągnęli grzbiet zbocza. Troll leżał teraz gdzieś poza zasięgiem ich wzroku padł bowiem za zakrętem wąwozu.
   Szybkim, stałym truchtem, Basalt deptał po piętach starszego krasnoluda. Noc już zapadała lecz obaj utrzymywali szybkie tempo ucieczki. Zbiegli w dół daleko od opanowanego przez trolla zbocza i śpiesznie przecięli dolinę.
   W końcu padli z wyczerpania. Skryli się gdzieś w cieniu smukłych, ciemnych sosen. Chociaż było całkowicie ciemno to jednak nie odważyli się rozpalić ogniska. Musiał wstarczyć blask księżyca, lecz i tak Flint zdołał wbić wzrok w twarz bratanka.
- Masz trochę do wyjaśnienia, synku. Może byś tak powiedział mi, co tu do diaska, robisz?
   Basalt odpowiedział posępnym spojrzeniem.
- To ty masz troszkę do wyjaśniania, na przykład, co zamierzasz zrobić?
   Usta Flinta zacisnęły się w wąską kreskę.
- Nikomu nie muszę się tłumaczyć, a już najmniej takiemu pyskatemu krasnoludowi jak ty.
- Nie jestem już chłopcem! Wiedziałbyś o tym, gdybyś kiedykolwiek przyjechał do domu i został dłużej niż jeden dzień!
   Basalt przez chwilę patrzył na Flinta spojrzeniem tak wojowniczym, tak pełnym uporu godnym Fireforge’a, że dłonie Flinta niemal same zwinęły się w mocne kułaki. Po chwili stary krasnolud zaczął się głośno śmiać i z rozbawieniem klepać po brzuchu.
   Basalt był zdumiony, wręcz lekko obrażony, gdy zapytał.
- I z czego się tak śmiejesz?
- Z ciebie! – odparł Flint, którego śmiech powoli przechodził w chichot.
- Tak, dzieciaku – jesteś Fireforge, z pewnością jesteś! Ależ z nas dobrana para!
- Co przez to rozumiesz? – warknął Basalt, który najwyraźniej nie miał zamiaru dać się zkusić na poprawę humoru.
- Cóż, tak na początek, to jesteś tak samo uparty jak ja – Flint skrzyżował ramiona i badawczym wzrokiem spojrzał na bratanka.
- Nie obawiasz się zgłaszania sprzeciwu w obecności starszych. Czasem nawet się z nimi wykłócasz, lecz lepiej bacz by nie weszło ci to w krew! No i nawet chwili się nie wahasz, by wdać się w bójkę z całkiem porządnym trollem.
   Flint z uczuciem popatrzył na chłopaka.
- Bo przecież nie lazłeś za mną, żeby szpiegować, co?
- Nie! – Basalt aż przysiadł z wrażenia – Miałeś całkowitą rację, Wujku Flint – dodał miękko – kiedy mówiłeś, że oszalałem na punkcie ojca, to święta prawda. Wiedziałem o tym już wtedy, gdy uderzałem u Moldoona – spojrzał nieśmiało na Flinta – lecz przypuszczam, że chyba niestety ci nie dorównuję.
   Nerwowymi ruchami szarpał sznurówki butów.
- Nie spodobało mi się takie pozostawienie spraw między nami – spojrzał w górę i odchrząknął – Kiedyś już tak postąpiłem i będzie mnie to prześladować do końca moich dni.
   Głos Basalta nagle się załamał. Głowa młodego krasnoluda zwisła bezradnie. Flint siedział cicho i czekał aż bratanek się opanuje.
- Nawet Matka o tym nie wie – zaczął mówić a oczami błądził gdzieś daleko w noc – pokłóciliśmy tej nocy gdy umarł. Nie byłaby tym zaskoczona – w końcu kłóciłem się Ojcem niemal co wieczór. I zawsze chodziło o to samo; przestań chlać i znajdź uczciwą pracę - tak mówił.
   Basalt popatrzył krzywo w stronę Flinta.
- Co mi zawsze stało ością w gardle to fakt, że poza praktykowaniem u niego, miałem jeszcze inną pracę. On po prostu nie mógł ścierpieć, że dostarczam paszę koniom łachmaniarzy. I to chodziło.
   Basalt ciężko westchnął i smutno zwiesił głowę.
- Poszedł za mną do Moldoona tego wieczoru i zaczął starą kłótnię od nowa. Mówił, że łachmaniarze nie mają żadnych dobrych zamiarów i że on tego dowiedzie. Powiedziałem, żeby się ode mnie odczepił i wyszedłem z baru.
   Oczy Basalta zaszły mgłą. Patrzył w ciemną noc nic nie widzącym wzrokiem. Niespodziewanie wyraz twarzy chłopaka zaczął wyraża nie smutek lecz zdumienie, zupełnie jakby głowił się nad zagadką.
- Jest jedna sprawa, której nie mogę zrozumieć. Otóż Ojciec zawsze twierdził, że nienawidzi sytuacji gdy wioska współpracuje z górskimi krasnoludami. Mawiał nawet, że palcem by nie ruszył gdyby jakiś łachmaniarz zdychał na ulicy – zamyślony Basalt bezwiednie szarpał brodę – Jak więc doszło do tego, że pracował dla nich jako kowal w dniu, gdy serce mu padło? Dlaczego właśnie tego dnia?
   Twarz Basalta zwróciła się w stronę nieba.
    W głosie bratanka Flint rozpoznał żałobę. Łamał sobie teraz głowę nad swoim niezdecydowaniem dotyczącym sekretnych podejrzeń jakie zaczęły go dręczyć po śmierci Aylmara. Wyznanie Basalta o kłótni z ojcem tylko podbudowało przeczucia. Czy mógł mu zawierzyć? Nagle ścisnął ramię bratanka.
- Basalt, nie sądzę, żeby śmieć twego ojca była dziełem przypadku – powiedział.
   Bratanek popatrzył nań dziwnym wzrokiem.
- Mówisz o jakimś przeznaczeniu czy też innych zabobonach?
- Naprawdę wolałbym – smutno odparł Flint – Myślę, że Aylmar został zamordowany zaklęciem magika łachmaniarzy.
- No tego to już za wiele – wrzasnął rozzłoszczony Basalt – Słyszałem mamrotanie Gartha no i wiem, że ojciec uważał łachmaniarzy za wcielone zło. Ale dlaczego mieliby go zabijać? To nie ma sensu!
- Może mieć jeżeli zdołał odkryć, że w transportach jest broń a nie wyposażenie dla rolników. I to broń w takich ilościach, że można by zacząć niezłą wojnę!
   Basalt nie wyglądał na przekonanego więc Flint kontynuował. Opowiedział mu jak to przeszukał wóz łachmaniarzy i co takiego tam znalazł. Nie pominął niczego, nawet najgorszych obaw. Opowiedział też, jak zabił jednego z nich.
- Właściwie to nie miałem żadnego wyboru – dodał na koniec.
   Basalt z trudem przyjmował nowiny do wiadomości..
- No jak to? Wiedziałeś już to wszystko i nie powiedziałeś nikomu? Po prostu odszedłeś? – pytał gniewnie.
   Flint prychnął nieco ironicznie.
- Jak to Tybalt trafnie zauważył – kto uwierzy wioskowemu idiocie? – a to jak dotąd jest jedyny mój dowód, Bas. Tylko mamrotanie Gartha no i to co sam zobaczyłem na ich wozie. A jak tylko powiążą to z tym zabitym przeze mnie łachmaniarzem to Burmistrz Holden raczej nie zechce nakazać przeszukania wozów czy wszczęcia śledztwa w sprawie morderstwa tylko dlatego, że ja tak mówię.
   Wzruszył ramionami.
- Wszyscy ci łachmaniarze przyjechali z Thorbardinu więc nie pozostało mi nic innego tylko odwiedzić ich osobiście i znaleźć tą kanalię, która zabiła Aylmara.
   Basalt już nie wyglądał na sceptyka.
- Jak masz zamiar znaleźć tego jednego łachmaniarza. Tam mogą być setki użytkujących  magię.
   Flint odpowiedział diabolicznym uśmiechem.
- Taa, tylko ilu z nich jest garbatych? A Garth, błogosławmy prostotę ducha tego głupka, ciągle nazywał tego jednego łachmaniarza „garbusem”. Jak dotąd to mój jedyny trop, lecz chyba nawet niezły.
   Basalt skoczył na równe nogi.
- No to na co czekamy? Lećmy dopaść tego przez Reorxa przeklętego gnojka co zabił mi ojca!
   Flint poklepał harrn po dłoni.
- Jak mówiłem przedtem, prawdziwy z ciebie Fireforge. Ale w ciemnościach to my nigdzie nie pójdziemy.
   Westchnął ciężko.
- Nie bardzo wiem, czy chcę mieć jakiegokolwiek pomocnika, lecz i tak nie możesz wracać drogą, którą tu przyszliśmy – taki niezdarny dzieciak stałby się szybko posiłkiem trolla – wyraźnie sobie pokpiwał – Chyba będziemy musieli iść razem, lecz wyruszymy dopiero o świcie.
   Basalt przytaknął skwapliwym uśmiechem.
- Nie pożałujesz, Wujku Flint!
   Flint tylko pomyślał, że jednak nie jest tego za bardzo pewny. No i co ma zrobić z Basaltem kiedy już dotrą do Thorbardinu?
   Zaczęła padać drobna, zimna mżawka. Po chwili przeszła w śnieg. Znaleźli schronienie pod skalnym nawisem w sporym oddaleniu od Drogi bowiem dobrze zdawali sobie sprawę, że przynajmniej jeden wóz, a może i dwa, muszą jeszcze tej nocy ich minąć. Rozbili prowizoryczny obóz. Wujek z bratankiem dyskutowali długo w noc. Gadali o Ojcu Basalta i bracie Flinta, a nawet trochę o ojcu Flinta. Nie mieli ochoty kończyć gadki chociaż Flint dobrze wiedział, że za taką przyjemność zapłacą wyczerpaniem i niewyspanie od samego ranka.
* * * * *
   Było późne popołudnie dnia następnego. Śnieg wciąż jeszcze sypał. Droga gwałtownie skręcała do wąskiej doliny po czy zaczęła się ostro wspinać. I Flint, i Basalt zastanawiali się jak trudne jest manewrowanie ciężkim wozem w dół i w górę po takich wywijasach, lecz poryta koleinami droga dowodziła, że ruch jest tutaj stały i niemały. Zbliżali się do samego serca Gór Kharolis więc całe otoczenie zmieniało wygląd na wiele ostrzejszy. Zbocz wznosiły się już w powietrze na całe tysiące stóp i coraz więcej nagiej skały było wystawione na ostry wiatr.
   Flint jęczał i z wysiłkiem wspinał się coraz wyżej choć ciężki śnieg czynił drogę jeszcze bardziej wyczerpującą. Ciężko przeklinał siedzący tryb życia i takąż robotę, które doprowadziły go do takiego spadku formy. Wiedział – a każdym razie był przekonany – że taki wysiłek nie stanowiłby dlań żadnego problemu drobne dwadzieścia lat wcześniej.
   Górska podróż przyniosła mu również niespodziewane rozradowanie. Widok postrzępionych grzbietów, pokrytych czapami nieskazitelnie białego śniegu, rozciągał się na setki mil. Ogromny majestat dolin i nieugięta, powalająca moc górskich rzek – wszystko to sprawiło, że nagle poczuł w starym sercu radość, której braku nawet nie podejrzewał.
   Słońce zaglądało mu przez prawe ramię gdy nagle droga skończyła się w płytkim strumieniu, zupełnie jakby z nieba spadła gigantyczna miotła i wysprzątała ślady koleinowego szlaku. Brzeg strumienia po drugiej stronie wznosił się szybko w górę i nie miał żadnych śladów kolein czy końskich podków. Przejrzystość wody w strumieniu pozwalała na dostrzeżenie żwiru na dnie a nawet pojedynczych kamyków. Strumień miał tu jakieś dwie stopy głębokości. Wielkie płatki śniegu z pluskiem padały w wodę i topiły się w rwącym prądzie. Flint uśmiechnął się sam do siebie; ukrywanie śladów w płynącej wodzie to chyba najstarsza sztuczka w podręczniku poszukiwaczy przygód.
   Flint popatrzył w dół, z biegiem strumienia. Potem odwrócił się i popatrzył pod prąd. Przykląkł nad brzegiem wody a wtedy wypatrzył niemal niezauważalne zagięcie koleiny w prawo. Ślady wiodły wprost w wodę.
- Popatrz, Bas – powiedział wskazując na koleiny – Sądzę, że tutaj wozy skręciły w prawo po wjechaniu do wody. Idą w górę strugi.
   Baslat popatrzył uważnie po czym zacmokał z podziwem.
- O rany, masz rację! Idziemy!
   Młody krasnolud już postąpił krok w stronę strumienia gdy gest dłoni Flinta nagle go powstrzymał. Woda. Woda, której głębokość jest prawie równa połowie wzrostu czterostopowego Flinta. Krasnolud się mimowolnie wzdrygnął, gdy spojrzał na rwący, lodowaty nurt. Strumień nie posiadał brzegów o których w ogóle warto byłoby mówić, były tylko ostre, pionowe skalne ściany. A szerokość wody dochodziła nawet do trzydziestu stóp.
- Co się dzieje, Flint? – pytał Basalt – Nie idziemy strumieniem?
   Całą siłą woli starał się Flint nie stracić koloru twarzy. Nie mógł przecież powiedzieć Basaltowi, awersja do wody, tak normalna wśród krasnoludów, w jego przypadku przekroczyła zwykłe granice i stała zimną, oślepiającą, obezwładniającą paniką. Nie umiał tego przyznać nawet sam przed sobą. A przecież nie była to nawet jego wina. Wszystko przez tego głupkowatego osiłka, Caramona Majere.
   Otóż pewnego pięknego dnia, nie tak znowu dawno temu, kiedy Flint w Solace oczekiwał powrotu Tanisa z podróży do Qualinest, Tasslehoff Burrfoot zaproponował żeby Strum, Raistlin, Caramon, Flint i on sam popłynęli na jezioro Crystalmir łodzią, którą kender jakoś „znalazł”. Wypłynęli na wody jeziora i wspaniale im płynął czas aż do chwili gdy Caramon nie spróbował złapać ryby gołą ręką. Wychylił się jednak za bardzo, wywrócił łódź i posłał całe towarzystwo do wody.
   Sprytny jak zawsze Raistlin zanurkował pod przewróconą łódkę i bezpiecznie siedział w kieszeni powietrznej jaką łódź sprokurowała. Jego niezdarny braciszek tak dobrze sobie nie poradził; poszedł do dna jak kamień. Sturm i Tas, obaj nieustraszeni, silni pływacy, szybko obrócili łódkę i siedzącego w niej Raistlina. Próba ratowania Caramona spadła na barki Flinta.
   Trójka przyjaciół w łódce niecierpliwie wypatrywała Flinta i Caramona, lecz mogli dojrzeć tylko mnóstwo chlapaniny i gulgotania. A potem i to znikło i zrobiła się cisza. Tas i Sturm, jednakowo przerażeni, skoczyli znowu do wody; rycerz wyciągnął do łodzi kaszlącego Caramona. Krasnoluda odnalazł Tas, znalazł go na wół utopionego rozhisteryzowanego. Cała czwórka musiała wciągać go do łodzi gdzie padł i trzęsąc się przysiągł, że nigdy nie wejdzie do wody.
- Wujku Flint?
- Co? A, tak. Myślę! – odparł.
   Jeżeli miał zamiar pomścić Aylmara to nie było wyjścia; musiał zmierzyć swe siły ze strumieniem.
- O tam, do licha! – warknął.
   Zacisnął pas i chciał już unieść prawą stopę, by wejść do strugi. Tylko, że stopa nie chciała.
- O co chodzi? Boisz się wody? – niedowierzającą dopytywał Basalt.
   To wystarczyło. Flint człapał w wodę, zrobił dwa kroki i ledwie zdołał powstrzymać wrzask gdy stopiony śnieg wlewał mu się do wysokich, skórzanych butów górskich. Zagryzł wargi prawie do krwi. Nagle jakiś większy wir wodny podciął mu nogi krasnolud zaczął się ślizgać na nierównej, wygładzonej powierzchni kamienia pod stopami.
- Łaa!
   Silne ramię Basalta wystrzeliło do przodu; capnął kołnierz wuja i mocno przytrzymał dzięki czemu krasnolud nie padł twarzą w lodowatą wodę. Topór Flinta zadzwonił uderzając o skaliste brzegi strumienia. Nonszalancko wytarł krople wody z błyszczącej powierzchni broni a jednocześnie zbierał odwagę do kolejnego ruchu.
- Puszczaj – to znaczy, możesz mnie już puścić, Bas – poprawił na trochę bardziej uprzejmą formę.
   Poprawił przemoczoną tunikę. Miał przed sobą tylko jedno marzenie; pragnął dotrzeć do końca tej strugo – drogi tak szybko jak to możliwe i bez upadku. A jeśli już miałby upaść to na wszelki wypadek odmówił modlitwę by Reorx zabrał go szybko.
   Flint posuwał się naprzód bardzo wolno. Koncentrował się na własnych stopach tak intensywnie, że zaczęła go już od tego boleć głowa. Paluchy u stóp miał drętwe, jak i zresztą całe nogi w przemoczonych nogawicach. Ostre kamienie miały zwyczaj kłuć w najczulsze miejsca stóp i to przez skórę butów. Przebyli może ze sto stóp w górę strumienia gdy Flint posłyszał jakiś dźwięk. Początkowo wziął go zresztą za łomot krwi we własnych skroniach. Ale, pomyślał, dźwięk przypomina łoskot wozów. Tylko dlaczego wozy jadą tak wcześnie? Przecież wczesne popołudnie dopiero przechodzi w nadchodzący zmierzch. Podgórski krasnolud wzniósł ramię by ostrzec Basalta a ten natychmiast zaczął nasłuchiwać zbliżającego się hałasu. Określił, że hałas mają teraz za plecami, najpewniej pusty wóz wraca z podróży do Newsea przez Hillhome.
   Wycofać się nie mogli , nie byli też w stanie uciec przed wozem. Musieli znaleźć kryjówkę! Tylko gdzie? Flint z trudem odwrócił wzrok od własnych stóp i rozejrzawszy się wokół zwrócił uwagę na nisko zwieszające się gałęzie osiki. Prosto z  brzegu wyrastające drzewo stwarzało kurtynę nad wodą. Jeżeli tylko przykucną w wodzie to te gałęzie powinny ich ukryć. Przynajmniej taką miał nadzieję.
   W pośpiechu przeczłapał w wodzie te dziesięć stóp dzielących go od gałęzi a jednocześnie machał na Basalta przywołująco. Instynktownie wstrzymał oddech nim przyklęknął w skalnym łożysku strumienia. Pozwolił by zimna, górska woda zakryła mu barki i zalała szarpiące końcówki nerwów aż w wreszcie uznał, że dalej już tego nie wytrzyma. Poczuł jeszcze obok niego zastyga nieruchomo Basalt.
   Głęboko w duchu wrzeszczał na łachmaniarzy – pośpieszcie się ,dupki! – by trochę pogonili wozy. Och, jak chciałbym być teraz na suchym wozie a żeby te gnojki musiały się moczyć w wodzie, pomyślał jeszcze. Taki wymarzony obraz natchnął Flinta pomysłem.
- Bas – szepnął głosem nie głośniejszym od własnego oddechu – Zaczekaj na mnie w krzakach, tam z tyłu gdzie droga wchodzi w wodę. Dwa dni, nie więcej. Potem wracaj do domu.
- Co takiego? – syknął szybko Basalt i wtedy dojrzał na twarzy wujka, tuż ponad szarą brodą, bardzo zdeterminowaną minę – Potrzebujesz mnie-
- Słuchaj, Bas. Nie jestem nawet pewien, czy mnie jednemu uda się tam dostać – głos Flinta był prawie przepraszający – Lecz nas dwóch dopadną z całą pewnością. Dwa dni, nie więcej! Nie martw się o mnie, dam radę!
   Wóz już prawie do nich docierał. Zbliżając się do bezpiecznej, domowej przystani najwyraźniej już strażnicy nie obawiali się żadnego ataku. Przysypiali na boku wozu a i woźnica lekko chrapał z nudy. Cztery konie spokojnie ciągnęły wóz łożyskiem strumienia, którego wody sięgały im ledwie do kolan. Flint w myślach oszacował odległość i starał się określić czas obrotu drewnianych, żelazem obitych kół. Wyrwał się z zamyślenia wystarczająco szybko by pochwycić spojrzenie Basalta.
- Trzymaj się, synku.
   Wóz przejeżdżał tuż przed nimi. Cztery konie rozpryskiwały wodę wielkimi podkowami. Flint skoczył między grożącymi połamaniem kości kołami i chwycił dna wozu trzema palcami prawej ręki. Podciągnął się szybko ze zwinnością małpy i lewą ręką chwycił podporę osi lewego przedniego koła. Chwycił się tego oburącz i obunóż i za skarby świata, choćby i życie miało od tego zależeć, nie miał zamiaru puścić. Wisiał tak pod wozem, tuż nad powierzchnią wody, i tylko rozmyślał o jakimś wielkim, już na niego czekającym kamieniu, który za chwilę nadzieje go od spodu.
   Wóz nagle się zatrzymał a do uszy Flinta dotarła kłótliwa rozmowa.
- Ty sprzątasz tunel – powiedział ktoś.
- Twoja kolej! – odparł zaspany głos – Musiałem usuwać te głazy z drogi na grzbiecie parę dni temu.
- Och, dobra już, dobra – odparł pierwszy głos.
   Przód wozu lekko podskoczył gdy jeden z łachmaniarzy zeskoczył z kozła i wylądował z głośnym pluskiem w wodach strumienia.
   Flint wręcz wtulił się w oś i starał się zrobić tak małym jak to tylko możliwe. Ostrożnie odchylił głowę i popatrzył przed przód wozu. Ujrzał gęstwę krzaków blokującą brzeg strugi po jednej stronie. Podgórski krasnolud widział tylko gałęzie, wodę i pas górskiego krasnoluda znajdujący się tuż nad wodą. Nagle krasnolud usunął po trzy konary na każdą stronę wozu i w ten sposób otworzył przejście w stromym łożysku potoku. Tylko długie korzenie po obu stronach wody wskazywały gdzie przedtem znajdowały się pnie. Głośnym przekleństwem woźnica pogonił konie jednocześnie skręcając w lewo. Biedne zwierzęta z trudem wyciągnęły wóz z wody i wprowadziły na ukrytą część drogi.
   Woźnica nie przystanął gdy dwaj strażnicy zeskoczyli by umieścić maskujące krzaki na miejscu. Dogonili wóz po chwilce i wspięli się z tyłu wozu. Flint słyszał jak przemieszczają się po drewnianym wozie i znów zajmują miejsca na przedzie.
   Po przebyciu niewielkiego odcinka drogi wszelki odgłosy strumienia znikły w oddali. Nagle zrobiło się mroczno i Flint pojął, że oto wjechali do tunelu. Ramiona bolały go już bardzo i wiedział, że długo osi wozu nie utrzyma. Zwolnił uchwyt zaciśniętych dłoni, ramion i nóg i spadł na piaszczyste podłoże uważając jednocześnie by nie dostać się pod żadne z wielkich kół. Odczołgał się w ciemności i czekał aż trzeszczący wóz oddali się poza zasięg słuchu. Nadzwyczajny wzrok krasnoluda, wyczulony na źródła ciepła, tylko trochę pomagał w poruszaniu się w zimnym tunelu. Ukazywał wyłącznie lekko czerwonawe ściany.
   Flint wykonał dwa krótkie kroki. Buty lekko zachrzęściły na kamienistym podłożu. Zamarł. Dźwiękowi jego kroków towarzyszył inny dźwięk, jakby coś kliknęło z prawej strony. A potem jeszcze raz – z góry – i jesze jeden dźwięk – jeszcze wyżej. Kiedy usłyszał tuż nad głową dźwięk zatrzasku rzucił się błyskawicznie co sił w lewo. Było za późno. Klatka ze stalowych prętów otoczyła go ze wszystkich stron a on tylko walnął w jej bok. Rozwścieczony Flint złapał pręty. Zaczął je oburącz szarpać, ciągnąć, wyginać, lecz klatka była zbyt ciężka by mógł ją poruszyć. Opadł na kolana i zaczął drapać podłoże tunelu. Poza cienką warstewką żwiru była to tylko solidna skała.
   Krasnolud oparł się o pręty klatki.
- Jasny gwint!


https://scontent-b-ams.xx.fbcdn.net/hphotos-prn2/p480x480/1238722_626203917419553_1235611245_n.jpg

Offline

 

#9 2016-04-25 10:49:33

 janjuz

Najwyższy Kleryst

Call me!
Skąd: Zduńska Wola
Zarejestrowany: 2012-10-02
Posty: 829

Re: Król Flint

Rozdział  9

Rozstanie

   Natychmiast odebrali mu topór – Flint bez topora to nagi Flint, przynajmniej w jego odczuciu. Ciągle jeszcze wściekał się z powodu łatwości z jaką go pochwycili. Pod czujnym wzrokiem pilnujących go strażników Flint aż wewnętrznie kipiał z wściekłości a tymczasem oddział ruszał zaalarmować swoje dowództwo. Wartownicy w tunelu byli wszyscy z klanu łachmaniarzy, białoskórzy i wielkoocy. Nosili wypolerowane czarne pancerze płytowe oraz długie purpurowe pióra dumnie zwieszające się z hełmów.
   Klatkę co prawda już podniesiono więc nie był już uwięziony między stalowymi prętami, lecz strażnicy łachmaniarzy zmusili go do siedzenia w wyrwie w tunelu, w rodzaju wnęki w ścianie. Czas oczekiwania strażnicy umilali sobie rozgrywką w jakąś hazardową grę do której używali kamyków rzucanych na gładką, kamienną podłogę dokładnie w wejściu do ciasnej wnęki. Natychmiastowa ucieczka nie wchodził tej chwili w grę. Mógł teraz tylko siedzieć i patrzyć jak czas przecieka przez palce.
- A kto tu u was dowodzi? – spytał może po godzinie nudnego wysiadywania.
   Jeden z łachmaniarskich strażników podniósł na chwilę głowę i popatrzył na Flinta lodowato.
- Stul pysk – było jedyną odpowiedzią.
   Po dłuższym czasie Flint usłyszał stąpanie kilkunastu par ciężkich buciorów. Strażnicy gorączkowo zbierali kamienie, zrywali się na równe nogi i już stali w pozycjach zasadniczych. Odgłosy stóp zbliżały się, lecz z głębi swej niszy Flint nie mógł dostrzec kto nadchodzi.
- Kolumna, stój! – słowa komendy, wypowiedziane chrapliwym i ostrym lecz niewątpliwie kobiecym głosem, zatrzymały maszerujący patrol.
- Jeniec? – spytał ten sam głos.
- Tutaj ,Kapitanie.
   Dwójka łachmaniarzy dźwignęła Flinta ostrym ruchem i postawiła na nogi po czym wyciągnęła z niszy. Stał teraz twarzą w twarz z frawl z górskich krasnoludów, która przyprowadziła świeży oddział strażników. Niosła niewielką, lekką siekierę podczas gdy reszta uzbrojona była w ciężkie, bojowe topory, no i na ramionach miała złote epolety wyraźnie wskazujące na rangę dowodzącej.
   Gładka twarz i ciepłe, migdałowe oczy wyraźnie odróżniały ją od reszty, całkowicie męskiej reszty, oddziału. Nosiła taki sam hełm jak mężczyźni, z takim samym zwisającym purpurowym piórem, lecz dzikie, miedziane loki wyrywały się jej spod przykrycia głowy i tańczyły na barkach gdy tylko poruszyła głową. Rękawy kolczugi odkrywały żylaste, muskularne ramiona, lecz piersiowe płyty pancerza miały wypukłości zdradzające niewątpliwie żeńskie, pełne kształty.
- Dlaczego mnie uwięziono? – parsknął Flint – Żądam…
   Dalsze wywody przerwał solidny policzek wymierzony przez jednego ze strażników więc Flint zamilkł w jednej chwili.
- Więźniowie nie mają tu żadnych praw – chłodno odezwała się frawl – Możesz mówić gdy uzyskasz pozwolenie. W przeciwnym przypadku trzymaj język za zębami. Będziesz jeszcze miał wspaniałą okazję wyznać wszystkie grzeszki jakie popełniłeś szpiegując Theiwarów. Idziemy.
   Patrol strażników otoczył Flinta. W zupełnej ciszy ciężko pomaszerowali trasą powrotną, coraz głębiej w tunel, z którego przyszli. W głąb Thorbardinu. Flint zauważył, że większość pasaży całkiem niedawno poszerzono, a być może nawet wykonano całkiem na nowo; poszczerbione odpadki skał wciąż jeszcze leżały przy ścianach odkrywając w wielu miejscach podłoża świeże cięcia dłut. Ślady wozów były co prawda widoczne, lecz jeszcze nie zostały przez nie wyżłobione żadne koleiny.
   Tunel w końcu skręcił w lewo i nim minęła chwila znaleźli się w rozległej jaskini. W powietrzu wisiał tu obłok ciężkiego dymu a towarzyszył mu ciągły dźwięk uderzeń stalowymi narzędziami. Dźwięk, który rozbrzmiewał echem w kamiennej jaskini i wracał wielokrotnie odbity. Przed oczami Flinta stały wielkie sterty węgla układające się w grzbiety wzgórz wysokich na dwadzieścia stóp. Całkowicie zasłaniały widok na resztę komory.
- Wygląda na wielką operację – zasugerował prostolinijnie Flint – Produkcja narzędzi rolniczych?
   Bardzo rzeczowa frawl wyglądała jakby wcale go nie usłyszała. Później jednak odwróciła i popatrzyła nań sarkastycznie.
- Dziwne – nie wyglądasz na nie inteligentnego…
- O, dzięki – przerwał Flint.
- … tylko chyba na szaleńca – dokończyła zupełnie tak, jakby on sam nigdy się nie odezwał.
- Byłoby dobrą radą, byś powściągnął zbyt ciekawską naturę oraz cwany jęzor. Zwłaszcza jeśli nie chciałbyś ich stracić.
   W zapadłej ciszy uważnie studiował wygląd dowódcy. Jakimże jest ona krasnoludem? Całkiem nie pasuje do wyobrażonego wizerunku krasnoluda górskiego a na dodatek zarówno jej włosy jak i oczy mocno się różnią od oczu i włosów otaczających go łachmaniarzy. A jednak najwyraźniej była przywódcą a ranga dowodziła, że jej walory dojrzano i umiano wynagrodzić.
   Opuścili wielką jaskinię i weszli w labirynt ulic przypominających tunele. Niezliczone boczne uliczki odchodziły od głównej alei a górskie krasnoludy poruszały się nimi cicho i szybko. Ponad głowami, i to jakieś dwadzieścia stóp wyżej, znajdowała się nad ulicami kamienna. Po obu stronach alei budynki wznosiły się od podłoża aż do tej powały. Flint policzył okna i doszedł do wniosku, że domy liczą trzy, a czasem nawet cztery poziomy. Niektóre budynki wyglądały na zbudowane z cegły i kamienia podczas gdy inne były raczej wycięte w surowej skale. Wszystkie jednak zdobione były ciężkim, złowieszczym, kamiennym rzeźbieniem tak charakterystycznym dla miast łachmaniarzy. W zasadzie architekci wszystkich krasnoludzkich ras mieli inklinacje do rzeźbień i kunsztownych zdobień, lecz łachmaniarze faworyzowali styl bardzo, przynajmniej według Flinta, przygniatający i namacalnie mroczny. Mijali wiele budynków po drodze ale Flint dostrzegł głównie domy i sklepy. Czasami słyszał hałas niemożliwy do pomylenia z czymś innym, hałas tłocznych i hałaśliwie napitych tawern, czasami dźwięki domowników przygotowujących kolejny dzień w domu, dudnienie na budowach czy w warsztatach rzemieślniczych – typowy dźwięk tętniącego życiem miasta.
- A więc to jest Thorbardin – mruknął a zdumienie zdołało na chwilę przesłonić dość kłopotliwą sytuację w jakiej się znajdował.
- Jedno z miast Thorbardinu – usłyszał od strażnika – Miasto Theiwarów Thana Realgara.
   Szli teraz szeroką aleją, szli w niemal całkowitej ciemności bowiem jedyne światło rozpraszające mrok pochodziło od niewielkich, ściennych pochodni oraz ogni kuchennych oraz ulicznych palenisk. Flint nie miał żadnych problemów z widzeniem w takim półmroku a podejrzewał, że łachmaniarze są w tym o wiele od niego lepsi. Samo miasto przerastało wielkością każde w jakim Flint był do tej pory a było to tylko jedno z wielu miast! Po raz pierwszy w życiu zaczynał Flint pojmować ogrom królestwa podziemnych krasnoludów.
   Po pewnym czasie skręcili z głównej alei w coś, co wyglądało na boczną uliczkę. Brzęk metalu zaalarmował Flinta. Podniósł zaniepokojony wzrok wyżej. Miał jeszcze w pamięci klatkę do której go wcześniej wpakowano. Tym razem hałas dobiegał od swego rodzaju klatki, bardzo się zresztą różniącej od poprzednie, ta stanowiła rodzaj klatki podwieszonej pod ciężki łańcuch i posiadała własną podłogę. Z trzaskiem osiadła na metalowej podstawie. Dowodząca frawl podeszła bliżej i otworzyła klatkę.
- Co to znaczy? – warknął Flint – Podziemne więzienie już nie wystarczy?
   Jeden ze strażników szturchnięciem wepchnął go do klatki a kapitan popatrzyła wokół zdumiona.
- To jest winda. Wiesz, ty jesteś doprawdy prymitywnym barbarzyńcą. Właź do środka. Jedziemy na poziom trzecie w celu… rozmowy.
   Dołączyła do Flinta wraz z dwójką strażników.
- I co dalej? – wykrzywił się Flint starając się ukryć zdenerwowanie.
   Winda ruszyła do góry. Górskie krasnoludy nie wykazywały żadnego zainteresowania lekkim kiwanie windy na boki.
- To zależy od Pitricka – po raz pierwszy spojrzała mu prosto w twarz – Powinieneś był przewidzieć konsekwencję swych postępków – dodała wyraźnie rozeźlona.
- A kto to jest Pitrick?
- Główny doradca Thana Realgara.
   Przez pewien czas jechali do góry w kompletnym milczeniu. Klatka przesuwała się w pustym cylindrze wkutym w skale po czym dojechała do płaskiej, stalowej platformy. Doskonale kwadratowej powierzchni o boku około stu stóp. Sklepienie wznosiło się tu dość wysoko, w każdym razie było na granicy widzialności, przynajmniej dla Flinta. Chyba było naturalnym sklepieniem jaskini a nie wynikiem działalności górniczej. Tak czy inaczej, zdumiewało Flinta w jaki sposób sklepienie mogło przejść w cztery prostokątne ściany. W każdej z tych ścian osadzono wytrzymałe bramy a każdej z nich strzegła para łachmaniarskich strażników noszących purpurowe pióra, takie same jak warta w tunelu.
   Klatka zachwiała się i stanęła, jeden ze strażników otworzył rozchylił stalowe drzwi.
- Wyjść, już – rozkazała kapitan.
   Sama wraz ze strażnikami wyszła zaraz za Flintem. Kapitan ruszyła w stronę jednej z bram, lecz zatrzymał ją okrzyk Flinta.
- Zaczekaj! – krzyknął podgórski krasnolud.
   Frawl odwróciła się i popatrzyła na niego ze zdumieniem. Flint zauważył, że ten ruch spowodował wysunięcie się kilkunastu miedzianych kosmyków które teraz opadły jej na ramiona. Dostrzegł, też niecierpliwy ruch gdy je chowała pod hełm.
- Co tam znów? – spytała.
- Czy mogę poznać twoje imię? – Flint wręcz poczuł się zmuszony do zadania tego pytania.
   Zawahała się przez moment a Flint uznał, że jej twarz przybrała nieco bardziej miękki wyraz. Choć może była to sprawa kiepskiego oświetlenia.
- Możesz – odparła i odwróciła się na polerowanej stali. Pomaszerowała w stronę bramy w ścianie a stojący tam strażnicy pośpiesznie ją otworzyli. Równie pośpiesznie zamknęli gdy tylko weszła. Z oczu Flinta zniknęła całkowicie.

* * * * *
- Kapitan Cyprium do ciebie, panie – burkliwym głosem odezwał się sierżant pilnujący drzwi Pitricka.
- Niech wejdzie.
   Dobiegający z głębi pomieszczenia głos przypominał Perian zgrzyt gada. Przeszła przez drzwi które natychmiast za nią zamknięto.
- Masz jakieś wieści, czy jest to tylko przyjemnościowa wizytka? – pytał Pitrick.
   Doradca siedział na twardym, granitowym fotelu. Odziany był w szatę ze złotego jedwabiu i z zainteresowaniem patrzył na wejście kapitana.
- Złapaliśmy w tunelu podgórskiego krasnoluda – powiedziała beznamiętnie.
   Pitrick zerwał się na nogi. Groteskowo powykręcana postać ruszała nad wyraz żywo.
- Wspaniale! –zawołał i z radością klasnął dłońmi.
- Wygląda na nieszkodliwego – dodała Perian.
- Twoja opinia mnie nie interesuje –uśmiechał się ironicznie Pitrick – Ja zadecyduję kto zacz, i zadecyduję o jego losie.
- Nie powinieneś zabrać go do thana?
   Garbus przykuśtykał bliżej i spojrzał w górę, prosto w jej twarz, spojrzeniem pełnym okrutnego grymasu. Twarz Pitricka była teraz na tyle blisko, że poczuła smród jego oddechu. Wywołało to u niej normalną już odrazę.
- Jego Ekscelencja przekazał mi kontrolę nad wszystkimi sprawami dotyczącymi tunelu i trasy handlowej. Nie muszę się z nim konsultować. No i chyba nie muszę ci przypominać, mój ty wojowniczy kotku, że „sprawy dotyczące tunelu” obejmują również twoją zacną osobę.
   Pitrick odwrócił się od niej.
- Zobaczę więźnia, lecz nie tutaj. Zabierz go do tunelu za Północnym Labiryntem – znasz to miejsce.
   Żołądek Perian chciał wywrócić się na lewą stronę. Tak, znała to miejsce.
- Och – dodał Pitrick odwracając jednocześnie twarz w jej kierunku jego grymas przekształcił się podstępny uśmieszek – Złap jednego z tych Agharów, którzy ciągle buszują w śmietnikach. Dostarcz go razem z podgórskim krasnoludem. Widzimy się w tunelu za cztery godziny.
- Krasnolud żlebowy? Po co?
   Agharowie, krasnoludy żlebowe, były ciągłym utrapieniem w Thorbardinie. Najniższa, najlichsza rasa krasnoludów. Były tak brudne i tak głupie, że niewielu innych krasnoludów tolerowało ich obecność. Agharowie żyli w sekretnych norach i często pojawiali się by przeszukiwać śmietniska i składy odpadków w poszukiwaniu „skarbów”, które szybko zabierali do swych nor. Były to jednak, w opinii Perian istoty w sumie nieszkodliwe.
- Nieważne po co – warknął Pitrick – Masz mnie słuchać! Lub też – złowieszczo zawiesił głos – zapłacisz cenę niesubordynacji.
   Nagły rozbłysk w dzikich oczach nie pozostawił Perian żadnych wątpliwości, jak to byłaby cena.
* * * * *
   Flint był zaszokowany wyrazem twarzy Theiwarskiej kapitan, gdy wynurzyła się na powrót z czeluści bramy i wmaszerowała do klatki windy. Nie patrzyła już w oczy krasnoluda podgórskiego ani też nie miała zamiaru odpowiadać na żadne pytania. Może poza jednym.
- Nazywam się Perian Cyprium – powiedziała.
- Flint Fireforge – odparł.
   Klatka windy zwiozła ich z powrotem na poziom ulic. Pomaszerowali wzdłuż alei, okrążyli narożnik a potem minęli kilkanaście wąskich uliczek. Wszędzie było widać tłumy zapracowanych łachmaniarzy, poruszali się szybko i cicho, celowo. Nigdy w życiu nie widział jeszcze miejsca tak tłumnego a jednocześnie tak złowieszczego i ponurego.
   Wrócili do koszar. Stacjonowało tam kilkanaście plutonów straży z purpurowymi piórami, stali i czekali na dziedzińcu. Flinta ciśnięto do celi gdzie siedział bezczynnie ale i bez żadnych kłopotów przez dłuższy czas.
   Kiedy już wreszcie para Theiwarskich strażników wyciągnęła go z celi i pogoniła na ulicę powitał go tam widok Perian z pół tuzinem wartowników. Drugi z nich holował mizernie wyglądającego krasnoluda żlebowego. Małemu stworowi ciekło z nosa a wyrzeczone oczy miał nabiegłe krwią i zaczerwienione. Z przerażeniem spoglądał to na jednego krasnoluda górskiego to na drugiego. Widok Aghara w tym miejscu był dla Flinta zaskakujący, lecz i tak nie dołączył do niego dopóki Perian nie warknęła:
- Za mną.
   Nie dała szansy na najmniejsze nawet pytanie. Prowadziła długo i daleko, lecz trzymała się tak bardzo z przodu, że Flint nie miał żadnych szans na rozmowę.
   Jedynym dźwiękiem psującym nieco rytm marszu było ciągłe pochlipywanie krasnoluda żlebowego. Nie pomogła nawet rozkazująca reprymenda strażnika wsparta siarczystym policzkiem. Opuścili ogromną jaskinię miasta by zagłębić się ponownie w wąski tunel idąc w kierunku z którego początkowo nadszedł Flint. Nie żywił jednak najmniejszej iluzji, że oto zamierzają puścić  go wolno.
   Zostało to szybko potwierdzone gdy tak maszerując skręcili nagle do wąskiej, odpychającej jaskini odchodzącej od głównego tunelu.
   Flint powtarzał wciąż sobie w duchu, że bywał już w gorszych tarapatach, choć teraz akurat nie potrafił sobie przypomnieć żadnych z nich. Kapitan zatrzymała się nagle na brzegu mrocznej, ziejącej rozpadliny. Krawędź jamy była kamienna, podobnie jak reszta podłoża, lecz urywała się bardzo gwałtownie. Flint zaczął się już zastanawiać skąd wzięły się dziwne rysy na brzegu krawędzi, lecz oczywista odpowiedź spowodowała, że natychmiast chciał przestać o tym myśleć.
   Otwór jamy, jak zuważył, był na tyle duży, że z trudem mógł dojrzeć przeciwległą stronę w półmroku i to nawet biorąc pod uwagę doprawdy dobry wzrok krasnoluda. Ściany wyglądały na żwirowe i kruche – nie do wspinaczki, pomyślał Flint. Pionowe początkowo ściany zmieniały stopniowo nachylenie i wkrótce tworzył rodzaj szorstkiego zsypu.
   Za plecami Aghara i Flinta strażnicy uformowali półokrąg. Perian stanęła parę kroków dalej. Flint miał przeczucie, że na kogoś czekają. Po krótkiej chwili usłyszał dźwięk nadchodzącej osoby choć trudno to nadejście byłoby nazwać marszem. Uderzeniom butów towarzyszył dźwięk szurania. Taki krok się powtarzał i powtarzał aż w końcu Flint ujrzał skąd się to brało.
   Krasnolud, który wszedł do jaskini był chyba najbardziej odpychającym przykładem łachmaniarza jakiego Flint kiedykolwiek widział. Groteskowość postaci brała się nawet nie przede wszystkim ze zniekształconej sylwetki, czy cienkich ust najwidoczniej na zawsze zastygłych w okrutnym półuśmieszku, a nawet nie z rozwichrzonej brody czy lichych, przetłuszczonych włosów.
   Chodziło o oczy.
   Paskudne gały były teraz wlepione we Flinta, otwarte szeroko i połyskujące białkami przypominały patrzałki owadów. Kiedy jednak błysnęły nienawiścią to intensywność odczucia owiała Flinta jak gorące powietrze z paleniska.
- Jesteś krasnoludem podgórskim – stwór wypluł słowa jakby wypowiadał przekleństwo.
   Flint odzyskał panowanie nad sobą choć zdawał sobie sprawę, że nie zdoła ukryć odrazy.
- A ty musisz być Pitrick – odparł.
   Strażnicy odstąpili by zrobić miejsce Pitrickowi zmierzającemu w stronę Flinta. Krasnolud podgórski był pewien, że nigdy go jeszcze nie widział, lecz medalion zwieszający się z szyi łachmaniarza coś mu przypominał.
…Garbus posłał błękitny dym…
Co tam dalej gadał Garth?
…błękitny dym z kamienia na szyi…
   Uświadomienie sobie tego uderzyło Flinta jak ciężkim obuchem. Zapłonęło ogniem w trzewiach i rozeszło się jak płomień po członkach. Oto był krasnolud, który zamordował Aylmara, tajemniczy „garbus” o którym mamrotał Garth! Powoli i z namysłem Flint napinał wszystkie mięśnie. Zwrócił uwagę na pozycje strażników po obu stronach bowiem zdawał sobie sprawę, że na dokonanie zemsty będzie miał tylko jedną szansę, a na całą szarżę nie będzie miał więcej jak chwilkę.
   Na dokonanie zabójstwa tylko błysk oka.
   Tymczasem Pitrick z widocznym trudem dokuśtykał na bok. Pomiędzy Flintem a jego wrogiem stało teraz dwóch, krępych strażników. Podejrzewa coś? To z pewnością magik, lecz umie czytać w moich myślach – zastanawiał się Flint. Strachu jednak na jego twarzy nie dojrzał, była tam tylko duma i nienawiść. Podgórski krasnolud opanował swój gniew i postanowił poczekać na kolejną szansę choć każdy nerw poganiał go do natychmiastowego, choćby i samobójczego ataku, godnego prawdziwego berserka.
   Łachmaniarz popatrzył na Flint przez chwil parę i w końcu się odezwał.
- Za chwilę zadam ci kilka pytań. Musisz na nie odpowiedzieć. Przygotowałem tu małą demonstrację, powiedziałbym nawet, że potencjalnej przyszłości, aby być pewnym twojej całkowitej uwagi.
   Pitrick spojrzał na strażnika stojącego najbliżej Aghara i skinął powoli głową. Flint zaczynał . Omal się nie pochorował.
   Strażnik rzucił małym krasnoludem prze obrzeże jamy. Flint usłyszał krzyk i płacz Aghara i ujrzał jak desperacko drapie strome zbocza jamy a jednak wciąż ześlizguje się niżej. Kamienie i żwir wylatywały spod niewielkiego ciała i odbijając się spadały szybciej i dalej, tworzyły skalny strumień wpadający w mrok.
   Nagle, jakby na przekór wszelkim przeciwnościom, Aghar zdołał powstrzymać dalszy upadek. Podgórski krasnolud dojrzał jak krótkie palce dopadły kawałka solidnej skały. Powoli, z wysiłkiem przerażony Aghar zaczął się podciągać do góry. Poprawił uchwyt i zaparł stopę o przeciwną ścianę jamy. Próbował podciągnąć się jeszcze wyżej.
   Odważne wysiłki skazanej już postaci chyba tylko bawiły Pitricka, każdy wysiłek komentował złośliwym chichotem bawiąc się jednocześnie medalionem zwisającym z szyi. Biorąc przykład ze swego wodza również strażnicy z rozbawienie śledzili ciężką walkę Aghara. Flint rzucił spojrzenie na Perian. Jako jedyna z obecnych nie obserwowała niczego. Odwróciła się plecami do jamy i wbiła wzrok w podłogę.
   Coś się poruszyło w ciemności zalegającej poniżej i przyciągnęło uwagę Flinta do makabrycznego dramatu rozgrywającego się w jamie. Ogromny, czarny, niedefiniowalny kształt poruszył się pod krasnoludem żlebowym. Wystrzeliło z niego coś na kształt żywej, siekącej na boki liny. Strzeliła w górę, uderzyła Aghara w plecy po czym zacisnęła w połowie jego ciała.
   Krasnolud żlebowy wrzasnął gdy to coś zaczęło ściągać go w głąb jamy.
- Nieeeeeeeeeeeee! – zawył.
   Desperacko drapał podłoże i chwytał się czego się dało. Na jedną, jakże bolesną chwilę, jego rozszalały wzrok spotkał się ze wzrokiem Flinta. Po chwili Aghar zniknął w mroku.
   Wrzask dobiegający gdzieś z głębiny był dźwiękiem czystej, pradawnej męki. Odbijał się od ścian jamy echem i wzmagał w kamiennej pieczarze. Flint zamknął oczy i zacisnął zęby. Nie mógł znieść tego wrzasku męki. Nagle wszystko ucichło. To, co teraz zaczęło się dziać było jeszcze gorsze. Z jamy dobiegały dźwięki i odgłosy pękania i chrupania. Tak szybko też jak się zaczęły tak i nagle skończyły. Flint otworzył oczy i ujrzał Pitricka stojącego ledwie o parę stóp od niego.
- Masz jedną szansę na udzielenie odpowiedzi na każde z moich pytań – syknął – Zawiedź tylko moją ciekawość a… Jestem pewien, że potrafisz sobie resztę wyobrazić.
   Flint dostrzegł cień szansy. Wystrzelił do przodu między dwoma strażnikami i zacisnął mocne dłonie na szyi garbusa a wtedy obaj padli na grunt i potoczyli się na brzeg jamy.
   Krasnolud podgórski poczuł się zaskoczony siłą i sprawnością powykręcanych kończyn Pitricka. Przetaczali się wściekle z lewa na prawo i z powrotem a Flint coraz mocniej zaciskał uchwyt podczas gdy Pitrick walczył o uwolnienie węźlastych ramion. Pazury łachmaniarza wbiły się w ciało ramienia Flinta aż krew pociekła po przegubach i zabarwiła na czerwono  gardło doradcy. Flint skręcał się i turlał po żwirowatym podłożu. Starał się uniknąć strażników którzy dopadali ich raz po raz w bezowocnych próbach rozdzielenia dwójki walczących. Za każdym razem jednak, gdy próbował przetoczyć kręcącego się łachmaniarza przez krawędź jamy temu udawało się jednak wykręcić.
   Mnóstwo rąk szarpało teraz Flinta za ręce i nogi. Coś walnęło go w tył głowy z taką siłą, że omal przytomność stracił. W tej chwili został odciągnięty od Pitricka i ciśnięty pod ścianę a dwóch łachmaniarzy z toporami czekało, żeby się tylko spróbował poruszyć.
   Pitrick obracał się i skręcał na podłodze. Wymiotował, szczęki otwierały mu się bezgłośnie i zamykały. Obrócił się w końcu na łokcie, podniósł na kolana i zaczął masować gardło. Dwójka strażników pospieszyła mu z pomocą, lecz odprawił ich wściekłym warknięciem. Jeszcze dobre parę minut był takim stanie, wciąż się klepał, usiłował odzyskać swobodny oddech i przywrócić ruch krwi.
   Pitrickowi w końcu udało się stanąć na własnych, acz mocno chwiejnych, nogach. Musiał się oprzeć o ścianę jaskini. Rękawem wytarł ślady krwi Flinta z szyi i spokojnie, wręcz nonszalancko, przyjrzał się noszonemu medalionowi. W końcu pokuśtykał w stronę Flinta, który wciąż był dociśnięty do przeciwległej ściany.
   Pitrick kiwnął na jednego ze strażników, który natychmiast zdjął żelazną rękawicę i teraz pomagał założyć ją na ramię doradcy. Ostatni z rzemieni był dopiero w połowie zaciągnięty gdy łachmaniarz obrócił się ze wszystkich sił walnął Flinta w twarz. Uderzył jeszcze raz, i jeszcze raz. Flintowi pociemniało w oczach i niczego już wyraźnie nie dostrzegał. Ramię Pitricka cofnęło do zadania kolejnego ciosu gdy wtem zaskoczony Flint usłyszał głos Perian. Weszła pomiędzy nich. Z tonu jej głosu można było wywnioskować, że doskonale zdaje sobie sprawę z podjętego ryzyka.
- Doradco, to mój więzień – powiedziała oficjalnym tonem – Został tu dostarczony, by odpowiadać na pytania. Nie w celu wykończenia go!
   Twarz Pitricka wykrzywiła pożerająca go furia. Blade oczy niemal wyskoczyły z orbit gdy uwagę zaczął przenosić z Flinta na Perian. Jej jednak nie uderzył. Chorobliwa wściekłość powoli zmyła się z jego twarzy po to tylko by zastąpił ją okrutny, chytry uśmiech.
- Tak, pytania.
   Odwrócił się w stronę więźnia, który teraz w połowie opierał się o skalną ścianę a w połowie leżał na ziemi u stóp łachmaniarza. Oczy miał Flint podbite i napuchnięte, krwawił z tuzina zadrapań na czole, policzkach i ustach.
- Stanowisz interesujący przypadek, a nawet cokolwiek mi znajomy – mruczał Pitrich – Tak zaciekły atak musiał być spowodowany czymś więcej niż śmierć jednego żlebowca. Kim jesteś? Czy myśmy się już nie spotkali?
   Flint splunął zakrwawionymi wargami a potem wyskrzeczał.
- Zabiłeś mojego brata, robaku.
- Twój brat…. – mruczał dalej Pitrick – Tyle, że z pewnością zabiłem już całkiem sporo czyichś braci – i sióstr zresztą też. Mógłbyś być troszkę dokładniejszy?
- Nawet rozważając napięty grafik to jak wielu kowali krasnoludów podgórskich zabiłeś ostatnio i to przy pomocy magii? Gorzko warknął Flint.
- Kowal! – twarz Pitricka rozjaśnił nagle wyraz zrozumienia - Tak, jesteś podobny do tego kowala! No, lecz musisz mnie zrozumieć, ten kowal był szpiegiem. Właził w miejsca gdzie nikt go nie chciał. Zrobiłem jedyną rzecz jaką mogłem. No i całkiem zadowolił mnie efekt tej roboty – może się ucieszysz usłyszawszy, że w ostatnich swych chwilach zrobił się całkiem barwny, tyle że zapaszek stał się nieprzyjemny.
- Mordercze zwierzę! – krzyknął Flint miotając się bezsilnie w uścisku dwóch strażników.
   Stopniowo wracał mu rozum choć wzrok wciąż jeszcze zawodził. Odkrył, że choć z dużym bólem, to jednak może podnieść powieki.
- A więc odwiedziłeś nas w czysto prywatnej misji zemsty, a może jesteś również szpiegiem? – pytanie to Pitrick jakby zawiesił w powietrzu – Na to pytanie nie potrzebuję odpowiedzi – oczywiście, że jesteś. Któż inny jak nie szpieg zdołałby sforsować nasze linie obronne. Jesteś też może mordercą?
- Nie wiem o czym gadasz – warknął Flint.
- Och, nie no, proszę – Pitrick wydawał się wręcz rozbawiony – Jestem pewien, że to ty załatwiłeś nożem jednego z moich woźniców parę dni temu w Hillhome. A jeśli nie byłeś to ty, to z pewnością znasz imię mordercy – Pitrick nachylił się do ucha Flinta i wyszeptał – Powiedz mi jego imię a będę miłosierny. Wierz mi, mogę być.
- Już widziałem twoje miłosierdzie – splunął Flint.
   Pitrick trzasnął go znowu w twarz po czym się uśmiechnął.
- Nie całą jego pełnię, drogi harrn. No i czyż to nie szczęśliwe zrządzenie losu, że wszelkie ochłapy wiedzy jakie udało ci się posiąść na temat naszego exportu umrą tu i teraz razem z tobą?
- Wierz w to, jeśli chcesz – wychrypiał Flint – Naprawdę myślisz, że taką wiedzę zatrzymałem tylko dla siebie? W tej chwili to już połowa Hillhome wie, że wysyłasz broń a nie pługi.
   Z dużą satysfakcją patrzył teraz Flint jak oczy garbusa rozszerzają się ze strachu w yniku prostego kłamstwa.
- Niedługo prawdę poznają Hylarowie a potem cały Thorbardin!
- Kłamca! – wrzasnął Pitrick – Za to umrzesz!
   Szalony łachmaniarz złapał Flinta za kaftan i zaczął ciągnąć go w stronę jamy. Flint natychmiast starał się dopaść jego gardła, lecz od razu dwójka strażników złapała go za ręce i zaczęła pomagać doradcy. Byli coraz bliżej krawędzi. Pitrick szybko odskoczył, byle dalej od twardych łap Flinta.
- Wrzucić go!
- Stać! – rozkaz Perian powstrzymał strażników; trzymali Flinta na samej krawędzi.
- Wrzucić go! – wrzeszczał Pitrick – Rozkazuję go wrzucić, teraz!
- Jesteście pod moją komendą, przyjmujecie rozkazy ode mnie – chłodno stwierdziła Perian.
   Strażnicy popatrywali to na Perian, to na Pitricka. Nie byli pewni kogo słuchać a bali się obojga.
   Pitrick syknął i chwycił amulet. Błękitne światło rozbłysło między palcami. Niskim głosem wymamrotał.
- Wasz oficer to zdrajca. Wrzucić ją razem z krasnoludem podgórskim. Wrzucić oboje!
   Działając pod wpływem zaklęcia szalonego magika strażnicy nie wahali się ani przez moment i wykonali rozkaz. Trzymający Flinta pchnął go mocno. Flint nie miał jak się zaprzeć i poleciał przez krawędź głową naprzód. Zaskoczona Perian została rzucona przez brzeg jamy zaraz po nim.
   Szaleńczy śmiech rozbrzmiał echem w jaskini.


https://scontent-b-ams.xx.fbcdn.net/hphotos-prn2/p480x480/1238722_626203917419553_1235611245_n.jpg

Offline

 

#10 2016-04-30 12:47:08

 janjuz

Najwyższy Kleryst

Call me!
Skąd: Zduńska Wola
Zarejestrowany: 2012-10-02
Posty: 829

Re: Król Flint

Rozdział  10

Jama

Było już późne popołudnie. Basalt nadal skrywał się w cieniu wielkiej góry i czekał na powrót Wujka Flinta. Przez ostatnie dwa dni zresztą niczego innego nie robił. Co jakiś czas, ot tak dla rozprostowania ramion, podkradał się strumieniem do tunelu skrytego za gałęziami mając nadzieję na jakiś ślad powrotu starego krasnoluda. Każdej nocy widział jeden wóz wyjeżdżający z jaskiń zaraz po zachodzie słońca i udający się w trasę do Hillhome. Tuż przed świtem inny wóz mijał go kierując się w stronę wjazdu. Pomimo koszmarnego znudzenia Basalt nie odważył się na dokładniejsze badanie okolicy. Tak samo nie poważył się na rozpalanie ogniska gdy już noc zapadała nad Górami Kharolis. Na szczęście miał trochę żywności w worku pozostawionym przez Flinta. Właśnie otworzył torbę i znalazł soczyste, czerwone jabłko, trochę suchą kanapkę z masłem oraz pieczoną nogę gęsi. Przeżuwał pracowicie tą nogę i ciężko myślał co ma teraz robić. Zatrzęsła nim obawa czy wujek w ogóle się kiedykolwiek pojawi. Księżyc wschodził coraz to wyżej a wujka ani śladu. Niebo było aksamitnie czarne i rozgwieżdżone a powietrze wokół aż gorzko chłodne. Góry wznosiły się stromo na taką wysokość, że nie mógł nawet przewidzieć kiedy światło dnia choć troszkę go ogrzeje. Młody Fireforge zaczął zabijać ręce i poklepywać się po ramionach, żeby się trochę rozgrzać i przywrócić krążenie krwi.
   Limit czasu oczekiwania jaki narzucił mu wujek został już dawno przekroczony. Basalt dobrze wiedział, że powinien był ruszyć w drogę do Hillhome przed zmierzchem. Tyle, że ciągle świtała mu ta sama myśl: jeżeli poczekam jeszcze choćby godzinkę to może w tym czasie Flint wróci. Z każdą minutą oczekiwania rosło jednak tylko zaniepokojenie. Ponownie spojrzał wzdłuż strumienia wypatrując wejścia do tunelu. Chyba właśnie usłyszał nadchodzący stamtąd dźwięk poruszającego się wozu – był to czas normalnego odjazdu wozu do Hillhome – tyle, że hałas był większy i nie brzmiał zbyt znajomo. Zaintrygowany Basalt nachylił głowę i nasłuchiwał, pinie nasłuchiwał. Nie był to dźwięk jednostajnie toczących się w stałym rytmie kół, raczej był to dźwięk maszerujących i tupiących nóg. Wielu nóg.
   Chłód przerażenie powędrował mu po kręgosłupie gdy z wejścia do tunelu wymaszerowało nie mniej niż setka krasnoludów górskich w pełnej gali. Każdy miał stalowy napierśnik, hełm ozdobiony jaskrawo czerwonym piórem oraz ostry topór i sztylet u pasa. Na jedno słowo dowódcy górskie krasnoludy roztrysnęły się we wszystkich kierunkach. Basalt obserwował, jak oddział dwudziestu uzbrojonych krasnoludów górskich idzie prosto w jego kierunku przedzierając się przez dwustopowej głębokości wodę strumienia!
   Skamieniał! Rzucił się na ziemię i zwinął w ciasną kulkę. Co mam robić? – wrzeszczał w duchu do siebie. Mam biec? Mam się skryć? Czy to tylko rutynowy patrol czy też szukają? A może kogoś? Może dopadli Wujka Flinta i torturami wymusili wyznanie, że ktoś tu na niego czeka na zewnątrz! Pomimo jednak wariackiej gonitwy myśli Basalt zdawał sobie sprawę, że to ostatnie było nie do pomyślenia. Tyle, że taki tłum krasnoludów po prostu musi go znaleźć. Zabiją tak jak zabili ojca? Wujku Flint! Gdzie jesteś?
   Basalt ugryzł się w paluch, czuł, że za chwilę wyskoczy z własnej skóry. Przecież nie mógł tak siedzieć i spokojnie czekać aż go po prostu nadepną. Odwrócił się i szybko poczołgał w górę do wąskiego żlebu na tyłach własnej kryjówki. Kilka kamieni potoczyło mu się spod stóp, lecz tylko zagryzł wargi i pomodlił się Reorxa by górskie krasnoludy to przeoczyły.
- Ty tam! Stój!
   Basalt dosłyszał szalone wołanie za plecami, lecz tylko podciągnął mocnie nogi szybciej się wspinał wzwyż krętego żlebu. Był niezłym wspinaczem i zdawał sobie sprawę, że jego jedyna szansa ucieczki polega na wspięciu się po stromy, urwistym zboczu. Z dołu dobiegł głośny gwizd.
- Intruz! Łapać go!
   Basalt się nie zatrzymywał. Uciekając w całkowitej ciemności koncentrował się tylko na tym znaleźć uchwyt dla rąk i oparcie dla stop w nierównej skale. Poza zmęczonym oddechem niewiele więcej go w tej chwili obchodziło.
   Dotarł do ostrego zakosu żlebu, lecz miast dążyć nim dalej, dopadł półki skalnej tuż ponad własną głową, która na pewnym dystansie oferowała płaską powierzchnię i prowadziła pod osłonę paru skał wielkości człowieka. Gdyby dotarł do tych skał miałby może szansę zgubienia ścigającego go patrolu.
   Zdobywając się na wysiłek do którego w normalnych warunkach nie byłby zdolny Basalt wyskoczył na parę stóp i dopadł półki. Ruszył biegiem przez płaską, pokrytą wapieniem półkę. Nogi pracowały już na granicy możliwości gdy wreszcie dopadł skał i skrył się za pierwszą z nich  by złapać troszkę tchu. Spojrzał szybko w kierunku z którego tu przybiegł i nie ujrzał żadnej oznaki pościgu. Nadzieja powoli zaczęła pączkować mu w sercu, lecz dobrze wiedział, że zatrzymać się jeszcze nie może.
   Skulił się i zygzakiem pobiegł pod górę  pomiędzy potężnymi głazami. Głazy się skończyły a ich miejsce zajął gęsty zagajnik sosnowy. Runął w ten lasek  i poleciał przed siebie głową naprzód, prosto po zeschłych igłach i nie dbając, że niskie, sztywne gałązki tną po twarzy zostawiając krwawe ślady na policzkach. Nie słyszał teraz niczego poza chrzęstem własnych kroków po suchym igliwiu wariackim biciem własnego serca. Drzewa skończyły się równie nagle jak się zaczęły i Basalt wypadł głową naprzód polane skąpaną światłem księżyca. Zatrzymał się z poślizgiem na mokrej od Rozy trawie, rozejrzał dokoła i…  wszelka nadzieja w nim zgasła.
   Wpadł prosto w zgromadzonych górskich krasnoludów. Uzbrojenie łachmaniarze byli równie co on zaskoczeni takim wtargnięciem w ich środek, lecz szybko się otrząsnęli i otoczyli Basalta. Policzył ich – ośmiu, patrol trochę mniejszy od tego, któremu uciekł – tyle, że nie mając żadnej broni zdawał sobie sprawę, że jeden strażnik to znacznie więcej niż mógłby poradzić.
- I cóż my tu mamy? – odezwał się jeden z nich występując jednocześnie z uformowanego kręgu.
    Zbożowo żółte włosy łachmaniarza sterczały we wszystkich kierunkach a nienaturalnie wielkie oczy przywodziły Basaltowi na myśl dwa kawałki zimnego, czarnego onyksu. Najbardziej jednak wprawiała w zdumienie jasno błękitna skóra, wyglądająca w tym oświetleniu wręcz na przezroczystą.
- No i?
   Łachmaniarz stuknął Basalta w pierś ostrzem włóczni.
- Jesteś, co widać, podgórskim krasnoludem – powiedział popatrując na piegowatą i opaloną twarz Basalta, jego cienką skórzaną kamizelę i ubłocone, stare buty – Nie bardzo lubimy spotykać podgórskie krasnoludy tak blisko Thorbardinu. Co tutaj robisz?
   Basalt błagał własne kolana by przestały się trząść podczas gdy on sam przetrząsa mózgownicę w poszukiwaniu jakiejś sensownej odpowiedzi.
- Ja, tego, polowałem! – powiedział szybko bo właśnie wpadł na pomysł wymówki – Jestem blisko Thorbardinu? – wytrzeszczył oczy ze zdumienia – Chyba tak się zapędziłem, że nawet nie spostrzegłem, gdzie zawędrowałem.
- A na cóż to w nocy polowałeś? Wy, podgórscy, wcale tak dobrze w ciemności nie widzicie? – dopytywał łachmaniarz sceptycznie popatrując na Basalta – No i gdzie twoja broń?
- Na szopy – pośpiesznie odpowiedział młody krasnolud – Musisz na nie zastawiać pułapki w nocy bo tylko wtedy wyłażą ze swoich jam.
   Łachmaniarz wyglądał tak, jakby uważnie rozpatrywał odpowiedzi Basalta. Kołysał się na piętach w przód i w tył i uważnie patrzył w twarz jeńca szukając śladów podstępu. Dopatrzył się tylko strachu. Nagle oczy żołnierza zwęziły się w szparki.
- Widziałem twoją gębę, gdy wypadłeś spomiędzy drzew; coś cię goniło.
   Basalt potwierdził.
- Tropiłem właśnie szopa gdy nagle zobaczyłem – pomyślał chwilę nad kolejnym kłamstwem, że zobaczył niedźwiedzia, lecz postanowił trzymać jak najbliżej prawdy, żeby się nie zaplątać – Zobaczył inny, większy patrol krasnoludów dążących w moim kierunku, spanikowałem i uciekłem.
- On kłamie, sierżancie Dolbin! – powiedział jakiś głos zza pleców Basalta.
- A kogo to obchodzi? Zabijmy to podgórski padło i ruszajmy! – powiedział ktoś inny.
- No pewnie, tej nocy czeka nas jeszcze kawał drogi!
   Basalt czuł, jak krąg wokół niego się zacieśnia. Nagle ktoś go popchnął z tyłu. Zaskoczony podgórski krasnolud potknął się do przodu po to tylko, by otrzymać cios drzewcem włóczni w sam środek brzucha. Zwinął się wpół pozbawiony oddechu, gdy drugi cios drzewca zwalił mu się na kark. Z jękiem padł na ziemię. Pierścień zgromadzonych krasnoludów górskich buchnął śmiechem i drwiną:
- Popatrz tylko, wiejski kmiotku, szopy cię gonią!
- Ooo! Jeszcze jeden tu leci!
   Basalt dostrzegł kątem oka zbliżającą się sylwetkę i zaraz poczuł, jak zatrzeszczały mu wszystkie żebra pod uderzeniem ciężkiego buta górskiego krasnoluda. Siła uderzenia potoczyła nim po wilgotnej trawie.
- Podnieście go – warknął ktoś – Mam ochotę znowu mu przywalić.
   W głowie Basalta na chwilę się rozjaśniło gdy dwie pary mocarnych ramion podniosło go do góry. Ktoś trzepnął go w twarz. Spojrzał przed siebie akurat w chwili, gdy włochata pięść zmierzała w stronę jego nosa. Głęboko pod czaszką eksplodował rozdzierający ból. Basalt wywinął kozła i padł na lewe ramię. Trawa była chłodna i wilgotna, lecz on czuł jak coś ciepłego i lepkiego spływa po rozwalonej gębie. Podciągnął kolana i usiłował się podnieść, gdy coś znów popchnęło go na ziemię. Ubłocony, podbity ćwiekami bucior docisnął u kark do ziemi i rozpłaszczył twarz w błocie. Nocne niebo rozbłysło kolorami w oczach Basalta gdy krasnoludy górskie zaczęły go kopać i obijać plecy drzewcami włóczni. Zagryzł wargi byle stłumić własne jęki, lecz nie miał już jak powstrzymać wicia się skręcania pod kolejnymi razami. Razy wzmogły się i nagle … wszystko ustało.
   Basalt poczuł pod pachą mocarny chwyt i coś go gwałtownie postawiło na nogi. Spojrzał przez krew zalewającą mu oczy i ujrzał twarz pierwszego z łachmaniarzy, jaki zaczął go brać na spytki, Dolbina.
- Teraz, jak już moi chłopcy pouczyli cię co się dziej, gdy ktoś się włóczy gdzie go nie chcemy – powiedział sierżant mocno trzymając ramię Basalta – zamierzamy naprawdę dobrze się zabawić.
   Basalt zwisł bezwładnie w poczuciu porażki; miał już tylko nadzieję, że zabiją go szybko, nie miał ani sił, ani woli do dalszej walki.
   Dolbin zmusił go do stania a potem protekcjonalnie się uśmiechnął.
- Polubisz moją gierkę – zamierzam dać ci szansę ucieczki!
   Basalt lekko się ożywił i tego właśnie oczekiwał Dolbin.
- Bardzo dobrze, widzę że jesteś gotów mnie wysłuchać. Zasady są bardzo proste – zaczął – pozwalamy ci nawiać a potem staramy się znów cię schwytać. Damy ci, tak dla sportu, całą minutę wyprzedzenia.
   Prawe oko Basalta zamykała opuchlizna, lecz lewym popatrzył w górę.
- A jeśli mnie złapiecie? – skrzeknął z bólem poranionych żeber.
   Sierżant smutno pokiwał głową głośno cmoknął.
- Nie powinieneś teraz zajmować umysłu taki smutnymi sprawami. Ale powiem ci co się przydarzyło szpiegującemu podgórskiemu krasnoludowi, którego schwytano w Thorbardinie dwa dni temu.
   Serce Basalta zamarło a on sam omalże nie zemdlał na miejscu. Zmusił się jednak do wysłuchania dalszych słów Dolbina.
- Jak mam ci to powiedzieć? – Dolbin poklepał się po podbródku z uśmiechem pozornego współczucia – Już wiem! Został uwolniony od brzemienia bycia krasnoludem podgórskim!
   Pozostali gruchnęli gromkim śmiechem. A więc Flint nie żyje. Dolbin nie mógł mówić o nikim innym, tylko o Flincie. Nowina pozbawiła Basalta ostatnich iskier nadziei i przywaliła mocniej niż odebrane przed chwilą cięgi. Tylko częściowo zdawał sobie sprawę, że Dolbin coś do niego mówi:
- … nie popsujesz nam zabawy zbyt wczesną klapą, co? Za kiepską zabawę możemy odpłacić śmiercią dwa razy bardziej bolesną – ostrzegał.
   Ostrym ruchem wypchnął łachmaniarz Basalta poza krąg krasnoludzkich żołnierzy. Podgórski krasnolud potknął się i upadł, z wysiłkiem dźwignął się na nogi podczas gdy żołnierze szturchali go i drwili. Dolbin mocno ścisnął ramię Basalta i wskazał na brzeg lasu po przeciwnej stronie do kierunku, z którego ten przybiegł.
- Gnaj!
   Basalt poczuł, że jego własne nogi poruszają siłą ich własnej woli. Właściwie to na wpół podbiegał a na wpół kulał w stronę drzew.
- Pamiętaj, będziemy tuż za tobą! – ryknął Dolbin a cała reszta gruchnęła gromkim śmiechem.
   Basalt przetoczył się koślawo poza linię drzew na końcu polany i ledwo uniknął upadku potknąwszy się o powalony, zmurszały pień. Runął przed siebie całkiem bez planu i celu, nie patrząc nawet pod nogi i nie raz i nie dwa waląc w ciemne pnie drzew czy plącząc nogi w gęstym poszyciu. Desperacko pragnął się zatrzymać i odpocząć, albo tylko zatrzymać i nasłuchiwać dźwięku nadchodzących prześladowców, lecz doskonale wiedział, że nic takiego nie mógł zrobić. Gdyby stanął to już nie umiałby się ruszyć. Zdawał też sobie sprawę, że poprzez łomot krwi w skroniach i ciężkie dyszenie poobijanych płuc nie usłyszałby niczego tylko sam byłby natychmiast usłyszany.
   Gnał ślepo przed siebie, niemal bezmyślnie i byle szybciej, gdy nagle grunt pod nim ustąpił. Wpadł z rozpędem w nicość a srebrna czerń pogoniła za nim. Po chwili krótszej niż uderzenie serca Basalt plasnął do lodowato zimnej wody. Gardło chciało wrzeszczeć podczas hdy rozum walczył o zachowanie kontroli nad sytuacją. Czuł teraz jakby klatkę piersiową spięły mu stalowe obręcze. Spanikowany krasnolud wyczołgał się na błotnisty brzeg i leżał tam zimny i drżący. Odwaga i wola walki już się zeń ulotniły. Ta resztka sił i woli jakie mu jeszcze pozostała starczyła tylko do powstrzymania się przed szlochem. Przyrzekł sam sobie, że płakać nie będzie nawet gdyby łachmaniarze go tu naszli i na miejscu na kawałki porąbali.
- Jestem pewien, że Flint by nie płakał – wybełkotał przez zaciśnięte zęby.
   Nie mógł jednak powstrzymać potoku łez płynących z bólu, ze strachu i desperacji. I z żalu za Wujkiem Flintem.
   Po kilku minutach czknął i gwałtownie zamilkł. Znów słyszał dźwięki rozlegające się w lesie. Przestał podzwaniać zębami a i dzwonić mu uszach przestało. Odczołgał się jeszcze parę stóp od strumienia, znalazł kryjówkę w krzakach. I tak tam leżał, jakby czekał na ścigających go łachmaniarzy.
   Basalt nasłuchiwał jeszcze dobre parę minut, lecz nie docierał już doń żaden dźwięk.
- Czyżby zgubili trop? – zdumiewał się.
   Zdawał sobie sprawę, że gada bez sensu. Przecież łachmaniarze, przyzwyczajeni do życia w podziemiach, widzieli w ciemności znacznie lepiej od niego, no i nie byli wystraszeni do utraty zmysłów. On zaś z pewnością zostawił ślad taki, że dziecko by go wytropiło. No więc gdzie oni są? Albo się tylko teraz bawią moim kosztem, pomyślał, albo… albo wcale mnie nie ścigają. Co dziwne, ta pierwsza możliwość już go przerażała, natomiast druga wyraźnie rozzłościła. Basalt zreflektował się nieco, wspomniał ciężkie baty, poczuł wszystkie zranienia i obolałe gnaty, czuł skaleczenia i zadrapania jakie odniósł w trakcie dzikiego pędu po lesie. Dla tych łachmaniarzy był tylko kiepskim żartem, najpierw workiem do bicia a potem przerażonym królikiem, którego można było gonić.
   Wstyd stawał się niemal nie do zniesienia. Wyczerpany był ponad granice własnej wytrzymałości, złamany zarówno na ciele jak i duszy. Z wdzięcznością stracił przytomność.
* * * * *
   Flint leciał ostro w dół po stromo nachylonym, skalistym zboczu. Coraz to miał głowę wyżej niż pięty by po chwili pięty znowu górowały, obijał się na wszystkie strony. Walczył desperacko, by jakoś zacząć kontrolować ten spadek tyle, że z trudem odróżniał górę i dół. Ostre granitowe krawędzie ryły mu ciało i rwały odzież a dłonie szaleńczo szukały czegokolwiek do złapania. Nagle krótkie paluchy krasnoluda zetknęły się z czymś długim, dość cienkim i twardym. Zacisnęły się natychmiast. Krasnolud aż zawył z bólu gdy dłoń ześlizgnęła się po sękatym kiju. Kamienie i gruz poleciały mu na głowę gdy całą wagą wisząc na kiju poruszył fragmenty ściany. Odważył się wreszcie spojrzeć w górę; trzymał w dłoni stary korzeń jakiegoś drzewa, na wpół zakopany w ścianie jamy. Zacisnął mocniej pięść i przylgnął do korzenia całą mocą desperacji.
   Stopa opadła mu na jakiś skalny występ gdy tylko zdołał zatrzymać dalszy upadek. Obawiał się, że skała pod stopą może okazać się luźna więc zacisnął mocnie garść na korzeniu a stopą popróbował skalnego progu. Uskok miał tylko sześć cali głębokości, lecz był na szczęście długi na kilkadziesiąt. Przylgnął plecami do ściany i próbował myśleć usiłując jednocześnie odzyskać spokojny oddech.
   Co teraz?
   Myśl dopiero zaczęła się powoli formować w zmęczonym umyśle, gdy coś ciężkiego spadło mu na ramiona i to waląc wokoło.
- Pomóż mi!
   Flint był ogłuszony uderzeniem i wytrącony z równowagi samą wagą ciężaru. O mało co nie puścił trzymanego korzenia i nie poleciał dalej ze skalnej. Tylko ślepy instynkt spowodował zaciśnięcie pięści na tej linie ratunkowej. Niezależnie od spanikowanego tonu głosu, zdołał jednak Flint rozpoznać po głosie krasnoludzką frawl gwardii. Nie odważył się jednak ruszyć choćby o cal by móc spojrzeć w górę.
- Nie mam jak zawisnąć – zapiszczała i zaczęła, dziko wymachując ramionami, ześlizgiwać się z ramion Flinta.
- Oprzyj stopy na półce obok mnie – syknął Flint – Plecy do ściany!
   Rozpłaszczył się ile tylko mógł o ścianę i wolną ręką złapał jej dziko wywijające ramiona. Przytrzymał je mocno pomagając jej wspiąć się na skalną półkę tuż obok niego. Poprowadził jej dłoń do sękatego korzenia i teraz już razem wisieli na kawałku drewna dysząc ciężko zarówno z wyczerpania jak i przestrachu. Po chwili odpoczynku Flint popatrzył na frawl.
- Co ty tu robisz? – spytał bez ogródek przyciskając jednocześnie krwawiący policzek do ramienia – Wycieczka jakaś?
   Z trudem odkaszlnął zalegający w gardle pył.
- Raczej nie – odparła Perian, która nadal jeszcze bała się poruszyć – Ten świński syn, Pitrick, zepchnął mnie zaraz po tobie. Będzie się za to smażył na rożnie.
- Oczywiście o ile nam uda się z tego rożna zwiać – odparł Flint – Masz jakieś pojęcie jak daleko jest do dna tej jamy i co tam siedzi na samym dnie?
- Oczywiście, że! – odpaliła Perian – Nikt tu na dół nie złaził, a przynajmniej nie z nadzieją powrotu na górę.
   Nadchodzący z dołu hałas zmroził ją w jednej chwili. Spojrzenie utkwiła we Flincie.
- Też słyszałem – Flint trochę się uniósł, by łatwiej zajrzeć w głąb jamy.
   Stare wyrobisko kopalni skręcało i zwijało się wraz z obniżaniem poziomu. Po kilku chwilach wzrok Flinta skupił się na czymś, co mogło być ziemistym dnem jaskini jakieś ci trzydzieści stóp niżej. Flint wysilał wzrok i słuch, żeby dopaść choćby kilku więcej szczegółów gdy doszedł go ponownie dźwięk – pomyślał, że to coś w rodzaju szurania. Gdzieś nisko przesunął się cień.
- W imię Reorxa, co to jest? – spytał Flint wciąż patrząc w dół.
- Zabójca – odparła Perian – Co poza tym, nie mam pojęcia. I tak naprawdę, wcale nie mam ochoty wiedzieć. Chcę tylko odczekać, aż ręce przestaną mi się trząść i zacząć wspinaczkę powrotną.
- Nie sądzę, by się to udało – odparł Flint wykręcając kark i patrząc w górę – Ściany tej jamy są szorstkie, lecz bardzo kruche. Próba wspinaczki zakończyłaby się jeszcze szybszym lotem do samego dna. Gdybyśmy mieli coś do wykopania uchwytów na ręce to może moglibyśmy spróbować…
   Dalsze rozważania Flinta przerwał nadchodzący z dołu dźwięk przypominający drapanie i szuranie, zupełnie jakby coś o wielkim cielsku przesuwało się po luźno ułożonych kamieniach. Perian puściła korzeń i zamiast tego chwyciła ramię Flinta.
- Widzę to… to coś… porusza się, tam na dole – wyszeptała – O, jest znowu!
   Flint mrugnął i starał się jakoś wyostrzyć wzrok skupiony na małej łatce skalistej podłogi na dole pokrętnej jamy. Dźwięk słyszał teraz bardzo wyraźnie. Był to jakby dźwięk ciągnięcia, chlapania przerywane na dodatek pstryknięciami i klapsami. Nie mógł go zidentyfikować choć sam dźwięk wydawał się jakby znajomy.
   Dopóki nie dotarła woń. Przyprawiająca o mdłości, gęsta woń zgnilizny i zepsucia wypełniła cały tunel. Perian cofnęła się do ściany gdy Flint gęsto spluwał starając się gębę z tego smaku oczyścić.
- Co to jest? – warknęła frawl.
- Pełzacz padlinożerca – odparł podgórski krasnolud – On żrą praktycznie wszystko, jeśli tylko jest martwe. Jeśli nie jest, to nawet lepiej, mają uciechę zabijając. Potrafią się wspinać więc sądzę, że się do nas ruszy.
   Jakby to usłyszał. Purpurowo różowe części cielska przesunęły się po dnie jamy. A już po chwili ogromne, zielone oko wpatrywało się w parę krasnoludów. Połyskujące, pięciostopowej długości macki otaczały zgrzytającą gębę uzbrojoną w setki niby szlifowanych zębów. Głowa kiwała się w te i we w te, co chwila znikała z pola widzenia by po chwili znów się pojawić. Cały czas smród tężał a hałas stawał się coraz głośniejszy.
- Rozejrzyj się za jakimś kamieniami. Może zdołamy to odegnać – gorączkowo doradzał Flint.
   Sam też poluzował uchwyt na korzeniu zaczął obmacywać skalną półkę. W kilka chwil miał już porcję niewielkich, może wielkości pięści, kamieni ułożonych obok stóp.
- Nie za wiele tego ale może go trochę spowolnimy. Celuj w oczy. I pod żadnym pozorem nie pozwól, żeby dotknęły cię te macki.
- A co by się wtedy stało? – szepnęła Perian wpatrując się w kiwający się łeb.
- Trucizna by cię sparaliżowała. Miałby posiłek odłożony na później. Uważaj na siebie!
   Flint chwycił dwa kamienie. Trzymając je w jednej ręce odciągał rękę Perian od korzenia drzewa i wciskał w nią kamień.
- Na mój sygnał daj mu tego posmakować!
   Ciążar kamienia w dłoni dał Perian możliwość skupienia się na czymś. Chwyciła go i obróciła palcami w dłoni. Dobry, mocny rzut… pomyślała sobie frawl … mógłby nawet rozwalić stalowy hełm. Obróciła się plecami do ściany jamy i wzniosła wysoko dłoń z kamieniem. W tym momencie padlinożerny stwór wypadł zza zakrętu tunelu na dnie a jego macki już się wiły i wyciągały w stronę skalnej półki. Flint mógł już prawie rozróżnić posegmentowane, cielsko wijące się pomiędzy ścianami.  Z każdego segmentu wyrastała para krótkich, grubych, białych i pokrytych szlamem nóg. Każda noga kończyła się parą przyssawek, każda wielkości głowy krasnoluda. Resztki zgniłego mięsa, pochodzące pewnie ze wcześniejszych posiłków, wciąż jeszcze kleiły się do boków stwora. Flinta złapało takie obrzydzenie, że w gardle narosła mu ogromna kula. Stwór był większy niż jakikolwiek pełzacz, którego krasnolud widział w życiu. Nawet o takim nie słyszał. Musiał to chyba być praprzodek wszystkich pełzaczy. Flint wciągnął powietrze, zacisnął uchwyt na korzeniu i cisnął kamieniem. Z głośnym trzaskiem kamień zrykoszetował błyszczącego łba i poleciał w głąb tunelu. Stwór go chyba nawet nie poczuł.
   W tej same chwili również Perian cisnęła swój pocisk. Kamień trafił prosto do gęby potwora i zniknął w deszczu odłamków rozbitych zębów. Trudno było określić czy bestia poczuła jakiś ból, lecz odrażający łeb wydał z siebie coś w rodzaju ryku i gwałtownie odwrócił się od Perian. Bestia znajdowała się jeszcze o dobre sześć stóp poniżej nich gdy trzy macki wystrzeliły w górę i owinęły się wokół Flintowego buta. Natychmiast też skóra zaczęła parować i syczeć a wokół macek utworzyły się pęcherze. Pomimo skórzanej ochrony przed odniesieniem prawdziwej rany i tak Flint zawył z bólu. Złapał kolejny kamień i zaczął walić w cienkie, lino kształtne wyrostki. Najpierw jedna, po chwili i druga zostały przecięte szalonymi uderzeniami krasnoluda. Błękitny płyn splamił skalną półkę wokół nóg Flinta. Perian tymczasem cisnęła kolejny kamień i trafiła dokładnie w brzeg jednego z oczu potwora. Rozwścieczony pełzacz odsunął łeb od ściany i pociągnął mocniej but Flinta. Krasnolud desperacko trzymał korzeń jedną ręką a drugą rozpaczliwie szukał jakiegoś jeszcze uchwytu. Perian złapała go za ramię dokładnie w chwili gdy bestia odskoczyła ponownie i posłała dwójkę krasnoludów w powietrze ściągając je z półki. Ostatnia z macek zacisnęła się mocniej na bucie Flinta po czym pękła w połowie. Krasnoludy trzymały się mocno razem. Lecąc w dół zarówno Perian jak i Flint co i rusz walili w posegmentowane ciało bestii by w końcu z trzaskiem zlecieć na kupę kości usypaną na ziemi.
   Flint zajęczał gdy tylko stanął na własnych nogach. Nie wyglądał na poranionego natomiast stopa na której bucie wciąż zwisały resztki macki, robiła się coraz bardziej drętwa. Rozejrzał się wokół tylko po to, by stwierdzić, że zabrnęli w  ślepy zaułek. Nie widział jak daleko ciągnie się jaskinia jednak pozostawał tylko jeden kierunek.
- Szybko, potrzebujemy jakiejkolwiek broni – krzyknął w stronę oszołomionej frawl – Masz jakiś nóż… cokolwiek?
- Miałam – odparła słabo – Zgubiłam.
- Zgubiłaś? – mruknął z niedowierzaniem.
- Musiał mi wypaść, gdy tak spadaliśmy po tym rumowisku – odparła jakby się usprawiedliwiając i jednocześnie usiłowała wstać.
- Może później coś znajdziemy, cokolwiek. Nie mamy teraz za wiele…
   Spojrzenie Flinta strzeliło w stronę ściany pod którą powinien być pełzacz, lecz stwór zdążył się już odwrócić i zaczynał ruch w ich kierunku.
-… czasu! Chodu!
   Flint złapał Perian za nadgarstek i szarpnięciem wprawił ją w ruch. Podczas biegu krasnolud pilnie obserwował grunt Pomiędzy kamieniami i rozsypanymi kośćmi  dosłownie zaścielającymi jaskinię pełzacza zauważył błysk metalu. Kopniakiem wydobył podrdzewiałe, lecz wciąż całkiem solidne ostrze długie na jakieś dziesięć cali. Ujął je w wolną rękę i gnał dalej.
- Dogania nas! – pisnęła Perian – Jak szybko to się może ruszać?
- Szybciej niż my – parsknął Flint rzuciwszy okiem wstecz na ścigającą ich kreaturę.
   Z przerażeniem ujrzał, że stwór doszedł już na jakieś dziesięć stop i szybko się zbliża! Beczkowate brzuszysko nie przeszkadzało w płynnych i szybkich ruchach a liczne odnóża po obu bokach dodawały pewności i szybkości. I wtedy to przerażony krasnolud ujrzał jak jedna z macek strzela do przodu, owija się wokół szyi Perian i zatrzymuje ją w miejscu.
- Bogowie! – krzyknęła frawl i zatoczyła się na ścianę jaskini.
- Puszczaj ją, ty śmierdzący robalu!
   Wymachując zardzewiałym ostrzem Flint obrócił się i runął w stronę wycofującej się bestii.  Jedną ręką złapał w garść rąbek kurtki Perian a drugą zaczął na oślep ciąć wywijające macki. Krople trucizny i lepkiej, niebieskiej krwi syczały w powietrzu wylatując wprost z pociętych kończyn stwora. Trzeci cios zadany z siłą błyskawicy nożem już pociemniałym i poplamionym uwolnił wreszcie krasnoludkę. Przytomną lecz sparaliżowaną frawl Flint przerzucił przez ramię i zaczął się cofać wciąż jednak przypatrując się pełzaczowi. Wyglądał na oszołomionego odniesionymi obrażeniami jednak Flint był pewien, że ma za mało rozumu by wiedzieć, kiedy zrezygnować.
   Na razie jednak musiał pomyśleć o czymś innym. Jedzenie. Pod stopami miało jedzenie. Jego własne macki. Flint patrzył z niedowierzaniem i obrzydzeniem jak potwór jednym siorbnięciem zjadał części własnego ciała. Krasnolud odwrócił się i zaczął biec. Zdawał sobie dobrze sprawę, że dotychczasowe ocalenie zawdzięczają tylko szczęśliwemu przypadkowi.
- To może być ostatnia rzecz, jaką w życiu robię – przemknęło przez głowę Flinta gdy galopował w ciemność – Ale nie idzie mi zbyt dobrze - pomyślał gdy odrętwiała kostka odmówiła dalszej współpracy z podwojonym obciążeniem, jego i Perian.
   Podciągną się gorączkowo w stronę ściany po czym siebie, Perian i drętwą stopę zaczął wciągać coraz głębiej w jamę stwora. A w każdym razie miał taki zamiar lecz jama nagle zwęziła się by po chwili całkiem się skończyć. Drogę ucieczki blokowała solidna skała. Flint opuścił Perian na ziemię. Jej oczy pełne w tej chwili nieznanego dotąd przerażenia, bezsilnie się weń wpatrywały. Flint rozejrzał się i zaczął szykować jedyną choć tak lichą broń jaką dysponował. Ze smutnym chichotem w głosie powiedział:
- Mały nożyku, oto nadaję ci imię Przypadek. Między nami a wieczną zagładą jesteś tylko ty. Obyś dał sobie radę.
   Odwrócił twarz w stronę nadchodzącego pełzacza gdy nagle błysk światła ze szczeliny w ścianie wpadł mu w oko. Bez chwili wahania podjął nieruchome ciało Perian i wpakował jej głowę prosto w szczelinę w skale. Nie wiedział dokąd ta szczelina prowadzi, lecz z pewnością nie w paszę pełzacza. Pchał naprzód ile sił, lecz po chwili utknęła i Flint nie mógł już nic poradzić.
- Przepraszam, Perian – mruknął.
   Barkiem oparł się o pokaźny zad  frawl i pchnął ile sił. Przesunęła się o cal po czym, zupełnie jakby ją ktoś z drugiej strony pociągnął, poleciała do przodu i zniknęła. Flint był zaskoczony. Wykręcał głowę, by dojrzeć cośkolwiek po drugiej stronie szczeliny gdy nagle para rąk chwyciła go za czerwone obramowanie tuniki i pociągnęła przez pękniętą skałę.
   Flint pozbierał się na kolana i ujrzał leżącą nieruchomo Perian. Podniósł wzrok.
   Przed podgórskim krasnoludem stała najbrudniejsza postać, jaką w życiu widział. Na dodatek uzbrojona w idiotyczny wyraz gęby i postawę pełną zarozumiałości.
- Niech mnie powieszą! – krzyknął Flint – Krasnolud żlebowy!
- Co robi tu? Potwór złapać – powiedział po prostu żleb owiec i skarcił ich pełnym niezadowolenia cmoknięciem.
- Nie żartuj – zachichotał Flint – gdzie teraz jesteśmy?
   Krasnolud żlebowy dumnie się skłonił.
- Jesteście w Błotodziura!


https://scontent-b-ams.xx.fbcdn.net/hphotos-prn2/p480x480/1238722_626203917419553_1235611245_n.jpg

Offline

 

#11 2016-05-04 10:39:10

 janjuz

Najwyższy Kleryst

Call me!
Skąd: Zduńska Wola
Zarejestrowany: 2012-10-02
Posty: 829

Re: Król Flint

Rozdział  11

Błotodziura

   A kiedy On, Reorx Kowal, bóg neutralności  co równowagi pomiędzy złem i dobrem strzegł stwarzał świat, to pomocy potrzebował i ludzie pomagali Mu w Jego pracy nad nowym światem. Przez wiele lat rodzaj ludzki szczęśliwie pracował pod miłościwym przewodnictwem Reorxa, pana stwarzania i pomysłowości. Ludzie jednak zaczęli się pysznić własnymi umiejętnościami i, jak to ludzie, do własnych celów ich zaczęli używać. Rozzłościło to Reorxa i już dawno, dawno temu, w początkach Ery Światła, cztery tysiące lat wcześniej nim Kataklizm na zawsze zmienił oblicze Krynnu, część rasy ludzkiej przemienił w rasę całkiem nową. Odebrał im umiejętności jakie On sam dzięki nieśmiertelnej Kuźni im dał wcześniej a pozostawił jedynie palące pragnienie majstrowania i budowy, wymyślania i konstruowania. A postaci im nadał tak małe jak małe stały się ich osiągnięcia. I powstała rasa gnomów.
   Mroczny Hiddukel, patron chciwości ludzkiej, był z tego zadowolony albowiem zdawał sobie sprawę, jak długo i jak ciężko kowalski bóg pracował nad wprowadzeniem porządku tam, gdzie panował chaos a teraz już równowaga między dobrem i złem została zachwiana. Hiddukel do innego boga równowagi się udał, Chisleva, oszustwa próbując przekonał Go, że równowaga nie może zostać zachowana bowiem zło traci swą pozycję. Jedyną nadzieja w tym, że to bogowie neutralności przejmą władzę. Namówił więc Hiddukel Chisleva a ten namówił bratniego boga neutralności, Reorxa, by On wykuł klejnot, który na zawsze przywiąże równowagę do świata Krynnu. Ogromny, szary klejnot o wielu fasetach powstał a pomyślany został, by utrzymał i emanował esencję Lunitari, czerwonego księżyca magii równowagi. I na tym że księżycu umieszczony został.
   Reorx nadal kochał swe gnomy, choć i złościł się na nie, i już widział jak mogą dalej Jego celom posłużyć. Przedstawił im plan Wielkiego Wynalazku, który mógłby być dokonany tylko z pomocą magicznego kamienia; szarego klejnotu. I tylko gnomy mogły dokonać tego co dokonano; zbudowano mechaniczną drabinę co sama się wznosiła coraz wyżej w niebiosa aż oparła się o czerwony księżyc. Z magiczną siecią otrzymaną od Reorxa wspiął się po drabinie naznaczony przezeń gnom i schwytał w sieć Szary Klejnot dla dokonania Wielkiego Wynalazku. Kiedy jednak na Krynn powrócił i sieć otworzył Klejnot skoczył w powietrze i szybko odleciał na zachód. Zadziwieni gnomowie spakowali swe rzeczy i wyruszyli jego śladem do zachodnich wybrzeży i dalej poza nie. Samo przejście Klejnotu powodowało powstanie nowych gatunków zwierząt i roślin a i zmiana starych gatunków dokonywała się w jedną noc. Miast równowagę utwierdzić Klejnot tylko przyspieszył ruch wahadła od dobra do zła i odwrotnie. Wtedy to Reorx poznał, że i On i Chislev oszukani zostali.
   Gnomy poszukiwały Klejnotu przez wiele lat i w tym czasie podzieliły się na dwie armie. Poszukiwania doprowadziły je jednocześnie w to samo miejsce; do barbarzyńskiego księcia o imieniu Gargath, który uznał Klejnot za dar od bogów, pochwycił cudowny klejnot wprost z powietrza i na wysokiej wieży dla bezpieczeństwa umieścił. Obu armiom odmówił zwrotu Klejnotu zaczem obie wypowiedziały mu wojnę.
   Po wielu szturmach odpartych w końcu gnomy zdobyły twierdzę Gargatha. Z podziwem obie armie ujrzały jak stalowo szare światło Klejnotu wypełnia nagle przestrzeń jasnością niezwykłą. Kiedy już wróciła zdolność widzenia okazało się, że obie armie gnomów walczą pomiędzy sobą. Jedną napędzała żądza posiadania Klejnotu podczas gdy drugą niezmierzona jego ciekawość. Pod wpływem Klejnotu gnomy zmieniły się. Te z nich, co zapragnęły bogactwa stały się krasnoludami. Te zaś ciekawskie stały się pierwszymi kenderami. Nowe rasy szybko rozprzestrzeniły się po całym Ansalonie.
   Zarówno krasnoludy górskie jak i podgórskie zgodnie, i bardzo szybko, twierdziły, że ich żlebowi kuzyni stanowią owoce związków pomiędzy krasnoludami i gnomami. Niestety, członkowie tej nowej rasy zostali pozbawieni wszelkich zalet swych przodków z obu stron.
   Widząc nie zachęcające rezultaty takich związków, zarówno krasnoludzkie jak  i gnomie społeczności członków nowej rasy po prostu przepędzały. Zwłaszcza gwałtownie czyniły to krasnoludy. Zmuszeni do wegetowania w opuszczonych ruinach i śmietniskach miast pamiętających jeszcze Kataklizm krasnoludy żlebowe na własną rękę budowały zręby własnej kultury, a raczej jej braku. Zostali nazwani Agharami, co oznaczało „cierpiących”, natomiast ludzie szybko przezwali ich krasnoludami żlebowymi, co określało zarówno fatalne warunki życia jakie wiedli i jednocześnie ogólną odrazę jaką żywiły do nich niemal wszystkie rasy Krynnu.
   Tacy też byli, w liczbie około trzystu, Agharowie żyjący w Błotodziurze. Dawno temu, przed Kataklizmem Błotodziura była kwitnącą, bardzo produktywną kopalnią, zaopatrującą kuźnie Thorbardinu w bogate rudy żelaza. Kontynentalna katastrofa posłała w wyrobiska całe zwały skał, które odcięły wszystkie tunele, poza jednym prowadzącym wprost do Thorbardinu. A i ten jeden został tak zniekształcony, że stał się niemal pionową sztolnią nie nadającą się do wspinaczki; ten tunel łachmaniarze nazwali Jamą Bestii.
   Ze zniszczeń Kataklizmu wynikło jednak i coś pozytywnego; przynajmniej dla Agharów z Błotodziury. Większość tuneli wydrążonych przez krasnoludy pozostało nienaruszonych a na dodatek w niektórych skrzyżowaniach łączyły się one z przepięknymi, naturalnymi jaskiniami wydrążonymi w skale przez wodę, która od stuleci płynie przez masyw górski Thorbardinu.
   Trzy setki krasnoludów żlebowych zamieszkujących Błotodziurę były podzielone na klany rodzinne, żyły w samych końcach opuszczonych, ślepo zakończonych wyrobiskach, lecz dzieliły jako przestrzeń wspólną cztery naturalne jaskinie. Swe domostwa rodziny „udekorowały” przeróżnymi pamiątkami rodzinnymi; jakimiś zdechłymi zwierzakami, czy też „skarbami” zebranymi z wysypisk śmieci Thorbardinu. Tak więc Błotodziura stanowiła jednocześnie cud natury jak i szokujący chlew.
* * * * *
- Nie mogą przecież oczekiwać, że będziemy spać w takich warunkach, co? – zawodziła zdenerwowana Perian tupiąc jednocześnie tam i z powrotem.
   Krasnolud żlebowy, który uratował ich z Jamy Bestii, Nomscul, przyprowadził ich tutaj i zostawił twierdząc, że niedługo wróci z jedzeniem i paroma przyjaciółmi. Perian wskazała ręką na obszarpany brzeg upapranego, wełnianego koca, który okrywał pozbawiony nóg drewniany fotel. Z pogardą kopnęła ciężkim butem starą kość, która walała się po brudnej, kamiennej podłodze. Zadrżała, objęła się za ramiona i zaczęła desperacko rozglądać za jakimkolwiek miejscem, które nadawałoby się do przysiądnięcia.
   Kamienna komnata miała kształt doskonałego kwadratu, miała jakieś dwadzieścia stóp kwadratowych powierzchni i była zaopatrzona w dwa otwory drzwiowe. Została wykuta w litym granicie. Ślady dłut wciąż były widoczne na zimnych, szaro zielonych ścianach. Grube, omszałe i stare belki wspierające powałę krzyżowały się nad głowami bez śladu jakiegokolwiek zamysłu, a możliwe też, że parę zostało przez krasnoludy żlebowe wyjęte i użyte do całkiem innych celów. Tak właściwe to niektóre stołki i małe stoliki wyglądały zupełnie tak jakby niedbale je zbito z takich właśnie, potężnych belek. Niewielkie szmaty, znoszone, pozbawione włosia skóry a czasem nawet kawałki niezłego choć upapranego jedwabiu czy zabłoconej koronki zalegały całą podłogę.
   Połamane kamienne naczynia, szkielety przeróżnych gryzoni, pordzewiała broń w różnych stadiach nieumiejętnych napraw, tuziny świec spalonych do jednocalowego ogarka, pogięte sztućce, połowa ręcznego mieszka do rozpalania ognia, dziurawe kanu, lutnia bez strun oraz wysoka na krasnoluda sterta butów nie do pary całkowicie odartych z najmniejszych nawet ozdób.
   Flint rozciągnął się na wielkim, miękkim łóżku nakrytym jutową, omszałą kapą i w zamyśleniu zaczął drzazgą dłubać w zębach. Zachichotał ubawiony zakłopotaniem Perian.
- Sypiałem w gorszych warunkach.
   Obserwował jak wyraźnie zmartwiona miotała się po całej komnacie  i nieobecnym ruchem dłoni czyściła palce z nieistniejącego tu kurzu.
- Nie możesz się na chwilę uspokoić? – spytał odkładając wykałaczkę – Przyznaję, że zakwaterowanie nie jest może najlepsze, lecz pamiętaj, że jest wyłącznie tymczasowe. Nawet jeszcze nie dziesięć minut temu kuśtykałem z tobą na plecach i unosiłem nasze życie przed – no, sama wiesz przed czym. Tutaj jesteśmy bezpieczni i wystarczy poczekać, aż dopadnę kogoś kto będzie umiał nam pokazać jak się stąd wydostać.
   Pierwszą sprawą, jaką Flint zamierzał dokonać po wydostaniu się stąd było powiadomienie bratanka, którego zostawił oczekującego przed Thorbardinem, że z nim jest wszystko w porządku. Basalt musi się już porządnie niepokoić. Perian obróciła się szybko. Spocone, rude włosy zwijały się jej na końcach.
- A cóż to miało znaczyć?
   Podczas gdy górska krasnoludka zębami obgryzała paznokieć jej oczy jak sztylety wbiły się we wzrok Flinta.
- Sądzisz, że dlatego iż przez chwilę troszkę sparaliżował mnie strach  to nie potrafię sama o siebie zadbać?
- Troszkę sparaliżował? Byłaś jak worek mąki!
   Flint dojrzał zakłopotanie w jej oczach i podniósł dłonie gestem żartobliwej kapitulacji. Roześmiał się.
- Wybacz, jeśli zacząłem wydawać rozkazy. Zapomniałem, że mam do czynienia z żołnierzem. Przywykłem rozkazywać młodszym i barmankom – wyjaśniał, myśląc o przyjaciołach pozostawionych w Solace.
   Odkaszlnął z zakłopotaniem widząc jej zdezorientowaną twarz.
- Źle to zabrzmiało! Nie to miałem na myśli. Mam po prostu takich przyjaciół… a zresztą, nieważne – zawołał.
   Nie umiał tego wyjaśnić. Potarł twarz, odwrócił się nab ok, zwinął na spleśniałym łóżku i zamknął oczy.
- Nie zamierzasz chyba teraz iść spać?
   Otworzył jedno oko.
- Sądzę, że mogę się zdrzemnąć przynajmniej dopóki ten Aghar nie przyniesie czegoś do jedzenia.
   Zamknął ponownie oko.
- Jak możesz zasnąć po tym, co dopiero przeszliśmy? – pisnęła zaciskając pięści po bokach.
   Flint ciężko westchnął, usiadł i rozejrzał się wokół spod lekko przymkniętych powiek.
- Właśnie dlatego potrzebuję snu. Jestem wyczerpany! Przez ostatnie parę dni byłem popychany, obijany, kopany, ścigany i w końcu ciśnięty do jamy. Każdy mięsień mnie boli i każda kość. Czy może myślisz, że moja gęba tak normalnie wygląda? – spytał i podniósł rękę do opuchniętych warg, krwawiącego nosa i podbitych oczu – Przygody zawsze mnie przyciągają.
   Perian wyglądała na kompletnie zdumioną.
- Chcesz powiedzieć, że takie rzeczy już ci się przedtem przytrafiały?
   Mrugnął okiem.
- Pewnie, choć muszę przyznać, że tym razem sytuacja skomplikowała się troszkę bardziej niż przy zwykłych przepychankach w podziemiach. Nie mów mi, że sama tego nie doświadczałaś?
- Na brodę Reorxa, jestem kapitanem straży thana! – odparła przygnębiona – Ćwiczę oddział w musztrze paradnej i teoretycznej walce, mieszkam w luksusach koszarach najbogatszego poziomy Thorbardinu! Nie przywykłam do czegoś takiego! – wskazała ruchem dłoni zaśmiecony pokój.
   Flint się skrzywił.
- A więc o to chodzi.
   Flint palnął pięścią w zmurszałą poduchę i złożył na niej zmęczoną głowę.
- Połóż się i daj odpocząć stopom! Uwierz mi, jak dobrze odpoczniesz to to miejsce wcale nie będzie takie złe.
   Perian przystanęła na chwilę i przegarnęła dłonią wilgotne od potu włosy.
- I w tym kłopot! Nie dam rady tu odpocząć!
   Wzruszyła ramionami , popatrzyła wokół i wymamrotała.
- Jeśli musisz wiedzieć to jestem nałogowym palaczem ziela mchu!
   Wróciła do przerwanej wędrówki.
- Jestem przekonany, że krasnoludy żlebowe znajdą ci jakieś zioła do palenia skoro już musisz palić – wściekle odparł Flint dając tonem głosu do zrozumienia co myśli o zwyczaju palenia suszonego mchu.
   Znów się odwrócił, lecz wciąż jeszcze słyszał jej mamrotanie.
- Tak, wiem, odrażający nawyk, lecz to jedyny nawyk… jeden z niewielu, jakie mam!
   Nerwowo żuła końcówki włosów.
- Jakieś zioła do palenia, co? Przywykłam do najlepszych krasnoludzkich mieszanek z północnych farm Thorbardinu a ty spodziewasz się, że będę palić cokolwiek wysuszą?
   Flint ziewnął.
- Jeśli chodzi o mnie to nie spodziewam się po tobie niczego innego poza ciszą.
   Perian miała już gotową ripostę, gdy nagle od strony drzwi frontowych nadszedł dźwięk podzwaniającego szkła, metalu oraz jeszcze kilka, bliżej nieidentyfikowanych. Górska krasnoludka odwróciła się zaskoczona a podgórski krasnolud zaklął ze złością.
- Co, do licha…?
- Nomscul wraca z jedzeniem!
   Aghar stanął przed Flintem. Upaprana błotem twarz nad nieogolonym, niechlujnym podbródkiem rozciągnęła się w zwyczajnym, gorliwym grymasie.
   Szybko dowiedzieli się, że Nomscul jest szamanem w Błotodziurze oraz opiekunem klanowych relikwi a ponadto przechowuje ludowe mądrości. Służy również wszystkim jako uzdrowiciel i mędrzec a ponadto jest bardzo szanowany jako świetny kucharz. Był kimś w rodzaju uwielbianego przywódcy, pewnie bardziej z powodów kuchennych niż swej mądrości. Ubrany był w tej chwili w wyświechtany, śmierdzący wełniany kaftan, który zwieszał mu się do kolan i cały był pokryty naszytymi kieszeniami różnych rozmiarów. Z pasa zwisała mu płócienna czerwona torba przewiązana szpagatem. W dłoniach trzymał misę parującego czegoś szarego i żylastego. Misę podsunął prosto pod wielki nochal starego krasnoluda.
   Flint był początkowo mocno rozdrażniony, lecz nagle w nozdrza trafił go bogaty, mięsny aromat. Wciągnął nosem głęboko jeszcze raz i usatysfakcjonowany wziął od Nomscula podaną mu, wygiętą łyżkę.
- Cudowne! – westchnął Flint z gębą pełną jedzenia – Co to jest?
- Podziemne larwy w gniecionych grzybach – odpowiedział dumnie Nomscul.
   Tempo nabierania kolejnej łyżki przez Flinta nieco osłabło. Podniósł wzrok i spotkał spojrzenie Perian opartej o przeciwległy brzeg stołu. Pierwszy łyk zatrzymał się tuż przed oczekującymi ustami. Oczy zrobiły się jej okrągłe ze zdumienia, odłożyła łyżkę z powrotem i spojrzała w miskę.
- Tobie dobre? – spytał zaniepokojony  krasnolud żlebowy.
   Podgórski krasnolud położył miskę na stole, otarł usta rękawem i wstał z omszałego łóżka.
- Tak, Nomscul, to jest…uhm… bardzo smaczne.
   Zadowolony z siebie krasnolud żlebowy poklepał się po wystającym brzuchu, który wypychał mu brudny, obskurny kaftan. Od razu runął do drzwi.
- Mieć dużo!
- Zaczekaj! – krzyknął Flint.
   Krasnolud żlebowy stanął i obrócił się na pięcie a tymczasem podszedł do niego.
- Posłuchaj, Nomscul – zaczął szukać potrzebnych mu słów – Musimy ci podziękować, wiesz, za uratowanie nas i wszystko, ale teraz chcemy już iść.
   Perian natychmiast dołączyła do Flinta.
- Ja też już muszę iść.
   Popatrzyła krzywo na podgórskiego krasnoluda.
   Mięsiste policzki Nomscula rozszerzył szczery uśmiech.
- Król i królowa chcą dwa liść? Zaczekać, zaraz będę!
   Przytaknął sam sobie i pognał prosto w ciemność do kamiennego tunelu.
- - Dziwnie usłużny mały facet – skomentował Flint – Pewnie pognał zorganizować nam jakąś eskortę.
- O co chodziło z tym „król i królowa”? – zastanawiała się Perian patrząc w ślad za żlebowym krasnoludem.
   Flint wzruszył ramionami.
- Nie wiem. Pewnie to taki tytuł honorowy dla gości w Błotodziurze.
   Perian przytaknęła troszkę nieobecnym gestem.
   Skoro już musieli poczekać na powrót Nomscula Flint zaczął krążyć po komnacie, rozglądać się po kątach, podnosić różne rzeczy i badać różne małe kawałki skarbów krasnoludów żlebowych. Podał Perian brudny, z połamanymi zębami grzebyk z żółwiej skorupy.
   Frawl usiadła na brzegu łóżka i zaczęła przeciągać przez splątane włosy sześć pozostałych zębów grzebienia.
- Ouć! – warknęła mocując się z wyjątkowo opornym kołtunem – Nie mogę się już doczekać gdy wreszcie wyskoczę z tych pokrytych błotem ubrań… ledwo mogę zgiąć kolana w takich nogawicach!
   Brwi Flinta poleciały do góry gdy uderzyła go pewna myśl.
- Powiedz mi, jak sądzisz dokąd się skierujesz kiedy już się stąd wydostaniemy?
- Do domu, co za pytanie – odparła szybko i jednocześnie zaczęła strzepywać z ubrania zeschłe błoto.
- Co za pytanie. A gdzie indziej…?
   Nagle znieruchomiała, z sykiem wciągnęła powietrze i dłonią plasnęła o usta.
- Już wiem o co ci chodzi! Nie mogę wracać do Thorbardinu… Pitrick myśli, że już nie żyję! Po tym co się stało w jamie, nie pozwoli mi żyć!
   Zrozpaczona siadła ciężko na łóżku.
- Tylko dokąd ja pójdę? – zajęczała – Thorbardin to mój dom, Thiwarowie to mój klan… wątpię też, żeby jakaś inna grupa mnie przyjęła! I nie mam pojęcia jak żyć poza światem podziemnym!
   Ze zdenerwowania odgryzła czubek kolejnego paznokcia.
   Flint obserwował jej męki. W pewnym momencie nie wytrzymał i palnął pięścią w stół.
- Tylko dlaczego chcesz żyć pomiędzy rzezimieszkami, kłamcami i mordercami?
   Perian się najeżyła.
- Nie każdy w Mieście Theiwarów jest podobny do Pitricka – powiedziała – Sporo jest tam na przykład dobrych pół-wyrzutków, takich jak ja, a nawet wielu pełnej krwi Hylarów.
- Taaa, a Wielka Zdrada stanowi testament życzliwości błękitno krwistych Hylarów i wszelkich górskich krasnoludów w ogólności!
   Parsknął Flint i potężnym kopniakiem posłał w powietrze szczątki jakiegoś połamanego kubka.
   Perian siadła wyprostowana i zaczęła chichotać.
- Uważasz, że wszystkim górskim krasnoludom było wygodnie i cieplutko po Kataklizmie? Tysiące zmarło z głodu w Thorbardinie, włącznie z moimi dziadkami! Krasnoludy podgórskie, przywykłe do życia na powierzchni, miały tą przewagę, że mogły uprawiać ziemię i zdobywać żywność! – roześmiała się nieco po ojcowsku, z wyższością w głosie – Wy wszyscy, podgórscy, jesteście takimi ignorantami i bigotami!
- Przynajmniej nasze ludy mają coś wspólnego – odparł spokojnie Flint.
   W komnacie zapanowała nieprzyjemna cisza,  którą przerwała Perian. Wstała wyglądając na załamaną.
- Nie ma to już żadnego znaczenia, i tak nie mogę przecież wrócić.
- Nie martw się, Perian – Flint klepnął ją w ramię, czuł się wyjątkowo niezręcznie – Najpewniej świetnie sobie poradzisz z życiem na powierzchni. Nie przypominasz żadnego z Theiwarów, których spotkałem.
- Nic nie wiesz o Theiwarach – oczy Perian znowu rozbłysły.
- Wiem jedno… jesteś pół-wyrzutkiem. Nie wyglądasz nie tylko na łachmaniarza, nawet Theiwara nie przypominasz – odpalił i skrzyżował ramiona na piersi – A wiem dobrze, że nikt, kto myśli jak Theiwar nie broniłby podgórskiego krasnoluda pod Jamą Bestii – oczy Flinta nagle się zwęziły – A tak właściwie, to dlaczego zrobiłaś?
   Perian zaczęła się skręcać zakłopotana wypytywaniem.
- Nie wiem. Przez całe lata tylko stałam i przypatrywałam się jak Pitrick znęca się nad każdym, od Agharów… aż do mnie. A wszystko tylko dla własnej pokręconej rozrywki. Przypuszcza, że coś we mnie dzisiaj pękło, po tym jak usłyszałam, co zrobił twojemu bratu, kiedy zobaczyłam tego przerażonego Aghara nad krawędzią… po prostu nie mogłam już tak stać i patrzyć gdy to się znowu dziej.
   Parsknęła.
- Tak szczerze, to wcale nie przyszło mi do głowy, że on mnie też zepchnie – dłonie zacisnęły się jej w pięści – Pitrick zasługuje, na długą, powolną i bardzo bolesną śmierć.
- Dostanie ją, gnida o czarnym sercu – Flint popatrzył na Perian twarzą aż poczerwieniała z gniewu – Zapłaci za wszystko, co komukolwiek  uczynił, lecz przede wszystkim zapłaci za Aylmara.
   Flint rozkruszył palcami na proch resztki glinianego kubka.
- Kim jest Aylmar? – spytała Perian.
   Głosem pełnym goryczy opisał Flint całą historię mordu na swoim bracie. W miarę opowieści narastał w nim gniew dodatkowo wzmocniony przymusową bezczynnością.
- Gdzie się podział ten Zakuty Łeb – ryknął nagle.
- Nomscul – przypomniała Perian.
- Jakkolwiek się zwał! – Flint pomaszerował do drzwi i wystawił głowę na zewnątrz.
   Niewielki diabełek wyskoczył nagle z korytarza po lewej stronie uginając się pod ciężarem sporego, drewnianego pudła. Nomscul przepchnął się łokciem obok barczystego krasnoluda i postawił bezceremonialnie swój ładunek na brudnej podłodze.
   Flint Flint popatrzył na pudło z obrzydzeniem.
- A cóż to jest w imię Otchłani! – zawołał i omal nie przewrócił mniejszego krasnoluda.
- Dwa liść, król i królowa chcieć! – ogłosił radośnie Nomscul wskazując pudło ubłoconymi łapami.
   Flint i Perian spojrzeli koso na pudło i zobaczyli, że w istocie zawiera ono rozmiękły stos brudnych, wilgotnych i rozkładających się liści.
- Król znaleźć dobre larwy królowa jeść! – konspiracyjnym szeptem podpowiedział Nomscul podgórskiemu krasnoludowi.
   Flint dostrzegł jak Perian z trudem przełknęła obrzydzenie. Cierpliwość Flinta została wystawiona na największą z możliwych prób, jednak zdołał mruknąć.
- Nie chcemy liści. Chcemy iść, iść stąd. Wyprowadźcie nas… a jeśli jesteście zbyt zajęci przy zbieraniu tych liści… to dajcie jakąś mapę i pójdziemy na powierzchnię.
- Król chce szatę dla królowa teraz? – Nomscul był zdecydowanie zaskoczony nowy żądaniem.
   Królowa wyglądała na wystarczająco brudną. Wzruszył ramionami i szeroko ręce rozłożył, by wziąć miarę z Perian. Zdecydował się znaleźć szatę, która zwykle pozwala odróżnić u Agharów frawl  od harrn.
- Oczywiście, że nie chcemy żadnej szaty, mały, nędzny robalu! – eksplodował krasnolud podgórski.   Perian położyła dłoń na ramieniu Flinta wyraźnie uspokajającym gestem.
- On cię nie rozumie.
   Odwróciła się do Nomscula i spytała.
- Ile jest dróg wyjścia z Błotodziury?
    Aghar wytarł rękawem nos.
- Z Błotodziura jeden droga – odparł pokazując trzy palce – Przez Jama Bestii, biec po śmietniku, i trzeszcząca grota.
- Biec po śmietniku? – spytała wyraźnie osłabiona Perian.
- Na górze w jamach – odparł Nomscul – Brać dobre jedzenie od dziwne oczy krasnoludy.
   Tutaj Aghar rozciągnął paluchami powieki, potem zrobił zeza i zachichotał.
   Widząc zdumienie na twarzy Flinta Perian szybko wyjaśniła.
- Krasnoludy żlebowe od zawsze szabrują śmietniki Miasta Theiwarów oraz magazyny w północnych labiryntach.
   Flint potaknął ze zrozumieniem.
- A co to za wielka „trzeszcząca grota”, Nomscul, i dokąd ona prowadzi? – dopytywał Flint.
- Wielka dziura w ściana groty, i iść dalej – odparł krasnolud żlebowy.
   Nomscul dopadł wszy na swojej łepetynie, dokładnie ją obejrzał i zjadł.
- Gdzie jest ta grota? – dopytywał dalej Flint.
- Tam – Nomscul wskazał korytarz odchodzący z komnaty – przejść gdzie Aghar spać – dużo Aghar w Błotodziura!
- Mnie to wystarczy – powiedział Flint pociągnął Perian za ramię w stronę drzwi – Po prostu będziemy się tu szwendać aż trafimy na coś, co wygląda jak grota. Błotodziura nie może być zbyt wielka. Chodźmy, Perian.
- Dokąd iść? – Nomscul aż podskakiwał u ich boku.
- Nie mam pojęcia dokąd ty idziesz, lecz Perian i ja idziemy szukać dziurawej groty.
   Nomscul wyglądał na zdruzgotanego. Pogrzebał w prawej kieszeni i wydobył z niej drewniany, nawet misternie rzeźbiony gwizdek. Umieścił go między grubymi wargami i gwizdnął z taką mocą, że twarz mu poczerwieniała. Perian i Flint aż podskoczyli zaskoczeni nieoczekiwanym, przenikliwym hałasem. Nim któreś z nich zdążyło się obrócić, czy spytać o powód hałasu, już zostali dosłownie przydeptani tłumem nadbiegających ze wszech stron, wrzeszczących, podskakujących i przekrzykujących się Agharów.
- Mogłeś mówić on król. Ma wielki nos!
- Prawdziwy włos, Królowo? Włos nigdy nie ten kolor!
- Dwa krzesło dla Król i Królowa! Hip-hip-szybko! Hip-hip-szybko!
   Nieskończone masy Agharów wylewały się ze wszystkich korytarzy niczym fala powodzi i odcięły zaskoczonego Flinta od Perian. Skąd oni się wszyscy u licha wzięli? Podgórski krasnolud był zdumiony, lecz mimo to przepychał się do wyjścia. Na każdej z upapranych twarzy widniał wręcz adorujący uśmiech a każdy, kogo popchnął w tłumie usiłował dotknąć albo jego włosów, albo jej rąbka kaftana. Czego oni, na wszystkich władców Krynnu, chcą?
- Król uciekać! – krzyknął Nomscul.
    I nagle każdy krasnolud żlebowy będący nie dalej niż o parę stóp wyskakiwał w powietrze, spadał Flintowi na plecy, albo i na głowę, ściskał go, zgniatał mu ramiona i policzki aż w końcu wdeptali go w podłogę. Ktoś dziabnął go w oko, lecz prawą stronę twarzy miał przyciśniętą do zimnego kamienia i nawet gęby nie mógł otworzyć, by skląć sprawcę.
- Co tu się dzieje? – Perian usiłowała przekrzyczeć wrzawę.
   Co prawda nie zbito jej z nóg i nie padła na ziemię, lecz dziesięciu krasnoludów żlebowych ściskało jej nogi i ręce.
   Agharowie na szczycie Flinta odtoczyli się w formie góry machających i wywijających kończyn gdy podgórski krasnolud z wysiłkiem stanął na własnych nogach i potrząsnął głową. Twarz miał już czerwoną w wściekłości a dłonie zaciśnięte w pięści i gotowe do bójki.
- Król i Królowa zostać w Błotodziura! – ogłosił Nomscul stając na stołku – Tak mówi gróźba!
- Gróź-ba! Gróź-ba! Gróź-ba!
   Krasnoludy żlebowe podśpiewywały, tańczyły, przekrzykiwały się i bełkotały wokół zdumionych krasnoludzkich gości.
- O czym wy mówicie? – pytała Perian – Jaka znowu “gróźba”?
   Ujrzeli znowu znajomy już wyraz zaambarasowania na twarzy Nomscula. Nagle oczka mu się zwęziły nieco podejrzliwie.
- Sprawdzać szaman Nomscul wie?
   Krasnolud żlebowy zmrużył oczy w wyrazie skupienia. Gałki oczne nagle zapadły mu się głęboko w czaszkę jakby tam właśnie szukał odpowiedzi. Zaczął w końcu recytować irytujący, fałszującym falsetem.
    Król i Królowa z błoto wstać
    Do Jamy Bestii z hukiem spaść
    Aghar ma król, tańczy i śpiewa
    Król i królowa na zawsze
   Nomscul z radości podskoczył kilka razy, zdał test.
- Tak mówi gróźba!
   Zbiorowisko krasnoludów żlebowych znowu dziki taniec, bełkoty i potrącanie nowo koronowanych władców.
- Przecież to okropne! – zawyła Perian – I nawet się nie rymuje! Nie chodzi tu chyba o żadną gróźbę tylko o wróżbę.
   Flint cisnął jej kamienne spojrzenie.
- My tknąć król! My tknąć królowa!  - śpiewali Agharowie kreśląc wokół nich niedbałe kółko.
   Flint opędzał się jak mógł od obmacujących go łap.
- Trzymać się z daleka! – wołał – Trzymajcie te paskudne łapska przy sobie!
   Ostatni raz spróbował przebić się do drzwi, lecz masa ciał była zbyt zbita i gruba, po chwili znowu był na ziemi.
- Związać Król! – zakomenderował Nomscul.
   Tuzin łap podniosło Flinta z podłogi i wcisnęło w rozklekotane krzesło, zbite naprędce z grubych belek. Ośmiu krasnoludów usiadło na szarpiącym się jeńcu podczas gdy Nomscul i frawl, którą on nazywał Fester biegali wokół krzesła z dwoma odcinkami grubej liny.
- Odwiązać mnie natychmiast, wy paskudne pożeracze brudu!
   Flint szarpał się z lewa na prawo powodując trzeszczenie krzesła i rozradowane wrzaski siedzących na nim krasnoludów. Krzesło nie pękło. Agharowie nie zwolnili chwytu. Flint pozostał związany.
   Nomscul skłonił się przed Flintem trzymając ręce za plecami i uśmiechając mu się prosto w rozwścieczoną twarz.
- Królowa nie uciec – powiedział.
   Perian stała w przeciwnym rogu pokoju prawie ignorowana przez Agharów bowiem nie stawiała oporu. Ramiona trzymała skrzyżowane a migdałowe oczy wpatrywały się we Flinta z szacunkiem acz nieco wyczekująco. Na wargach błądził niewielki uśmieszek.
- Przyrzec być Król, my odciąć – życzliwie zaoferował Nomscul.
   Flint przechylił głowę przez oparcie krzesła i splunął na ziemię.
- Ja? Królem krasnoludów żlebowych? Prędzej się utopię!


https://scontent-b-ams.xx.fbcdn.net/hphotos-prn2/p480x480/1238722_626203917419553_1235611245_n.jpg

Offline

 

#12 2016-05-06 21:54:36

 janjuz

Najwyższy Kleryst

Call me!
Skąd: Zduńska Wola
Zarejestrowany: 2012-10-02
Posty: 829

Re: Król Flint

Rozdział 12
Zimna posiadłość

   Powykręcana stopa dokuczała potężnie Pitrickowi. Używał jej dzisiaj zbyt długo i to bez możliwości znieczulenia jej balsamem z korzenia złotego słonecznika. Wydarzenia dnia niespodziewanie się spiętrzyły i nie pozostawiły mu nawet czasu na przeprowadzenie ochronnego czaru czy nawet na pomyślenie o użyciu pierścienia teleportacji.
   Doradca Thana Realgara z ulgą ujrzał żelazne drzwi własnego apartamentu (ciągnięcie zdeformowanej stopy było męczące bardziej niż zwykle) zaopatrzone w połyskujące zawiasy z brązu i wytłoczoną wielką, lubieżnie uśmiechniętą twarz pojawiającą się w przyćmionym świetle pochodni.  Nie znosił świateł pochodni – nie znosił polityki przyćmionych płomieni oświetlających publiczne trakty na wszystkich poziomach Miasta Theiwarów. Dzięki medytacji i lepszej znajomości magii mógł w ciemnościach widzieć lepiej niż większość wyrzutków. Wymamrotał impulsywnie jedno słowo.
- Shival! – I niecierpliwie machnął ręką.
   Jak daleko wzrokiem sięgał – czyli więcej niż sto stóp – wszystkie pochodnie zgasły sycząc I ciągnąc smugi dymu.
   Oczy Pitricka szybko przystosowały się do tak przyjemnej, całkowitej ciemności. Miękką, pozbawioną zrogowaceń, błękitno białą dłonią dotknął wielokasetowej, diamentowej główki kołatki a jej idealna powierzchnia napełniła go poczuciem wspaniałego bezpieczeństwa. Magiczna błyskawica zabije każdego poza nim lub z innym niż jego głosem kto tylko dotknąłby główki. Pitrick miał w Mieście Theiwarów wielu wrogów. Sąsiednie klany zapłaciłyby radośnie niemałe sumy za nagły zgon maga. Sporo krasnoludów zmarło już z tego powodu tajemniczą śmiercią.
   Nawet jednak tak miłe wspominki nie mogły podnieść go na duchu. Wszedł do pozbawionego świateł przedpokoju i ryknął na usługującego mu harrn.
- Legaer? Niech cię licho! Dlaczego nie czekałeś na mnie przy drzwiach?
   Garbus niezgrabnie przeniósł ciężar ciała na zdrową stopę i liczył sekundy do pojawienia cienia sługi.
   Wierzchem dłoni trzasnął sługę w twarz. Zadziory pierścienia teleportu pozostawiły na jego pokrytym szramami policzku krwawy ślad.
- Pięć sekund spóźnienia! Muszę obmyśleć karę dla tak leniwego sługi!
   Pitrick przerwał i z bliska przyjrzał się Legaerowi.
- Mówiłem ci chyba, żebyś nosił na gębie woal – chory się robię patrząc na tak zdeformowaną twarz!
   Mag zerwał z siebie wierzchnie okrycie i cisnął je słudze.
- Twoje szczęście że masz tak tolerancyjnego pana. Nikt inny nie zniósłby tak odrażającego indywiduum w swojej obecności!
   Pitrick pędem minął krasnoluda i wpadł do swego apartamentu.
   Za swój odpychający wygląd mógł Legaer podziękować Pitrickowi. Został najęty niedługo po zupełnie nie w porę dokonanym samobójstwie dwudziestego trzeciego z rzędu służącego Pitrickowi  harrn. Legaer czuł się wręcz zaszczycony, że oto poproszono go by służył osobie tak ważnej jak osobisty mag thana. Nie było bynajmniej dziełem przypadku, że na swych służących Pitrick zawsze wybierał najbardziej atrakcyjnych pracowników kuźni. Trzymał ich potem jak więźniów w swym apartamencie i używał jako niewolników czy też obiekty magicznych eksperymentów. Jeżeli zaś taki eksperyment „przypadkowo” poszedł źle i zniszczył czyjś wygląd to po niedługim czasie taki sługa był zabijany, lub okaleczany za jakieś drobne przewinienie. Żaden nie popracował zbyt długo; złamawszy ducha takiego sługi Pitrick szybko się nudził.
- Przynieś mi czarkę dobrze odstałego piwa grzybowego – rozkazał słudze, który już stał w gotowości – I lepiej żeby miało dokładnie temperaturę pokojową tym razem, karę już znasz!
   Legaer pobiegł w mrok. Pitrick zanotował sobie w pamięci, że trzeba wymyśleć nową torturę. Na twarzy Legaera nie zostało za wiele do zniszczenia a uszy już miał odcięte.
   Pitrick padł na kamienną ławę stojącą przed nierozpalonym paleniskiem w samym środku głównej komnaty. W spokoju i kompletnej ciemności mógł się wreszcie odprężyć.
   Kochał swoje domostwo. Stanowiło ono niemal spełnienie wymagań Pitricka co do tego, co uważał za wysoki standard. Nigdy jeszcze nie był właścicielem czegoś takiego, tanio też to nie przyszło. Dwie dekady wcześniej, kiedy wreszcie dobił się do mocnej pozycji, wybrał tą lokalizację ze względu na jej odosobnienie – trzeci poziom nie był w tych czasach zbytnio popularny – oraz na szaro grafitowy odcień granitu w tej części Thorbardinu. Przez całe pięć lat zespół pięćdziesięciu krasnoludów rąbał i rzeźbił w granicie dokładnie według wymagań Pitricka; sypialnia, niewielka kuchnia, przedpokój wiodący do głównego pomieszczenia a kilkanaście stopni wyżej, również wygodny gabinet oraz laboratorium. Wszystkie meble – okrągłe palenisko, biurko i fotel w gabinecie, ławki w głównej komnacie a nawet filary wspierające – wszystko zostało skrupulatnie wyrzeźbione z pozostawionej rodzimej skały, nie było widać żadnych przerw ani łączeń, które zakłócałyby płynność przestrzeni.
   Drugi zespół pięćdziesięciu krasnoludów spędził dziesięć lat ścierając sobie paluchy do kości przez polerowanie, szlifowanie i piaskowanie granitu tak długo, aż wreszcie miał powierzchnię marmuru a w dotyku przypominał szkło.
   Pitrick przypomniał sobie jeden moment, kiedy podobało mu się światło; kiedy pierwszy raz rozpalano palenisko to żółto pomarańczowe płomienie posłały niesamowite cienie do tańca na całej wygładzonej powierzchni domostwa. Pitrick strzelił palcami i płomienie natychmiast zaczęły lizać węgiel drzewny w palenisku; trzymał ogień na małym poziomie, wtedy cieniste zjawy najlepiej pojawiały się na ścianie.
   Legaer pojawił się wreszcie z przygotowanym napitkiem. Pochylił głowę wręczając swemu panu czarkę piwnego napoju. Pitrick chwycił czarkę z rąk sługi po czym odprawił go machnięciem ręki. Nie był w nastroju do pastwienia się nad żałosnym krasnoludem.
   Pitrick pociągnął łyk letniego napoju właściwie nie myśląc co robi. Napój był właściwie destylatem z pewnych grzybów i teraz garbus czekał aż rozpocznie się ich lekko halucynogenne działanie. Wierzył mocno, że grzybne piwo wzmacnia mu zmysły i pozwala skoncentrować się pomimo pewnych przeszkód a potem osiągnąć poziom prawdziwej medytacji. Tym razem Legaer był jeszcze trzykrotnie wzywany i przynosił wciąż kolejne czarki pozbawionego smaku napitku nim wreszcie Pitrick osiągnął stan ulotnego ducha. Zwykle wystarczała jedna czarka.
   Pitrick zastanawiał się nad możliwymi przyczynami tego stanu ducha. Uważał, że stan ogólnego wyczerpania ma tu mało do czynienia. Gdyby już, to wystarczyłoby raczej mniej napitku niż więcej. Nie, zdecydował, że to jednak jest rodzaj depresji. Jakby jakaś żywotna iskra życia go opuściła a dążenie do mocy i potęgi stało się jakby mniej ważne. Zaczął dokładniej precyzować swój problem.
   Został sprowokowany do zepchnięcia Perian Cyprium wprost do Jamy bestii. Wszyscy dotąd – wygląda, że łącznie z samym thanem – łatwo, bardzo łatwo naginali się do woli Pitricka. Pazurami wydrapał sobie drogę z najniższych pozycji w samych wątpiach Miasta Theiwarów aż do wysokiej pozycji doradcy thana. Nikt go nigdy nie lubił, lecz obawiano się go i szanowano z powodu mocy. Strach i moc były mu zawsze najlepszymi narzędziami. Wobec wszystkich… tylko nie Perian.
   Ona jedna mu się oparła. A nawet, w pewnym sensie, udowodniła swą wyższość. Garbus próbował wszystkiego co tylko przyszło mu do głowy by ją zdobyć – fizyczne znęcanie, magia, szantaż. Tyle, że żołnierska frawl okazała się odeń silniejsza. A nawet powiedziała mu prosto w oczy, i to niejeden raz, ,ze prędzej umrze niż zechce znosić jego dotyk. Była bardzo odporna na magię; pewnie z powodu części Hylarskiej krwi w żyłach. A poza tym, zdobycie jej przy pomocy magii byłoby bardzo płytkim zwycięstwem.
   Był przekonany, że frawl ulegnie groźbie odkrycia jej pół-łachmaniarskiego pochodzenia. Gdyby than się o tym dowiedział  jej pozycja jako kapitana gwardii, tak bardzo dla niej cenna, byłaby zagrożona. Od dawna jednak mówiła w oczy Pitrickowi, że to tylko jego blef. Czuła, jaką stanowi dla niego wartość i rozumiała, że nie będzie dążył do wygnania jej z klanu. Oznaczałoby to, że wypuszcza ją ze swej garści. Taka sekretna władza Perian nad jego osobą tylko rozpalała płomienie pożądania, by nad nią zapanować.
   Pitrick nigdy nie wątpił, że odniósłby nad nią zwycięstwo. Nigdy też nawet przed sobą nie przyznał, jak bardzo czeka na ten dzień. Umysł łachmaniarza, zalany dosłownie grzybowym piwem, ulegał teraz uczuciom całkiem dotąd nie doznawanym. Nigdy w życiu nie żałował żądnego ze swych uczynków. Teraz jednak musiał przyznać, że bardzo mu żal iż był zmuszony zepchnąć Perian do jamy i pozbawić życia.
   Odpowiedzialność spadała oczywiście na tego odrażającego krasnoluda podgórskiego oraz na samą Perian, która posunęła się stanowczo za daleko. Była na tyle niemądra, że tego krasnoluda wręcz broniła. To pełne podziwu spojrzenie jakim obdarzyła innego krasnoluda, spojrzenie jakim nigdy nie obdarował Pitricka, na którego w rzeczy samej spoglądała co najmniej niechętnie, doprowadziło maga na sam skraj szaleństwa. Była to oczywiście tylko jej wina. W tej jednak chwili wina ta była dla Pitricka daleko mniej ważna od faktu, że Perian, martwa Perian, jest już poza sferą jego możliwej dominacji. Nigdy  jej nie posiądzie, nigdy nie ujrzy jej drżącej u jego stóp jak często drżał Legaer. A nigdy to bardzo, bardzo długo.
   I wtedy właśnie sługa wszedł do pokoju z kolejną porcją alkoholowego napitku. Pokręcony krasnolud bardzo sobie cenił ten czas medytacji, wydłużał go nawet jak mógł tymi napojami, bowiem tylko wtedy przestawała go prześladować logika. A poza tym… stare przyjemnostki wracały potem z wielką siłą.
   Lagear szybciutko postawił czarkę pod dłonią swego pana. Postępował ostrożnie, byle tylko nie zakłócać transu ani nie okazać najmniejszego znaku życia.
   Pitrick jednak wyczuł obecność wstrętnego posługacza a to nasunęło mu pewien pomysł. Przecudownie nieludzki pomysł. Ręka maga sam wystrzeliła i chwyciła za gardło skamieniałego sługę. Grzybowy napój podwoił siły Pitricka, który teraz podnosił z ziemi krasnoluda z równą łatwością jakby trzymał robaka.
- Być to może, że wciąż jeszcze mogę mieć tu Perian. Tak! Mam na to sposób. I będzie moim sługą. Och, zapomniałem, że to miejsce jest już zajęte.
   Oczy przerażonego Lageara aż wyszły z orbit. Pitrick z uśmiechem skręcił kark krasnoluda. Kark trzasnął a oczy się zamknęły.
- Lecz teraz miejsce się zwolniło.
   Obojętnie cisnął ciało martwego krasnoluda na podłogę. Wstał, okrążył zwłoki i podniósł świeżą czarkę, lecz zaraz odstawił ją z powrotem na stół. Jeszcze łyk a nie zdoła skoncentrować się na tyle, by przywołać Perian z martwych.

* * * *
   Nomscul złapał torbę wiszącą mu pasa i trzasnął nią Flinta w twarz. Prosto w nos podgórskiego krasnoluda poleciał chmura kurzu. Flint zakaszlał, zakichał i zaklął.
- I co ty robisz, bezdenny głupcze, chcesz mnie brudem zadławić?
   Szaman Błotodziury wyglądał na zaskoczonego.
- To nie brud! To magia! Czemu ty nie uderzony magia jak Aghar?
   Pomyślał przez chwilkę.
- Wiem, tak sprawdzać Król! Nomscul nie móc magia Król!
   Flint z wściekłością odnotował uparte zawracanie Nomscula do pierwotnej idei.
- Nie możesz nikogo zmuszać, żeby stał się waszym królem!
   Kwadratowa szczęka krasnoluda żlebowego pozostała nieugięta.
- Nie ja. Gróźba. Przeznaczyć. Musisz.
- To nie jest moje przeznaczenie – upierał się Flint – Wasza wróżba mnie nie obchodzi!
   Nomscul wyglądał na załamanego.
- Ty nie chcesz być nasz król? Wielki honor! Długo czekaliśmy – Nomscul jeszcze nawet nie Nomscul!
   Dolna warga zaczęła mu drżeć jakby miał się rozpłakać. Wyciągnął zza pazuchy zardzewiałe ostrze sztyletu a z kieszeni futrzastej kamizelki wyciągnął pokryty pleśnią pendant. Oba przedmioty wyciągnął w stronę Flinta.
- Jeśli ty nie król, kto wziąć skarb Agharów. Skarb uratowany z Kotydrań? Kto nasz ocalić?
   Komnata wybuchła symfonią płaczu, jęków, szlochu i pisków wydawanych przez zebrane krasnoludy żlebowe. Wszystkie padły na kolana i głowami waliły w kamienną podłogę jakby w ataku kompletnej desperacji.
- O rany, te cholerne szlochy, dość z tym piekielnym zawodzeniem! – wrzasnął Flint.
   W komnacie ucichło niby nożem ucięte a wszystkie oczy zwróciły się do podgórskiego krasnoluda. Nawet oczy Perian. W pragnieniu natychmiastowej ucieczki zapomniał kompletnie o jej obecności. Podgórski krasnolud nagle ujrzał się tak, jak ona musiała go widzieć; rozwścieczonego, lecz przywiązanego do krzesła. Poczuł się bardziej głupio niż wściekle. Dość to dość.
   Flint skłonił się w stronę Nomscula, który w zamyśleniu pocierał podbródek.
- Mam pomysł. Bycie waszym królem wygląda mi na niezłą zabawę. A ja też lubię dobrą zabawę. Zamierzam zostać na jeden dzień waszym królem.
   Miast wybuchnąć spodziewaną radością krasnolud żlebowy zaczął wyglądać na obrażonego.
- Gróźba tak nie robić – stwierdził poważnie – Ja nie rzucić kurz magia na królowa.
   Gdyby mógł teraz sięgnąć własnej gęby to chyba by sobie skórę zdarł z rozdrażnienia. Zaczął rozważać swoje możliwości. Mógł tu oczywiście pozostać przywiązany do krzesła i starać się jakoś przeczekać ich uwagę. Na nieszczęście jednak Agharowie wyglądali na zdeterminowanych a cierpliwość z kolei do jego zalet bynajmniej nie należała. Zaczął pytać sam siebie – a dlaczegóżby nie miał zostać ich królem, choćby na jakiś czas? Nie goniły go żadne palące zobowiązania; poza oczywiście pomstą za śmierć Aylmara. Samo zinfiltrowanie Thorbardinu i dopadnięcie Pitricka będzie wymagało mnóstwo planowania; ci nieznośni Agharowie mogą się okazać całkiem pomocni. Czy to może naprawdę przeznaczenie posłało jego i Perian, żeby spełnili wróżbę Agharów? Nie no, to już tylko czysty przypadek.
- Uwolnij mnie – mruknął nagle głosem niewiele mocniejszym od szeptu – Będę waszym królem.
- Ha? – powiedział Nomscul i aż mrugnął ciężko zaskoczony.
- Powiedziałem… będę waszym królem – powiedział Flint głośniej.
   Nomscul był jednak podejrzliwy.
- Ty przyrzekasz? Nie uciekniesz?
   Flint wywrócił oczyma.
- Przyrzekam na mój honor Fireforge’a, że będę waszym królem i nie ucieknę.
   Nomscul się skoncentrował i zrobił koszmarnego zeza.
- Na jak długo?
   Flint westchnął.
- Przyrzeczenie jest przyrzeczeniem! Jak długo będę wam potrzebny.
- A ja będę waszą królową – powiedziała Perian.
   Wystąpiła do przodu i uśmiechnęła się do Flinta z dziwną iskrą w oku. Mrugnął w odpowiedzi.
   Radosna wrzawa podniosła się w całej komnacie i szybko przeniosła się do tłumu oczekującego w hallu.
- Korona! Korona!
   Flint ujrzał jak tłum podaje sobie I przesuwa do przodu jakiś przedmiot, który w końcu wylądował w dłoniach Nomscula. Szaman krasnoludów żlebowych wyciągnął przed siebie wyszczerbioną, metalową koronę i dumnie umieścił ją na wilgotnej od potu szarej czuprynie Flinta. Zimny, metalowy pierścień natychmiast ześlizgnął się na oczy podgórskiego krasnoluda, potem na twarz by w końcu z głośnym „Brzęk!” upaść na kamienną posadzkę.
Nomscul szybko umieścił ją z powrotem na poprzednie miejsce i natychmiast korona ześlizgnęła się znów, tym razem odbijając się jeszcze od oparcia krzesła i lecąc trochę w powietrzu.
- Hej, ale zabawa! Rzut koroną!
   Nomscul zachichotał Flintowi prosto w twarz.
- Ty zabawny król!
   Po czym znowu wpakował mu koronę na głowę.
   Flint wrzasnął.
- Nie czubkami w dół, ty bałwanie!
   Nomscul szarpnął się w przód i poprawił koronę.
   Nie jest tak źle, pomyślał Flint, nawet pasuje.
- Teraz mnie rozwiążcie!
   Przez komnatę przeleciała nawałnica krasnoludów żlebowych starających się wypełnić życzenie Flinta. Część ciągnęła za sznury a całkiem spora ilość poddanych po prostu zębami usiłowali przegryźć grube zwoje. W końcu jednak więzy opadły i Flint mógł wstać i rozmasować zdrętwiałe kostki i przeguby.
   Agharowie wpadli w istne delirium radosnego szału a w koło dźwięczał tylko ich chóralny okrzyk – „zbawca!”. Nomscul głośno gwizdnął chcąc zwrócić ich uwagę.
- Zamknąć się! – wrzeszczał, lecz nikt nie zwracał uwagi.
   Zirytowany szaman wzruszył ramionami, odpiął od pasa czerwoną torbę I mocno klapnął posyłając na krasnoludy żlebowe chmurę kurzu. Zapadła cisza, zupełnie tak, jakby zostali zaczarowani.
- Widzisz – powiedział, chytrze popatrując na Flinta – Ja mówił to magia.
   Obrócił się przodem do zgromadzonych.
- Dziś zabawa nakoronowania – oczkami poleciał na lewo i prawo szukając czegoś w pamięci – Jak imię wy? – szepnął w stronę Flinta i Perian.
   Odpowiedzieli natychmiast.
- Zabawa bliski dzień w Duża Sala Nieba dla Król Flunk II i Królowa Furryend! Ja robić duże jedzenie i każdy tańczyć!
   Większość krasnoludów żlebowych wylała się z komnaty jak stado lemingów żeby się przygotować na nadciągające uroczystości.
   Perian początkowo śmiała się na samo wspomnienie jak Nomscul przeinaczył jej imię, lecz nagle spoważniała na wspomnienie o jego jedzeniu. Pociągnęła do siebie Flinta.
- Powiedzmy mu, żeby posłał Agharów do północnych labiryntów po trochę lepsze jedzenie, niech nie przeszukują tym razem samych śmietników. Mogę im dokładnie powiedzieć co i gdzie mogą znaleźć.
   Nagle twarz jej pojaśniała.
- Hej, mogliby nawet przynieść trochę ziół do palenia, co?
- Czy taki rajd do Thorbardinu nie jest zbyt ryzykowny? – spytał Flint.
- Agharowie robią to cały czas – odparła Perian – Powiem im tylko, żeby tym razem byli bardziej wybredni.
   Flint uznał sugestię Perian za kuszącą. Namówił Nomscula, żeby wysłał dwóch Agharów do labiryntów z dokładnymi instrukcjami Perian w ręce.
   W rzeczy samej sugestia była tak dobra, że Flint zdecydował się wysłać jeszcze dwóch Agharów, tym razem przez „duża dziurawa grota” jak ją Nomscul nazywał, żeby pomogli mu rozwiązać najważniejszy teraz dla niego problem; Basalt. Bratanek musiał już z pewnością odejść do Hillhome i pewnie jest pewien, że wujaszek już przepadł. Dzięki opisowi Nomscula Flint miał ogólne pojęcie, gdzie też „wielka dziurawa grota” wychynie z Błotodziury na powierzchnię. Będzie to w łańcuchu Kharolis; pewnie o rzut kamieniem od Jeziora Stonehammer. Flint osobiście wybrał dwóch młodych harrn: Cainkera i Garfa, i ogólnie omówił z nimi kierunek do Hillhome jak  również opisał im wygląd Basalta.
   Szybko spisaną notatkę wpakował w kieszeń kamizelki Cainkera.
- Zanieś to mojemu bratankowie – poinstruował go, nim obu wyprawiono w drogę – Dzięki temu będzie wiedział, że jestem bezpieczny.
   Nie miał zbyt wielkiej nadziei napo wodzenie tego planu, lecz uznał, że spróbować warto. Perian tymczasem, chociaż podniecona wizją uzyskania ziół do fajki, pozwoliła by kilka frawl zabrało ją gdzieś na bok i tam wystroiło na uroczystość. Tak więc Flint, po spełnieniu już teraz pierwszych obowiązków króla został pozostawiony sam sobie i mógł się wreszcie zdrzemnąć bez przeszkód.
* * * * *
   Krople potu powoli łączyły się w strugi spływające po skroniach Pitricka i plamiące policzki maga. Język bezwiednie zlizywał pot znad warg podczas gdy Pitrick koncentrował się na wielkim tomie oprawnym w skórę, który teraz spoczywał przed jego oczami. Mag siedział za wielki, granitowym biurkiem wyrastającym wprost z kamiennej podłogi w przytulnym gabinecie znajdującym się na prawo i trzy stopnie ponad główną komnatą. Po jego lewej stronie znajdował się Pólki sięgające od posadzki do sklepienia zapełnione ciężkimi, ważnymi księgami, spłowiałymi zwojami, kubkami zębów, łatkami futer, czaszkami harpii, kłami ogrów, piórami z ptasich lotek i butelkami inkaustu, pazurami, flaszkami zawierającymi ostatnie oddechy siedmiorga dzieci oraz różnymi wysuszonymi mieszankami. Półki po prawej były zarezerwowane na butelki zawierające surowe komponenty przeróżnych barw, zapachów i lepkości. Były tam gruczoły ropuch w wodzie z fosforyzującego bagna, złota krew gryfa, czerwona gorąca lawa, gruczoły potowe straszydeł, rtęć, ślina ogromnych robali i martwy, surowy grzechotnik.
   Pitrick uważnie przejrzał ostatnią stronę księgi zaklęć wodząc miękkim paluchem od słowa do słowa. Wzruszył ramionami i z trzaskiem zamknął księgę. Wpatrzył się w płomienie paleniska.
   Będzie musiał użyć swego zwoju życzeń. Czar ożywiający martwego, wskrzeszający trupa czy też kogoś kopiujący wymaga martwego ciała, lub przynajmniej jego części. Mag rozważał zmuszenie Perian do reinkarnacji, lecz nie miał sposobu by kontrolować jaką nową formę przybierze a nie miało celu odzyskanie Perian jako owada. Poza tym, to też wymagało ciała.
   Trwające już pół dnia poszukiwania doprowadziły łachmaniarza do wyboru najprostszego zaklęcia jakie znał. Żadnych nieporęcznych, nieprzyjemnych czy trudnych do zdobycia składników, żadnych długich inkantacji do zapamiętania, żadnej pirotechniki by wprawić obserwatorów w podziw. Rzadko kiedy nie udawało się życzenie inkarnacji – czasami to wszystko może się stać – tylko, że rzucający zaklęcie częstokroć nie otrzymywał tego, czego pragnął. Powodem był fakt, że otrzymywali dokładnie to, co znaczyły wypowiadane przez nich słowa a rzadko kiedy zatrzymywali się dla zastanowienia nad precyzją własnego języka.
   Życzenie miało też swoją, niemałą cenę; natychmiast postarzało rzucającego czar o pięć lat, nieważne czy wybrał sobie miskę kleiku, czy miedzianowłosą  frawl z płaszczyzny nie-egzystencji. Dla spodziewającego się długiego żywota krasnoluda była to niska cena.
   Mag zwrócił się do półek po lewej stronie i zaczął przeszukiwać wielkie sterty zwojów. Znalazł na koniec czego szukał. Kruchy zwój pergaminu obwiedziony zanikającym już czerwonym inkaustem. Był to największy skarb, jaki znalazł między papierami swego mentora, zaraz po tym jak otruł starego mistrza wiele lat temu. Pitrick zachował go na specjalną okazję. Jego palce chwilę się zawahały nim wreszcie pociągnęły za satynową wstążkę, którą zwój był przewiązany. Musiał teraz ostrożnie sformułować swe życzenie zanim otworzy zwój i uwolni jego moc. Wsunął zwój pod ramię i zaczął przechadzać się w wąskiej przestrzeni wokół biurka nim wreszcie stanął przed paleniskiem. Całkowicie zapomniał o bólu stopy.
- I czegóż dokładnie pragnę? – powiedział głośno – Chcę ją żywą, jako mego więźnia, i tak piękną jak była przed tym nim bestia ją pożarła.
   Zatrzymał się. Brwi podskoczyły wzwyż na samą, dość wymyślną ideę.
- Mógłbym ją tu przywołać uległą, czy wręcz czułą wobec mnie!
   Potrząsnął głową.
- Nie. To nie byłaby Perian. A poza tym nie miałbym tego wyzwania w poskramianiu jej. Ani radości z powodu jej nienawiści wobec mocy jaką mam nad nią. To wszystko!
   Pitrick obszedł filar i przekroczył nad ciałem byłego sługi po czym wziął czarkę napełnioną grzybowym piwem. Pociągnął lekko tylko po to by spłukać język i splunął piwem w ogień. Jęzory ognia wystrzeliły niemal do sklepienia i posłał jeszcze więcej tańczących cieni na ściany gładkiej komnaty. Wspaniały łachmaniarski mag był gotów.
   Wydobył pergamin spod pachy, odwiązał wstążki i delikatnie rozwinął zwój. Był to doniosły moment więc Pitrick stanął tak wyprostowany jak tylko garb mu na to pozwalał. Trzymał teraz zwój przed sobą, zamknął oczy i wypowiedział frazę, jaką w umyśle poskładał.
- Życzę sobie by z martwych powstała Perian Cyprium, wróciła do swej urody i stanęła przed mną, bez mocy opuszczenia mych komnat i bez możliwości zabicia siebie ani mnie.
   Pitrick otworzył oczy.
   Wicher wiejący z nikąd przeleciał przez wypolerowane komnaty. Zwiał wszystkie papiery z biurka i wyrwał pergamin z rąk maga. Pitrick przywarł do najbliższej kolumny  i czekał aż zanikną efekty zaklęcia.
   Powoli, bardzo powoli fala wichru zanikała aż przeszła w delikatny powiew. Potem powietrze stało się nieruchome i zimne jak sama śmierć. Potem… nic.
   Mag nie musiał szukać Perian w innych pokojach apartamentu. Mógł wyczuwać – i wiedział z przeszywającą pewnością – Perian tu nie było. Stał jakby wrósł w posadzkę. Zacisnął pięści. Pazurami darł mięśnie dłoni.
   W jakiś sposób wyczuwał, że był rzeczywiście o pięć lat starszy.
   Wiedział też, że z powodów, których nie umiał wytłumaczyć, zaklęcie zawiodło.


https://scontent-b-ams.xx.fbcdn.net/hphotos-prn2/p480x480/1238722_626203917419553_1235611245_n.jpg

Offline

 

#13 2016-05-10 09:58:20

 janjuz

Najwyższy Kleryst

Call me!
Skąd: Zduńska Wola
Zarejestrowany: 2012-10-02
Posty: 829

Re: Król Flint

Rozdział 13

Śmierć przyjaciela

- Nalej jeszcze – zabełkotał Basalt i popchnął pusty kufel po ladzie w stronę Moldoona.
   Młody krasnolud cmoknął wargami i spostrzegł, że piwo już nie smakuje tak dobrze jak kiedyś. Nieważne.
   Człowiek niechętnie napełnił ciężki kufel, rzucił tylko smutne, pełne ubolewania spojrzenie na Basalta, który szybko go złapał i zaczął hałaśliwie wychylać nie bacząc, że piana ścieka mu po brodzie. Ciężko odstawił pusty kufel. Czuł rozczarowanie, że ciemne piwo nie dało mu tej przyjemności co dawniej.
- Daj już sobie spokój – odezwał się Moldoon.
   Zazwyczaj bardzo uprzejmy głos mężczyzny tym razem niósł wyraźne tony szczerego niezadowolenia, zwłaszcza gdy ostatnimi dniami miał okazję gadać z Basaltem. Zachowanie młodego krasnoluda wzbudzało u człowieka coraz to większy niepokój. Już po śmierci ojca stał się humorzasty, kapryśny i nieodpowiedzialny. Teraz jednak, w tydzień czy dwa po odejściu Wujka Flinta, stał ię po prostu ponury i posępny.
   Od momentu powrotu z tunelu Theiwarów Basalt spędzał czas na pogrążaniu się w użalaniu nad samym sobą. Nienawiść do górskich krasnoludów, wzbudzona po morderstwie na osobie ojca i pomnożona śmiercią wujka, splotła się z poczuciem niższości wobec przerastających go problemów. Czuł się jak w pułapce bez wyjścia. Nie umiał nikomu zawierzyć, wiedział też, że nikt nie da wiary niedorzecznej opowiastce o zniknięciu Flinta i morderstwie Aylamara. Na zawsze już pozostanie nędznym pijusem.
- A wiesz – odważył się odezwać gospodarz, gdy Basalt zaczął drugą połowę kufla – Hilda musi wykonać dziś kilka dostaw. O ile dobrze wiem, to chętnie skorzystałaby z pomocy…
- Ha! Ona nie ma ze mną nic wspólnego! – pogarda, jaką wyczuł oberżysta w głosie krasnoluda, była skierowana do niego samego.
- A pewnie! I z pewnością nie będzie chciała mieć jeśli dalej będziesz ją źle traktował! I ja także! – strzelił Moldoon.
   Odwrócił się i zaczął przyjmować zamówienia od innych klientów pozostawiając Basaltowi smętne wpatrywanie się w dno własnego kufla, gdzie nawet piana już zdążyła zniknąć.
   Wstał w końcu i poszurał w stronę drzwi. Wyszedł na zewnątrz i popatrzył na długą, brązową wstęgę Drogi. Śnieg, czerwień i purpura kończącego się zachodu słońca okrywały okoliczne wzgórza nieskalaną zasłoną tak bardzo kontrastującą z błotnistą plamą Hillhome.
   Pod przykryciem śnieżnej i mroźnej zimy cała krasnoludzka społeczność może sobie spokojnie drzemać a mieszkańcy w pełni zadowolenia będą oczekiwać nadejścia wiosny. Teraz jednak zima była jeszcze bardzo wczesna a na dodatek słońce dopiero zachodziło. Miasto kipiało wprost energią pomimo zapadającej, chłodnej ciemności. Młoty wciąż waliły w kuźniach, konie ciągnęły wozy w głębokim, lepkim błocku. Handlarze skwapliwie szykowali towary na sprzedaż dla łachmaniarzy wracających do Thorbardinu.
   Basalt pomyślał, czyby nie udać się do domu lecz obraz surowego Wujka Ruberika zatrzymał go natychmiast. Ruberik nigdy nie pominął okazji by zbesztać Basalta z powodu pijaństwa. W rzeczy samej, im bardziej opryskliwy stawał się młody krasnolud tym mocniej i  bardziej uparcie starszy go dręczył. Dom rodzinny, i tak pełny już poczucia winy za śmierć ojca Basalta, wydawał się teraz gniazdem nieprzyjaciół. Basalt nie miał ochoty tego znosić.
   Usiadł więc teraz na szerokich stopniach oberży Moldoona. Bezmyślnie wystawiał się na lodowaty wiatr wiejący po całej dolinie. W pewien sposób, przy jego aktualnym czarnym nastroju, chłodny wiatr wyglądał nawet na przyjaciela, kogoś dzielącego z nim troski i biedę.
    Basalt siedział teraz z podpierając dłońmi podbródek i gapił się bezmyślnie w dal uliczki. Zobaczył niewielki, dobrze mu znany wózek przepychający się błotnistym zaułkiem. Moldoon dobrze przewidywał; Hildy wiozła więcej baryłek z browaru. Na krótką chwilę, kiedy tylko zobaczył młodą frawl, humor mu się poprawił, lecz po chwili posępnie przypomniał sam sobie subtelne wskazówki Hildy i jej nie-całkiem-subtelne zachęty, by zdobył się na pewien wysiłek (właściwie powiedziała, że na jakikolwiek wysiłek) i zajął się czymś pożyteczniejszym niż przesiadywanie w oberży Moldoona. Poczuł się troszkę dziecinnie, gdy zerwał się ze stopni i skrył za rogiem, by nie mogła go zobaczyć.
   Doznawane upokorzenie kazało mu odejść w głąb ulicy i iść dalej, serce mówiło coś innego, coś co zatrzymało wpół kroku. Zamknął oczy. Oparł się o najbliższą ścianę i poprzez obłok piwa zaczął się zdumiewać sam sobie; oto w panice uciekał przed kimś kogo zna i kto przez całe życie był mu przyjazny. Z krzywym uśmiechem przypominał sobie, że to właśnie od niej dostał pierwszego – i jedynego dotąd – całusa.
- A niech to Reorx przeklnie! – warknął i skrzywił się wprost w otaczającą go ciemność.
   Potrząsnął głową w nadziei choćby lekkiego rozjaśnienia umysłu i wrócił za róg budynku właśnie w chwili gdy Hildy mocowała wodze koni przed oberżą Moldoona.
- Witaj, piękna córko piwowara – powiedział z eleganckim ukłonem.
   Wyprostował się i uśmiechnął do dziewczyny siedzącej na koźle wozu.
- Czy mogę ci w czym pomóc?
   Hildy wyciągnęła rękę i pozwoliła pomóc sobie w zsiadaniu.
- Wybacz się tak gapię – powiedziała kpiąco – Ale kiedyś znałam kogoś całkiem podobnego. Niezły był z niego mężczyzna. A może powinnam powiedzieć; jest?
   Mrugnęła w jego stronę.
- Doceniam chęć pomocy. Pozwól, że wpadnę do Moldoona i sprawdzę jego zamówienie.
   Basalt popatrzył jak przechodziła przez drzwi oberży. Poczuł się nagle znacznie szczęśliwszy niż uważał za możliwe jeszcze parę minut temu. Pogwizdując swobodnie zaczął przygotowywać ciężkie baryłki do wyładunku. Leżące na wozie dwie długie dechy służyły za prowizoryczną rampę. Zsunął jedną z nich, obniżył i solidnie zaparł koniec w błotnistej ulicy. Gdy tylko wyciągnął poza obrys wozu drugą dechę, ta wyślizgnęła mu się z palców i padła na ziemię chlapiąc błotem na buty i spodnie. Reakcja Hildy na samą obecność Basalta sprawiła, że młody krasnolud tylko zachichotał z powodu własnej niezdarności.
   Inna osoba na ulicy nie była jednak w tak życzliwym nastroju.
- Hej! Ty… podgórski!
   Zaskoczony Basalt rozejrzał się wokół i ujrzał warczącą gębę łachmaniarskiego strażnika. Włosy koloru jasnej słomy sterczały mu na wszystkie strony a pod bladą skórą czoła wyraźnie widać było nabrzmiałe siną barwą żyły.
- Ty niezdarny opoju! Ochlapałeś tym śmiedzącyn błotem Hillhome moje buty! – wrzeszczał Theiwar.
   Basalt wyprostował się w pełnej gotowości do odpalenia na tak ostrą zniewagę napastliwego krasnoluda. W ostatniej chwili przypomniał sobie, że z drzwi gospody Moldoona za chwilę wyjdzie Hildy. Chciał tylko jednego; uniknąć burdy i zaimponować dziewczynie. Wymamrotał.
- Przykro mi. To był przypadek.
   Przeprosiny omal mu w gardle kołkiem stanęły, lecz przynajmniej je wypowiedział.
   Basalt obrócił się do wozu po to tylko by być zaraz szarpniętym za ramię przez ciężką łapę łachmaniarza.
- Przypadek! – wrzeszczał strażnika – Ty kłamco! Widziałem, że celowałeś w moje buty! Teraz je wyczyścisz!
   Łachmaniarz, równie wysoki jak Basalt, był krępy i mocno zbudowany. Miał na sobie kolczugę, nosił ciężkie, wzmocnione żelazem rękawice i takiż hełm. Z kolei krasnolud podgórski był nie uzbrojony i pozbawiony pancerza. Wiedział dobrze, że sprowokowany Theiwar ubije go na miejscu jednym ciosem.
   Z płonącą gębą Basalt myślał, jakie ma możliwości. Kątem oka zobaczył, że Hildy i Moldoon wyszli z oberży wyraźnie przyciągnięci powstałym zamętem.
- Słyszałeś już – masz to oczyścić! Wrzeszczał górski krasnolud.
- Twoja matka, hobgoblin, może ci to zrobić! – wtrąciła się Hildy z oczami płonącymi z oburzenia.
   Z tupetem pomaszerowała w ich stronę.
   Niewielka grupa krasnoludów zdążyła się już zgromadzić na ulicy i z rezerwą obserwowała starcie.
   Basalt ujrzał jak oczy łachmaniarza, szalone i błyszczące, zwróciły się w stronę młodej frawl. Nagle nic na świecie już się nie liczyło, grożące mu niebezpieczeństwo nie było ważne. Najgroźniejsza stała się możliwość, że Hildy wejdzie pomiędzy nich a jego upokorzenie przerośnie jego odporność. A może być jeszcze gorzej; może zostać zraniona.
- Nawet hobgoblinia matka nie ścierpiałaby takiej kupy mięsa – warknął Basalt.
   Skutecznie przyciągnął znów do siebie uwagę łachmaniarza.
   Ich spojrzenia, pełne nienawiści i odrazy, spotkały się znowu.
- Nawet hobgoblin nie kazałby babie walczyć za niego – szydził łachmaniarz – Choć ta akurat wygląda na taką, co to zajęłaby mnie przez parę godzin, niezła pokuśnica.
   Pożądliwa gęba łachmaniarza stanowiła daleko wicej niż Basalt mógł wytrzymać. Ze zwierzęcym rykiem skoczył na górskiego krasnoluda a paluchy już szukały gardła Theiwara. Reakcja łachmaniarza była błyskawiczna. Opancerzoną pięścią palnął Basalta w gębę. Podgórski krasnolud padł na ulicę prosto w błotniste koleiny. Rwał go policzek a kiedy ręką twarz pomacał to umazał ją całą we krwi. Dławiła go wściekłość. Skoczył znowu i ruszył na łachmaniarza. Tym razem opuścił głowę i walnął nie wroga w brzuch. Theiwar potknął się i odstąpił o krok zaskoczony trochę siłą uderzenia. Widząc jednak jak Basalt oddala się chwiejnym ktokiem zaczął się śmiać. Młody krasnolud trzymał dłonie na własnym, porysowanym skalpie bowiem właśnie odczuł uderzenie o kolczugę pancerza łachmaniarza.
- A teraz na kolana, podgórski, i wyczyść mi buty! – zaskrzeczał strażnik i podszedł bliżej.
  W tej chwili pomiędzy krasnoludami pojawiła się wysoka postać Moldoona.
- Dość tego, wystarczy.
   Człowiek popatrzył z wysoka na Theiwaram którego twarz wykrzywiał grymas niechęci i gniewu.
- Co ty wyczyniasz, starcze? – warknął łachmaniarz i odstąpił o krok.
- Wynoś się stąd nim sprawy zajdą za daleko – ostrzegał Moldoon.
   Podniósł ręce jakby chciał strażnika odepchnąć od leżącego Basalta.
   Na widok zbliżającego się człowieka oczy górskiego krasnoluda rozszerzyły się jeszcze bardziej. W mgnieniu oka dobył miecz i wrzasnął.
- Ja powiem jak daleko to ma zajść! Pokażę ci jak Theiwarowie osiągają szacunek!
   Ostry czubek krótkiego miecza wystrzelił do przodu, przeciął fartuch oberżysty, jego koszulę i gładko, głęboko wciął się między  żebra. Moldoon odstąpił o krok z dłońmi przyciśniętymi do piersi. Patrzył z niedowierzaniem jak purpurowy kwiat rozkwita na fartuchu a krwiste płatki wypływają spod zaciśniętych palców.
   Basalt wciąż był zwinięty z bólu po uderzeniu głową, lecz już w oszołomieniu patrzył jak Moldoon chwieje się i w końcu pada prosto w błoto ulicy. Hildy głośno krzyknęła i doskoczyła do oberżysty. Objęła opadającą głowę człowieka.
   Basalt ujrzał Moldoona leżącego jak kłoda, z oczami ślepo wpatrzonymi w niebo i ustami poruszającymi się lecz nie wydającymi żadnego dźwięku. Krew w młodym krasnoludzie zamieniła się w lód. Chwycił ciężką dechę, która była przyczyną całego zajścia i zamachnął się
nią z siłą o jaką sam by się nie podejrzewał. Łachmaniarz wciąż jeszcze stał z zakrwawionym mieczem w ręce. Teraz usiłował wykonać jakiś unik, lecz decha trafiła go w biodro i rozciągnęła na ziemi. Krótki miecz wypadł mu z dłoni i czubkiem wylądował w kałuży choć rękojeść nad wodę wystawała. Basalt ruszył do miecza. Zanim jednak zdążył go dopaść jakieś potężne cielsko palnęło go w bok i posłało z powrotem na ulicę.
- Stać! – warknął Tybalt.
   Stał dosłownie o dwa cale od twarzy bratanka utytłanego teraz w błocie.
- Dość już zabijania w mieście… nie potrzebujemy dodawać do tego samosądu.
   Basalt wyrywał się gorączkowo ciągle pragnąc dopaść podśmiechującego łachmaniarza lecz pozostali krasnoludowie pomogli Tybaltowi go powstrzymać. Znów usiłował się wyrwać. Pluł wokoło dźwiękami, które nawet nie przypomniały słów.
- Dość tego! – warknął stanowczo wujek.
   Trzech kolejnych krasnoludów trzymało już Basalta tak mocno, że właściwie nie miał szans na wykonanie żadnego ruchu niezależnie od starań.
   Konstabl odwrócił się w stronę łachmaniarza, który już trzymał łapsko na rękojeści topora u pasa.
- Ty idziesz ze mną – powiedział – jak tylko rękę odejmiesz od broni. Pozostaniesz do dyspozycji władz miasta.
   Tybalt wskazał na ratusz miejski stojący o blok dalej a mieszczący również jedną celę więzienną.
   Wskazany zaczął się sprzeciwiać, lecz chyba coś, co zobaczył w oczach Tybalta go uciszyło. Poza tym tłumek dokoła już urósł do kilkunastu tuzinów cz może więcej gapiów a wszyscy byli krasnoludami podgórskimi. Niektórzy z konsternacją gadali widząc ciało Moldoona choć nikt nie podszedł do zapłakanej Hildy ze słowem pociechy. Theiwar wzruszył ramionami, podniósł krótki miecz, oczyścił ostrze z krwi i schował do pochwy. Odpiął pas i wręczył go konstablowi.
- Ale on… Moldoon – wykrztusił oburzony Basalt widząc jak łachmaniarz oddala się w towarzystwie jednego z konstablów.
- Na Reorxa! – wrzasnął – Daj mi topór, pozwól mi to skończyć!
   Jego głos był samą esencją desperacji.
- Lepiej gdy prawo się nim zajmie – obcesowo odparł Tybalt – Walka toczyła się na ulicy, świadków mnóstwo. Bójka, której można było uniknąć…
   Tybalt nie dokończył swej myśli, lecz Basalt dobrze zrozumiał. Popatrzył na zgromadzony tłum. Desperacko szukał choć jednej rozumiejącej go twarzy. Widział tylko zgrozę i żal. Spojrzał w stronę Hildy, widział jak tuli martwą głowę Moldoona i patrzy wprost na niego z oczami pełnymi łez. Basalt nie miał już sił, by spojrzeć w twarz krasnoludom z Hillhome.
   Wywinął się z tłumu i poleciał przed siebie uliczką. Potem skręcił za róg i pognał dalej. Potem znowu gdzieś zakręcił i już właściwie nie wiedział gdzie i po co leci. Oślepiony własnymi łzami zakręcił jeszcze raz, potknął się i uciekał bez ładu i składu. W końcu zmęczone kolana i spragnione powietrza płuca zmusiły go do zatrzymania. Ciężko dyszał i w końcu musiał oprzeć się o pobliską szopę.
   Usłyszał nagle chichotliwy śmiech dzieci. Czyżby były świadkami całego, zawstydzającego zajścia a teraz go gonią, żeby dalej z niego kpić? Nie, to niemożliwe. Po prostu muszą się gdzieś tu bawić. Ich wesołość doprowadzała jednak Basalta do furii.
- Zmiatać stąd, szczeniaki! – wysyczał przez zaciśnięte zęby. Nawet się nie odwrócił.
   Jedynym skutkiem było jeszcze więcej okrutnych, drażniących chichotów. Basalt szybko się odwrócił gotów już wybić zabawę dzieciakom z głów. Z głębi cienia patrzyła na niego dwójka najpaskudniejszych i najbrudniejszych dzieciaków jakie kiedykolwiek widział. Gnały teraz wprost na niego. Wywijały szpagatem, rzemieniem i liną i szarżowały na zdumionego krasnoluda. Wpadły na niego jak małe szczury i zaczęły go dosłownie pakować liną i szpagatem cały czas pędząc wokół niego. Jedno z nich walnęło go w plecy i powaliło na ziemię. Głowa Basalta, wciąż jeszcze odczuwająca skutki zderzenia z kolczugą łachmaniarza, uderzyła o ziemię a zarówno uliczka, napastnicy i ziemia sama zaczęły kołysać się w sposób urągający zdrowemu rozsądkowi.
   I wtedy dopadł go zapach napastników. Jeszcze nim zemdlał wiedział, że to nie dzieci czy szczury go dopadły, lecz coś znacznie gorszego.
   Już tracąc przytomność dziwił się dlaczego porwały go krasnoludy żlebowe?


https://scontent-b-ams.xx.fbcdn.net/hphotos-prn2/p480x480/1238722_626203917419553_1235611245_n.jpg

Offline

 

#14 2016-05-14 09:32:15

 janjuz

Najwyższy Kleryst

Call me!
Skąd: Zduńska Wola
Zarejestrowany: 2012-10-02
Posty: 829

Re: Król Flint

Rozdział 14

Dziwna kradzież

   Na dnie czarki nadal bełtała się mulista reszta grzybowego piwa. Pitrick najpierw zamieszał w jedną stronę, potem pochlapał w drugą i obserwował  rytmiczne, symetryczne ruchy płynu. Obserwował osad, w grzybnym piwie zawsze występujący ile tylko byś go nie odcedzał i filtrował, poruszający się tam i sam po dnie. Taki prostacki spektakl nie przyniósł mu zbyt wiele pociechy. Natomiast sam fakt, że to już szósta czarka w trzy godziny był zarówno przyjemny jak trochę gorzki. Pitrick zwykle używał tego napoju jako pewnego wzmacniacza w wejściu w transcendencję, pomocnego kroku w kompletnym zrelaksowaniu i głębszym zrozumieniu. Rzadko kiedy pozwalał sobie tak się zatracić w jego dodatkowych urokach. Nadużycie stawało się obelgą.
   Mag był całkowicie oddany mocy. Zależeć od czegokolwiek innego, odkryć moc spraw prywatnych całkowicie spoza konceptu mocy, to mogło tylko rozpraszać.
   Coś już jednak zdołało zwrócić na siebie jego uwagę. Perian Cyprium, płomiennowłosa oficer Gwardii Domowej thana, zaczynała pożerać jego myśli. Pitrick ponownie zamieszał osadami w czarce i słuchał cichego szmeru poruszonego płynu. Rozzłoszczony chlusnął w końcu resztkami w ogień a samą czarkę roztrzaskał na kawałki. Niskie płomienie rozbłysły błękitem gdy sfermentowany płyn wpadł w ogień. Wzbierająca melancholia Pitricka powoli przechodziła w gniew.
   Na wszystkich bogów, ona go oszukała! Nie wiedział jeszcze jak, nie wiedział dlaczego, lecz w jakiś sposób zdołała uknuć spisek z losem by go oszukać. Oto posiadał najpotężniejszy i i najmocniejszy w swych zbiorach środek, zwój „życzenia”, który od wielu już lat trzymał w rezerwie a teraz został stracony. Zmienił się w popioły rozwiane magicznym wichrem. Jego moc była niekwestionowana i niewątpliwa a jednak zawiódł. Patrick nie dostrzegał żadnej luki w jego mistycznych mocach. A jednak zwój został zużyty, cena dodatkowych lat zapłacona a Perian z całą pewnością u jego boku nie było.
- Byłem głupcem! – zawył na cały głos Pitrick aż echo poniosło po pustej komnacie – Jeszcze gorzej; byłem ślepym, zmanipulowanym głupcem. Roztrwoniłem najpotężniejszą z posiadanych magii i nie osiągnąłem niczego.
- Jak mogło do tego dojść? W jaki sposób zwykła frawl mogła się stać taką obsesją?
   Z twarzą ukrytą w dłoniach pokuśtykał wokół rzeźbionego i polerowanego biurka i po pokonaniu paru stopni był komnacie z prawej strony pokoju głównego. Spojrzenie miał utkwione w innym miejscu, innym czasie, może nawet w innym świecie. Nie musiał się rozglądać – szczegóły tego pokoju miał dokładnie wyryte w umyśle. Nie rozglądając się więc wokół po prostu stanął i opadł na siedzenie przy palenisku. Oparł łokcie o kolana.
- Mam jej dość, a jednak muszę ją mieć. Każdy jej sprzeciw, każde odejście tylko wzmaga pożądanie. Czy los sprzysięga się przeciw mnie, czy magiczna materia tego świata chce mnie tylko rozzłościć?
   Pitrick potrząsnął głową i zawył.
- Jak to mogło mnie zawieść? Przecież nie popełniłem żadnego błędu!
   Dźwięk stukania do drzwi doprowadził Pitricka do zesztywnienia. Rozejrzał się po pokoju… początkowo dźwięk go zdziwił… lecz rozległ się po raz drugi. Mgła grzybowego piwa i cierpienia powoli ustępowała. Skoncentrował się na otaczającej go rzeczywistości. Pomyślał, że wraz ze zwojem troszkę przedwcześnie odprawił Legaera. Pamięć o miękkim karku niefortunnego sługi ustępującym pod naciskiem palców Pitricka przywołała krzywy uśmieszek na usta. Niestety, zapełnienie tej luki będzie konieczne.
   Pukanie do drzwi się powtórzyło. Poirytowany Pitrick pokuśtykał przez komnatę. Takie wtrącanie się w jego samotność bardzo go drażniło. Zatrzymał się. Pomyślał, czy w ogóle ma reagować na to pukanie. W końcu pomyślał, że nowa twarz może się okazać jakąś odmianą.
- O co chodzi? – zawołał otwierając ciężkie drzwi i całkowicie zaskakując opancerzonego na czarno, młodego harrn z Gwardii Domowej.
   Zaskoczony żołnierz najpierw zasalutował okazując szacunek a potem stał w przejściu nie bardzo wiedząc co ma zrobić dalej.
   Pitrick już sięgał po swój pięciogłowy amulet, lecz powstrzymał się i cofnął rękę. Tak czy inaczej, gwardzista nie przybył tu bez powodu.
- Masz jakąś wiadomość, prostaku? – warknął Pitrick.
   Czuł powiew zimnego powietrza owiewający mu stopy I był absolutnie pewien, że przytulny pokój szybko się wychłodzi.
- Zostałem przysłany z Północnych Labiryntów, Ekscelencjo. Oficer służbowy powiedział, że potrzebuje tam pańskiej obecności przy najbliższej sprzyjającej okazji.
   Pitrick pomyślał, że to raczej coś dziwnego.
- A z jakiego powodu?
- Schwytaliśmy Aghara, Ekscelencjo. Oficer służbowy uważa, że powinien pan go zobaczyć.
   Z samego tonu głosu krasnoluda Pitrick mógł powiedzieć, że jest on ciężko wystraszony. Pewnie sądził, że dostarczenie tak błahej wiadomości nieprzewidywalnemu doradcy thana to dosłowny romansik ze śmiercią.
   Tą część własnej reputacji Pitrick po prostu uwielbił.
- I czemu zawracacie mi tym głowę? Nie obchodzą mnie złodziejski wyczyny krasnoludów żlebowych… chyba, że kryje się za tym coś, czego jeszcze mi nie powiedziałeś?
   Posłaniec ciężko się pocił. Całe strumienie potu spływały mu po karku prosto pod ciasną zbroję.
- Tak, Ekscelencjo – wyjąkał wreszcie – Kazano mi przekazać, że ten złodziejaszek plądrował pańską własność. Próbował się włamać do waszych prywatnych rzeczy.
   Pitrick był zdumiony. Tak czy inaczej, był to raczej incydent bez znaczenia. Labirynty stanowiły główny obszar produkcji żywności w Thorbardinie i Agharowie od czasu do czasu coś stamtąd ukradli. Zazwyczaj były to śmieci tak więc kradzież żywności była czym niespotykanym, lecz raczej jego obecności nie wymagała.
   Tyle, że jego komnaty się wyziębiły a i umysł stał się rozlazły. Pitrick pomyślał, że rozrywka z jakimś Agharem może podnieść go troszkę na duchu.
- Możesz odejść – powiedział do strażnika i trzasnął drzwiami tuż przed jego nosem.
   Wziął głęboki wdech i w wyobraźni wywołał obraz posterunku straży na granicy Północnych Labiryntów. Zanim zakończył wdech już stał przed posterunkiem.
- No? Gdzież jest oficer służbowy?
   Grupa zaskoczonych strażników odstąpiła wstecz byle tylko znaleźć się dalej od nagle pojawiającej się zjawy i chwyciła mocniej włócznie. Szybko jednak rozpoznali doradcę thana i przyjęli postawy pełne uwagi. Sierżant wystąpił naprzód i bez słowa machnął ręką wskazując kierunek gdzie miał się znajdować oficer służbowy. Pitrick bez słowa powłóczył nogą i wszedł do tunelu. Labirynty były gigantyczną plątaniną przejść i grot mieszczących wielkie pola grzybów i mchów, które stanowiły podstawę wyżywienia podziemnych krasnoludów. Rosły tu w ogromnej obfitości. Labirynty mogły też poszczycić się wielkimi stawami hodowlanymi, hodowano tu pstrągi i inne ryby lubiące zimne wody. Dookoła, właściwie wszędzie dokoła, widać było sterty różnego rodzaju kompostów, który miał dostarczyć składników odżywczych do cieniutkiej warstwy gleby. Labirynty spowijała wieczna ciemność. Wypełniało je cuchnące powietrze a jednak niosły poczucie mocy i nieskończonego zdrowia i bogactwa ziemi i to wszelkich objawach życia.
   Po kilku chwilach widział już Pitrick bezradnego, związanego i leżącego na podłodze, więźnia.
- Dopadliśmy go, gdy włamywał się do jednej z twoich komnat, Ekscelencjo – na ochotnika odezwał się jeden ze strażników.
   Pitrick uciął krótko.
- Wiem! Gdzie jest oficer służbowy? Przywołać!
   Strażnik pędem poleciał za zakręt tunelu. Pitrick nonszalancko popatrzył na wystraszonego, leżącego na posadzce Aghara. Powoli okrążał więźnia, którego wzrok nadążał za nim jak wzrok ptaka w klatce. Nim Pitrick dokończył okrążenie już oficer służbowy się pojawił i zręcznie zasalutował.
- Powiedz mi, co jest tak ważnego w tej nędznej kreaturze – zażądał wyjaśnień Pitrick.
   Oficer pozostał zachwycająco nieporuszony.
- Dopadliśmy go, gdy próbował włamać się do jednej z twoich komnat, Ekscelencjo. Zazwyczaj nie przejmujemy się za bardzo łapaniem krasnoludów żlebowych, lecz ten wyglądał jakby szukał czegoś ściśle określonego. Zazwyczaj kręcą się tylko wokół stert śmieci i kompostu gdzieś głęboko w labiryntach. Tak blisko nigdy nie podchodzą.
   Pitrick przypatrzył się Agharowi zwracając uwagę na szmaciane ubranie krasnoluda. Krasnolud żlebowy odwdzięczył się szerokim, szczerbatym uśmiechem co skłoniło Pitricka do trzaśnięcia go w twarz.
- Dobrze zrobiłeś – odezwał się garbus do oficera.
   Ten zareagował na słowa doradcy, jeśli nie zadowoleniem, to z pewnością dużą ulgą.
- Powiedz mi coś więcej. Co takiego jest w tych labiryntach?
- Ziele mchowe do palenia, Ekscelencjo. Przeważnie odmiana North Warren Blue. Twój osobisty zapas. Już sam fakt, że ten się tu pojawił jest dziwny. Tyle, że on chciał ukraść ziele do palenia a nie żywność – a to już coś znacznie dziwniejszego. To dlatego cię wezwaliśmy, Ekscelencjo. Pomyślałem, że powinieneś o tym wiedzieć.
- W rzeczy samej.
   Oczy Pitricka wlepiły się w twarz Aghara. Po chwili z tej twarzy zniknął wszelki rumieniec. Dlaczego właściwie krasnolud żlebowy miałby kraść ziele do fajki? I dlaczego właśnie tą odmianę? North Warren Blue było znane jako absolutnie najlepsza odmiana. Tyle, że docenić to potrafili tylko absolutnie najlepsi znawcy.
   Aghar jęknął i zaczął się wiercić i rozglądać za jakąś przyjazną gębą. Kiedy Pitrick się odezwał to jego głos nagle zmienił się w aksamit. Natychmiast uspokoił krasnoluda żlebowego.
- Tak więc chciałeś troszkę ziela do fajki, co? - uśmiechnął się Pitrick.
   Ten uśmiech raczej wyglądał jak jakiś grymas, lecz na nic lepszego nie było go stać.
- To doprawdy przyjemność znaleźć krasnoluda żlebowego o tak wyrafinowanym smaku. Dlaczego właściwie to lubisz?
   Aghar zrobił zeza ze strachu. Ze wszystkich sił starał się zrozumieć pytanie.
- Lubić co? – spytał w końcu.
- Ziele do palenia z North Warren oczywiście – odparł Pitrick udając jednocześnie krzywy uśmiech.
- No przecież go palisz, nieprawda?
   Umysł łachmaniarza się dosłownie gotował. Oczami wyobraźni widział, jak jego ręce oplatają się na bezbronnym gardle krasnoluda żlebowego i powoli zaciskają, powoli, aż wreszcie ta rzecz zacznie się z bólu skręcać. Wyobraził już sobie z tuzin doskonałych sposobów na wykończenie tej bezużytecznej kreatury i aż się zdumiewał jak zdoła wybrać najlepszy. Wiedział dobrze, że gdy przyjdzie czas to wybór będzie natychmiastowy i doskonały.
   Szczerbaty Aghar gapił się tymczasem na niego kompletnie nic nie rozumiejąc. I nagle, niczym słońce wychylające się zza burzowej chmury, uśmiech zrozumienia rozjaśnił całą postać krasnoluda.
- Och – zachichotał – Ziele nie dla Too-thee.
- Ooo – oczy Pitricka zwęziły się do szparek – Więc dla kogo?
- Ziele dla Królowa! Nowa Królowa Błotodziura lubi ziele! – oznajmił dumnie Aghar – Wybrała mnie, Toothee, przynieść ona!
   Błotodziura według wiedzy Pitricka to najbardziej żałosna jama krasnoludów żlebowych na samym skraju Thorbardinu. Gniew łachmaniarza wzrósł stanowczo na samą myśl, że jakaś żlebowa maciora lubi jego ziele… Tylko dlaczego? Dlaczego krasnolud żlebowy, który normalnie odżywia się robalami i śmieciami nagle stał się koneserem jakości ziela do fajki?
- Opwiedz mi o tej nowej królowej w Błotodziurze – łagodnie indagował Pitrick – No wiesz, rep rentuję tu thana czyli króla Theiwarów. Mógłby by być zainteresowany spotkaniem z twoją królową.
- Nie, nie. Królowa już ma Król. Ale than może przyjść! Będzie wielka zabawa dla Królowa Furryend i Król Flunk i than!
- Długo już żądzą Furryend i Flunk?
- O, tak! Dwa dni! Może więcej! Królowa i Król, oni wstać z błoto, jak mówiła gróźba! W Błotodziura dwa dni!
   Aghar mówił teraz swobodnie. Wyraźnie cieszył się, że może powiedzieć co wie temu Theiwarowi, co wiedział tak mało.
- A powiedz mi jak wygląda Królowa Furryend? – naciskał dalej Pitrick, którego oczka nagle przeszły w wąskie szparki – Jakaś bardzo tłusta, a może cała pokryta brodawkami?
- Och nie! Królowa piękna! Ona piękność, dobry nos i włosy czerwone jak rdza.
   Toothee spojrzał w górę mając nadzieję, że sprawił przyjemność groteskowemu łachmaniarzowi.
   Pitrick odwrócił się, odszedł parę kroków, oczy wyszły mu z orbit a umysł zaczął płonąć. Strażnicy, przerażeni wyrazem twarzy maga, odstąpili o krok. Kawałki układanki zaczęły się składać do kupy. Królowa Fyrryend – to z całą pewnością chodzi o Perian – zstąpiła do nich dwa dni temu i to w komplecie z Królem – Flintem – czerwono włosa i rozsmakowana w North Warren Blue. Z całą pewnością wydumała sobie, że to będzie całkiem zabawne jeśli podkradnie coś z jego zapasów, jeśli tą metodą zrobi zeń głupca. Zrozumiał teraz dlaczego zaklęcie życzenia zawiodło. Wypowiedział słowa doskonale. Tyle tylko, że zażyczył sobie powrotu Perian do świata żywych a tymczasem ona nigdy nie umarła! Nie potrafił sobie teraz wyobrazić jakim cudem przeżyła, lecz był całkowicie pewien, że to Perian jest nową królową krasnoludów żlebowych.
   Krople śliny pryskały spomiędzy warg garbatego łachmaniarza. Myślał teraz jak bardzo ta rudowłosa półkrwi dziwka musi się śmiać z jego porażki a to doprowadzało go do szału. Odwrócił się powoli. Wlepił wzrok w Aghara. Toothee skręcił się  i odczołgał kawałek byle dalej od szalonego maga, który podchodził coraz bliżej.
- Ciebie zabiję jako pierwszego – wysyczał garbus – Lecz ty jesteś tylko początkiem. Cały wasz złodziejski, podstępny klan zostanie starty w proch. Będę zabijał po kolei, jednego po drugim, nawet gołymi rękami jeśli będę musiał. Ale ją zdobędę! Będę miał waszą królową a ona będzie cierpieć!
   Pitrick skoczył naprzód a jego mocne łapska zamknęły się na gardle skręcającego się ze strachu Aghara. Strażnicy tylko nerwowo popatrywali daje upust własnej wściekłości wobec nieszczęsnego więźnia.
   Potrząsał Agharem ja szmacianą lalką a potem cisnął lamentującego krasnoluda na bok. Jego ręka chwyciła medalion, druga wskazywała krasnoluda żlebowego wygiętym paluchem.
   Pocisk magicznej energii wystrzelił z tego palucha, jak iskra przeleciał w powietrzu i trafił krasnoluda w pierś. Aghar krzyknął i przewrócił się na plecy. Magia zasyczała po raz wtóry posyłając kolejny pocisk, potem jeszcze raz, i jeszcze waliły w małe ciało z brutalną siłą. Już po trzecim ciosie Aghar był całkowicie i nieodwołalnie martwy a jego ciało zaczynało dymić. Mimo to Pitrick uderzył w żałosne szczątki jeszcze dwa razy.
   Powoli garbus się troszkę uspokoił i odstąpił o dwa kroki od ofiary.
- Mam teraz ważne sprawy, którymi muszę się zająć – warknął.
   Przyciągnął całkowitą uwagę zebranych łachmaniarzy z Gwardii Domowej. Stali teraz w nerwowym kręgu i słuchali z napiętą uwagą.
- O tym incydencie nikomu nie wolno wspomnieć nawet jednym słowem. Będę to uważnie śledził i gwarantuję, że jeśli najmniejsze słówko na ten temat się wymsknie na zewnątrz to dopilnuję, by każdy z was – każdy, dosłownie każdy – zapłacił za taką nieostrożność.
- Na naszą dyskrecję można liczyć, Ekscelencjo! – zapewnił oficer – Nikt się nie dowie… dosłownie nikt!
- Bardzo dobrze. Wracajcie na posterunki i najlepiej zapomnijcie o dzisiejszych wydarzeniach.
   Pitrick musnął palcem stalowy pierścień a oczami wyobraźni ujrzał rozpadlinę gdzie ostatni raz widział Perian i Flinta. Pierścień zareagował z cichym brzękiem i garbaty łachmaniarz zniknął z North Warren.
   W tej samej chwili zmaterializował się na krawędzi Jamy Bestii. Przez szparki oczu obserwował głęboką, ciemną jamę. Czy było możliwe, żeby obie ofiary przeżyły lot nurkowy w taką zawilgoconą dziurę? Skłaniał się do uwierzenia w opowieść martwego Aghara. Nowy król i królowa krasnoludów żlebowych to z pewnością harrn i frawl co do których śmierci Pitrick był tak mocno przekonany.
   Jeżeli tak, to ich nowo pożyczona egzystencja zbliża się ku końcowi. Ta myśl zdecydowanie poprawiła mu humor.
   Pitrick uważnie studiował wygląd jamy z wysokiego stanowiska. Z całą pewnością w jamie znajduje się połączenie lub jakieś przejście, które pozwoliło im umknąć do Błotodziury. Pitrick skrzywił się na samo wspomnienie nazwy. Kto wie, może nawet Perian okaże wdzięczność za wyciągnięcie jej z takiego miejsca! Jeśli natomiast chodzi o krasnoluda podgórskiego to nie będzie oszczędzał na zaklęciach, dzięki którym pozbędzie się go raz na zawsze.
   Pierwej jednak konieczne się stało znalezienie przejścia, które doprowadziło ich do tymczasowego bezpieczeństwa a to z kolei oznaczało eksplorację Jamy Bestii. Pierścień teleportacji, tak wspaniale spisujący do poruszania po Thorbardinie a nawet i do bardzo odległych miejsc takich jak Sanction, tutaj stawał się bezużyteczny. Mógł go zabrać do miejsc, w których już kiedyś był, które widział. Gdyby zechciał teleportować się do Błotodziury bez znajomości jej dokładnego umiejscowienia to równie dobrze mógł skończyć gdzieś w skale albo jeszcze gorzej. Do aktualnego celu musiał znaleźć inny sposób ruchu.
   A zaklęcia jakimi dysponował mogły mu to zapewnić. Sięgnął teraz do sakiewki u pasa i wydobył niewielkie piórko. Obracał je w palcach jednocześnie wypowiadając proste zaklęcie. A potem wstąpił prosto w rozpadlinę.
   Rozpostarł ramiona i poczuł dreszcz emocji gdy ruszył napędzany zaklęciem lotu. Zanurkował w dół i wystrzelił w górę po to tylko by zawrócić i pomknąć w głąb jamy. Gdzieś niżej widział kałużę błota i śluzu. Coś się tam kręciło, nie miał wątpliwości, że to była jama bestii. Wykręcił w powietrzu i pomknął wzdłuż krętego tunelu tuż nad powierzchnią posadzki. Gdzieś w tej jaskini musiało być przejście do jamy krasnoludów żlebowych. Pitrick sam sobie przyrzekał, że nie spocznie póki go nie odnajdzie.
   Miękki, cichy i znajomy dźwięk nagle dotarł do maga zza pleców. Pitrick zatrzymał się, poszybował troszkę wokoło i przez moment popatrzył w wstecz, prosto w wejście jamy. Gdzieś w głębi dostrzegł poruszenie i, kiedy dojrzał potworne rozmiary zbliżającej się bestii, na chwilę serce mu zamarło.
   Przeciekało to w jego kierunku, popychało przednie segmenty ciała by po chwili podciągnąć pozostałe. Starało się, jak każdy wielki robal, sięgnąć do przodu długimi, chlaszczącymi mackami. Bestia się zbliżała.
   Pitrick zaczął się zastanawiać; jeśli to mnie ściga to tą drogą mu ucieknę. Jeżeli Perian i Flint znaleźli tu wyjście to i ja je znajdę. Musi być gdzieś tutaj, blisko zakończenia tej jaskini. Tylko tutaj mogli przecież znaleźć chwilę czasu, żeby zbadać ściany. Niczego takiego latający mag nie mógł dostrzec.
   I wtedy właśnie uderzyła go pewna myśl. Jego wrogowie nie latali, byli na ziemi. Ich perspektywa była zupełnie inna. Pitrick opadł na posadzkę jaskini. Dokładnie przed nim, lekko skryta pod nawisem skalnym, ukazała się świecąca szczelina. Zbliżył się do niej i dostrzegł, że gdzieś to prowadzi. Mógł nawet, choć ledwie ledwie, usłyszeć dźwięki dobiegające z drugiej strony.
- A więc tak mi uciekli! – zapiał z zachwytu sam do siebie.
   Przycisnął ucho do szczeliny i dosłyszał teraz dźwięki zachwytu i radosne poklaskiwanie.
- Dam prawdziwy powód do krzyku – zachichotał.
   Szybował teraz na wysokości dwudziestu czy trzydziestu stóp i intensywnie myślał. Który z zestawu jego zaklęć będzie najbardziej efektywny? Po pierwsze i najważniejsze; trzeba wyciągnąć i schwytać Perian, poza tym trzeba raz na zawsze skończyć z tym podgórskim krasnoludem, Fireforgem, żeby już nigdy nikogo nie niepokoił. Pomyślał o zmianie Flinta w ślimaka, lub może o rozwaleniu go na kawałki pociskiem błyskawicy. Im więcej o tym myślał, tym mocniej się śmiał a im więcej się śmiał tym bliżej podkradała się bestia. Nim kroplowa w swej istocie zmora pojawiła się pod magiem, ten był już szczerze rozradowany, kwiczał z uciechy.
   Przecież nie musi atakować Błotodziury samotnie gdy ochoczy pomocnik jest pod ręką.
   Macki bestii wystrzeliły w górę. Pitrick wrzasnął gdy jedna z nich chlasnęła go w stopę. Szybko wzniósł się wyżej i uważnie przyglądał się ścianie jaskini Jamy Bestii. Gdzieś za tą ścianą była Błotodziura i tam też skryła się ścigana zwierzyna. Wąziutki tunel stanowił jedyne połączenie między Jamą Bestii a Błotodziurą. Poszerzenie go nie stanowiło dla maga wielkiego problemu.  Bestia pod nim ponownie zaczęła się rzucać. Macki dziko i ślepo strzelały w powietrze. Niektóre w kierunku maga a inne w kierunku tunelu.
- Pozwól, że ja to zrobię – syknął garbaty czarodziej nadal unosząc się w powietrzu.
   Prawa ręka powędrowała do amuletu na szyi a oczy wlepiły się w wielką, skalną ścianę, ścianę jak oddzielała siedlisko bestii od krasnoludów żlebowych.
- Gro-ath goe Kratch-yill!
   Warknął słowa zaklęcia głosem o niespodziewanej twardości. Znany mu już błękitny blask wypłynął z amuletu i przeniknął między palcami maga.
   Pitrick wzniósł lewą rękę wskazując na ścianę. Moc magii ruszyła naprzód. Przeniknęła kamienną powierzchnię, zmieniła jej strukturę i zaczęła ugniatać kamień aż do konsystencji ciasta.
   Na powierzchni skały zaczęły się zbierać krople wilgoci i spływać strumieniami po drżącym zboczu. Powoli skała zaczęła się wybrzuszać i mięknąć. I nagle się poddała! Pękła jak przejrzały pomidor! Pitrick zarechotał gdy strumień błota i kamieni spłynął do jaskini I popłynął dalej. Bestia wyczuła całe mnóstwo łatwej zwierzyny. Z pośpiechem przeciekła przez bulgoczący otwór w kierunku Błotodziury.


https://scontent-b-ams.xx.fbcdn.net/hphotos-prn2/p480x480/1238722_626203917419553_1235611245_n.jpg

Offline

 

#15 2016-05-17 23:33:30

 janjuz

Najwyższy Kleryst

Call me!
Skąd: Zduńska Wola
Zarejestrowany: 2012-10-02
Posty: 829

Re: Król Flint

Rozdział 15

Koronawanie

- Więcej grzyb? Pytał Nomscul podsuwając  tacę z aromatycznymi i chrupiącymi kształtami pod same nosy nowo koronowanych monarchów.
- Jestem pełny – odparł Flint.
   Wsparł się rękami i usiadł wygodnie na miękkiej poduszce z mchu.
- Te trochę miejsca, co mi jeszcze został oszczędzam na żeberka, które właśnie przyrządzasz.
- Nomscul przeprasza za jedzenie – powiedział Aghar i wstydliwie popatrzył na palce u stóp.
   Wielką jaskinię zdobiła duża, stalowa włócznia, obracająca się teraz nad niskim żarem. Na włócznię nadziano spore porcje wieprzowych żeber z których skapywał tłuszcz wesoło skwiercząc w ogniu. Skwierczenie to ledwie dało się słyszeć w ogniu hałasu wielkiego festynu koronawania. Nomscul, oficjalnie obdarowany tytułem Najlepszego Kucharza Błotodziury i Wielkiego Szamana (najdłuższy a więc i najważniejszy tytuł w Błotodziurze) zdecydowanie opuścił się w swych obowiązkach. Zaniedbał rozpalenia kuchennego ognia pod rożnem zanim cała fiesta na dobre już się rozpoczęła. Fakt ten zdecydowanie opóźnił całą kuchenną procedurę. Spowodowało to też, że stał się niemal ohydnie troskliwy jeśli chodzi Flinta i Perian.
   Flintowi jednak w tej chwili absolutnie nie brakowało jadła. W rzeczy samej nie byłby w stanie ugryźć kolejnego kęsa czegokolwiek. Jedzenie podawane w czasie całej ceremonii było naprawdę niezłe, a co ważniejsze było go doprawdy sporo. Całe swe życie Flint spędził na powierzchni. Może z tego powodu nie miał pojęcia jak wiele różności można znaleźć w jedzeniu podziemnym. Zarówno jedzenie jak i napitki zawierały sporo dobrze przyprawionych grzybów, surową i pieczoną rybę, ziemniaki oraz liście porostów.
- Nie czułem się lepiej od czasu jak dotarłem – przyznał król krasnoludów żlebowych szczerze popatrując na królową.
- Całkiem w porządku – przyznała Perian – Przywykłam do lepszego. Większość produktów i tak pochodzi z Theiwarskich labiryntów. Tak czy inaczej, zaskoczyło mnie, że Nomscul wykonał tak dobrą robotę. Chciałabym tylko, żeby Toothee wrócił już z zielem dla mnie. Ciekawe, co też go zatrzymało.
- Zawsze jeszcze może się pojawić zanim jedzenie się skończy – odparł Flint i popatrzył na ciągle jeszcze surowe żeberka – Daje mu to całkiem sporo czasu.
   Po drugiej stronie pieczary palił się niezbyt wielki ogień. Na nim też spoczywał rożen zrobiony ze stalowego grotu włóczni a nim nadziane były sporej wielkości żeberka. Co kilka minut doskakiwał do ognia Nomscul i obracał rożnem, powoli i ostrożnie. Cały proces pieczenia polegał bardziej na zgadywaniu niż wiedzy lecz i tak mięso zaczynało rozsyłać smakowity aromat delikatnie szepczący w zgromadzonej masie krasnoludów.
   Z czterech setek Agharów żyjących w Błotodziurze chyba wszyscy zebrali się dziś Wielkiej Sali Nieba na zabawę i ceremonię. Do tej chwili całej fiesty to już komnata podległa niezłemu spustoszeniu i zabałaganieniu. Posadzkę pokrywały śmieci, jedzenie, strzępy ubrania i śpiący Agharowie.
   Jaskinię przedzielał płytki strumień wijący się przez tłum zgromadzonych krasnoludów żlebowych. Strumień na swej drodze rozpływał się w trzy głęboki, czyste stawy. Tuziny młodych Agharów chlapało się radośnie w chłodnych wodach tych zbiorników. W przeciwieństwie do właściwie wszystkich rodzajów krasnoludów, te krasnoludy żlebowe w Błotodziurze wręcz uwielbiały wodę. Wszystkie zaś wyglądały na piekielnie dobrych pływaków. Fakt ten zadziwiał Flinta dokumentnie. Stary krasnolud nie słyszał nigdy o górskim czy podgórskim krasnoludzie, który wiedziałby jak utrzymać głowę nad wodą.
   Flinta i Perian otaczał tuzin Agharów… ich „dwór”. W jego skład oczywiście wchodził Nomscul, poza tym jeszcze Ooz i Fester. Wszyscy razem siedzieli nad strumieniem. Niewielki, kamienny mostek przekraczał nad strugą łączącą dwa stawy i dochodzącą do większego strumienia w dużej części jaskini. Tam też zgromadziła większość krasnoludów żlebowych.
   Fester i Nomscul na zmianę pozdrawiali nowych władców i wznosili kolejne toasty. Fester została główną podręczną królowej Perian oraz jej „towarzyszącą damą” co krasnoludy żlebowe natychmiast zmieniły na „dużo-ważącą-damę”. Nomscul tymczasem do roli uzdrowiciela, Najlepszego Kucharza i Głównego Szamana dodał na ochotnika rolę pierwszego doradcy króla.
- Ty królewski król – powiedział Nomscul .
   Przy okazji rozchlapał trochę napitku wznosząc kolejny toast za nowego monarchę. Po toaście Nomscula powietrze wypełniło się grzybami, porostami oraz głowami ryb latającymi we wszystkie strony. Kilkanaście z tych pocisków minęło monarchów ledwie o stopę i z pluskiem wpadło do wody. Wywołało to wiercący wzrok Nomscula wsparty groźnym sięgnięciem do magicznej sakwy. Zabawa przeniosła na trochę bardziej bezpieczną odległość.
- A powiedz mi – dopytywał Flint – czy wy tu na dole macie jakieś gry czy zawody; piłka kopana, kijek-i-kółko, no cokolwiek takiego?
   Nomscul popatrzył pytająco.
- Piję w kółko?
- No wiesz, sport – upierał się Flint – Zawody atletyczne. Bierzesz grupę…
- …dwóch – poprawiła szybko Perian.
- … dwóch facetów na jedną stronę i dwóch na drugą i każdy się stara przerzucić skórzane koło przez szeregi drugich… tego typu sprawy. Albo i cokolwiek innego tylko troszkę bardziej zorganizowanego niż taka awantura.
- Agharpulta! – wrzasnął Nomscul i zaczął podskakiwać.
- Król chce prze… przed… lepiej patrzyć!
   Podniecony Aghar odwrócił się do tłumu i wrzasnął.
- Agharpulciarze, do mnie! Szybko, prędko, zaraz!
   Na te słowa cały tłum zmienił się nagle w ruchomą, przepychającą się masę krasnoludów żlebowych nadbiegających z każdego zakątka jaskini i starających się zebrać u wejścia na mostek.
- Spodoba się – wołał zachwycony Aghar – My nauczyć jak patrzyć Theiwar ćwiczy wojnę.
   Całe grupy krasnoludów żlebowych zaczęły nagle zbierać się w rzędy klęczących postaci i formować piramidę. Tymczasem dziesięciu z nich ustawiło stos czwórkowy. Pozostali Agharowie stali z tyłu, kucali i przygotowywali się do szarży na piramidę uformowaną przez kamratów. Na komendę Nomscula ci pozostali ruszyli naprzód skacząc na czubek piramidy po czym wszyscy ze stosu czwórkowego polecieli twarzami w stronę posadzki. Impet upadku popędził najwyżej stojącego krasnoluda żlebowego, i to z niezłą prędkością, przez całą komnatę by na koniec wpadł pędem w tłum widzów.
   Flint ryknął gromkim śmiechem gdy niefortunne krasnoludy żlebowe przewalał się jeden przez drugiego, leciały w powietrzu dziko wymachując ramionami i nogami i przy tym wrzeszcząc co sił w płucach.
- Ktoś, kto „to” robi może się nieźle pokaleczyć – mruczała Perian.
- Och, uśmiechnij się – odparł Flint – te maluchy mają czaszki grubsze od najlepszej zbroi twojego thana.
- Chyba muszą – zakończyła Perian.
   Właśnie obserwowała jak para krasnoludów gwałtownie walnęła w ścianę jaskini, spadła na posadzkę po czym poskoczyła z radości.
   Flint krztusił ze śmiechu lecz zdołał zadać Nomsculowi jedno pytanie.
- Mówiłeś, że gdzieście się tego sportu nauczyli?
   Nomscul dumnie wypiął pierś.
- My cichutko-cicho do Wielka Wielka Sala i patrzy Theiwar wali ścianę z kotopulty. Głupia nazwa; ciska kamienie, nie koty. Patrzy zabawa my robić Agharpulta.
- Mówi o polu ćwiczeń katapulty – wyjaśniła rozbawiona Perian – Armia thana ćwiczy z ciężkim sprzętem do oblężeń w ogromnej jaskini na drugim poziomie. Ćwiczą strzelanie do celów wymalowanych na ścianie. A to niespodzianka, byłam pewna, że żaden krasnolud żlebowy nie miał szansy jej zobaczyć. Ta jaskinia znajduje się całkiem daleko stąd.
   Flint chyba zauważył błysk podziwu w oczach Perian, która bacznie przyglądała się Nomsculowi. W odpowiedzi niedorzecznie i szeroko się uśmiechnął.
   Łzy śmiechu spływały strumieniami po policzkach Flinta, który właśnie obserwował najtłustszego Aghara w życiu. Krasnolud, wystrzelony z samego czubka Agharpulty, starał się wykonać w powietrzu salto. Miast jednak zwinąć się pod siebie wzleciał w górę, przeleciał komnatę lotem jastrzębia i będąc głową w dół plasnął o odległą ścianę po czym ześlizgnął się w dół w kałużę błota.
   Plasnął?
   Flint nagle spoważniał i z uwagą zaczął przyglądać się przeciwległej ścianie. Przymrużył przy tym oczy, by lepiej dostrzec szczegóły.
- Co tam się dzieje? Tamta ściana… jakby miękła.
   Perian podążyła wzrokiem za jego ramieniem i aż sapnęła. Ujrzała jak skalista ściana jaskini nagle przekształca się w błoto i powoli spływa na posadzkę. Wąski tunel wiodący do Jamy Bestii otworzył się nagle szeroko gdy jego skaliste obramowanie się rozpłynęło.
- Zapada się! – Perian skoczyła na równe nogi i krzyknęła – trzeba zabrać stąd wszystkich!
   Agharowie tymczasem głupio kontynuowali agharpultowanie po całej jaskini. Nie byli świadomi zagrożenia.
   Flint też zerwał się na nogi. Chwycił łokieć Perian i gapił nie dowierzając własnym oczom.
- To nie jest zawał jaskini! – warknął – Ściana zmienia się w błoto.
- Za tą ścianą jest komora prowadząca do Jamy Bestii – wyszeptała Perian.
   Zaniepokojone spojrzenie Perian powiedziało Flintowi, że oboje ich naszła ta sama, niepokojąca myśl. Z przerażeniem patrzyli jak skała spływa na posadzkę jaskini. Za chwilę otwór stanie się na tyle szeroki, że już nic nie będzie powstrzymywać pełzacza przed inwazją na Błotodziurę.
   I wtedy to zobaczyli. Przez powiększony otwór zawirowały w komnacie białe, chlaszczące macki.
- Nadchodzi! – wrzasnęła Perian – Agharowie nie mają szans. Musimy oczyścić komnatę i odgrodzić barykadą to coś od reszty Błotodziury!
- Hej! Bestia do domu! – krzyknął Nomscul.
   Skoczył na równe nogi i łajał przerażającą kreaturę z drugiego końca jaskini. Kolejny Aghar obrócił się i wrzasnął z irytacji, strachu czy też zaskoczenia na widok wkraczającej bestii. Pełzacz przepychał ogromne cielsko przez okrągły otwór o średnicy już ze dwunastu stóp a jego wąsy poruszały się na wszystkie strony z głodu.
- Jeżeli szybko nie usuniemy stąd Agharów to wpadną w panikę!
   Flint instynktownie sięgnął po topór, który zwykle spoczywa u pasa, lecz tym razem nie znalazł niczego. Przeklął los, który umieścił go w takiej komnacie z niczym więcej jak Przypadek, zardzewiały nóż, do obrony „królestwa”.
   W Wielkiej Sali Nieba narastały wrzaski i krzyki a Agharowie ganiali we wszystkich kierunkach. Kilku z nich, raczej przez przypadek niż z czystej kalkulacji, rzeczywiście gnało w stronę Sali Trunkowej – jak brzmiała nowa Agharska nazwa na kwaterę Flinta i Perian – lub też w głąb Błotodziury. Większość po prostu w ślepej panice gnała gdzie oczy poniosą, wrzeszczała, wymachiwała ramionami lub też tuliła się do ziemi sparaliżowana widokiem nadchodzącego monstrum.
- Za mną! – krzyknęła Perian.
   Jako oficer Gwardii Domowej była wyćwiczona w przewodzeniu przy pomocy własnego przykładu. Zawsze też spodziewała się, że podwładni za nią podążą. Złapała nożyk rzeźbiarski i ruszyła biegiem w stronę kładki, gotowa w pełni by ją przekroczyć i zmierzyć się z bestią osobiście.
- Do Sali Trunkowej!
   Głos Flinta grzmiał jak grom lecz i tak nikł w pełnym paniki bełkocie setek Agharów. Kilku najbliżej stojących poddanych ruszyło co prawda do wyjścia, lecz ogólnie to chaos królował w jaskini. Flint chwycił Fester, najbliższego Aghara, za damski kołnierz. W dłoni trzymała wielki, prosty widelec z rożna.
- Fester! Spójrz na mnie! – wrzasnął Flint – Powiedz każdemu by gnał do Sali Trunkowej. Każdy do Sali Trunkowej!
   Agharska frawl  gapiła się głupio na Flinta przez dłuższą chwilę, lecz ten mocno trzymał ją za ramiona aż wreszcie ujrzał jak z jej oczu ginie przerażenie a wtedy z wigorem przytaknęła. Wziął z jej rąk wielki widelec i puścił wolno a ona natychmiast zaczęła zaganiać Agharów do wyjścia.
- Jeden problem mniej – pomyślał Flint.
   Wrócił szybko do działania. Zobaczył jak kilkunastu Agharów ślepo leci w stronę bestii i pada uderzona a potem sparaliżowana działaniem chlaszczących macek. Małe postacie zwaliły się na ziemię, lecz na szczęście bestia nie zatrzymała się by się nimi od razu pożywić. Flint miał tylko nadzieję, że drugiej szansy mieć już nie będzie.
  Tylko jak ją zatrzymać? Pognał za Perian widząc ją u brzegu kładki i ruszającą naprzód z Nomsculem depczącym po piętach. Rożnowy widelec w ręce był raczej mizerną bronią, lecz i tak wszystko jest lepsze niż gołe dłonie przeciwko tak wielkiej, posegmentowanej bestii.
   Kolejni Agharowie padli przed bestią, która popełzła wierzchem ich nieruchomych ciał. Napędzała ją żądza dosięgnięcia wielkiej masy zdobyczy jaką wyczuwała przed sobą. Niemal radośni dźwignęła w powietrze prawie tuzin stóp długości swego cielska i przesunęła się naprzód wciąż chlaszcząc wokół mackami. Perian nagle stanęła na mostku i głośno wrzasnęła. Nomscul deptał królowej po piętach więc teraz walnął w jej plecy, odbił się I wylądował na samym wejściu na mostek. Flint ujrzał unoszącą się w powietrzu, odrażającą postać garbatego Pitricka. Łachmaniarz leciał wprost na Perian! Flint ruszył galopem w stronę wejścia na mostek i jednocześnie uniósł widelec Rożnowy zupełnie nie przejmując się jego niedopasowaniem do sytuacji. Ujrzał jak groteskowy Theiwar ląduje obok Perian i chwyta ją za przegub prawej ręki. Dzielna frawl usiłowała się wykręcić ,lecz docisnął ją do obrzeża mostu. Łachmaniarz oparł się o bale z boku i wypowiedział jedno, ostre słowo. Odwołał w ten sposób zaklęcie lotu i mógł już całym ciężarem opaść na ziemię.
   Nomscul dźwignął się na nogi i ruszył naprzód, lecz jedynym skutkiem był ciężki kopniak butem Pitricka, który posłał go na bok. Zdesperowana Perian ostro się szarpała a Flint gnał jak tylko mógł najszybciej przez szeregi Agharów.
- Dostawa ziela do fajki troszkę się opóźni… lecz bez obaw. Odejdziemy stąd razem – syczał Pitrick prosto w ucho Perian aż czuł ciężki oddech nasycony odorem grzybowego piwa.
   Garbus chwycił jedną ręką amulet i wbił wzrok w oczy Perian. Wykręcała się jak mogła, lecz nie umiał się uwolnić.
- Kan-straithian! – warknął.
   Natychmiast rozbłysło błękitne światło amuletu.  Mag puścił Perian i obrócił twarz w stronę nadbiegającego Flinta. Podnoszący się za plecami Perian Nomscul został na chwilkę zapomniany.
   Perian usiłowała biec, lecz jej stopy odmówiły ruchu zupełnie tak, jakby przycementowano je do mostu. Chciała biec, otworzyć usta i wrzeszczeć, lecz czuła jak magia ją paraliżuje. Walczyła z tym, w oczach błysnął szał, walczyła z zaklęciem, lecz magia Pitricka ją zamroziła w miejscu.
- Teraz twoja kolej – warknął Pitrick.
   Wielkie oczy garbusa przepełnione szałem wpatrywały się we Flinta. Palce zacisnęły się na amulecie, kościsty paluch wzniósł się i wskazał na nadbiegającego krasnoluda. Flint już zdawał sobie sprawę, że nie da rady dobiec do Pitricka na tyle szybko, żeby ten nie zdążył rzucić zaklęcia.
- Incinerus…Incinetoria… - Pitrick rozpoczął zaklęcie.
   Uśmiechał się szyderczo do Flinta i już szykował się do zagarniecia go piekłem ognia czarodzieja. Nie zauważył Nomscula okrążającego skamieniałą postać Perian.
- In-sin-jin-fin-jin sam siebie! – zawołał Nomscul małpując czarodziejską postawę Pitricka.
   Wystawił przed siebie magiczną torbę i ostro trzasnął ją oburącz czym posłał w powietrze chmurę przeraźliwie drobnego kurzu.
   Pitrick odsunął się od chmury podstępnego pyłu, lecz było zbyt późno by utrzymać poza jej zasięgiem nos, oczy i gardło. Wsadził paluchy w piekące oczy a po chwili zgiął się cały w pół.
- Aaa…uhh… PSIK! – kichnięcie maga omalże nie zdmuchnęło Nomscula z mostu.
- Robalu! – syknął.
   Wykuśtykał z chmury pyłu i kopnął Nomscula z całych sił. Mały szaman przeleciał przez obramowanie mostu i plasnął w wodę chlapiąc i sapiąc.
   W tej chwili mostu dopadł Flint. Gnał z całych sił i trzymał nad głową widelec wymierzony w łachmaniarza. Ten wciąż jeszcze usiłował odzyskać zmysły lecz już sięgnął po sztylet za pasem.
   Gdzieś w dole z wody wynurzył się Nomscul.
- Zamoczyłeś cała magia! – zapiszczał I popłynął do brzegu.
   Dwójka krasnoludów wpadła na siebie. Impet Flinta zepchnął Pitricka wstecz. Walczyli spleceniu a każdy usiłował uzyskać przewagę, turlali się po posadzce i byli coraz bliżej brzegu. Każdy jedną dłonią ściskał własną broń a drugą nadgarstek przeciwnika.
   Gdy wypadli na brzeg Pitrick kopnął ostro i przyszpilił Flinta pod sobą. Całą masą ciała cisnął sztylet w dół, w kierunku niechronionej piersi Flinta. Zaskoczony podgórski krasnolud walczył o uwolnienie ramienia, lecz ostrze Pitricka zyskiwało cal po calu. Zdesperowany Flint posłał łachmaniarza kopniakiem w bok. Obaj zerwali się na nogi i walczyli dźgając i parując uderzenia aż znaleźli się na chwilę w bezpiecznie odległości.
- Myślisz może, że uciekłeś, podgórski? – wysapał ciężko Pitrick – Przyznaję, że mnie zaskoczyłeś przeżywając Jamę Bestii.
   Pitrick wyprowadził ostry sztych, lecz Flint odskoczył w bok. W odpowiedzi sam zadał cios mierząc zębatą bronią prosto w pierś maga. Gdy odskoczyli od siebie miał Flint nadzieję na ujrzenie krwi na szacie wroga, lecz ujrzał tylko rozcięcie a w nim linie kolczugi świecące spod podartej tkaniny. Rzucił okiem na widelec; czubki były zagięte i skręcone – tak licha broń nigdy się przez pancerz łachmaniarza nie przebije.
- Też mam dla ciebie niespodzianki – szydził Theiwar – A teraz kolejna: kiedy już skończę z tobą to całe to twoje miasteczko będzie następne w kolejce. Pokazałeś, że Hillhome i ta hałastra żyjąca pod słońcem może być groźna dla moich planów!
- Musiałbyś jeszcze tego dożyć – warknął Flint i wyprowadził fintę na lewą stronę Pitricka.
   Niemniej jednak takie ostrzeżenie przeszło mrowiem po kręgosłupie podgórskiego krasnoluda. Pitrick musi być powstrzymany, tu i teraz! Tymczasem morderczy łachmaniarz kpił unikając ataku.
- Och, przeżyję, i to z Perian u boku. Razem zniszczymy Hillhome a z mieszkańców zrobimy niewolników.
   Łachmaniarz odwrócił się i z zadziwiającą szybkością pobiegł brzegiem stawu. Flint pognał za nim. Podgórski krasnolud zdawał sobie sprawę, że jedyna jego nadzieja na przeżycie to ciągły nacisk na maga, nacisk tak bliski, by nie mógł rzucić żadnego zaklęcia. Obydwaj nagle się obrócili gdy dobiegł ich krzyk Perian.
- Jestem wolna!
   Gdy tylko ostatnie efekty Pitrickowego zaklęcia unieruchomienia przestały działać frawl obróciła się i ruszyła w ich stronę. Dzierżyła długi, ostry nóż kuchenny. Flint ruszył do Pitricka z coraz szerszym uśmiechem.
   Mag jednak go zaskoczył . Miast sięgnąć po medalion Pitrick tylko się roześmiał i dotknął pierścienia na lewej dłoni. Zniknął natychmiast z pola widzenia Flinta. Krzyk Perian przyciągnął uwagę krasnoluda który gwałtownie obrócił się przez ramię. Obok frawl stał już łachmaniarz i mocno trzymał ją oburącz za lewe ramię.
- Muszę teraz zniknąć – kpił z Flinta – Ale wrócę. Wrócę gdy tylko upenię się, że moja własność jest dobrze zabezpieczona.
   Uśmiechnął się lubieżnie w stronę Perian a lodowe sztylety wbiły się w serce Flinta. Krasnolud podgórski ruszył biegiem do mostu z dzikim warkotem w gardle. Ujrzał jak Pitrick sięga do pierścienia wciąż jednak trzymając Perian.
   Ani Flint, ani Pitrick nie zdołali jednak przewidzieć następnego ruchu Perian. Na moment nim łachmaniarz dotknął pierścienia i ich oboje teleportował precz prawa ręka frawl, wciąż dzierżąca kuchenny nóż, poruszyła się jak błyskawica. Garbus wykręcił lekko ramię w górę chroniąc się przed ciosem w twarz. Zbyt późno zorientował się, że cel Perian był inny.
   Miast twarzy czy gardła Perian ostro cięła dłoń. Ostro, do kości. Theiwarski mag wrzasnął i szarpnął ramię, z którego krew ciekła sporym strumieniem. Dwa palce, odcięte równo i gładko, z pluskiem wpadły do wody.
   Na jednym z nich błyszczał niewielki krążek z pokręconego drutu. Pitrick cofał się wrzeszcząc i chroniąc zranioną rękę. Perian z szokiem w oczach patrzyła jak krew tryska jej na szatę.
   Hałas jaskini grzmiał echem. Niektórzy Agharowie uciekali przed pełzaczem podczas gdy inni atakowali go nawet przyborami kuchennymi. Ich odwaga była jednak w najlepszym razie kompletnie bezużyteczna. Gruba skóra bestii była na te ataki odporna. Lepkie wąsy natomiast chlastały krasnoludy żlebowe, ciskały je na posadzkę i paraliżowały.
- Skończyć z nim!  - wrzasnął Flint i pędem pognał na most szarżując na wyjącego łachmaniarza.
   Teraz już Pitrick miał w oczach prawdziwe przerażenie. Widział szarżę Flinta. Widział w jego oczach żądzę mordu i teraz pokuśtykał na brzeg mostu i gorączkowo czegoś szukał w sakwie.
   Flint nie zwolnił biegu mimo, że widział jak Theiwar wyciąga niewielką, przeźroczystą buteleczkę. Garbus podniósł flaszkę do ust i opróżnił ją jednym haustem dosłownie w tej chwili Flint miał na niego wpaść.
   Podgórski krasnolud wpadł na Pitricka i powalił go na posadzkę. Podniósł już widelec i wymierzył w szyję skręcającego się maga.
   Lecz nagle szyi już nie było. Flint patrzył z niedowierzaniem jak całe ciało Pitricka rozwiewa się w jasną chmurę oparów. Jeszcze wściekle Flint chlastał tą chmurę prowizoryczną bronią, lecz ona po prostu odpłynęła w powietrzu a potem przeszła przez dziurę w ścianie jaskini. Po chwili już całkowicie zniknęła.
- Do diaska! – zaklął Flint.
   Z rozpaczą patrzył jak gazowa postać wroga wycieka z jego zasięgu.
- Wciąż mamy kłopot! – warknęła Perian – Popatrz!
   Flint się odwrócił i ujrzał, że potężny pełzacz już niemal dotarł do wejścia do Sali Trunkowej. Ścieżkę kreatury mógł dokładnie prześledzić licząc tylko ciała leżacych na posadzce Agharów. Tuziny całe leżały wzdłuż krętej linii na podłodze jaksini.
   Usłyszał głos Nomscula wywrzaskującego komendy.
- Hej, Agharpulciarze! Bij, bij, bij! Agharpulta! Walić w to brzydkie! Pultaj, pultaj, pultaj!
   Drużyny krasnoludów żlebowych zbierały się przed bestią. Agharowie sprawnie formowali piramidę i wurzucali ziomków prosto w pełzacza. Nie zważali na niebezpieczeństwo. Co chcieli w ten sposób osiągnąć pozostawało tajemnicą. A jednak pełzacz został zdezorientowany  takim spektaklem latających ciał, latających mu nad głową i walących w ścianę z tyłu.
   Flint przebiegł przez jaskinię dodawając ducha walczącym agharpulterom. Gdyby tylko udało im się rozpraszać bestię przez wystarczająco długą chwilę, to mógłby nawet…
   Tylko co mógłby? Popatrzył na widelec w garści a potem na piętrzące się nad nim cielsko bestii I cisnął widelec na bok. Jego wzrok spoczął przypadkowo na wciąż skwierczące na ogniu mięso. Wahał się tylko przez sekundę. Na Reorxa, jak te żeberka pachną! No isą już całkiem gotowe! Aż mu ślinka pociekła gdy łapał czerwoną od żaru włócznię I zdejmował ją z ognia po to tylko by cisnąć ją na ziemię z poparzonych dłoni. Zerwał kaftan i owinął nim dłonie. Ponownie chwycił włócznię. Parę tuzinów żeberek obciążało włócznię lecz ściąganie mięsa zajęłoby za dużo cennego czasu.
- Skok! Szybciej!
   Słyszał właśnie jak Perian komenderuje krasnoludami żlebowymi nakierowując nieobliczalną Agharpultę na cel. Coraz to kolejny z ich poddanych leciał w powietrzu i, lepiej wycelowany, walił ciałem w wycofujące się monstrum. Nie zdołali zadać żadnej rany pełzaczowi, lecz jego uwagę przyciągnęli całkowicie. Perian ujrzała jak Flint zmaga się z ciężką bronią i przybiegła pomóc. We dwójkę unieśli włócznię między sobą i szybko zaszli potwora z boku. Robacza głowa pełzacza wciąż była skupiona na latających Agharach.
- Teraz! – warknął Flint.
   We dwójkę ruszyli do przodu trzymając na wysokości ramion naładowaną mięsem włócznię. Ostrze uderzyło pełzacza pomiędzy segmenty, kilka stóp za głową. Natychmiast się zwinął, lecz krasnoludy sprawnie się odsunęły unikając paraliżujących macek.
- Ciśnij! – wołała Perian.
   Wcisnęli włócznie głęboko w paskudny bok potwora. Z rany zaczęła wyciekać niebieska ropa pokrywająca upieczone mięso na włóczni. Krasnoludy wbijały broń coraz głębiej. Pełzacz drżał i skręcał się. Padł na posadzkę gdy nogi mu się załamały. Jego opór słabł gdy Perian I Flint cisnęli głębiej o poruszali włócznią chcąc ugodzić jakiś żywotny organ stwora. Aż w końcu potwór wydał ostatni dech i znieruchomiał.
   Wszędzie dokoła leżały krasnoludy żlebowe sparaliżowane przez pełzacza lub ogłuszone wystrzeleniem z Agharpulty. Flint był pokryty szramami i skaleczeniami, skutki walki z Pitrickiem, a nawet sosem mięsnym spływającym po włóczni. Ręce Perian i jej ubranie spryskane było krwią Pitricka. Oboje byli wyczerpani. Teraz zaś długo patrzyli sobie w oczy.
- Byłem przerażony… gdy Pitrick cię złapał, bałem się, że cię zabierze a ja nie będę w stanie go powstrzymać.
   Flint wbił wzrok w posadzkę po czy jednak go podniósł i spojrzał Perian w oczy.
- Tak się cieszę…
   Wyciągnął ramię, pociągnął ją za rękę i omal frawl nie zmiażdżył w uścisku.
- Też się cieszę – wyszeptała.
   Przyciągnęła jego twarz i mocno go wycałowała. Serce Flinta załomotało mocniej niż wtedy, Pitrick zagrażał jej życiu. I wtedy Flint odciągnął jej ramiona i odstąpił o krok.
- Nie możemy – burknął – Jesteśmy różni, wewnątrz i zewnątrz, nie ma nadziei na dopasowanie.
- Nie możesz tego wiedzieć – krzyknęła wyciągając doń rękę.
    On odstąpił o kolejny krok.
- Wiem.


https://scontent-b-ams.xx.fbcdn.net/hphotos-prn2/p480x480/1238722_626203917419553_1235611245_n.jpg

Offline

 

#16 2016-05-20 21:50:54

 janjuz

Najwyższy Kleryst

Call me!
Skąd: Zduńska Wola
Zarejestrowany: 2012-10-02
Posty: 829

Re: Król Flint

Rozdział 16
Nieszczęsna misja
- Naprawdę sądzisz, że zrobił by to! – pytał Flint Perian.
   Przechadzał się po niewielkiej Sali Trunkowej. Od magicznej bitwy z magiem łachmaniarzy stoczonej podczas zabawy z okazji „koronawania” minęło już kilkanaście godzin.
- Zniszczyłby całą wioskę kompletnie niewinnych krasnoludów podgórskich tylko z powodu wywarcia zemsty na mnie?
   Flint i Perian pomogli krasnoludom żlebowym rozpocząć sprzątanie Wielkie Sali Nieba i pochówek śmiertelnych ofiar magii Pitricka. Znaleźli dla nich tymczasowe krypty w zacisznej niszy opuszczonej kopalni. Na szczęście tylko dziewięciu Agharów przypłaciło życiem starcie. Ci najodważniejsi, którzy zostali sparaliżowani mackami pełzacza powoli przychodzili do siebie w zaimprowizowanej izbie chorych pod opieką szamana Nomscula.
   Flint nakazał też odbudowę przegrody w wywalonej dziurze w ścianie żeby utrudnić kolejny atak ze strony Pitricka. Użyli do tego głazów i kamieni wszelkiej maści jaki tylko zdołali ściągnąć. Kolejny zespół dostał ponure zdanie – chodziło o poćwiartowanie bestii, która była za wielka by można ją było usunąć w całości przez wąskie przejście z Błotodziury. Jak tylko zainicjował te wszystkie działania, wrócił do Sali Trunkowej, gdzie Perian właśnie kładła mu balsam i owijała bandażem poparzone ramię. Oboje byli zbyt poruszeni by móc teraz zasnąć.
   Perian siedziała na brzeżku mchowego łóżka nachylona nad niewielkim stolikiem. W dłoniach trzymała pióro i kiwając miedzianowłosą głową ze zrozumienie odpowiadała na pytanie Flinta.
- Pitrick jest najbardziej szalonym okrutnikiem i najpotężniejszym krasnoludem jakiego kiedykolwiek spotkałam. A nawet widziałam raz jak… nieważne – dodała i potrząsnęła głową jakby chciała wyrzucić opowieść z pamięci.
   Spojrzenie Flinta wskazywało na głębokie zaabsorbowanie krasnoluda. Walił z całej siły w otwartą dłoń.
- W cholerę z tym moim temperamentem! Nigdy nie powinienem był gadać, że w Hillhome wiedzą cokolwiek o tej broni i o Aylmarze. Zwłaszcza, że to kłamstwo!
   Rozwścieczony kopnął butem kamienną ścianę. Perian tylko potrząsnęła przecząco głową.
- Nie możesz winić siebie za nikczemność Pitricka! Krasnoludów podgórskich nienawidził zawsze. Taka nienawiść musiała prędzej czy później, to nieuniknione, obrócić się przeciw Hillhome.
   Flint parsknął i machnął ręką.
- Tyle, że teraz szanse Hillhome są jeszcze mniejsze! Mam tylko nadzieję, że zdążę tam wrócić nim będzie za późno.
   Spojrzał znad notatek, które robiła na skrawku starego pergaminu i potrząsnęła głową.
- Zupełnie nie tak. Gdyby nie ty nie mieliby żadnej szansy bo nie wiedzieliby, że atak nadchodzi. Jak o tym pomyślisz to wyjdzie na to, że właśnie wyrządziłeś im przysługę!
   W zamyśleniu wyprostowała głowę i podparła ją dłonią.
- Dzięki, że tak mówisz ale to i tak moja wina.
   Perian odsunęła z czoła skręcony lok zasłaniający oko i zacisnęła usta.
- Obsesja Pitricka na moim punkcie też sprawie nie pomogła – potrząsnęła ostro głową – Nic na to nie poradzę, lecz czasem myślę, że nic takiego by się nie stało gdybym wcześniej mu się postawiła, czy nawet powiedziała thanowi, że uważam go za szalonego. A być może powinnam mu dać czego chciał!
   Wzruszyła ramionami.
   Flint też wzruszył ramionami. Nie miał najmniejszych trudności z wyobrażeniem sobie, czego to Pitrick tak pożądał od tej frawl. Złapał się na tym, że oto wpatruje się poniżej ciepłych, migdałowych oczu Perian na jej miękkie, pokryte meszkiem policzki. Przypomniał sobie obraz tego, jak to Pitrick dopadł jej kilka godzin temu  i krew w nim zawrzała.
- Nie mogłaś mu tego dać. Byłoby to gorsze od śmierci.
   Perian popatrzyła przed siebie bez jednego mrugnięcia okiem.
- Nie, nie mogłabym.
   Flint spojrzał przelotnie na leżący pod jej dłonią pergamin.
- A właściwie to co ty robisz?
   Poklepała podbródek końcówką pióra.
- Robię listę rzeczy, które będą nam potrzebne na szlaku do Hillhome – coś tam szybko naskrobała – Możesz w przybliżeniu określić jak daleko jest do tej twojej wioski?
   Zaskoczony Flint nie umiał jednak pozbyć się uśmiechu z twarzy.
- Czy ja dobrze rozumiem? Chcesz mi pomóc.. to znaczy z Hillhome?
- A spróbuj mnie powstrzymać! – odparła prostując zuchwale ramiona.
- Ale dlaczego? Dlaczego chcesz własne życie ryzykować dla obcych?
- Ciężko cię uznać za obcego – roześmiała się – W końcu już dwa razy uratowałeś mi życie a minęło dopiero… pięć dni.
   Flint wywrócił oczami.
- Po pierwsze to twoje życie nie potrzebowałoby żadnego ratunku gdybym to nie wpadł nieproszony.
   Perian zmarszczyła nos. Wyraźnie miała inne zdanie.
- Już to przerabialiśmy. Dotarłam już chyba do granicy. Coś musiało pęknąć – zawahała się i szybko dodała widząc jego wyraz twarzy – I na szczęście wtedy się pojawiłeś.
   Górska krasnoludka, najwidoczniej czująca się dość niezręcznie z powodu kierunku w jakim rozmowa zdążała, postanowiła wprowadzić nieco humoru.
- Czyż król krasnoludów żlebowych zamierza zostawić swą królową i poddanych w osamotnieniu?
   Flint bawił się własną brodą i dotykał delikatnie pierścienia teleportacji, który Pitrick pozostawił wraz z pacami. Popatrzył niepewnie na Perian i przez chwilkę żuł koniec własnego wąsa.
- Nie śmiej się, proszę – powiedział w końcu – lecz tak naprawdę to myślałem o zabraniu ich ze sobą. Po pierwsze dałem słowo, że ich nie opuszczę. Z całą pewnością nie są to też najwspanialsi wojownicy jakich widziałem… by rzec prawdę raczej najgorsi… ale nigdy nie widziałem nikogo odważniejszego. Jak wszyscy rzucili się na tego pełzacza… to było wręcz imponujące. Nie sądzę też, żeby nawet najlepiej wyćwiczeni żołnierze górskich krasnoludów zdołali ich choć trochę przestraszyć.
   Brwi Perian podjechały do góry. Opadły. Pióro klapnęło na stół.
- Ależ to doskonały pomysł! Jak szybko moglibyśmy…
   Potężny zamęt w sali przed ich komnatą przerwał dalszą rozmowę. Spodziewali się najgorszego. Spojrzeli sobie w oczy i wystrzelili z łóżka w stronę drzwi.
- Cainker wrócił! Garf wrócił! – krzyczał Nimscul nadbiegając z ciemnego tunelu.
   Zdołał się jakoś zatrzymać tuż przed nosem Flinta.
- Cainker i Garf! Oni przynieść tata króla! – wydyszał kompletnie bez tchu.
   Jak się okazuje krasnoludy żlebowe nie są za pan brat z odgałęzieniami rodu na drzewie genealogicznym rodziny królewskiej.
- Mój bratanek? No nie wierzę, że te dwie zakute pały w ogóle znalazły Hillhome, nie mówić o znalezieniu mojego bratanka. Mówisz, że go tu przynieśli? Dlaczego?
- O tak, przynieśli, o Królu chłopie! – zawołał Nomscul tym razem usiłując prawidłowej tytulatury króla – Ty chodź patrz! – Nomscul się wzdrygnął – Król tata nie bardzo zadowolony.
- Oczywiście, że nie jest zadowolony! Mieliście tylko dać mu notatkę, nie porywać! – warknął Flint a potem ciężko westchnął.
- Gdzie on jest?
- Grota – wyjaśnił Nomscul – Wepchli do pękająca grota. Ja czarował – tu szaman potrząsnął czerwoną sakwą wiszącą mu z przegubu – On rusza się teraz nie.
   Podgórski krasnolud westchnął ponownie. Chlapnął wodą z pobliskiej kałuży po twarzy i wytarł ją rękawem.
- Lepiej mnie do niego zaprowadź – popatrzył przez ramię na Perian i mrugnął – Idziesz, Idziesz? O Królowo kobito?
   Z uśmiechem skinęła głową.
- Ta droga szybciej niż przez Duże Niebo – wyjaśnił Nomscul i popędził przed siebie ciemną, wąską sztolnią dawnej kopalni.
   Tunel biegł prosto jak lot strzały przez jakieś sześćset stóp. Flint tą odległość odnotował używając starego triku liczenia kroków z czasów  gdy jeszcze wędrował po różnych podziemiach. Ani on, ani Perian jeszcze nigdy w tej części Błotodziury nie byli a wolał mieć pewność, że umiałby znaleźć drogę powrotną.
   I wtedy sztolnia skończyła się ślepym zaułkiem. Nomscul wyprowadził ich wokół i musieli jeszcze przejść pięćset stóp by spotkać tunel biegnący w prawo. Nomscul go zignorował.
- To do Wielkiego Nieba. My teraz w Górnych Korytarzach.
   Dwieście stóp dalej tunel zwęził się o połowę a kolejna sztolnia skręciła go ostro w lewo.
- Zauważyłeś, że cały czas idziemy w dół? – rzuciła do tyłu Perian bowiem Flint trzymał straż tylnią.
- Taa – wydyszał Flint – I cieszy mnie to. Tylko dlatego daję radę iść dalej. Jak daleko jeszcze? – huknął na Nomscula.
- Grota zaraz tutaj!
   Niespodziewanie Nomscul stanął czy spowodował sztuczny tłok. Perian wpadła na Nomscula a Flint na nią. Twarz krasnoluda utonęła w rdzawych lokach. Flint nawet nie myśląc zamknął oczy i wciągnął powietrze a dłonie same oparły się o ramiona frawl.
   Zdenerwowany własną reakcją krasnolud gwałtownie odskoczył wstecz.
- Och, Nomscul zszedł tędy w dół – miękko odezwała się Perian i wskazała na prawo.
   Flint popatrzył nad jej głową.
- Schody! – mruknął żałośnie.
    I w rzeczy samej w granitowej skale wykute były wąskie, strome schody. Prowadziły w dół tak powyginaną i krętą trasą, że nie można było określić jak wiele jeszcze czekało ich drogi. Flint postępował za Perian ciasnymi schodkami. Z przyzwyczajenie liczył:
- Osiemdziesiąt osiem, osiemdziesiąt dziewięć! – krzyknął ostro gdy stopą dotarł do ostatniego stopnia.  Usłyszał jak Perian bierze głęboki wdech gdzieś przed nim i podniósł wzrok.
   Stali u progu przepięknej, naturalnej groty. Była lekko oświetlona światłem, którego źródła Flint jeszcze nie dostrzegł. Miała może mniejszą powierzchnię niż Wielki Pokój Nieba lecz sklepienie było równie wysoko. Przez pęknięcie skały wysoko po prawej stronie kaskadą spływał wodospad. Na dole utworzył niewielki staw, który z kolei zasilał strumień wypływający z groty gdzieś po lewej stronie. W głębi stawu figlowała biała, bezoka ryba co chwila niknąca pod nawisem skalnym osłaniającym wodę od strony wejścia. Dekoracje z mchów, stalaktytów i stalagmitów uformowały się w sposób tak wyszukany, że Flintowi przywodziły na myśl jedynie ornamenty drzew pomarańczowych.
   Posadzka przed stawem pokryta była miękkim kobiercem mchu. Flint nagle zorientował się, że to właśnie ten mech odpowiada za światło w grocie. Ożywiony jakąś dziwną energią mech wydzielał poświatę jasnej zieleni, żółci i różu jednocześnie. Efekt światła był niesamowicie kojący.
- Czyż to nie piękne?
   Perian wzięła głęboki wdech sunąc w ciszy po mchu i kierując się w stronę naturalnej, kamiennej ławki w pobliżu stawu.
- Jest, doprawdy jest – zgodził się Flint.
   Nie starczyło mu słów, by znaleźć określenia bardziej adekwatne czy bardziej poetyckie. Otrząsnął się z atmosfery uspokojenia bowiem właśnie przypomniał sobie po co tu właściwie przyszli.
- Nomscul, gdzie mój bratanek?
   Dobiegł go pomruk zza pleców. Kiedy krasnolud podgórski się odwrócił mógł dojrzeć jak coś się w cienu porusza pomiędzy skalnymi formacjami. Nie był przygotowany na ujrzenie Basalta klęczącego, z czterocalowej długości smyczą na szyi przywiązującą go do jednego ze stalaktytów. Ramiona miał dociśnięte do żeber przy pomocy wszelkiego rodzaju wstążek, pasów, nici i innych, trudnych do zidentyfikowania materiałów. Twarz miał napuchniętą, pokrytą zaschłą krwią i „magicznym” kurzem Nomscula. Włosy i brodę miał równie zmierzwione jak wszystkie krasnoludy żlebowe.
- Basalt! – wrzasnął Flint.
   Podbiegł natychmiast by przeciąć więzy, które mocują młodego Fireforge’a do wapiennej skały jak psa. Nomscul się nachylił i zaczął żuć kawałek szpagatu na przegubie Basalta.
- Nie w ten sposób! Och, nieważne.
   Flint sam poprzecienał więzy.
   Półprzytomny Basalt padł na twarz. Perian podbiegła do stawu, zebrała w złożone dłonie trochę wody i spryskała nią, pełne policzki młodego krasnoluda. Kurz zaczął mu po twarzy spływać strumieniami.
   Powoli Basalt dochodził do siebie. Potrząsał wciąż głową i chlapał twarz wodą. Rozcierał ramiona aż wreszcie czucie zaczęło wracać wraz z normalnym przepływem krwi. Użył stalaktyty jak podpórki, chwiejnie stanął na nogach i wściekle zamrugał. Najpierw skupił wzrok na wyczekującej twarz podgórskiego krasnoluda.
- Wujek Flint? – aż zrobił zeza – Przecież jesteś martwy!
   Flint udał zirytowanego.
- Najpierw Garth, teraz ty! Chciałbym , żeby wreszcie przestano tak o mnie gadać!
   Roześmiał się i chciał bratanka dobrze uściskać, lecz rany i więzy czyniły to nieco trudnym.
- Wyglądasz jakby cię wleczono za dzikim koniem, synku, ale i tak się cieszę, że cię widzę. Stęskniłem się. Garth i Cainker chyba ci tak gęby nie obrobili, co?
   Nie czekał na odpowiedź Basalta.
- Nomscul! – wrzasnął wściekle i odwrócił się do szamana stojącego mu za plecami – Gdzież są ci dwaj hultaje, którzy porwali mojego bratanka, wlekli go tu gębą po ziemi a na koniec przywiązali do skały? Jako twój król, żądam odpowiedzi!
   W oczach szamana krasnoludów żlebowych nie było nic innego tylko czysta niewinność. Podniósł ramiona i wzniósł ręce do góry w geście całkowitej rezygnacji.
- No, teraz wiem, że jesteś żywy – odezwał się Basalt głosem drżącym ze zmęczenia, lecz już z iskierką wesołości.
- Nikt nie drze gęby tak jak ty. Nie bądź zbyt surowy dla tych pożeraczy brudu choć ja sam mam z nimi na pieńku za wleczenie przez zamarznięte strumienie i po górskich drogach przez osiem dziwnych i wypełnionych zabawą godzin. Nie starałem się wcale im tego ułatwiać.
   Roześmiał się a potem rozkaszlał z bólu pokancerowanej twarzy. Jego spojrzenie nagle zaczęło wyrażać kompletne ogłupienie..
- Powiedz no, czy ja się przesłyszałem, czy nazwałeś się „królem”? I gdzie my jesteśmy? – popatrzył na Perian stojącą nieco z tyłu – Kim my jesteśmy? Co się to, w imię Otchłani, wyczynia?
   Oczy Flinta zwęziły się ze złości.
- Kiedy im dawałem tą notatkę to wiedziałem, że zbyt dużo się po nich spodziewam. Widzisz, oni wcale nie mieli cię tutaj zaciągać, mieli tylko powiedzieć, że ze mną wszystko w porządku.
   Twarz Flinta przybrała barwę surowego befsztyku.
- Własnymi zębami pozagryzam! – wściekał się i głodnym wzrokiem rozglądał po pieczarze.
   Nigdzie nie było widać żadnego krasnoluda żlebowego. Nawet Noscul zdążył się wymknąć.
   Flint dojrzał wyczekujący wyraz na twarzy Basalta. Starszy z Fireforgeów wzniósł rękę do czoła i przeczesał włosy. Gorączkowo myślał, jak to całe zamieszanie wyjaśnić bratankowi. Popatrzył mu w oczy, zupełnie takie same oczy jak u Aylmara.
- Dobrze słyszałeś; jestem królem miasta krasnoludów żlebowych znanego jako Błotodziura.
- Przegrałeś jakiś zakład? A może musiałeś walczyć o koronę – brwi Basalta zaczynały przypominać łuk – No bo przecież masz koronę, co?
   Ledwie to wypowiedział to natychmiast podniósł głowę i nie bacząc na zadrapania, rany i ból gruchnął gromkim śmiechem. Śmiał się tak, że musiał trzymać się za boki bowiem zaczynały od paroksyzmu śmiech boleć. Flint wywrócił oczami. Musiał cierpliwie poczekać, aż ten atak histerii przejdzie bratankowi. Tyle, że Basalt dusił śmiech w sobie, patrzył na Flinta jakby chciał coś powiedzieć i… wybuchał znowu śmiechem. Flint skrzyżował ramiona i czekał. Powoli wywijał palcami i czekał. W końcu sam też zaczął się głośno śmiać.
   Obu ich nagle zaskoczył dziwny dźwięk. Ktoś obok głośno odchrząknął jakby chciał oczyścić gardło z kurzu. Górska krasnoludka wpakowała dłoń między dwie  ręce młodszego z dwójki krasnoludów.
- Ty musisz być Basalt. Jestem Perian Cyprium.
- Moja królowa – ochrypłym głosem dodał Flint.
- A to też lepiej powiedzieć od razy i mieć kłopot z głowy, o ile jeszcze sam tego nie zauważyłeś – powiedziała  Perian i niemal wyzywającym gestem wpakowała kciuki w kiszenie nogawic – Jestem krasnoludem górskim.
   Patrzyła uważnie i wyczekująco na jego reakcję. Oczy Basalta, jak można się było spodziewać, spoważniały i zmrużyły się podejrzliwie.
- Teraz to się już całkiem pogubiłem.
- Mam nadzieję, że z tym to szybko sobie poradzę. Perian w tej historii pojawia się nieco później – Flint wziął go pod ramię i posadził na ławce przy stawie – To może być całkiem długa opowieść, więc lepiej usiąść wygodnie.
   Perian znalazła porzuconą czarkę z gliny i nabrała w nią wody ze strumienia. Podała czarkę Basaltowi, który przyjął ją z wdzięcznością i większość natychmiast wypił a resztą usiłował zmyć z twarzy zaschniętą krew. Górska krasnoludka usiadła na mchu obok krasnoludów podgórskich, ramionami objęła własne kolana i patrzyła teraz na Flinta jak przygotowuje się do opowiedzenia historii.
- Nie bardzo wiem jak zacząć – powiedział Flint i napiął mięśnie twarzy.
- Wiesz po co poszedłem do Thorbardinu… żeby znaleźć krasnoluda, który zamordował twojego ojca – jasne, szaro błękitne oczy Flinta wbiły się w oczy Basalta – teraz więc opowiem co się przydarzyło gdy wlazłem do tajnego tunelu Theiwarów gdzie spadła na mnie stalowa klatka i zostałem uwięziony…

* * * * *
   Flint powrócił na ławeczkę obok Basalta. Podczas powtórnego opowiadania zdarzeń z zeszłego tygodnia podniecił się tak, że nie mógł usiedzieć na miejscu i zaczął się nerwowo przechadzać.
- Ile dni potrzebuje Pitrick, żeby zorganizować oddziały potrzebne mu w Hillhome? – spytał Perian.
   Frawl wypełniała tłumiona energia. Krasnoludka górska podczas opowiadania Flinta zajmowała się głównie puszczaniem kaczek na powierzchni stawu. Przystanęła teraz, zagryzła dolną wargę, coś liczyła na palcach i głęboko rozważała odpowiedź.
- Pitrick użyje moich oddziałów, osobistej straży thana, a te liczą pięćset zbrojnych – zaczęła – Będzie chciał całą akcję utrzymać w tajemnicy a to są jedyne siły całkowicie lojalne wobec Theiwarskiego tronu. Poza tym, że to wspaniali żołnierze to jeszcze wszyscy należą do wyrzutków a kilku nawet potrafi posłużyć się magią podobnie do samego Pitricka. Wyruszą o zmroku bowiem w ciągu dnia będą praktycznie ślepi.
- Jak myślisz, ile to może im zająć? – trochę niecierpliwie naciskał Flint.
- Nie takie to proste! – zawołała Perian – Tu trzeba rozważyć wiele spraw! Oddziały są doskonale przygotowane do parady, tylko, że my… oni nie walczyli na powierzchni od… za moich czasów jako dowódcy Gwardii Thana nigdy… a to ponad trzydzieści lat.
- Powinien dać sobie minimum dwa tygodnie –zdecydowała w końcu.
   Zobaczyła pełen zadowolenia gest Flinta i szybko dodała.
- Tyle, że Pitrick będzie naciskał na pośpiech, skróci im ten czas o połowę, a może i bardziej.
   Pełen zaskoczenia Flint popatrzył uważnie na Perian siedzącą ciągle na dywanie z mchu.
- Dobra. Chyba damy radę znaleźć się tam w mniej niż trzy dni – odwrócił się do Basalta – Widzisz, ja… to znaczy, my przyrzekliśmy na nasz honor, że nie opuścimy krasnoludów żlebowych i ja tego przyrzeczenia nie złamię. Tak więc Agharowie muszą iść z nami. Tyle, że stracę co najmniej dwa dni żeby znaleźć jakiś sposób na zmuszenie trzech setek Agharów żeby przeszli prawie dwadzieścia mil i to wszyscy w tym samym kierunku. Na samą myśl mam zamęt w głowie.
   Perian powoli wstała i cisnęła z głośnym pluskiem całą garść kamyków do stawu strasząc i rozpraszając ryby.
- Jeżeli moje przypuszczenia są choć trochę zbliżone do realiów to będziemy mieć co najwyżej jeden dzień, w najlepszym przypadku dwa, na zbudowanie obrony miasta.
- Tyle czasu to zajmie nam przekonywanie mieszkańców, że potrzebują ochrony! – wtrącił Basalt.
- Perian otrzepała nogawice z resztek mchu.
- A dlaczego nie mieliby nam uwierzyć? – spytała zdumiona.
   Zarówno Flint jak i Basalt zdawali sobie sprawę z wagi własnego słowa w Hillhome oraz z faktu, jak bardzo mieszkańcy cenią sobie dochód osiągany dzięki łachmaniarzom. Flint wyobraził sobie siebie samego usiłującego przemawiać do krasnoludów podgórskich. W zamyśleniu dotykał pierścienia odebranego Pitrickowi. Dłoń krasnoluda zaczęła drgać w nie kontrolowany sposób a nieprzyjemne odczucia szybko powędrowały ramieniem, do piersi i do całej reszty ciała. Zobaczył Perian wymachującą mu przed twarzą i tylko jak przez mgłę zdał sobie sprawę, że ściągnęła mu pierścień z palca.
- O czym ty myślałeś? – naciskała – Z twojej twarzy mogłam odczytać, że właśnie aktywujesz pierścień teleportacji!
    Flint otrząsnął się z resztek nieprzyjemnych drgawek.
- Mam rozumieć, że tego pierścienia może używać ktokolwiek, nie tylko Pitrick? – sapnął.
- Oczywiście – wzruszyła ramionami – Jest taki sam jak i inne magiczne przedmioty. Pitrick ciągle go używał z powodu uszkodzonej stopy. Kiedyś, gdy usiłował mnie znowu wystraszyć, wyjaśnił mi nawet jak to działa. Powiedział, że jedyne co musi zrobić to ująć pierścień i jak najwyraźniej wyobrazić sobie miejsce do którego chce się udać.
   Miejsce, gdzie chce się udać… Flint wspomniał na myśli o Hillhome sprzed paru chwil i wpadł na dziwny pomysł. Obrócił się w stronę Basalta.
- Nie mogę opuścić krasnoludów żlebowych – patrzył prosto w twarz bratanka – Ale ty możesz. Możesz użyć pierścienia, przenieść się do Hillhome i dać im w ten sposób kilka dni więcej na przygotowanie się na atak łachmaniarzy. Lub choćby na zgromadzenie większej ilości broni. Uwierzą ci, Basalt.
   Zabrał pierścień z dłoni Perian i wyciągnął go w stronę bratanka.
- Na pewno uwierzy ci Moldoon więc zacznij od niego. On zmusi resztę do posłuchu.
   Basalt cofnął się od pierścienia jakby został uderzony.
- Nic nie rozumiesz! Nikomu nie nic powiedzieć! A już na pewno nie Moldoonowi! – twarz krasnoluda pokryła się cieniem żalu i po chwili wybuchnął płaczem – On nie żyje, i to moja wina!
   Flint potrząsnął głową z niedowierzaniem.
- Moldoon nie żyje? O czym ty gadasz? – Flint złapał Basalta za ramię i mocno szarpnął – Mówże, harrn!
   Teraz to Basalt musiał tłumaczyć. Popłynęła przerywana szlochem opowieść o wypadkach wieczoru kiedy to porwali go krasnoludowi żlebowi.
-… i wtedy Moldoon wszedł pomiędzy nas żeby przerwać bójkę a ten łachmaniarz go dźgnął, tak po prostu!
   Basalt ukrył twarz w dłoniach, ramionami wstrząsał płacz.
   Nowiny zasmuciły i zaskoczyły Flinta. Stary człowiek, stary przyjaciel poniósł śmierć. Widział ból na twarzy Basalta, wyobraził sobie akt przypadkowego okrucieństwa łachmaniarskiego strażnika. Nienawiść do Theiwarów rozgorzała jeszcze gorętsza niż zwykle. To już był ogień jaki może zostać zduszony tylko krwią.
- Basalt – odezwała się Perian gryząc paznokieć – To brzmi tak, jakby ten Moldoon po prostu robił to co uważał, że musi zrobić. Nie możesz winić siebie za to, że on wszedł pomiędzy ciebie i łachmaniarza.
- Nie widzisz tego? – Basalt podniósł załzawione oczy – Wszyscy mieli rację – jestem tylko nic nie wartym pijakiem, który nawet obronić się nie umie! Nie mówiłem wam jeszcze o patrolu łachmaniarzy, który dopadł mnie poza Thorbardinem po twoim odejściu, Wujku. Gonili mnie jak wystraszonego królika – nawet nie pomyśleli żeby mnie zabić! Bogowie – zapłakał podnosząc zaciśniętą pięść – Wolałbym żeby zabili!
- Przestań! Dość tego! – Flint ostro trzasnął go w twarz.
   Perian wzdrygnęła się widząc coś, co było według niej niepotrzebnym okrucieństwem. Zaskoczony Basalt gapił się na wujka i wycierał łzy wierzchem dłoni. Flint czekał, aż chłopak odzyska równowagę.
- Opłakiwałeś teraz – powiedział w końcu z kamienną twarzą wujek – swego ojca. Moldoona. Siebie. Zostaw to wszystko za sobą, ponieważ masz znacznie ważniejsze sprawy do załatwienia.
   Twarz Flinta zmiękła. Chwycił Basalta za ramiona i potrząsnął lekko.
- Udowodnij wszystkim, że są w błędzie. Zacznij od zaraz, udowodnij im błąd przez zebranie każdego kawałeczka odwagi i wytrwałości, by uwierzyli w coś, w co nie mają ochoty wierzyć.
   Potrząsnął jeszcze raz. Mocno.
- Zrób to, Basalt. Musisz. To jest dla Hillhome jedyna szansa.
- Naprawdę myślisz, że mogę ich przekonać? – wyszeptał harrn.
   Flint uśmiechem dodawał odwagi.
- Wiem, że możesz.
   Basalt spojrzał na pierścień leżący na dłoni Flinta. Zrobiony był z dwóch, niekompletnie zakończonych, stalowych taśm splecionych w jedno i rozdzielonych ku górze. Dwa poszarpane końce sterczały na zewnątrz. Wziął go i ostrożnie wsunął na środkowy palec lewej ręki. Odczucie nieznanej energii przepłynęło mu po ciele tyle, że nie pochodziło od pierścienia, lecz z błysku wiary i poważania w oczach wujka. Wyprostował się. Był już pewniejszy.
- Najpierw wpadnij do rodziny – doradzał Flint – Pomimo chciwości i pompatycznych protestów to też są Fireforge. Pokaż im, że się zmieniłeś a dadzą ci szansę. Zobaczysz.
- Basalt, przywołaj w umyśle obraz celu – dodała Perian.
   Twarz krasnoludki była teraz nieruchomą maską, niepokoiła się przedsięwzięciem jakie właśnie podejmował nawiwny krasnolud podgórski.
   Basalt skinął głową i skoncentrował się na obrazie głównego pokoju w rodzinnym domu.
- Powiedz im wszystko, co ci tu przekazaliśmy. Powiedz, że będziemy za trzy, może cztery dni. Liczymy na ciebie, przekonaj ich.
   Twarz ba salta stała się portretem koncentracji a jego sylwetka zaczęła migotać.
- Możesz tego dokonać, Basalt! – wołał Flint w stronę ostatnich już zarysów postaci bratanka.
   Po chwili już go nie było.
   Flint i Perian stali samotni w pięknie groty, otuleni dźwiękiem rytmicznie uderzającego o posadzkę wodospadu.


https://scontent-b-ams.xx.fbcdn.net/hphotos-prn2/p480x480/1238722_626203917419553_1235611245_n.jpg

Offline

 

#17 2016-05-25 10:02:22

 janjuz

Najwyższy Kleryst

Call me!
Skąd: Zduńska Wola
Zarejestrowany: 2012-10-02
Posty: 829

Re: Król Flint

Rozdział 17

Teleportujmy się

   Flint z obrzydzeniem odrzucił na bok połamaną, drewnianą tarczę.
- Chyba jednak nie znajdziemy tu wystarczającej ilości porządnej broni, żeby się wyekwipować. Nie mówiąc o ekwipunku dla trzech setek bezbronnych krasnoludów żlebowych – narzekał gorzko w stronę Perian stojąc na sześciostopowej kupie odpadów w Wielkie Sali Nieba, nad strumieniem naprzeciw tunelu wiodącego do Sali Trunkowej.
   Pilno im było rozpocząć przygotowania do wymarszu w stronę Hillhome a skoro na liście Perian pierwszą pozycją było skompletowanie broni to wrócili do Wielkiej Sali Nieba natychmiast gdy tylko Basalt teleportował się z groty. Po drugiej stronie strumienia, na lewo od nich, krasnoludy żlebowe ciężko pracowały nad zapchaniem dziury, jaką zaklęcie Pitricka a potem cielsko bestii utworzyły w ścianie.
   Jeśli natomiast chodzi o samą bestię to Agharowie skończyli już rąbanie na kawałki przedniej jej części. Po surowym wykładzie zdegustowanego króla na temat ich wynalazku w postaci nowe gry: „rzut bestią”, spora liczba krasnoludów zaczęła drewniane skrzynki z kawałkami cielska na zewnątrz przez pękającą grotę. Pozostali Agharowie zaczęli pracę nad tylnią częścią bestii.
   Tymczasem Perian, po pas zanurzona w mieszaninę dziwacznych butów, wyrzuconych naczyń, resztek wyrzuconej żywności i innych „skarbów” po drugiej stronie wysypiska, intensywnie wpatrywała w stray topór, który nagle wpadł jej w oko.
- Znalazłaś coś interesującego? – spytał Flint.
   Erian czuła się lekko winna gdy, tak naprawdę nie myśląc, wsunęła topór w pętlę u pasa a fałdy tuniki skryły stylisko.
- Co takiego? Wybacz, nie słuchałam.
   Flint potrząsnął szarą głową, wygrzebał się z góry śmieci, przeszedł na jej stronę i stał teraz z ramionami skrzyżowanymi w geście pełnym rezygnacji.
- Gdzie możemy znaleźć wystarczającą ilość broni? Mam wysłać Agharów na wojnę z zaostrzonymi widelcami!  - wypluł wreszcie z siebie.
   Perian ześlizgnęła się z kupy śmieci i pocieszająco poklepała go po ramieniu.
- Nie martw się, według Nomscula mamy jeszcze do przeszukania sporo wysypisk, gdzie mogą się znaleźć rzeczy całkiem pożyteczne. Poza tym, Agharpulta tak naprawdę nie potrzebuje broni.
   Flint parsknął drwiąco.
- Wspaniale, teraz tylko potrzebujemy dwieście Agharpult.
   Podniósł z ziemi brązowy, drewniany guzik i zaczął się nim bezwiednie bawić.
- Za dużych szans będąc praktycznie bezbronni przeciwko łachmaniarzom to my nie mamy.
   Perian, wyraźnie poirytowana, wsparła się dłońmi o biodra.
- Flincie Fireforge, jeżeli nie zamierzasz wykrzesać siebie ani odrobiny optymizmu, to… to – z wściekłości aż zaczęła bełkotać – to, a właściwie to co ja się tobą przejmuję! Jesteś najbardziej zrzędliwym podgórskim krasnoludem jakiego kiedykolwiek spotkałam!
- A ilu to podgórskich krasnoludów w życiu spotkałaś? – drażnił się z nią choć w oczach już zaczęły mu migotać iskierki rozbawienia.
- O jednego za dużo! – odpaliła.
   Migdałowe oczy nadal jeszcze ciskały pioruny spod rdzawych kędziorów, lecz kąciki czerwonych ust już się zaczęły podnosić w niemal niezauważalnym, swawolnym uśmiechu.
   Też się uśmiechnął, lecz zaczął też myśleć jak bardzo różni się ona od wszelkich frawls jakie spotkał przez ponad sto lat życia. O mało co nie sięgnął ręką, by jej lok ciągle spadający na czoło. Dlaczego, u diaska, moje ręce same szukają wymówek byle tylko jej dotknąć? Oboje wiemy, że krasnoludy podgórskie i górski nie tworzą par.
- No co, żadnej szybkiej riposty? – spytała Perian zauważając dziwne spojrzenie Flinta.
   Krzaczaste wąsy podgórskiego krasnoluda opadły wraz ze wzruszeniem ramion.
- Za dużo mamy teraz do roboty by uprawiać słowną szermierkę – odparł poirytowany i cisnął guzik z powrotem na kupę śmieci.
   Zraniona dogłębnie tak nagłą zmianą nastroju Perian mocno się najeżyła.
- Cokolwiek powiesz. Też mnie denerwuje ta kampania do Hillhome, chciałabym to już mieć za sobą, żeby jakoś móc uporządkować własne życie!
- Nikt nie powiedział, żebyś musiała się zajmować tą „kampanią do Hillhome” – powiedział chłodnym tonem.
   Migdałowe oczy Perian zwęziły się do cienkich szprek.
- Może tego nie rozumiesz, lecz moje poczucie honoru nie pozwala mi na nie dotrzymywanie przyrzeczeń.
   Flint obrócił się w jej stronę.
- Nigdy nie prosiłem o przyrzeczenie pomocy.
   Perian aż się ze złości zatrzęsła.
- Mówiłam o moim przyrzeczeniu pozostania z krasnoludami żlebowymi – powiedziała cicho.
- Och.
   Zapadła kłopotliwa cisza.
- Mam robotę do zrobienia – powiedziała Perian.
   Odwróciła twarz i szybko pomaszerowała na drugą stronę mostu nad strumieniem i podążyła tunelem w stronę Sali Trunkowej.
   Flint cicho przeklinał. Dlaczego, u licha, nagle musisz durniu zachowywać się jak dumny, uparty stary głupiec? Idź za nią, powiedz, że ci przykro, powiedz cokolwiek – tak sobie powtarzał. Powiedz wszystko byle zdjąć z jej oczu ten wyraz obrzydzenia!
- Eeeeeeoooooo!
   Głowa Flinta rzuciła się w lewo. Podążała za krzykiem udręki, który echem odbił się w korytarzach. Zobaczył grupę krasnoludów żlebowych ciągle ćwiartujących zewłok pełzacza. Wokół połowy Agharów rósł niewielkimi chmurkami syczący dym. Agharowie tańczyli dziwaczny taniec bólu.
- Zakute pały! Jak wyście zdołali się podpalić? – ryknął podgórski krasnolud czterema susami pokonując mostek. Przebiegł dwieście stóp, które dzieliły go od miejsca gdzie się znajdowali dzielący pozostałości gigantycznego pełzacza.
   Flint co prawda znajdował się w samym środku obłoku dławiącego, śmierdzącego zgnilizną dymu ale jednak nie mógł dostrzec żadnego śladu ognia. Czwórka krasnoludów żlebowych zbiła się ze strachu w kłębek a ich wielkie oczy co chwila spoglądały nad ramionami wrzeszczących towarzyszy. Cała piątka pokryta była, w różnym stopniu, czarnym, podobnym do smoły śluzem. Z dziką zajadłością starali się pozbyć go z ciał. Za każdym razem gdy grudę udało się strząsnąć to przy pierwszym kontakcie z posadzką wybuchała z głośnym „Bang!” by zaraz rozwiać się smrodliwą chmurę.
- To pali skórę!
- Czarny paskud robi bąble na palcach!
- To jak bomba!
- Ja napotliwy!
- Wyjadło mi dziurę w głowie!
- To twoje ucho – poinformował go spokojnie Nomscul popatrzywszy z bliska na głowę Aghara.
   Nomscul nadzorował prace. Status szamana nie pozwolił mu popaść w histerię śladem reszty Agharów.
- Wrzućcie ich do strumienia! – krzyczała Perian zza pleców Flinta.
   Wróciła tunelem jak tylko usłyszała krzyki krasnoludów żlebowych. Biegła teraz w stronę grupy i już popychała dwójkę zranionych Agharów na lewo, w stronę leniwie płynącego strumienia. Trzymała ich mocno za kołnierze podczas gdy obydwaj chlapali się w wodzie i usiłowali zmyć tajemniczą, czarną substancję. Powoli ich wrzaski przeszły w cichszy szloch. Perian ich wyciągnęła i z ulgą stwierdziła, że zaatakowana mazią skóra zmieniła kolor na lekko różowy lecz nie odniosła większych szkód.
   Widząc taki sukces Flint wepchnął kolejną dwójkę do wody i wkrótce wszelkie niepokojące objawy również znikły. Agharowie stali stłoczeni wokoło króla ociekając wodą i szczękając zębami.
- Niech mi lepiej ktoś powie co się tutaj dzieje! – zażądał Flint wołając do całej grupy – Nomscul?
   Chude wąsy Nomscula zadrżały nad wargami.
- Użyłem magiczna torba żeby stop wrzaskom ale nie działa! Zawsze działała!  - oczka Nomscula zwęziły się po czym podniósł torbę do twarzy – Ty zakląć torby, królewski chłop?
   Flint popatrzył krzywo.
- Pewnie, że nie działa… to tylko torba bru… - westchnął i zebrał w sobie całą cierpliwość na jaką było go stać – Nomscul, skąd się wzięło to czarne paskudztwo?
- Król chce wiedzieć tylko to? – spytał Nomscul – To kichy bestii.
   Zaciągnął Flinta do resztek pełzacza.
- Widzi, tfu, torba tam? Oni ciąć jak ty kazać a wtedy paskudztwo latać!
- Wygląda na worek z trucizną – zasugerowała Perian – Jak zdołamy się pozbyć całej reszty bez naruszania tego wybuchowego organu?
   Flint w zamyśleniu drapał się po brodzie.
- Daj mi swój sztylet – poprosił Perian.
   Zaskoczona krasnoludka górska wyjęła nóż zza pasa i położyła na otwartej dłoni Flinta. Nachylił się i zamieszał sztyletem w czarnej mazi.
- Co ty wyczyniasz z moim nożem? – naciskała Perian.
- Daj mi jeszcze chwilkę – miękko odparł Flint.
   Szybkim ruchem nadgarstka dłoni trzymającej nóż zrzucił skwierczącą maź na posadzkę. Trzasnęła głośno, zupełnie jak petarda, wybuchła a wtedy w powietrze wzniosła się kolumna tłustego, gęstego i kwaśnego dymu. Flint obejrzał ostrze sztyletu. Było nadal gładkie, bez żadnych wżerów. Najwidoczniej substancja działała żrąco na skórę, lecz trwalsze materiały, takie jak metal, kamień i pewnie też szkło, były odporne na żrące działania mazi.
   Zamyślony Flint oddał frawl jej nóż.
- Jak sądzicie, ile tej czarnej trucizny tu jest?
- Nie wiem, lecz całkiem sporo. Worek żołądka jest ogromny… a i gruczołów z trucizną może być więcej z tego co wiem. Jakie to ma znaczenie? – spytała Perian.
   Flint właśnie coś sobie w myśli obliczał i nie usłyszał jej pytania.
- Chyba nie myślisz o…?
- Dokładnie o tym? – przerwał, uśmiechnął się przebiegle i nagle uświadomił sobie jej obecność – Myślę, Perian, że właśnie znaleźliśmy dla siebie tajną broń…

* * * * *

   Prawa ręka Basalta błądziła ciągle w pobliżu pierścienia teleportacji. Oczy miał zaciśnięte a na twarzy wyraz pełnej koncentracji. Skupił myśli na głównym pokoju rodzinnej siedziby. A wtedy, na ułamek sekundy, ujrzał przed oczami zapraszający obraz Sali w oberży Moldoona i poczuł jak całe ciało drga w powietrzu! Spanikowany otworzył oczy i ujrzał zarówno rodzinny dom jak i oberżę Moldoona migającą gdzieś w oddali. Natychmiast znowu zamknął oczy i wypełnił ukysł myślami o domu, o rodzinie, nawet o meblach – po chwili trwającej jak wieczność falowanie ustało i poczuł, że stoi na własnych nogach.
   Gdzieś.
    Na piegowatych policzkach poczuł podmuch ciepłego powietrza. Powoli otworzył oczy. Ujrzał stojącego przed nim bez śladu uśmiechu na twarzy Wujka Ruberika, kompletnie zdumionego Wujka. Drewniane cebry wypadły Ruberikowi na podłogę dzięki czemu u jego stóp powstała kałuża białego, ciepłego mleka.
- A to co ma znaczyć? Skąd się tu wziąłeś? Co się z tobą działo? Masz chyba co nieco do wyjaśniania, głupawy, młody naciągaczu!
- Tak, Basalt – usłyszał zza pleców jak matka włącza się do rozmowy – pomijając te głupoty, to gdzieś ty się podziewał od – zakasłała z zakłopotaniem – Gdzieś ty był całą noc? Tybalt cię szukał, nie mówiąc już o tym, że cała reszta rodziny się niepokoiła.
   Od chwili swego przybycia Basalt się jeszcze nie poruszył. Dopiero teraz cofnął się o krok w stronę kominka, żeby dobrze oboje widzieć, Bertinę w kuchni i Ruberika u drzwi. Na ich twarzach ujrzał zwykła reakcję na jego widok – u wujka gniew, u matki udrękę – i prawie stracił całą odwagę. Powiedział sobie jednak, że dla dziwacznego zachowania ma całkiem dobre wytłumaczenie, zbyt dobre by je zaprzepaścić.
- Gadaj bo się mleko skwasi, harrn! Wyglądasz na lepiej skopanego niż stare kowadło – piłeś całą noc? – ostro naciskał Ruberik.
   Basalt wreszcie przepchnął słowa przez tchawicę.
- Mamo, Wujku Rubie, mam wam coś ważnego do powiedzenia – zaczął drżącym głosem a oczami strzelał od jednej postaci do drugiej – Na pewno nie będziecie chcieli mi uwierzyć, lecz po prostu musicie! Ojciec nie umarł na atak serca, został magicznie zamordowany przez łachmaniarza!
   Bertina sapnęła i zaczęła ogryzać palce. Rozwścieczony Ruberik klapnął się po biodrze.
- A nich cię bogowie przeklną! Tak bolesne kłamstwa by ukryć własne słabości! Próbowałem już wszystkiego, mówiłem do ciebie, krzyczałem na ciebie, zawstydzałem i starałem się pomóc jak tylko potrafiłem i to ma być odpowiedź?
   Twardo postąpił w stronę Basalta i chwycił go za rękę.
- Być może dzień lub dwa w więzieniu… za ucieczkę z miejsca zbrodni… otrzeźwią cię i każą trochę przemyśleć własne postępki!
   Basalt się nie poruszył choć żołądek wykręcał mu się na nice a kolana zaczęły drżeć, tylko zaczął mówić szybko i żarliwie.
- Pozwól mi wyjaśnić – zaczął znowu – Przykro mi, jeśli was wystraszę, lecz łachmaniarze planują atak na Hillhome i mamy bardzo mało czasu żeby się na to przygotować.
   Ruberik skrzywił się niecierpliwie.
- O jakich głupotach teraz paplesz?
- Basalt, w tym co mówisz nie widzę najmniejszego sensu, lecz jeszcze nigdy nie widziałam żebyś był tak poważny – powiedziała Bertina – Cokolwiek tam trzymasz w zanadrzu, po prostu to powiedz, wyjaśnij.
   Ruberik zakręcił nosem.
- Przecież wiadomo o co mu chodzi i skąd się to bierze, a bawi mnie tak bardzo jak zwracam na to uwagę, czyli nic. Już czas…
- Rubie – wtrąciła się Bertina – Zostaw. Pozwólmy mu mówić.
   Zdenerwowany młodzieniec uśmiechnął się z wdzięcznością do matki.
- Wiem dobrze, że ostatnio nie zachowywałem się zbyt odpowiedzialnie – powiedział i zignorował parsknięcie wujka wyrażające pełną aprobatę dla tego stwierdzenia – Ale nie jestem pijany i nie kłamię.
   Wziął głęboki wdech.
- Ojciec został zabity bowiem odkrył, że pługi jakie łachmaniarze transportują to tylko przykrywka do potężnego transportu broni dla pewnego narodu na północy.
- Basalt – jęknęła matka wyciągając chusteczkę z rękawa – skąd to wiesz?
- Byłem z Wujkiem Flintem. Chcieli go zabić bo też to odkrył.
   Ruberik klepnął się w czoło z pełnym zrozumieniem.
- Oto mamy wiarygodne źródło. Rzadko widywany braciszek, wieczorny zabójca łachmaniarza!
   Basalt się wzdrygnął.
- Wujku Rubie, pozwól mi skończyć. Kiedy skończę a ty dalej nie będziesz mi wierzył to z przyjemnością sam oddam się ręce Wujka Tybalta i pójdę do więzienia. Nie będzie to miało wszakże żadnego znaczenia bo i tak będziemy wszyscy martwi po pięciu czy sześciu dniach.
   Nawet Ruberik poczuł się zmuszony do milczenia.
- Flint musiał zabić łachmaniarza bowiem został nakryty, jak szpiegował w ich wagonach tamtej nocy.
   Tym razem to Bertina przerwała.
- Tylko co z tym miał wspólnego twój ojciec?
   Basalt otarł twarz. Był już wyczerpany i zdenerwowany. W jaki sposób ma przekonać całe miasto skoro nie potrafi przekonać nawet własnej rodziny?
- Wujek Flint stał się podejrzliwy i wpadł na pomysł, żeby bliżej przyjrzeć się wozom bowiem Moldoon powiedział mu, że ojciec zamierzał zrobić to samo dokładnie tuż przed śmiercią. Flint przemknął się przez mur placu wozowego i wpadł na Gartha, który był pewny, że ujrzał właśnie ducha Ojca. Garth był śmiertelnie wystraszony bowiem był tam właśnie tej nocy gdy zabito Ojca i on to wszystko widział. Wybacz, Matko, lecz muszę to wszystko powiedzieć. Garth opowiedział Flintowi jak to dziwacznej postury łachmaniarz uderzył Ojca pociskie z błękitnego dymu…

* * * * *
- … Perian była dowódcą Gwardii Domowej pod komendą Pitricka kiedy ten wepchnął ja do Jamy Bestii za to, że próbowała ratować Wujka Flinta. On jest absolutnie pewna, że Pitrick postara się spełnić groźbę i zniszczyć Hillhome…
   Długa opowieść wreszcie skończona. Basalt rozparł się wygodnie w fotelu przy palenisku i patrzył w ogień. Zrobiłem, co mogłem. Przynajmniej próbowałem.
   Przez długą chwilę ani Matka, ani Wujek Ruberik się nie odzywali.
- Dlaczego jednak nie wrócił do Hillhome Flint we własnej osobie i tego wszystkiego nie wyjaśnił? – spytał w końcu Ruberik.
- Och, chyba zapomniałem o tym powiedzieć – odparł Basalt i przetarł twarz rękawem – Krasnoludy żlebowe, które ich uratowały, miały coś w rodzaju przepowiedni, którą Flint i Perian wypełnili przeciskając się do nich przez dziurę. Zostali królem i królową Błotodziury i musieli złożyć przysięgę na swój honor, że nie uciekną.
   Głos Basalta zaczął zamierać kiedy krasnolud zorientował się, że biorąc pod uwagę szokujące wieści jakie już przekazał, to ta ostatnia ich część może jego wiarygodność dokładnie zatopić.
- Nie wierzycie, prawda? Gdybym tego nie widział, też bym nie uwierzył.
- To akurat najrozsądniejsze wyznanie jakie słyszałem – mruknął Ruberik.
   Basalt wyskoczył z fotela i wyciągnął prawą rękę.
- Ale przecież mam ten pierścień! Widziałeś sam… teleportowałem tutaj. Gdzie indziej mógłbym go zdobyć? A kiedy już go dostałem to po kiego licha miałbym tu wracać dla opowiadania kłamstw. Mogłem się udać gdziekolwiek bym zechciał, gdziekolwiek! A zamiast tego przybyłem tutaj. Czy to o niczym nie świadczy?
   Ruberik wstał i nim zwrócił się do bratanka starannie obciągnął kaftan.
- Kiedy zaczynałeś tą opowieść powiedziałeś, że pójdziesz do Wujka Tybalta, czy ci uwierzę czy nie. Jesteś gotów?
   Bertina popatrzyła smutno na szwagra.
- Zamknąłbyś mojego syna? – spytała.
- Zrobiłbym to, gdybym sądził, że łże. Tyle, że on oczywiście nie łże. Chodźmy, chłopcze. Przed nami ciężkie przekonywanie jeśli zamierzamy obudzić to miasteczko.
* * * * *
- Napotkaliśmy nowy problem – miękko powiedział Pitrick.
   Than słuchał jakby interesowało go to tylko w części bowiem własnie obserwował jak jego gargulce lubieżnie się uśmiechają i klapią skórzanymi skrzydłami.
- Tak? – spytał w końcu.
- Krasnoludy z Hillhome przygotowują powstanie przeciwko nam – powiedział doradca.
   Pitrick użył opowiastki, którą sobie przygotował idąc z powrotem do miasta. Uznał, że ostrzeżenie krasnoludów podgórskich stwarza potencjalnie zagrożenie jakiego zignorować nie sposób.
- Rzeczywiście?
   Realgar nachylił się do przodu i utkwił w Pitricku lodowate spojrzenie – I co zamierzasz z tym zrobić?
- Jest tylko jedno rozwiązanie – oświadczył syczącym głosem garbus – Wieś musi zostać zniszczona. 
* * * * *
- Jaki krok teraz robimy? – spytał Ruberik Tybalta, kiedy już przekonali konstabla do swej historii – Na początek; wszyscy jesteśmy rodziną i dla żadnego z nas handel z łachmaniarzami nie jest głównym źródłem utrzymania. Jak myślicie, co się będzie działo gdy ta historia zacznie krążyć dokoła? Wielu porządnie się zdenerwuje a cała reszta po prostu nigdy w to nie uwierzy.
- To pewne – zgodził się Tybalt – Nie ma sposobu, żebyśmy zdołali odciągnąć wszystkich od łatwych pieniędzy, które łachmaniarze po prostu rozrzucają.
   Nieduża grupka harrns  i  frawls Fireforgów zamilkła siedząc w małym Birze Tybalta. Była ich czwórka; Basalt, Ruberik, Bertina i Tybalt. Środek pokoju zajmował tęgi stół. Tybalt siedział w swoim krześle trzymając stopy na stole i fajkę w zębach. Basalt i Bertina siedzieli na krzesłach przy stole a Ruberik maszerował od drzwi do przeciwległej ściany i z powrotem. Pomimo odczuwalnego w pokoju napięcia Basalt czuł jedność rodziny, jedność dającą przyjemne ciepło.
   Basalt popatrzył dość lękliwie na Ruberika, potem na Tybalta i w końcu się odezwał.
- Może gdyby nam się udało przeciągnąć na naszą stronę dwie czy trzy znaczące rodziny, jak na przykład Hammerhand czy Strikespark, to uzyskalibyśmy więcej posłuchu. Inni by uważniej słuchali kogoś takiego nawet gdyby nie chcieli uwierzyć mnie.
- Cały problem w tym – odparł Ruberik – że „znaczące rodziny” to akurat ci, co osiągają najwięcej zysków z obecności łachmaniarzy. I dlatego stali się „znaczącymi rodzinami”.
-Nie, ci co osiągają zyski nie zaryzykują ich utraty tak łatwo – stwierdził Tybalt – A w każdym razie nie zrobią tego dopóki nie zdołamy im przedstawić prawdziwego niebezpieczeństwa. Wtedy, być może, uznają, że interesy z łachmaniarzami to kiepski pomysł.
   Berina podjęła ten pomysł i pociągnęła go troszkę dalej.
- Jak ja to widzę, to jedyną metodą na przedstawienie prawdziwej groźby jest ściągnięcie wszystkich razem i wspólne zajrzenie do jednego z wozów. Kiedy zobaczą wóz pełen broni nie będą mogli negować zagrożenia, prawda?
- Dokładnie – odparł Tybalt.
- Milutko i doskonale! – wtrącił Ruberik – Tyle, że niegdy nie namówicie nikogo do zajrzenia w te wozy. Będą się obawiać naszej pomyłki. Jeżeli tłum obywateli miasta wpadnie tam, zaaresztuje wozaków i przeszuka wozy lecz nie znajdzie nic poza pługami i narzędziami rolniczymi to wywołamy tylko niesamowity incydent z Thorbardinem. Możemy wtedy narazić całe porozumienie handlowe.
- Nie – skonkludował – to miasto potrzebuje materialnego dowodu – nie poszlaki – i to dostarczonego na srebrnej tacy.
   I nagle Basalt się tak podniecił, że omal nie wywalił własnego krzesła.
- I to jest odpowiedź, Wujku Ruberik! Dostrczmy im dowód! Nie zdołają nas powstrzymać przed przeszukaniem wozów. Jeżeli pójdziemy we czwórkę na plac wozów to będziemy mogli zamknąć łachmaniarzy, przeszukać wozy i wtedy zwołać całe miasto by pokazać cośmy znaleźli. Jeśli nic nie znajdziemy to cały afront będzie tylko naszą winą a miasta nie można winić za małą grupkę rozrabiaków.
   Zapanowała cisza. Każdy rozważał pomysł Basalta. Na koniec Tybalt schylił się i powiedział
- Oto czego nam trzeba…

* * * * *
   Hillhome budziło się do życia gdy czwórka Fireforgeów kierowała swe kroki w stronę placu wozów. Zatrzymali się niedaleko w dole ulicy i patrzyli na otwarcie bram.
   Stawiają strażników? – pytał Ruberik.
- Jeden czy dwóch jest tam zawsze, tyle że na zewnątrz w świetle dnia nie wychodzą – odparł Tybalt – Każdy może wejść lub wyjść jeśli tylko ma ochotę. Tyle, że na wejście pilnie baczą. Nie chcą w środku nikogo, kto nie ma powoduby tam się znaleźć.
- Czyli możemy po prostu wejść? – zaproponował Basalt.
- Nie bez zwrócenia na siebie mnóstwa uwagi – wyjaśnił Tybalt.
- I tutaj zaczyna się rola tego twojego pierścienia. Pamiętaj o planie jaki ułożyliśmy w moim biurze. Po prostu miej się na baczności i będziesz w porządku. Wszyscy będziemy w porządku. Cóż, jaki tylko będziesz gotów, zaczynaj.
   Basalt skinął głową potakująco. Wpatrywał się intensywnie w dal ulicy prosto w plac wozowy. Koncentrował się na obszarze obok kuźni. Zaraz za kuźnią był magazyn gdzie trzymano narzędzia i gdzie spali łachmaniarze. Na prawo od magazynu była stajnia. Basalt skoncentrował się na miejscu oddalonym od kuźni o kilka stóp. Dotknął pierścienia Pitricka, żołądek zaprotestował, w uszach zadźwięczało i już stał obok kuźni. Nabieram wprawy; pomyślał z niemałą satysfakcją.
   Dobiegający z wnętrza magazynu gardłowy śmiech przypomniał Basaltowi o niebezpiecznej misji. Obejrzał się przez ramię i dostrzegł matkę i dwóch wujków stojących pod drzewem pod którym i on stał jeszcze przedmomentem. Machali zachęcająco rękami.
   Basalt rozejrzał się uważnie. Ujrzał dwa ciężkie wozy stojące po prawej, zaraz przed stajnią. Między wozami dostrzegł parę poruzających się nóg. Odwrócił się szybko w stronę drzwi kuźni i szeroko je otworzył. Krasnoludzkie oczy szybko przystosowały się do ciemności. Ujrzał trzech łachmaniarzy szybko wstających z posłań, zwykła reakcja na nagły trzask i światło wpadające przez drzwi szerokim strumieniem.
- Zbudźcie się, wy wielkookie, mech żrące robale. Przyniosłem parę jaj żebyście mieli co possać na śniadanie! – zawołał nerwowo podgórski krasnolud.
   Natychmiast też odwrócił się i wybiegł mając już na karku trzech łachmaniarzy. Czwarty okrążył najbliższy wóz i dołączył do pościgu.
   Już w biegu Basalt zoczył punkt przy ścianie placu wozowego, dokładnie na prawo od niego. Zwolnił trochę, pozwolił łachmaniarzom na zbliżenie a kiedy już mieli go schwytać dotknął pierścienia. Zniknął im sprzed oczu i pojawił się o dwadzieścia jardów dalej, pod samą ścianą.
   Zaskoczeni łachmaniarze ledwo zdołali się zatrzymać. Zaczęli się rozglądać tu i tam  w poszukiwaniu tajemniczego krasnoluda. Basalt odczekał kilka chwil a potem pomachał ręką i wrzasnął z całych sił.
- Hej, tutaj jestem, wy śmiedzące szczury kloaczne! Ślepi jesteście?
   Rozwścieczeni łachmaniarze runęli w stronę Basalta i już w biegu zaczęli  wyciągać zza pasów sztylety. Basalt uważnie ich obserwował a jednocześnie spoglądał na szczyt beczki stojącej obok stajni. Gdy tylko zaczęli się zbliżać na kilka jardów dotknął znowu pierścienia i ponownie pojawił się na beczce.
   Łachmaniarze wpadli na ścianę przy której przed chwilą stał Basalt, paprzewracali się jeden na drugiego i zaczęli potwornie kląć w chrapliwym języku. Po chwili już byli na nogach. Dławili się z wściekłości i rozglądali po placu w poszukiwaniu swej zwierzyny. Jedne z nich z głośnym krzykiem wskazał kierunek i cała banda pognała co sił w nogach.
   Tym razem jednak, gdy tylko pokonali połowę odległości do Basalta, jeden z nich się zatrzymał. W jego ręku błysnął sztylet, który z głośnym trzaskiem wbił się w ścianę stajni o kilka cali od lewego ramienia Basalta. Pozostali natychmiast zaczęli to naśladować i w bezbronnego podgórskiego krasnoluda poleciał kolejny sztylet i dwa topory. Po ułamku sekundy wbiły się w drewnianą ścianę, dokładnie w celu, tylko celu już tam nie było. Widząc bowie nadciągającą groźbę Basalt chwycił pierścień i teleportował się do miejsca obok kuźni gdzie znalzł się po raz pierwszy wpadając na plac wozowy.
   Basalt zorientował się, że cały drży. Zatrzymał się na chwilę nabrać tchu po czym obrócił się i pobiegł w kierunku wozów. Pokonał tylko kilka kroków gdy łachmaniarze, z żądzą krwi świecącą w oczach, wypadli po obu stronach wozów. Basalt pokonał te kilka jardów i wpadł pomiędzy wozy. Gdy tylko minął tyły wozów Tybalt, stojący dotąd za wozem, podał mu błyszczący miecz. Basalt obrócił się wystarczająco szybko by ujrzeć jak łachmaniarze wpadają w pułapkę zastawionę przez Fireforge’ów. Oto dwie tęgie włócznie swymi drzewcami wystawały na wysokości kolan biegnących łachmaniarzy. Z obu stron przejścia między wozami. Jedną dzierżyły ręce Tybalta opartego mocno o otwarty bok wozu podczas gdy drugą trzymał Ruberik. Łachmaniarze potknęli się o drzewce polecieli na twarze prosto w błoto placu. Nie minęło więcej niż kilka sekund a już Tybalt, Ruberik, Basalt i nawet Bertina stali nad leżącymi gębami w błocie i przeklinającymi łachmaniarzami trzymając przemycaną broń na ich gardłach.
- Miałeś rację co do tej broni w wozach, chłopcze – sapnął Ruberik.
   Twarz Bertiny była zaczeriwniona zarówno z podniecenia jak i wyczerpania kiedy głęboko skłaniała główę przed synem. Tybalt szturchnął włócznią jednego z łachmaniarzy i rozkazał.
- Bertina, biegnij i sprowadź tu burmistrza i kogo tylko dopadniesz z rady miejskiej. My w międzyczasi powiążemy tych podleców. Mam przeczucie, że paskudna część roboty dopiero przed nami.

* * * * *
   Ze wszystkich stron miasteczka zbierały się krasnoludy podgórskie gdy tylko wieść o zdradzie łachmaniarzy się szerzej rozeszła. Niektórzy, jak na przykład pompatyczny handlarz Micah, z początku sprzeciwiali się jakomkolwiek atakom na handlowych partnerów. Inni natomiast, jak na przykład Hildy, kapitan miejskiej milicji, a w końcu i sam Burmistrz Holden, szybko uznali sytuację za bardzo poważną.
- Nie ma znaczenia co o tym myślisz, Micah.  Ta rada już podjęła decyzję.
   Mówca, burmistrz Hilden, stał na szczycie beczki na placu wozowym  w otoczeniu czterech pozostałych członków rady, dowódcy milicji Axela Broadblade’a oraz zgromadzonych obywateli miasta.
- Jest oczywiste, że Theiwarowie nas okłamywali iużyli naszego miasta jako narzędzia do przygotowań wojennych. Wszyscy widzieliśmy broń ukrytą w wozach i wysłuchaliśmy zeznań łachmaniarskich więźniów. Rada głosowała przeciwko tobie, Micah, i to kończy całą sprawę. Jeżeli chcesz własny nochal wydobyć z kłopotów z powodu całej tej stali, jaką dostałeś, to zauważysz że to jedyne rozsądne wyjście.
- A teraz wysłuchajmy słów dowódcy milicji jaką akcję możemy podjąć.
   Burmistrz Holden zlazł z baryłki a kilkunastu innych krasnoludów pomogło Broadblade’owi, weteranowi wielu dawnych kampani, wdrapać się na nią. Dowódca milicji uważany był za ucieleśnienie wojskowości krasnoludów w Hillhome. Zawsze ubrany był w czysty, zielony płaszcz; żebrowany hełm z zawiasowymi osłonami na uszy oraz w wysokie, z twardej skóry wykonane buty o wywiniętym kołnierzu. Nosił też długi sztylet w pochwie, który zwisał mu teraz u pasa. Nadawało mu to wygląd w podobie ludzkiego kawalerzysty. Kawaleria w krasnoludzkich armiach praktycznie nie istaniała, lecz pochwa dodawała pewnej klasy do całości munduru. Broadblade odchrząknął, zarzucił ręce do tyłu i zwrócił się do zgromadzonego tłumu.
- Jak ci z was, co są członkami Milicji Hillhome… a to znaczy większość z was, choć nawet na ćwiczenia regularnie nie przychodzicie… zdają sobie sprawę, nasz arsenał jest zarówno niewielki jak dość eklektyczny. Składa się głównie z przyrządów stosowanych na plowaniu, w uprawie roli oraz w stolarstwie. Było to wystarczające w dotychczasowych, dość rzadkich zmaganiach z wędrownymi rabusiami czy wałęsającymi się bandami.
- Jednakowoż jeżeli mamy się obronić w walce z krasnoludami górskimi… a najwidoczniej musimy, skoro już poznaliśmy ich nikczemne plany… potrzebujemy broni wysokiej jakości, woskowej natury broni, która może być użyta w walce w formacji. Na całe szczęście całkiem znaczny zapas takiej broni… około czterdziestu włóczni, dwudziestu pięciu mieczy i trzydziestu pięciu toporów, czyli około stu sztuk broni… wpadł właśnie w nasze ręce. Niestey, nasza milicja liczy ponad trzystu pięćdziesięciu wojowników, co sprawia, że brakuje nam jakieś, eh mmmm, dwustu pięćdziesięciu sztuk. W części da się wykorzystać już posiadany arsenał, lecz nadal potrzebujemy, desperacko potrzebujemy, sporej ilości.
   Broadblade na moment zamilkł. Wyraźnie chciał, żeby jego obliczenia zapadły zgromadzonym w pamięć. Ot, dla lepszego efektu. Z poważną, surową twarzą kontynuował.
- Dwa kolejne wozy mają przyjechać jutro, zgodnie z normalnym rozkładem czasu. Powinniśmy przejąć te wozy oraz ich ładunek. Zakładając, że zawierają każdy po pięć dziesiąt sztuk broni osiągniemy całkowitą liczbę dwustu pięćdziesięciu sztuk. Byłoby jednak skrajną nierozwagą spodziewać się jakichś więcej dostaw. Theiwarowie szybko zorientują się, że coś się z ich wozami stało.
- Więc skąd zdobędziemy więcej broni? – krzyknął ktoś z tłumu.
- To bardzo poważne pytanie – przyznał Broadblade – Te pługi i inne narzędzia mogą dostarczyć materiału na kilka sztuk więcej, lecz dużo tego nie będzie.
- Możemy walczyć nawet bez wystarczających ilości broni – krzyknął inny.
   Basalt przepchnął się przez tłum i stanął przy beczce.
- Słuchajcie, mam pomysł – krzyknął i wdrapał się na beczkę obok Broadblade’a.
    Dowódca milicji uciszył tłum.
- Słuchajcie wszyscy, to jest ten młodzian, co nas wszystkich o całej sprawie powiadomił. Jaki to pomysł, Fireforge?
- Dwa wozy odjechały w stronę Newsea dzisiaj w nocy. Wiemy, że podróż zajmuje im dwa dni; jadą w nocy a gdzieś się kryją za dnia – wyjaśniał Basalt – Jeślibyśmy ruszyli teraz, na jakimś szybkim wozie, moglibyśmy ich złapać jeszcze przed zmrokiem.
- Weź mój wóz z browaru – zaoferowała Hildy – Jest mniejszy i szybszy od ich wielkich wozów. Na dodatej jest teraz pusty, czekam na nowy ładunek.
   Broadblade nachylił się w stronę tłumu.
- Potrzeba ochotników, którzy pojadą z Basaltem i Hildy, żeby przejąć te dwa wozy. Możecie wziąć broń z nowego zapasu i ruszać natychmiast. Cała reszta… zebrać się za godzinę na placu głównym, w gotowości do fortyfikowania miasta zgodnie z planami , które przygotuję wraz z Burmistrzem Holdenem.
- Do roboty!


https://scontent-b-ams.xx.fbcdn.net/hphotos-prn2/p480x480/1238722_626203917419553_1235611245_n.jpg

Offline

 

#18 2016-06-11 11:48:01

 janjuz

Najwyższy Kleryst

Call me!
Skąd: Zduńska Wola
Zarejestrowany: 2012-10-02
Posty: 829

Re: Król Flint

Wydajność mi strasznie spadła! A tłumaczenia pieśni będę musiał jednak poprawić.





Rozdział 18

Tajna broń

- Iść wielki marsz!
- Poza czas!
   Chór wrzasków i radosnych okrzyków wybuchał głośno gdy Agharowie zaczęli tańczyć wokół Flinta i Perian wyraźnie uradowani nowiną zbliżającej się kampanii.
- To nie piknik! Grzmiał Flint – Idziemy na wojnę! Idziemy walczyć z krasnoludami górskimi!
   Świętowanie trwało w najlepsze, na słowa Flinta nikt uwagi nie zwrócił.
- Niech się cieszą tą myślą – doradziła Perian poklepując Flinta po ramieniu – Szybko dowiedzą się o co chodzi.
- Chyba masz rację – zgodził się podgórski krasnolud.
   Popatrzył jeszcze na tańczących i czmychających tu i tam Agharów. Niec nie mógł poradzić na to, że właśnie zaczął się zastanawiać jak wielu z nich baraszkuje w Błotodziurze po raz ostatni.
* * * * *
- No dalej, Grayhoof, ciągnij!
   Hildy, z szeroko rozwianymi blond włosami na wietrze, pokrzykiwała na ciężkiego, pociągowego konia. Ogier nachylił się naprzód, szedł koleinami i wytężał każdy z potężnych muskułów byle ciągnąć wóz coraz wyżej.
   Basalt odgarnął do tyłu czerwone włosy i też nachylił się siedząc na koźle obok Hildy. Zypełnie jakby uważał, że pomoże stworzeniu jeśli swój impet doda do jego wysiłku. Za ich plecami leżało na wozie jeszcze pięciu podgórskich krasnoludów, wszyscy młodzi, silni i uzbrojeni po zęby.
- W górę, mały!
   Córka piwowara wydobywała wszystko i jeszcze nakłaniała do wzmożenia wysiłku siwowłosego wałacha a stary koń odpowiadał wkładając wysiłek w każde ścięgno masywnego ciała byle podążać za jej żądaniami. Basalt zauważył, że w ogóle nie używa bata a jednak potrafi wydobyć z wiernego zwierzęcia każdą uncję energii. Z pyska Gayhoofa spadały płaty piany, boki zwierzęcia pracowały ciężko.
   Byli już sześć godzin jazdy na wschód od Hillhome, w górzystej części Drogi. Podgórskie krasnoludy kierowały się w stronę Newsea aby dopaść z zasadzki wozy łachmaniarzy, które opuściły Hillhome poprzedniej nocy. Nikt z nich nie wiedział, jak daleko w trasie łachmaniarze urządzali postój. Niezadługo opuszczą góry i wyjadą na równiny na zachód od Newsea a wtedy i podróż powinna być szybsza. Prędzej czy późnie lekki drewniany wóz, nawet w pojedynczym zaprzęgu, powinien dopaść żelazem okute wozu ładunkowe łachmaniarzy nawet gdy są ciągnione przez poczwórny zaprzęg.
   Podgórskie krasnoludy z zaniepokojeniem obserwowały słońce powoli schodzące do horyzontu na zachodnim nieboskłonie. Obozu łachmaniarzy muszą dopaść przed zmrokiem, w przeciwnym razie ścigani zdążą wyruszyć do Newsea. Zaś setka dodatkowych sztuk broni do obrony Hillhome zostanie utracona.
- Jak sądzisz, daleko jeszcze? – spytał Turq Hearthstone podnosząc głowę za plecami Basalta i Hildy. Potężny, muskularny krasnolud wystawił podbródek za burtę wozu.
- Nie mam pojęcia – przyznał Basalt – Lecz to musi być gdzieś w miarę blisko, tak by Theiwarowie zdążyli to dotrzeć w czasie jednej nocy podróży z Hillhome. Burmistrz Holden mówił, że po wschodzie zjeżdżają z dogi na cały dzień.
   Z wozu wyjrzał jeszcze jeden z podgórskich krasnoludów, Horld.
- Jak sądzisz, ile tych biało brzuchych kanalii tam znajdziemy?
   Basalt na moment się zastanowił.
- Trzech na jeden wóz… dwa w drodze… dwa wracają… przypuszcza, że około dwunastu.
   Horld liczył przez chwilkę.
- A nas jest siedmiu.
- Element zaskoczenia będzie po naszej stronie – pocieszył go Basalt a do sibie po cichu dodał – Mam taką nadzieję.
   Horld, najwidoczniej usatysfakcjonowany odpowiedzią, ułożył się wygodniej na wozie.
   Basalt zauważył, że wszyscy inni oczekują od niego teraz spełnienia roli przywódcy. Horld był zawsze najbardziej rzucającym się w oczy przedstawicielem młodego pokolenia Hillhome. W pewny sensie nawet znęcał się nad innymi, wywyższał. Basalt wolał go zawsze unikać. No a teraz Horld prosi Basalta o opinię.
- Nie mógłbyś teraz użyć swojego pierścienia? Dokładnie określić gdzie oni są? – spytał Turq wskazując jednocześnie na pozwijany dziwnie pierścień na palcu Basalta.
   Basalt tylko potrząsnął głową.
- Nie da rady, magia jest, wiesz, dziwna. Mogę użyć pierścienia tylko wobec miejsc, które już widziałem i mogę ich obraz przywołać z pamięci. Nie wiem, gdzie się zatrzymali łachmaniarze; mogli schronić się wszędzie; w jaskini, czy po prostu w lesie.
   Bezradnie wzruszył ramionami.
   Ciężko dyszący Grayhoof wreszcie przetoczył wóz przez przełęcz między dwoma sporymi wzgórzami. To był najwyższe wzniesienie na Drodze; teraz już z górki aż do samego morza.
- Dobra nasz, dalej mały! Naprzód! – wołała Hildy.
   Koń wyczuł znaczne zmniejszenie obciążenia i przeszedł do lekkiego truchtu. Wóz za jego zadem zaczął dudnić i podskakiwać. Hildy musiała ostrzej zebrac wodzę, by wóz nie zaczął się za bardzo rozpędzać. Wszystko aż kwiczało głośnym protestem, koła i deski wozu trzeszczały a hałas towarzyszący wariackiej jeździe nie pozwalał na rozmowę. No, chyba, że wrzaskiem.
   Basalt trzymał się wozu jakby cąłe życie zależało od chwytu a wóz pędził w dół krętej ścieżki. Młody krasnolud rzucił okiem na whildy. Jej wzrok był utkwiony w koniu i drodze przed nimi. Twarz miała ściągniętą. Zęby zaciśnięte a w oczach wyraz zaciętej determinacji. Pomyślał o pięciu harrns z tyłu wozu i od razu poczuł się mocno skonfundowany.
   Co mamy teraz robić? Oni spodziewają się, że to ja podejmę decyzję, tylko ja nie jestem żadnym łowcą przygód! Nie umiem! Teraz, gdy już zbliżamy się do celu to cały ten mój plan wygląda dość głupkowato. Ten szaleńczy pomysł wystawia na szwank życie sześciu osób na równi z moim! I wtedy Basalt przypomniał sobie słowa Wujka Flinta, słowa, które go wtedy natchnęły do działania. Być może razem, on i jego przyjaciele, mogą stanąć twarzą w twarz z górskimi kuzynami i dać im radę. Jest ich teraz siódemka, siódemka młodych, silnych i uzbrojonych po zęby podgórskich krasnoludów. Spojrzał kątem oka w stronę słońca. Jeśli szczęście im dopisze to jeszcze za dnia dopadną łachmaniarzy. Dałoby im to powżną przewagę nad żyjącymi pod ziemią kuzynami.
   Po obu stronach pociętej koleinami drogi rosły ciemne sosny. Wóz mijał sporadycznie rozrzucone farmy, czy leśne zabudowania, które zostały już opuszczone przez zamieszkujących tu przedtem krasnoludy podgórskie. Ciężkie czasy. Basalt i Hildy przyglądali się im uważnie poszukując najmniejszych sladów łachmaniarzy. Nic. Wydłużające się cienie drzew rozciągały się coraz bardziej na drogę i Basalt zaczynał się mocno obawiać, czy przypadkiem nie znajdą łachmaniarzy zbyt późno, już w ciemności.
- Coś tam widać! - syknęła nagle Hildy.
   Wskazywała palcem na głębokie ślady kolein wyryte w ziemi i odchodzące w bok od głównego traktu. Na samym końcu tych śladów, jakieś pięćdziesiąt jardów dalej, widać było sporą, brązową stodołe zbudowaną z potężnych bali. Pozbawiona okien budowla posiadała wielką bramę na jednej stronie, chronioną przez potężny, wyrastający wprost z dachu, okap. W obejściu stodoły stały cztery ciężkie, żelazem okute i na człowieka wysokie ładowne wozy łachmaniarzy. Starżnik, krasnolud w czarnym pancerzu, stał w cieniu obok wozó i mrużąc oczy popatrywał na nich gdy przejeżdżali w polu widzenia. Koni nie było widać. W oczy rzucała się postać tylko jednego łachmaniarza, który obchodził bezmyślnie wozy widać kompletnie znudzony.
- Leżeć nisko! – syknął Basalt do towarzyszy na tyle wozu.
   Spokojnie jechali daje drogą.
- Przejedź ten zjazd – mruknął Basalt do Hildy a serce waliło mu jak oszalałe.
- Nie pokazujmy żadnego zainteresowania.
   Natychmiast też młoda frawl pogoniła konia do przodu. Mały wóz przetoczył się łomotem ścieżką i po chwili znów był otoczony przez wielkie, ciemne sosny.
- Dobra, tutaj zatrzymaj – rzekła Basaltkiedy już odjechali kilkaset jardów poza błotnisty ślad.
   Grayhoof zszedł ze ścieżki i wciągnął wóz pod nisko zwieszające się konary.
- Wszyscy wysiadać! Szybciej… słońce już zachodzi za drzewa.
   Pozostałych sześciu podgórskich krasnoludów zeskoczyła z wozu, mocniej w garściach ścisnęli broń i teraz czekali stojąc w cieniu drzew. Przez chwilę nikt się nie ruszał aż wreszcie Basalt zorientował się, że czekają na jego rozkazy.
- Dobra – wyszeptał ochryple – Musimy poruszać się bardzo cicho. Przemkniemy przez las aż do naroża stodoły. Wtedy na nich spadniemy jak grom z jasnego nieba.
   Mocno ściskali topory i sztylety i przemykali lasem na lewo od stodoły. Basalt doprowadził ich na skraj polany.
   Nagle przykucnął a cała reszta szybko poszła w jego ślady.
- Ciągle jeszcze jest tylko jeden strażnik, cała reszta siedzi jeszcze w środku – szepnął – No i konie. Zdejmę po cichu strażnika. Jak tylko się z tym uporam ruszajcie do stodoły.
   Pozostali tylko skinęli głowami potwierdzająco natomiast Basalt zaczerwienil się aż po korzonki włosów, gdy Hildy ucałowała go w policzek.
- To na szczęście – powiedziała.
   Poczołgał się do miejsca gdzie mógł już przykucnąć pod konarami zwieszającymi się na brzegu polany. Obserwował apatycznego strażnika jak bezmyślnie okrążał wóz. W pewnym momencie odwrócił się plecami do Basalta, wszedł pomiędzy wozy i zniknął z pola widzenia.
   Basalt natychmiast ruszył do przodu starając się biec w pozycji skulonej. Krzywił się przy odgłosie każdego kroku, lecz po chwili dopadł wozu przy którym widział strażnika po raz ostatni. Ujął topór w obie ręce i spojrzał w stronę stodoły. Żadnego alarmu. Jeszcze. Niebo nad głową było jeszcze jasne choć żadne światło nie padało już na polanę. Miał tylko nadzieję, że tyle wystarczy, by dać radę łachmaniarzom.
   Zdecydownym krokiem wyszedł za róg wozu. Plecami zwrócony do podgórskiego krasnoluda stał strażnik. Nawet nie dziesięć stóp. Basalt robił wszystko by ruszać się bezszelestnie, lecz odgłos stawianej stopy dał się jednak słyszeć nawet na mulistym podłożu.
   Zaskoczony łachmaniarz obrócił się w jego stronę. Basalt ujrzał zaskoczenie w wielkich oczach, lecz górski krasnolud po chili zmrużył oczy.
- Eh? – zaczął Theiwar – Już czas?
   W jasnym świetle wziął Basalta za jednego ze swoich kompanów.
- Już czas – chrząknął Basalt.
   I nagle cała tragedia, zdenerwowanie i cierpienie spowodowane czynami górskich krasnoludów skupiły się w tym jednym łachmaniarzu stojącym przed Basaltem. Srebrno stalowae ostrze topora cięło powietrze i wgryzło się w bok karku niczego nie podejrzewającego Theiwra. Krasnolud bezdźwięcznie padł na trawę.
   Basalt na chwilę zamarł, nasłuchiwał i myślał. Próbował wyczuć w sobie jakiś rodzaj odrazy czy zgrozy z powodu dokonanego czynu. Nigdy przedtem niko nie zabił; może powinien czuć wyrzuty sumienia? Zabicie tego łachmaniarza okazało się być jak każde inne zadanie; trudne może i niebezpieczne, niemniej nie do uniknięcia.
- To było za Moldoona – szepnął w stronę trupa.
   Obszedł wóz z powrotem i gestem wezwał pozostałych.
   Szóstka krasnoludów biegiem opuścił kryjówkę. Basalt pognał, by do nich dołączyć i po chwili już całą grupą wpadli przez otwarte wrota prosto w mrok stodoły.
   Przez chwilę oczy musiały przyzwyczaić się do nagłej zmiany oświetlenia. Słyszeli przekleństwa górskich krasnoludów i czuli zapach ciężkich, pociągowych koni.
   Basalt widział jak kilku łachmaniarzy przykucniętych przy niewielkim ognisku skoczyło na równe nogi łapało za broń. Inni wciąż jeszcze spali w śpiworach. Teraz budzili się i desperacko usiłowali z nich wyleźć. Basalt ostro ciął toporem, twardo uderzał parujący jego cios krótki miecz. Górdki krasnolud, najwidoczniej wytrącony z równowagi, zachwaił się i odstąpił o krok. Basalt uderzył powtórnie, i jeszcze raz, za każdym razem zmuszając wroga do cofnięcia. Atakował z zajadłą odwagą, która zadziwiała nawet jego samego.
   Ten theiwar nosił metalowy pancerz i swego ostrza używał ze znajomością rzeczy, pomiędzy uderzeniami Basalta zdołał nawet zaciąć go w nogę. Jego doświadczenie nie mogło się jednak mierzyć z zaciekłością ataku podgórskiego krasnoluda. Jeszcze jeden krok i został przyparty do ściany stodoły.
   Łachmaniarz uderzył jeszcze raz, desperacko, nisko, szukając serca Basalta. Podgórski krasnolud zwinnie odskoczył i cios wroga uderzył w pustkę. Bojowy topór gładko wciął się w czoło łachmaniarza i głęboko wszedł w mózg. Nie wydawszy nawet dźwięku górski krasnolud padł na twarz. Basalt uwolnił broń szarpnięciem i szybko rozejrzał się wokół. Kilku łachmaniarzy leżało już nieruchomo na ziemi a jeden z podgórskich krasnoludów zwijał się z bólu i czołgał bezradnie. Hildy tymczasem atakowała ciężkim mieczem kolejnego wroga więc pognał w jej kierunku. Przebiła jednak przeciwnika nim zdążył dobiec.
   Pozostali Theiwarowie, ci co usiłowali wydostać się ze śpiworów, wyrwali się z nich na koniec i nie marnując czasu uciekli ze stodoły. Zdążyli tylko rzucić na podgórskie krasnoludy spojrzenie pełne przerażenia. Po chwili zniknęli w okolicznym lesie.
- Niech uciekają – Basalt zatrzymał Turqa i Horlda, którzy już zamierzai ruszyć w pościg – Mamy broń, po którą przyszliśmy.
   Hildy przyklękła obok Draufa, młodego rannego harrn. Grybawy młodzian został cięty w udo lecz ostrze nie doszło do kości. Hildy sprawnie opatrzyła ranę i powstrzymała krwawienie. Drauf od razu poczuł się lepiej.
- Wydobrzeję – mruknął i usiadł.
- Dobrze – rzekł Basalt i poklepał go po ramieniu – Zmykajmy z tej dziury i szybko w drogę do Hillhome. Księżyc powinien świecić dość jasno, wystarczy do jazdy. Jeśli będziemy musieli się w drodze zatrzymać to i na to mamy czas.  Zabieramy dwa wozy z bronią. Turq i Horld, sprawdźcie je od spodu.
   Opisał im szybko to, co i Flint jemu przekazał o ukrytm dojściu do ładunku.
- Pozostałe dwa zostawimy.
- Jeśli zabierzemy wszystkie konie – zasugerowała Hildy – to i te pozostawione wozy będą dla tych uciekinierów bezużyteczne.
- Dobry pomysł – zgodził się Basalt.
   Szybko rozpoznali wozy z bronią, było jej sporo, więc wywalili z góry zalegające pługi w celu zmniejszenia wagi ładunku. Przywiązali z boku wozów zapasowe konie pociągowe i ruszyli z powrotem do Hillhome.

* * * * *
   Cała reszta dnia upłynęła Flintowi na zbieraniu sekretnej broni w postaci wybuchowego mułu. Zużył chyba wszystkie, dostępne w Błotodziurze, szklane i gliniane pojemniki. Niejeden raz Flint był zmuszony nurkować i wyławiać kopnięty pojemnik oraz wyciągać  ze strumienia przemoczonego Aghara, lub też wyciągać z wnętrzności pełzacza kopiącego i rozwalającego wszystko oszalałego poddanego. Przed końcem dnai jego nerwy i cierpliwość uległy już kompletnemu wyczerpaniu. Nawet krasnoludy żlebowe poznały, że lepiej go teraz zostawić w spokoju na całą noc.
   Następne dwa dni – czyli cały dostępny czas – poświęcono na musztrowanie krasnoludów żlebowych przed bliżającą się wojną. Doświadczenie Perian było tu bezcenne. Niestety! Manewry i formacje używane przez Gwardię Domową okazały się kompletnie bezużyteczne wobec krasnoludów żlebowych.
- Formuj linię – krzyczała Perian – LINIĘ!
   Z niesmakiem patrzyła na pokrzywiony szereg Agharów. Podeszła do najgorszego łamagi, stojącego zresztą dobre cztery stopy przed pozostałymi, i powoli go obeszła dookoła. Stanęła przed nim i wbiła wzrok w jego oczy.
- Jak się nazywasz, obywatelu?
- Spittul, o wielka i mocarna Królowo.
   Siedzący z dala Flint głośno się roześmiał.
   Perian popatrzyła nań spode łba najgroźniej jak umiała i wróciła do obserwacji Spittula.
- Czy ty naprawdę chcesz być żołnierzem, Sittul, czy też tylko zabawiasz się moim kosztem?
   Oczy Spittula rozbłysły. Oto królowa mówi dokładnie do niego!
- Och, tak, Królowo Furryend. Bardzo źle chcę być prawdziwy żołnierz.
   Krasnolud podgórski skomentował tą wypowiedź rykiem śmiechu a ryknął jeszcze głośniej, gdy ujrzał jak mięśnie karku Perian napinają się niczym postronki.
   Perian zacisnęła zęby i wywarczała.
- Dwa kroki w tył i się nie ruszaj.
   Odwrócił się i ciężkim krokiem podeszła do Flinta leżacego własnie na mchu. Złapała go za pas i zaciągnęła poza zasięg słuchu swych oddziałów.
- Jak możesz spodziewać się, że wprowadzę choćby namiastkę dyscypliny w ten rozhukany motłoch skoro ciągle podważasz moją władzę? – wysyczała.
- Tak czy inaczej, to kompletnie beznadziejne – zachichotał Flint wycierając załzawione śmiechem oczy – Nie możesz musztrować tych tunelowych małpiaków jak weteranów. Nogdy się tego nie nauczą. Oni nie są stworzeni do trzymania równej linii.
Perian odwróciła się i popatrzyła na zgromadzoną zbieraninę.
- Więc co sugerujesz? Zagonić ich do kupy i ryknąć „naprzód” przy pierwszej okazji? Przecież tymi bombami usmażą najpierw siebie.
- Prawdopodobnie – wyznał Flint – Myślę, że powinniśmy opracować jakąś nową taktykę, coś co mogłoby pasować do ich możliwości.
- Bądź moim gościem – parsknęła Perian.
   Flint wolno przeszedł się w kierunku mieszającego się wciąż zbiorowiska Agharów.
- Jak ja to widzę, to problem leży w tym – powiedział do Perian – jak podejść wystarczająco blisko do złych chłopaków, żeby można było cisnąć te maziowe bomby zanim dostaniemy po tyłku. Dla mnie jest oczywiste, że wielką grupą to my nigdy tego nie dokonamy. Nie z nimi. Ale może się uda z mniejszymi grupami. Spróbujmy najpierw…
- Hej, wy tam, harrns – krzyknął Flint i wskazał palcem na grupkę może z dziesięciu Agharów, którzy wyglądali na takich co właśnie w tej chwili słuchają – Chcę, żebyście wszyscy razem pobiegli, razem w kupie, do tamtej ściany i z powrotem.
   Było przy tym mnóstwo przepychania i popychania, lecz dopadłi ściany i ciężko pracując łokciami na wyścigi dotarli z powrotem do Flinta.
- Bardzo dobrze – zawołał Flint – Teraz spróbujey jeszcze raz ale w ten sposób.
   Ustawił krasnoludy żlebowe w taki sposób, ze ci na przedzie trzymali tarcz z przodu a ci z tyłu nad głowami tworząc całkiem niezłą osłonę.
- Dobra, do ściany i z powrotem, i trzymać tarcze tam gdzie kazałem.
   Agharowie dopadłi ściany, zawrócili i pędem pognali z powrotem. Zanim dopadli Flinta to już większość tarcz była porzucona a reszta trzymana jak popadnie.
- To było żałosne – stwierdziła Perian – Nie, to ślepy zaułek.
   Flint potrząsnął głową.
- Nie zgadzam się. Kiedy tu wracali byli już dokładnie pomieszani, lecz ściany dopadli w całkiem fajnym porządku. Sądzę, że jeszcze troszkę ćwiczeń i dadzą radę.
- I co z tego? – odpaliła Perian.
- Pokażę ci – Flint powrócił do swej testowej grupki – Każdy weźmie teraz kamień i wróci na pozycję.
   Zaczęło się zamieszanie, popychanie i wymienianie. W końcu Flint poprawoł rozkaz.
- Trzymać kamień. Każdy ma jeden kamień. Każdy podnosi jeden kamień.
- Każdy podnosi tarczę jak wam pokazałem.
- A teraz każdy biegnie tam, gdzie bestia wlazła do jaskini i jak krzyknę „rzuć!” każdy rzuca kamień w ścianę.
   Agharowie polecieli bezładną kupą do przeciwległej ściany. Kiedy Flint zagrzmiał:
- Rzuć!
   Każdy cisnął tarczę na ziemię, rzucił kamień w ścianę po czym wszyscy padli na posadzkę śmiejąc się, siłując i drapiąc. Flint odwrócił się do Perian, która przypatrywała się splątanemu tłumowi Agharów na posadzce.
- Ci twoi krasnoludowe podgórscy powinni już chyba wziąć nogi za pas nim będzie za późno. Przecież to beznadziejne.
- Nonsens! Ja tu widzę mnóstwo postępu.
- I jak ten manewr nazwiesz? – spytała.
   Flint westchnął.
- Klin.
   Tak więc klin, szybko zmieniony przez Agharów klinik, Agharpulta oraz ogólne kierowanie się na cel stanowiło teraz samo sedno dalszych ćwiczeń. Perian był zachwycona celnością Agharów w ciskaniu kamieniami czy bombami maziowymi do celu (umiejętność nabyta przy ciskaniu kamieniami w przeróżne gryzonie dla zdobycia pożywienia, jak się później dowiedziała). Agharpultę uwielbiali no i wykazywali naturalną biegłość jeśli chodzi o zasięg, gorzej z celnością. Flint ufał, że ich prawdziwą siłą będzie klinik. Pod koniec ćwiczeń potrafili już przeciąć Wielką Salę Nieba biegiem w grupie, cisnąć ćwiczebne bomby  a nawet powrócić a wszystko to bez komend podawanych na każdym kroku. Tak czy inaczej; dwa dni to tylko dwa dni.
- Co król marszczy każdy raz my robimy wojsko? – pytał Nomscul – On patrzy gorzej niż stary spróchniały krab.
   Flint tylko groźnie popatrzył na szamana krasnoludów żlebowych. Zacisnął zęby. Nie mógł już dłużej patrzyć na komiczny przemarsz wojsk. Zawołał na całe gardło.
- Słuchajcie mni, frawls i harrns!
   Klasnął w dłonie. Po całej masie przepychaniny i dźgania w oczy krasnoludy żlebowe stanęły zbitą masą troszkę podobną do tłumu słuchającego z uwagą.
- Czego wszyscy potrzebujecie, to coś co da wam napęd do roboty, jakiś popędzający rytm co was zjednoczy a wtedy będzie siłą nie do zatrzymania.
   Perian cicho zachichotała w stuloną dłoń, lecz i tak zarobiła od Flinta sójkę w bok. Wysunął się o krok do przodu, splótł ramiona za plecami a wzrok wbił w ziemię.
- I dlatego zdecydowałem, że nauczycie się specjalnej, świętej, królewskiej pieśni krasnoludów.
   Po tłumie zgromadzonych Agharów przeleciał stłumiony szmer.
- Król?
   Flint obejrzał się i pełen irytacji popatrzył na kiwającego doń ręką Nomscula.
- My znamy pieśń dobra – dumnie powiedział szaman.
   Potwierdzające potrząsanie głowami przewaliło się przez tłum. Zanim Flint zdążył ich powstrzymać chór krasnoludów żlebowych ryknął wrzaskliwe.

Wielkie żółte słońce
W oko nie pluje
Zdycha cały dzień,
Liście w niebie śpią,
Pali robaki,
Szary, szary, szary,
Śpij, stary chłop,
Liście są w ogniu,
No i co stąd,
Wszystkie pogoni śnieg.

- Nie, nie, NIE! – Flint w końcu tą kakafonię przekrzyczał.
   Cienkim patykiem uderzał się w dłoń. W końcu pieśń krasnoludów żlebowych ucichła.
- Chcę, żebyście usłyszeli prawdziwą pieśń. Pieśń Marszowa jest częścią dziedzictwa wszystkich krasnoludów. A teraz, słuchać!
    Flint odchrząknął i bezwiednie wyprostował grzbiet, wyprostował jak strunę. Głosem przyjemnie niskim o dudniącym wręcz natężeniu rozpoczął śpiewanie pieśni, której nie śpiewał od chwili gdy opuścił krasnoludy.


Pod wzgórzami         serce topora
Powstaje z popiołów                 samo serce ognia
Ogrzany i kuty               rękojeść dodana
Gdyż wzgórza wykuwają               pierwszy oddech wojnay
Żołnierskich serc              panowie i bracia
Pole bitwy
Powracaj w chwale
Lub na swej tarczy


Daleko w górach            pośród powietrza
Topory marzą              śnią o skale
O metalu żywym         przez wieki rudy
Kamień i metal          na kamieniu
Żołnierskich serc      treść i sny
Pole bitewne
Powracaj w chwale
Lub na swej tarczy


Czerwień żelaza              dobyta z żył
Zieleń brązu           zieleń miedzi
Skrzy się w ogniu     kuźni świata
Pożera sny               i zapada w kość
Żołnierskie serce        kompletne śpi
Pole bitewne
Powracaj w chwale
Lub na swej tarczy

   Gdzieś przy słowach „daleko w górach” Flint spostrzegł, że stojąca obok Perian włączyła się do pieśni. Ich głosy mieszały się i przeplatały, jego niski baryton i jej równy, czysty alt. Kiedy zaś potknął się na kilku zapomnianych słowach to właśnie ona wypełniła lukę. Sece miał przepełnione dumą, prawie eksplodujące pasją… krasno ludzkości kiedy wreszcie dokończyli praw stery hymn swej rasy.
   Pieśń znaczyła teraz dla Flinta znacznie więcej ponieważ wraz z nim śpiewała Perian; Nigdy wcześniej nie pomyślał, że w ogóle istnieją jakiekolwiek tradycje łączące go z górskimi kuzynami. Ze zdumieniem zauważył, że trzyma ją za rękę. Kiedy zaś byli już bliscy zakończenia pieśni spojrzał jej w twarz ujrzał oczy wypełnione łzami. Ledwie je dojrzał przez własne łzy.
- Quivalen Sath – szepnęła imię kompozytora i poety, autora hymnu.
- A któżby inny? – spytał Flint retorycznie.
- Śpiewać znów! – zawołał unisono chór Agharów – My uczyć! Śpiewać! My śpiewać król pieśń dobrze bardzo!
   Flint i Perian nucili tą samą melodię jeszcze nie raz i nie dwa aż wpadła Agharom w ucho. Potem powtarzali słowa pieśni i śpiewali z nimi co najmniej trzy razy. Ćwiczyli, krzywili gęby, mylili słowa refrenu, lecz wciąż powtarzali od nowa przez co najmniej jeszcze godzinę. Flint nigdy jeszcze nie widział by starali się aż tak bardzo. Nowe zrozumienie widać kiełkowało już w każdym.  W końcu krasnoludy żlebowe odśpiewały pieśń po raz pierwszy zgodnym i przez nikogo nie prowadzonym chórem. Król Flint i Królowa Perian spostrzegli z zaskoczeniem, że ich wersja pieśni troszkę różni się od oryginału.


Piguły gromu         i pierd wołu
Gumka dla Cindy         i ciągnie ją z ognia
Bity kopany                 ręką myślał myśl
Wzgórza wydychają             rybi dech z oddali
Żołnierz wali brata, przykro
Bitwę czuje
Wróć rumiany robalu
I nie zapomnij koszuli
   
   Liczyło się tylko to, że naprawdę się starali.


https://scontent-b-ams.xx.fbcdn.net/hphotos-prn2/p480x480/1238722_626203917419553_1235611245_n.jpg

Offline

 

#19 2016-06-27 09:47:36

 janjuz

Najwyższy Kleryst

Call me!
Skąd: Zduńska Wola
Zarejestrowany: 2012-10-02
Posty: 829

Re: Król Flint

Rozdział 19

Najlepszy dar

   Than Realgar, władca klanu Theiwarów, kroczył dumnie przed frontem sześciuset zbrojnych z Gwardii Domowej. Stali w trzech szeregach na Głównym Placu Parad, na Drugim Poziomie Miasta Theiwarów, dzielnica Wchód. Był wyprostowany i wyciągnięty na cały, prawie czterostopowy wzrost, a perłowo białe włosy opadały mu na ramiona. Maszerował sztywno wzdłuż linii równie sztywnych krasnoludów, stanowiących Gwardię Domową.
   Oddziały te pomieszkiwały w bardzo kosztownych koszarach. Okupowały cały poziom drugi, tylko jeden poniżej samego szczytu miasta gdzie sam than i jego doradca mieli swe luksusowe rezydencje. Taka pierwszorzędna lokalizacja, z dala od dymu i smrodu kuźni mieszczących się poziom niżej, była widomym znakiem wojskowego prestiżu i poważania u samego thana.
   Krasnoludy gwardii stały teraz na baczność, zadufani w potęgę własnego wyglądu, zadowoleni z własnej dyscypliny i wyniośli z powodu swej pozycji najbardziej prestiżowego i składającego się wyłącznie z Theiwarów czystej krwi, regimentu.
   Każdy z nich nosił czarny napierśnik wykonany z najtwardszej, najlepiej wykutej stali. Nienaturalnie białe włosy skrywali pod podobnie czarnymi hełmami z tego samego metalu. Na szczytach hełmów sterczały pióropusze w kolorach odpowiadających kompanii do jakiej dany żołnierz należał. Kompanie były trzy. Każdy z krasnoludów nosił przynajmniej dwie sztuki broni.
   Pierwszy szereg, oznaczony czerwonymi piórami na hełmach, to kompania Krawych Ostrzy, sami topornicy wybrani ze względu na wzrost oraz wściekłe zachowanie. Pomiędzy najzacieklejszymi nawet wojownikami całego Krynnu uchodzili za istne machiny śmierci na polu bitwy. Każdy niósł tarczę krótki miecz jako uzupełnienie topora. Byli ukształtowani w fanatycznej wręcz lojalności i zapale w wypełnianiu rozkazów swego thana. Plotka głosiła, że ponad dwadzieścia pięć procent Krwawych Ostrzy ginęło podczas ćwiczeń, tak wymagające były ich treningi. Zakazano im wchodzić w związki małżeńskie, tak by poza oddziałem nie mieli żadnych zobowiązań. Przed bitwą każdy z nich układał własną pieśń pogrzebową bowiem zakładanie, że bitwę się przeżyje uznawane było za oznakę słabości.
   Drugi szereg łachmaniarzy, noszący hebanowe pióra, znany był jako kompania Czarnych Pocisków. Nosili ciężkie kusze, bardzo powolne w ładowaniu i niewygodne w strzelaniu. Grad takich pocisków uderzał jednak z siłą wystarczającą do przebicia zarówno tarczy jak i pancerza. Tak naprawdę, to większość krasnoludów nie oddałaby strzału z takiej kuszy bez ryzyka zwichnięcia barku. Od członków kompani Czarnych Pocisków wymagano by cel wielkości elfa był trafiany z odległości dwustu jardów. Trzy trafienia na trzy próby. Ktokolwiek takiego testu nie przeszedł natychmiast był wyrzucany z jednostki.
   Trzecią linię oddziałów Realgara stanowiły Srebrne Miecze, oznaczone długim i chwiejnym szarym piórem. Ci łachmaniarze, choć wicąż opancerzeni w stal, nosili mniejsze tarcze aniżeli Ostrza. Byli wytrenowaniu w atakach bardziej giętkich, taktyce zasadzek, potrafili rozproszyć się na niewielkie grupki i wpaść w luki w szykach wroga. Byli inteligentni, zmotywowani i strasznie agresywni. Niejeden raz przyczynili się do wygrania bitwy bowiem przeniknęli przez linie wroga, odszukali i zlikwidowali jego generała czy doprowadzili we wrogiej armii do kompletnego chaosu. Malowali sobie do bitwy twarze węglem drzewnym i ochrą dzięki czemu przybierali bardziej przerażający wizerunek w oczach wroga.
   Z boku trzech kompanii stał szyk oddziałowych sztandarów, bębnistów oficerów i sygnalistów. Niesione trofea z poprzednich bitew były zarazem makabryczne jak i bardzo wzniosłe. Składały się na nie zdobyte sztandary, zmumifikowane głowy, połyskujące hełmy, ogromne szpony, złote włócznie i tuziny innych oznak i trofeów wojennych.
   W rzeczywistości gwardia składała się z czterech kompanii tyle, że na czwartą składało się wszystkiego sześciu krasnoludów: magowie. Przez całe stulecia badań w najgłębszych wnętrzach cywilizacji łachmaniarzy tylko magowie – sawanci okazali się jedynymi krasnoludami posiadającymi nadnaturalne możliwości rzucania potężnych zaklęć. Niektórzy potrafili lewitować potężne obiekty a nawet przywoływać lodowe burze. Ich skóra była nawet bielsza, bardziej pastelowa niż u pozostałych przedstawicieli rasy. Nosili się na czarno, jak pozostali żołnierze Gwardii Domowej, lecz ich mundury były tylko wyściełanymi szatami, nie pancerzami. Ich potęga na polu bitwy, zwłaszcza wobec pozbawionych magii krasnoludów podgórskich, była zdecydowanie przewazająca.
- Pitrick! – ryknął Realgar.
   Za plecami przywódcy szurał nogą garbaty krasnolud zadowolony, że than zakończył już inspekcję wojsk.
- Oddziały wyglądają wspaniale! Najwyraźniej Perian Cyprium przeszła w robocie samą siebie nim tak niespodziewanie odeszła.
   Than rzucił ukradkiem spojrzenie w kierunku doradcy. Podejrzliwy był zawsze a wyjaśnienia Pitricka co do zgonu kapitana były mało wiarygodne. Mag trzymał twarz w niskim ukłonie i kompletnie bez wyrazu. Patrick był dla thana osobą znacznie ważniejszą niż kapitan, i to  frawl, więc też zbytnio nie naciskał w tej sprawie.
- Będę zadowolony, jeżeli w zastępstwie Perian przejmiesz komendę nad Gwardią Domową – leniwym tonem dodał than.
- Tak, panie – odpowiedź doradcy była natychmiastowa.
- Mając takie wojsko, nie będziemy mieć żadnych trudności by małą wioskę krasnoludów podgórskich wymazać z mapy kontynentu!
   Than stał na szeroko rozstawionych stopach i z ramionami dumnie skrzyżowanymi na piersi. Zwrócił się też do doradcy.
- Bo wszak o to chodzi w tym ataku, czyż nie?
- Oczywiście – odprł szybko Pitrick – Powinniśmy wyruszyć dziś p południu bowiem czeka nas długi marsz przez tunel zbudowany dla wozów. Wyjdziemy wtedy na powierzchnię o zmroku, prosto w przyjazną nam ciemność. Ja co prawda odbyłem już na powierzchni podróż do Sanction, lecz oddziały jeszcze nigdy nie przebywały poza pozbawionym słońca Thorbardinem. Nie jestem jeszcze pewien z jaką szybkością ich oczy zdołają się przystosować a więc będziemy podróżować w nocy a spać w jaskiniach czy pod osłoną gęstego lasu w ciągu dnia.
   Realgar skinął potwierdzająco. On sam nie był na powierzchni od kilku dekad, zarówno zresztą z braku czasu jak i inklinacji w tym kierunku.
- A co ze śniegie? – spytał – Czyż nie zbliża się już zimowy czas?
- Tak – zgodził się Pitrick – Lecz wozacy donieśli mi, że jest wciąż jeszcze wcześnie a ewentualny śnieg jest łatwy do przejścia. Szacuję, że idąc równym marszem z taką masą wojsk dotrzemy do tej przeklętej wioski w dwie noce. Trzeciego wieczoru zaatakujemy niczego nie spodziewające się Hillhome. Popołudnie spędzimy na odpoczynku w pobliżu – poza zasięgiem wzroku z Hillhome – tak więc nasz atak będzie dla nich całkowitym zaskoczeniem.

* * * * *
- I czegóż chce Perian w grocie o tak późnej porze, rano idziemy do bitwy?
   Flint mamrotał głośno jednocześnie pośpieszając tunelem wiodącym do pięknej jaskini  w najdalszym kącie Błotodziury. Pracował z nomsculem nad zapakowaniem wybuchowej mazi w torby i butle, jak również nad oczyszczeniem z rdzy starych sztyletów i mieczy, które w ostatnich dniach udało się znaleźć. Nomscul przekazał wieść z dziwnym chichotem.
- Królowa Furryend mówi ty spotkać w grocie gdy skończyć. Ona duża niespodzenka!
   Z tymi słowy szaman krasnoludów żlebowych zatkał sobie gębę ręką i odmówił Flintowi dalszych wyjaśniej co do tajemniczej misji.
   Dotarł wreszcie do szczeliny po prawej ręce, która oznaczała wejście do jaskini. Skręcił w prawo, w stronę ciasnej schodni. Pokonywał po dwa stopnie jednym krokiem. Na samym dole przystanął dla złapania tchu i tam został schwytany. Został schwytany przez chichoczącą frawl, która sam siebie wyznaczyła na „ciężkawą damę” królowej Perian, Fester.
- Zdjąć ubranie i iść za mną! – wrzeszczała Fester.
   Pyzate policzki aż trzęsły się ze śmiechu gdy szarpała odzienie Flinta.
- O czym ty gadasz? Dość tego! Nie dotykaj mnie, ty głupia frawl! Gdzie jest Perian? – wrzeszczał Flint usiłując jednocześnie uwolnić się z uchwytu Fester.
- Jestem tutaj – zawołała Perian.
   Wyszła zza stalagmitu i teraz śmiała się głośno na widok kamiennej, poczerwieniałej gęby Flinta i sarpiącej go zaciekle Fester.
- Przestań, Fester.
   Agharska frawl odskoczyła od Flinta, złożyła wstydliwy ukłon przed królewską parą, po czym biegiem pognała w górę po schodach. Zdenerwowany Flint gorączkowo ogarniał ubranie, którego Fester omal go nie pozbawiła. Twarz mu płonęła czy to ze złości, czy też może ze wstydu.
- Co się tu dziaje? Czego ty ją uczysz, molestowania?
   Perian wybuchnęła znów perlistym śmiechem.
- Niestety, to już zna i dobrze. Słuchaj, przepraszam za jej zachowanie – powiedział mrugając wielkimi, migdałowymi oczami – Fester widać uznała, że ponieważ ja zdjęłam pancerz to i ty pewnie też zechcesz.
   Flint nagle zdał sobie sprawę, że Perian jest ubrana ciasno opinającą błękitno zieloną tkaninę; jego ulubiony kolor pięknie harmonizował z jej miedzanymi włosami. Je sylwetkę prześwietlała poświata świecącego mchu za jej plecami. Po raz pierwszy mógł naprawdę dostrzec jej kształty poprzez lekką tkaninę. Oczy wędrowały mu po sylwetce frawl z dołu do góry, od jej niespodziewanie wąskich kostek, muskularnych łydek, szerokich bioder, wąskij talii aż do obfitego… I znów policzki zapłonęły mu żywym ogniem. Z dużym wysiłkiem przesunął wzrok na tereny bezpieczniejsze i popatrzył jej w twarz.
   Perian zapraszająco się uśmiechnęła i wyciągnęła rękę do Flinta.
- Chodź wreszcie, niespodzianka stygnie.
   Zaskoczony Flint aż się cofnął.
- Jak niespodzianka?
   Zniecierpliwiona Perian tylko wzruszyła ramionami.
- Gdybym ci teraz powiedziała, to już nie byłaby niespodzianka, prawda? Chyba nie obawiasz się przebywać samotnie w moim towarzystwie?
- Oczywiście, że nie!
   Flint złapał ją za rękę. Był zarówno zakłopotany jak poirytowany. Idąc za nią wokół kamiennych filarów i dalej, w głąb groty już się nie czuł tak pewny siebie. Zapomniał upokorzeniu gdy ujrzał co go oczekuje na kamiennej ławce przy stawie.
   Pięć niedobranych półmisków z parującą strawą właściwie zakryło całą ławkę na której jeszcze stała jedna zapalona świeca i dwa metalowe talerze. Flint klasnął w dłonie i oblizał wargi. Ruszył naprzód i przypatrzył się zastawie.
- Jaka to okazja?
- Okazją jest nasz ostatni obiad więc świętujemy – odparła prosto.
   Dłonią wskazała mu miejsce przy talerzu od strony stawu. Opadł na puszysty mech i wsunął nogi pod kamienną ławkę.
- Świętujemy – parsknął – A cóż my mamy do świętowania? Prowadzimy obszarpaną bandę krasnoludów żlebowych na zewnątrz, żeby ocalić wioskę  od zemsty potężnego, oszalałego magika, i…
- Wiem o tym – przerwała i westchnęła – Nie możemy po prostu spędzić paru godzin w spokoju?
   Skrzyżowała nogi i z gracją przysiadła na mchu plecami do stawu. Chwyciła rękojeść starego sztyletu i zamieszała w jednej z czar. Potem chochlą nałożyła porcję z czarki na talerz Flinta.
- Biłe grzyby saute z cebulą – powiedziała.
   Wskazując po kolei na półmiski wyliczała ich zawartość.
- Tam są grzyby z kiełkami, mięso… tylko nie pytaj, jakie… w czerwonym sosie, zupa żółwiowa, i jeszcze ryba w śmietanie.
- Skąd to wszystko zdobyłaś?
   Flint ledwo mógł mamrotać majć gębę wypełnioną po brzegi znakomitymi grzybkami z cebulą.
   Perian podparła podbródek dłońmi. Wyglądała na dumną z siebie, choć może też troszkę zmieszaną.
- Obawiam się, że zaryzykowałam. Wysłałam jeszcze dwóch Agharów do labiryntów. Zajęło im to całkiem sporo czasu, lecz zdołali zdobyć prawie wszystko czego chciałam bez ryzyka schwytania. Możesz czuć się zadowolony; nie wysłałam nikogo po ziele do palenia… rzuciłam to… mam nadzieję. I jeszcze jedno… krasnoludy żlebowe niczego tu nie przygotowywały… wszystko zrobiłam własnoręcznie.
- Co za zdobycz – krzepka, mądra, piękna i jeszcze jak gotuje – mruknął Flint do siebie nawet nue myśląc i mając zresztą usta ciężko załadowane.
   Nagle usłyszał własne słówa i aż sapnął. Rzucił okiem w stronę Perian, lecz była właśnie skupiona na własnym talerzu i nie okazywała nic, co mogłoby świadczyć, że słyszała nieopatrzne zdanie. Jedli szybko i w milczeniu. Rozkoszowali się smakami, które przez oststani tydzień zdążyli zapomnieć spożywając tylko nieznośną polewkę krasnoludów żlebowych, której przepis był o tyle oryginalny o ile nieprzewidywalny: do gara wszystko co złapiesz.
   W końcu opróżnili już nawet ostatni półmisek. Flint odepchnął się od kamiennej ławki i z zadowoleniem poklepał po brzuchu.
- To było wspaniałe – westchnął.
- Ciszę się, że ci odpowiadało – powiedziała Perian –Mam nadzieję, że i druga niespodzianka będzi ci równie mocno odpowiadać.
   Wstała i tanecznym krokiem przeszła obok Flinta znikając między kolumnami wapienia wznoszącymi się od posadzki do sklepienia jaskini po drugiej stronie stawu. Wróciła szybko dzierżąc w dłoniach długi, wąski pakunek. Coś owiniętego w bawełnę i przewiązane ciasno sznurkiem. Flint przyglądał się wyczekująco. Nie miał pojęcia co też to mogłoby być.
   Głowa Perian trzęsła się troszkę nerwowo gdy krasnoludka odwiązywała paczkę trzęsącymi się dłońmi.
- Chciałam dać ci to już dzień czy dwa temu, tylko że chwila ciągle nie była odpowiednia. Chciałbym też mieć troszkę więcej czasu, żeby to… - mamrotała coś tajemniczo wciąż rozplątując sznurek – O, jest!
   Odrzuciła opakowanie i wyciągnęła ramię w stronę Flinta.
- Oto broń pasująca monarsze prowadzącemu swe wojska na wojnę.
   Zaciekawiony Flint zajrzał do opakowania. Zaparło mu dech, nie mógł nabrać powietrza w płuca a twarz miał śmiertelnie bladą.
- Co się stało? – spytała zdumiona jego reakcją Perian – Ja… ja to wyczyściłam najlepiej jak mogłam. Wiem, że jest bardzo stary, lecz to nadal wspaniały topór, krasnoludzki wyrób bez wątpliwości. Nie podoba ci się?
   Flint ledwo słyszał słowa królowej bowiem jego oczy skupione były na przedmiocie trzymanym przez nią w dłoniach. Sklął się duchu – oddychaj, durniu – i zażądał od własnej ręki by się wyciągnęła i chwyciła topór.
   Trzonek z twardego, gładkiego dębu nie nosił oznak zużycia czy uszkodzeń. Wygładzono go do doskonale, bez skaz czy sęków. Drewno przechodziło stopniowo w stal w sposób tak doskonały, że topór wydawał się być zrobiony z jednolitego materiału. Stalowe ostrze było bezbłędne, jakby z białego srebra, a na obwodzie zostało udekorowane delikatnymi liniami rysunku. Flint delikatnym gestem przejechał dłonią po znajomych krasnoludzkich runach.
   Cóż, nie był to zwykły topór. To był Topór Tharkana, broń, którą odnalazł, którą potem otrzymał od swego brata Aylmara, broń utracona wiele długich lat temu.
- Gdzie go znalazłaś? – spytał wreszcie, wciąż jednak gapiąc się na to cudo.
   Skąd się tu wziął? I to teraz?
   Perian była lekko zmieszana. Miała nadzieję, że topór mu się spodoba, lecz jego reakcja daleko wykraczała poza jej wyobrażenie. Trzymał topór jek rękę kochanki…
- Ja… ja to znalazłam w stosie odpadków w Wilkiej Sali Nieba, tego dnia zresztą gdy odkryliśmy maź – wyjaśniała Perian z lekkim chichotem – Tego dnia byłeś w koszmarnie kwaśnym nastroju… Nie wiem co mnie wtedy napadło, lecz kiedy ujrzałam ten topór wiedziałam od razu, że muszę go przed tobą ukryć, wyczyścić i dopiero zrobić ci niespodziankę.
- Nie wiedziałaś, że to kiedyś był mój topór? – spytał wciąż oglądając broń zamglonym wzrokiem – Nie no, skąd mogłabyś wiedzieć. Nigdy ci nie opowiadałem tej historii.
- Jakiej historii? Topór był twój? Wrzuciłeś go do Jamy Bestii?
   Perian była coraz bardziej zmieszana a jej głos wznosił się coraz wyżej ze wzrastającym podnieceniem.
   Flint gorączkowo potrząsnął czupryną w geście zaprzeczenia. Był oszołomiony odnalezień topora, i to właśnie tu, w Błotodziurze.
- Nie – wyszeptał miękko na koniec – Mój brat, ten co go Pitrick zamordował, podarował mi Topór Tharkana z okazję mojego Dnia Brody. Wiele, wiele długich lata temu. Znaleźliśmy topór jeszcze w czasach gdy obaj włóczyliśmy się po jaskiniach w poszukiwaniu przygód i skarbów. Później jednak, w jakiejś jaskini hobgoblinów w Górach Kharolis, straciłem topór w czasie kolejnej przygody. Wróciłem tu nawet, żeby go odzyskać, lecz już go tu nie było. To był najlepszy mój topór w życiu – pogłaskał drzewce topora przywołując stare wspomnienia – myślałem, że już na zawsze przepadł…
- Co za zdumiewający przypadek; znaleźć go właśnie tutaj – mruknęła Perian po czym wzruszyła ramionami – Ktokolwiek zabrał go z tej jamy zanim wróciłeś skończył pewnie w Jamie Bestii a krasnoludy żlebowe po prostu dorzuciły topór do kopca skrabów – przesunęła palcami po runach – Parę słów tu zrozumiałam, lecz to wszystko spisano w starokrasnoludzkim. Wiesz może, co ten pais mówi?
   Flint tylko ptrząsnął głową i wsunął topór do pętli przy pasie.
- Wtedy, gdy włóczyłem się w poszukiwaniu przygód, nie bardzo miałem czas na tłumaczenie. Właściwie to wcale o to nie dbałem bo topór sprawował się doskonale. A potem go straciłem.
   Nagle zorientował się, że będąc tak wniebowziętym samym prezentem kompletnie zapomniał podziękować darczyńcy. Oparł się teraz i popatrzył na jej miedziane włosy, brzoskwiniowo puszyste policzki i ciepły uśmiech błąkający się po czerwonych wargach. Uzależnił się od nie tak bardzo…
- Nie wiem nawet, Perian, jak mam ci dziękować. Ten topór to najwspanialszy prezent… dwa prezenty – roześmiał się głośno – jakie w życiu otrzymałem. Dałaś mi nadzieję na jutro.
   Perian pokraśniała.
- Po prostu cieszę się, że ci się podoba no i ,że to było coś specjalnego dla ciebie.
   Odwróciła się by nalać dwie czarki letniego napoju z ziół.
- Nie mam niczego co mógłbym ci dać – smutno stwierdził Flint po czy nagle wpadł na pomysł – Czekaj!
   Sięgnął pod tunikę i wyciągnął na wierzch noszony tam łańcuch. Ściągnął go jednym ruchem.
- Mam tu coś dla ciebie… choć to doprawdy niewiele – powiedział z zakłopotaniem.
   Podając łańcuch na wyciągniętej dłoni nie patrzył w twarz Perian.
- Liść! – krzyknęła.
   Szybko odstawiła czarki na ławkę. Wzięła w dłonie delikatny medalion nawleczony na srebrny łańcuch i delikatnie, samymi opuszkami palców po nim wodziła, badała, dotykała. Liść drewniany, ukształtowany w formę łopatki i pociemniały na spodzie był wygładzony do gładkości jedwabiu. Wierzch był tak zawile rzeźbiony, że w końcu drewno stało się niemal białe. Każda żyłka liścia, wielka czy mała, wyryta była z precyzją wskazującą na perfekcję pracy.
   Popatrzyła na rumianą twarz Flinta.
- Wyrzeźbiłeś to własnoręcznie, tak!
   Flint wzruszył ramionami i zmarszczył wielki nochal.
- To nie jest najlepszy z moich kawałków… ot, takie coś co zrobiłem dawno temu i trzymałem przez te lata bo przypominało mi o lesistych górach wokół Hillhome.
- Kocham to! – zawołała Perian – Pomożesz?
   Wyciągnęła do niego naszyjnik. Nagle zlodowaciałymi, nerwowymi palcami Flint przełożył naszyjnik przez jej głowę i patrzył teraz jak układa go na odzieży dokładnie w zagłębieniu między obfitymi piersiami.
   Poddenerwowany krasnolud odwrócił wzrok.
- Wiesz, osikowy liść w dziwny sposób przypomina ciebie. Osika jest mocna a jednak miększa niż na to wygląda. Strony osikowego liścia noszą ten sam kolor lecz w innych odcieniach. Tak jak czerń zmienia się się w szary. A gdy wiatr dopadnie liścia to srebrna strona migocze na wietrze tak samo jak migocze krasnoludzka kopalnia.To najpiękniejsze drzewo w Kharolis a i moje ulubione gdziekolwiek jestem.
   Flint nagle poczerwienia zdawszy sobie sprawę z implikacji własnych słów.
    Górska krasnoludka po prostu gapiła się na niego z otwartymi ustami. Wyciągnęła doń rękę.
- Słuchaj Perian – odezwał się nieco łamiącym się głosem – Wiem, com powiedział że to górskie i podgórskie krasnoludy nigdy… no wiesz – machnął ręką – I nadal w to wierzę.
   Popatrzył z ukosa i dostrzegł w jej oczach rozczarowanie.
- Tyle, że żądne z nas nie przypomina za bardzo swych klanów… ażycie jest za krótki – o mało nie połknął języka bowiem te słowa dzisiejszego wieczoru mogły być prorocze – A życie jest za krótkie, by niczego nie próbować. Nie wiem co stanie się jutro, a już w ogóle co pojutrze, lecz…
   Perian wpadła mu w ramiona i uciszyła kładąc palce na wąsatych wargach.
- Nie dbam o żaden czas poza tą chwilą.
   W uszach mu załomotało, oczy zaszły mgłą. Zrzucił z jej ramion opończę, która spadła na świecący mech. Przycisnął do piersi piękną krasnoludkę i wycisnął na jej wargach pocałunek z całej głębi duszy.


https://scontent-b-ams.xx.fbcdn.net/hphotos-prn2/p480x480/1238722_626203917419553_1235611245_n.jpg

Offline

 

#20 2016-07-09 12:06:42

 janjuz

Najwyższy Kleryst

Call me!
Skąd: Zduńska Wola
Zarejestrowany: 2012-10-02
Posty: 829

Re: Król Flint

Rozdział 20

Wymarsz!

- Obudzić do mieczy! Obudzić do mieczy!
   Skotłowana masa Agharów dosłownie wlała się do królewskiej sypialni. Krasnoludy żlebowe przeciskały się i drapały brudnymi pazurami byle tylko dostąpić zaszczytu i jako pierwszemu poinformować króla i królową o przyniesionych nowinach.
- Co się dzieje! – zamamrotał Flint.
   Ciągle jeszcze ramieniem obejmował Perian leżącą w mchowym łożu Trunkowej Komnaty. Był już piąty dzień po ataku Pitricka. Wraz z Perian przyszedł do sypialni z groty szukając wygody mchowego łoża. Przybyli oboje niewiele wcześniej niż wpadł tu Nomscul.
- Przestać! – nakazał podgórski krasnolud teraz już całkiem przebudzony.
   Nawet Nomscul przestał na chwilę podskakiwać na brzegu łóżka obok Flinta, która to aktywność posyłała w powietrze całe kłęby suchego mchu.
- Górski krasnolud maszeruje! Wszystkie dwa! Idzie na wojnę, ma miecze i inne rzeczy! Krasnolud żlebowy doskonały szpieg! My widzi i mówi szybko dobrze!
- Dobra, Nomscul, już wiem o co chodzi.
   Teraz już Flint rozbudził się na dobre. Złapał Aghara za kościste ramiona i w ten sposób powstrzymał od ponownego podskakiwania w górę i w dół.
- Jak wielu ich… jesteś pewny, że to nie jest tylko patrol?
   Nomscul klasnął dłońmi o kościste biodra i parsknął odrzucając wstecz głowę czując, że oto obrażono jego inteligencję. Flint niechętnie odsunął się od Perian i zmusił do wstania z łóżka. Obrócił się, zaciągnął nogawice na brzuch i wepchnął w nie niebiesko zieloną tunikę. Mocno ściągnął się w pasie.
   Krasnoludka górska trochę wolniej się budziła.
- To nie mogą być oddziały Theiwarów… za wcześnie – zaprotestowała wciskając pięści w zaspane oczy – Dopiero parę dni minęło od ataku na Wielką Salę Nieba; Pitrick nie zdołałby zorganizować oddziałów w tym tempie!
- Powiedz to Pitrickowi i jego armii! – mruknął Flint i wzuł buty – Mam tylko nadzieję, że Basalt miał dość czasu na ufortyfikowanie Hillhome. Musimy ruszać, czy są gotowi czy też nie, musimy.
- Możemy maszerować? Możemy? – błagał Nomscul wypinając pierś do przodu.
   Tupał teraz w poprzek komnaty jakby chciał zademonstrować swą gotowość. Flint zignorował pokaz szamana tylko dokończył ubieranie a myślami był już przy oczekującym ich marszu. Przypiął Topór Tharkana, dar Perian z wczorajszego wieczora. Palcami pogładził zimne, stalowe ostrze a myślami powędrował do wieczora poprzedniego. Westchnął i ochlapał twarz zimną wodą.
- Powiedz każdemu napotkanemu krasnoludowi żlebowemu, że nadszedł czas wielkiego marszu. Wszysca mają zabrać broń, zabrać tarcze, zapasy, wszystko – król rozkazał Nomsculowi – Pozbieraj wszystkie bomby z mazią i spotkaj się z królową Perian w grocie. Ja teraz idę zobaczyć wszystko na zewnątrz na własne oczy.
   Nomscul gorączkowo pokiwał głową i pomknął z jaskini w stronę Wielkiej Sali Nieba. Perian jednak potrząsała głową gdy wyczołgiwała się obok Flinta zaczęła gorączkowo ubierać.
- Idę z tobą – powiedziała.
   Flint obrócił się wściekle.
- Jedno z nas musi tu zostać i dopilnować, żeby się zorganizowali! – cisnął – Skąd niby mamy wiedzieć, że nie zabiorą widelcy i łyżek zamiast mieczy i tarczy?
- Nie wiemy – odparła Perian – Tylko, że ty nie będziesz wiedział z którymi oddziałami thana przyjdzie nam się zmierzyć, ani jak z nimi walczyć. Ja służyłam w gwardii…
- Pamiętam o tym – przerwał Flint.
-… i rozpoznam jednostki, ich siłę i ich słabości. Znam oficerów thana! Jeśli więc ktokolwiek ma tu zostać to ty!
   Niechętnie się z nią zgodził. Poprowadził wzdłuż schodzących w dół Górnych Tuneli  i na koniec odnalazł schodnię prowadzącą do groty.
   Zbiegli szybko po schodach. Flint gnał biorąc po dwa stopnie na jeden raz. Zatrzymali się oboje by rzucić okiem na ławeczkę przy stawie. Ciągle jeszcze pokrywała ją zastawa z poprzedniego wieczoru.
- Chodźmy – powiedział w końcu Flint.
   Poprowadził obok stwu do jego najodleglejszego końca, tam gdzie spore i sięgające do samej ziemi pęknięcie w granicie pozwalało na przejście. W piaszczystym tutaj gruncie wyryty był spory kanał, przypuszczalnie został on, wraz z pęknięciem, uformowany przez przepływającą tu kiedyś wodę. W tej chwili woda opuszczała staw zupełnie innym, nowym kanałem, odległym od starego o jakieś dziesięć stóp.
- To jest to.
   Flint ujął Perian za rękę i wślizgnął się w poszarpaną szczelinę. Niewiele minęło czasu a już musieli posuwać się w kuckach. Sklepienie pęknięcia wyraźnie się obniżyło. Starym zwyczajem, jeszcze z czasów wędrówek po jaskiniach, Flint liczył kroki. Po dziewięćdziesięciu czterech stanęli nagle w pełnym świetle słońca. Wyszli ze szczeliny na niewielką polankę skrytą między sosnami. Skalne pęknięcie powstało pod tak dziwnym kątem i na dodatek zostało otoczone sosnami w taki sposób, że niewyszkolone oko nie miało szans na jego odnalezienie.
   Perian przywykła do życia pod ziemią. Teraz więc zwinęła się z bólu z powodu ostrego światła wzmocnionego jeszcze odbiciami od śniegu. Nawet Flint zmrużył oczy przed takim jaskrawym światłem. Tydzień pobytu pod ziemią zrobił swoje. Po twarzy przeleciał mu chłodny wiatr i stare, dobrze znane uczucie swobody wyraźnie go ożywiło.
- Na powierzchni byłam może z tuzin razy w życiu – wyznała Perian – Lecz nigdy, aż do dziś, nie uznawałam ją za piękną.
   Wciąż jeszcze osłaniała oczy podniesionym ramieniem.
- Światło rani mi oczy, lecz chyba się szybko przyzwyczaję, w połowie jestem Hylarką – roześmiała się – Po latach wygrażania z tego powodu przez Pitricka nie przypuszczałam, że mnie to tak ucieszy.
   Flint poklepał ją po ramieniu ośmielająco; miał odczucie, że dzisiaj zmieni się jeszcze wiele spraw. Podgórski krasnolud wiedział, że znajdują się w łańcuchu Gór Kharolis na północny wschód i około pół dnia marszu od wejścia do tunelu, którym przybył do Thorbardinu. Wspiął się troszkę wyżej po zboczu dla lepszego widoku. Spojrzał w dół na strumień górski, który jak przypuszczał miał swe źródło w grocie. Osłonił oczy i spojrzał na wschód. Niebo było krystalicznie czyste mógł więc zobaczyć połyskujące wybrzeże Jeziora Stonehammer od którego dzielił ich może dzień marszu. Przyglądał się też górom na zachodzie, nie mógł jednak zlokalizować Drogi, nie dostrzegł też żadnego śladu obecności oddziałów górskich krasnoludów.
- Ten strumień spływa jedną z bocznych dolin w kierunku Jeziora, więc musi spotkać gdzieś Drogę – pomyślał głośno – Zobaczymy ją jeśli tylko pójdziemy w dół z prądem tego strumienia.
   Weszli w wysoki, otwarty las i schodzili w dół wraz z łagodnym spadkiem doliny. Nie minęło nawet dziesięć minut a doszli do głazów na grzbiecie łańcucha; po drugie stronie zobaczyli poza jałową, pokrytą śniegiem pustkę stoku wijącą się Drogę. Wyglądał stąd jak gruba, brązowa żyła wężowym szlakiem dążąca przez podnóża wzgórz na północ od Thorbardinu.
   Droga była pusta jak tylko daleko na zachód można było okiem sięgnąć.
   Flint skrzyżował ramiona i zagryzł wargi.
- Czyżbyśmy tak bardzo spóźnili, że oni zdążyli już przejść i są przed nami i to poza zasięgiem wzroku? – pytał z przejęciem w głosie.
- Nie sądzę – Perian potrząsnęła głową nie odwracając zresztą oczy od widoku drogi – Sądzę raczej, że na cały dzień rozbili gdzieś obóz. Dla ochrony przed światłem słońca. Za daleko od drogi też chyba nie odeszli.
   Dokładnie przeglądała horyzont co chwila zatrzymując wzrok na brzegu gęstwy sosen troszkę dalej na zachodzie.
- Widzisz tam! – spytała wskazując palcem – Pod tamtymi drzewami? Ledwie, ledwie mogę to dostrzec… to wygląda jak mrówki!
   Skoncentrowała się mocniej.
- Nie, jestem pewna, że widzę czerwone pióra. To Krwawe Ostrza.
   Flint otrząsnął się na sam dźwięk tej nazwy.
- A cóż to jest; Krwawe Ostrza?
   Perian w zamyśleniu ściągnęła usta.
- Gwardia Domowa. Ostrza są po prostu jednym z trzech regimentów z których każdy liczy dwustu żołnierzy. Pozostałe to Srebrne Miecze i Czarne Pociski. Trzy regimenty zawsze walczą razem jako siła zsynchronizowana, uzupełniają swe siły i pokrywają słabości. Ustawiają się w jednostki ciężkiej piechoty, lekkiej piechoty i kuszników.
- Mogłabyś nie mówić o nich z taką dumą? – mruknął Flint.
   Perian wyglądała na tylko lekko zakłopotaną.
- Stary nawyk – powiedziała.
   Flint gwizdnął przez zęby.
- Sześciuset krasnoludów. A mamy przeciwko nim parę setek Agharów – zajęczał – Dlaczego by od razu nie poddać Hillhome?
- Mogłoby być jeszcze gorzej – odparła Perian wyraźnie starając się brzmieć odważnie i rzeczowo – Than dysponuj całymi tysiącami wojska, lecz wyłączni Gwardia Domowa przysięgała wierność osobiście jemu. Cała reszta służy do obrony Thorbardinu, nie tylko Theiwarów.
- Ale ulga – zakpił Flint sarkastycznie.
   Kopał butem dziurę w zaspie śnieżnej.
- Zapominasz o Basalcie – miękko przypomniała Perian.
- Nie, nie zapominam – stary krasnolud podgórski potrząsnął szarą czupryną – Tylko, że wieszamy sporo nadziei na zwykłym młodziaku.
- Cóż, i tak powinniśmy już ruszać – powiedziała delikatnie – Wyprzedzimy ich skoro Gwardia Domowa rozbiła sobie Biwa chroniąc się przed słońcem.
   Flint potaknął głową i otrząsnął się z chwilowej melancholii. Para krasnoludów poszła w górę łożyskiem strumienia prosto do szczeliny w granicie. Spotkali tam Nomscula.
- Miałeś zorganizować wojsko – krzyknął Flint.
- Czekać i odpocząć tu, wszystko dobrze – ogłosił Nomscul i wskazał paluchem tunel – Nomscul powiedział oni.
   I nagle ze szczeliny zaczęły się wysypywać krasnoludy żlebowe – Fester, Cainker, Oooz, Pooter i za nimi cała reszta. Wynurzali się jak ciągły, nieprzerwany strumień niosąc każdy rodzaj broni; stu pięćdziesięciu Agharpulterów ze sztyletami za pasami tunik, sto Pełzających klinów z tarczami, które każdy trzymał pod pachą.
   Agharowie kłębili się przy wejściu do tunelu tworząc coraz większy i wciąż rosnący tłum. Flin i Perian obchodzili ich jak owczarki starając się utrzymać grupę w kupie podczas gdy ich kamraci wciąż jeszcze nadciągali.
   I na koniec, choć nie najmniej ważni, nadeszli Bombowce Mazi. Nieśli dzbanki i butelki a nawet duże naczynia wypełnione wybuchową trucizną. Flint wiele razy już wbijał im do głowy by nieśli pojemniki jak najostrożniej więc teraz wszyscy szli na palcach wymachując jednocześnie dzbankami i dołączając do kompanów na stoku góry.
- Trzymać to ostrożnie… ostrożnie! – ryczał Flint – A gdzie są nosze do tych bomb?
   Ledwie to wypowiedział a czwórka Agharówwychynęła ze szczeliny dzierżąc prowizoryczne nosze. Wszystko zrobione ze starych, skórzanych kamizelek i tęgich konarów. Największe pojemniki z mazią, niektóre mierzące nawet ponad stopę, umieszczono na noszach, żeby transportować je troszkę bezpieczniej.
   Flint i Perian zaczęli organizować te mniej więcej trzysta krasnoludów, członków armii, stojąc na zboczu góry.
- Dołączyć do oddziałów! – warczał Flint – Nomscul… zaprowadź Agharpulterów tam; Oooz… zabierz Bombowców Mazi tam; a ty Fester zbierz tutaj, w środku, Pełzające Kliny.
   Na dobro Agharów trzeba zapisać, że naprawdę starali się wykonywać komendy swego króla. Nastąpiło teraz kilkanaście minut totalnego chaosu. Krasnoludy żlebowe utworzyły jedną, mieszającą się wciąż kupę ciał, z której tylko od czas do czasu wychylała się pojedyncza noga, ręka a czasem jakaś twarz. W końcu jednak jakimś cudem tłum rozdzielił się na trzy, kotłujące się grupy. Po chwili krasnoludy żlebowe stanęły zorganizowane w mniej więcej trzy kategorie o jakie chodziło Flintowi. Król poczuł się zmuszony do wygłoszenia paru słów inspiracji.
- Baczność! Ostatnie rozkazy! – ryknął.
   Ponownie przyznać trzeba, że starali się stanąć na baczność. Naturalna tendencja krasnoludów żlebowych do gapienia się naraz we wszystkich kierunkach trochę jednak precyzję wojskowego szyku. Flint tylko ciężko westchnął.
- Krasnoludy żlebowe z Błotodziury!
   Zaczął donośnym głosem by choćby większa ich część zwróciła się doń twarzą.
- rozpoczynamy dzisiaj wielką wycie… Oooz, wracaj na miejsce!... wielką wycieczkę, idziemy do walki z wrogiem zawziętym i śmiałym, okrutnym i … o co chodzi, Nomscul?
   Szaman podskakiwał z podniecenia, machał ręką w powietrzu i mocno zaciskał gębę, na siłę powstrzymywał się przed zabraniem głosu bez królewskiego zezwolenia.
- Król mówi dużo za – wyjaśnił Nomscul – My iść już?
   Flint zrobił groźny grymas i posłał Nomsculowi spojrzenie od jakiego osłupiałby każdy lekko nadprzeciętnie inteligentny podwładny. Na całe szczęście – przynajmniej dla Nomscula – był on lekko podprzeciętnie inteligentnym podwładnym. Dlatego też spojrzenie monarchy uznał za ciepły uśmiech gratulacji.
- Jedną chwilkę – warknął wyczerpany Flint.
   Odwrócił się do oddziałów i ujrzał masę głupkowatych uśmiechów gorliwego wyczekiwania.
- Słuchajcie, banda, przed nami całkiem długi marsz; zatrzymamy się na noc nad Jeziorem Stonehammer a następnego południa będziemy już w Hillhome. Jest bardzo ważne, żebyśmy trzymali się w grupie… Basalt i cała reszta Hillhome niecierpliwie wyczekują aż dotrzemy z pomocą. Spróbujcie być choć trochę żołnierzami. Zróbcie to dla swego króla i królowej.
- Dwa raz kura dla Król Flunk i Królowa Furryend! – wrzasnął Nomscul
   Oddziały posłusznie rozdarły pyski we wzbierającym wrzasku.
- Chodźmy już zanim się znowu się nie zaplączą – głośnym szeptem zasugerowała Perian widząc, że co i rusz któryś opuszcza własny oddział.
- Krasnoludy żlebowe, MARSZ! - wrzasnął Flint i zatoczył ramieniem koło nad głową.
   Król krasnoludów żlebowych poprowadził bitne oddziały, trzystu zbrojnych, w dół zbocza w stronę Drogi omijając od wschodu obozowisko Gwardii Domowej. Pozwoliłoby to, przy odrobinie szczęścia i sporej szybkości ruchu, wyprowadzić swe siły na drogę gdzieś przed oddziałami thana. Organizowanie jednostek okazało się szczytem militarnej precyzji w porównaniu do trwającego przemarszu krasnoludów żlebowych. W mamrotliwej rozmowie z Perian Flint potrafił tylko porównać go do niewykonalnego zadania zaganiania stada kurczaków. Po piątym czy szósty pościgu za zabłąkaną gdzieś z boku kolumną Agharów i zawrócenia jej do sił głównych ograniczył komentarz do stwierdzenia, że poprzedni komentarz bardzo krzywdził drób.
   Żeby jeszcze sprawy pogorszyć, z ciemnych złowrogich chmur zaczęło sypać śniegiem. Początkowo śnieżyca miała postać wielkich, pierzastych, łagodnie nadlatujących od wschodu płatków. Poza niewielkim zakłóceniem marszu wywołanym przez krasnoludy łamiące szyk byle tylko złapać językiem szczególnie piękne okazy płatków, drobne opady nie spowodowały twardym Agharom większych problemów.
   Tyle, że wiatr się wzmagał a wielkie, przyjazne płatki zmieniły się w małe i twarde kulki gradu. Wicher wył od północy a pogoda niosła żądlące igły lodu, które waliły prosto w twarz. Marsz kolumny Agharów wyraźnie zwolnił. Wraz z biegiem czasu krasnoludy żlebowe były coraz bardziej rozproszone co zmuszało Flinta i Perian do pokonania trzy albo i cztery razy większej trasy niż cała reszta. Ciągle musieli ganiać w przód i w tył kolumny.
   Ciągle parli pod wściekły wiatr. Dotarli w końcu do niewielkiej dolinki, która od najgorszego wichru oferowała trochę ochrony.
- Lepiej zatrzymajmy się na krótki odpoczynek – naciskała Perian.
- Może pojdziesz się rozejrzeć za jakimś miejsce, które mogłoby nas wszystkich zmieścić? – zasugerował Flint – A ja w tym czasie pozbieram wszystkich Agharów i ich tam doprowadzę.
   Perian odeszła w stronę zagajnika wysokich sosen, który w tej zawierusze był ledwie widoczny. Dość szycko nadszedł Nomscul z towarzyszącym mu oddziałem Agharpulterów i Flint natychmiast odesłał ich do zagajnika. Następnie pojawił się Oooz z Bombowcami Mazi i został odesłany w tym samym kierunku. Flint pozostał z tyłu i czekał na Fester podczas gdy ostatni już z zespołu maziowców znikał idąc za Perian. Pełzające Kliny stanowiły tylną straż, lecz zostały, nawet jak na Agharów, stanowczo za daleko w tyle. Zmartwienie Flinta wzrastało z każdą minutą upływającego czasu.
   Zapadła ciemna noc. Późno jesienny wicher stał się jeszcze ostrzejszy. Ani Fester, ani nikogo z Pełzających Klinów jednak widać nie było. Flint na próżno wbijał wzrok w ciemność szukając najmniejszej choćby oznaki ruchu. Jedyne co widział to wiejący zewsząd i skotłowany śnieg. Faktom zaprzeczać nie było już można w żaden sposób; Fester i Kliny zagubione, a może nawet martwe gdzieś pod zwałami śniegu.
   Flint już myślał o pójściu wstecz po śladach, lecz uznał, że byłoby to daremne. Miast tego obrócił się i zaczął brnąć przez śnieg w stronę zagajnika. Będzie musiał przekazać Perian fatalną wiadomość; oto jeszcze przed spotkaniem z wrogiem ich armia w tragiczny sposób został zredukowana o jedną trzecią.
   Z dużym trudem zdołał jakoś zlokalizować lasek tak jakoś całkowicie został skryty przez ciężką pogodę. W końcu jednak człapał na niewielką polankę otoczoną sosnami dającymi choć trochę schronienia.
   Perian siedziała na pokrytej śniegiem kłodzie zwalonego drzewa obok nie zamarzniętego jeszcze stawu.
- Gdzie Fester i jej Kliny? – spytała od razu widząc poważny wyraz twarzy Flinta.
- Zaginęli… albo i gorzej – powiedział smutno – Obawiam się, że dalej grozi nam ryzyko osłabienia sił jeśli teraz, w tym śniegu, ruszymy na poszukiwania.
- Musimy po prostu mieć nadzieję, że jakoś zdołają nas odnaleźć – powiedziała Perian z czułością myśląc o Fester, swej „ciężkawej” lady.
   Pozostali Agharowie nie dali po sobie poznać, że w ogóle zauważyli zniknięcie sporej liczby towarzyszy. Skupili się raczej na uzyskaniu jak najbardziej wygodnego miejsca do spania w wilgotnym i zasypanym śniegiem zagajniku. Flint i Perian założyli, że łachmaniarze pozostaną w obozie tylko do zapadnięcia ciemności więc zaryzykowali i postanowili poczekać tu kolejną godzinę. Nadal jednak po brakujących Klinach nie było najmniejszego znaku. Podczas tej godziny jednak śnieżyca wyraźnie osłabła.  Wiatr, który tak utrudniał podróż teraz po prostu przewiał chmury precz. Chociaż nadl widzialność nie była najlepsza to jednak otwierała się już perspektywa jasności. Szczyty i górskie grzbiety skrzyły nieskalanym szronem a cała okolica wyglądała na ucieleśnienie nieskalanego i naturalnego piękna. Niewielki, zamarznięty teraz wodospad zwisał jak lodowa iglica u wejścia do doliny służącej za ich obozowisko.
- Musimy już ruszać – naciskał Flint gdy wyznaczona godzina już minęła – Przerwa się skończyła.
   Wkroczył pomiędzy splątanych Agharów i odkrył, że jego poddani pozbierali się w grupki po sześciu lub czterech. Dzielili się w ten sposób ciepłem choć też dostarczało okazji do sporej ilości popychania, przepychania, poszczypywania i kąsania, lecz pomagało Agharom zachować ciepło ciał.
   Pomrugując, przeciągając i ogólnie zachwycając popołudniowym wyborem miejsca Agharowie powoli zbierali się w obszarpane grupki na samym brzegu polany. W tym miejscu staw, zasilany ciepłymi źródłami, pozostawał wciąż czysty od śniegu.
- Naprzód, żlebowcy! – huczał Flint starając się przyciągnąć ich uwagę – Wskoczyć… nie! Wszyscy zbiórka w szyku!
   Ale było już za późno. Tym razem krasnoludy żlebowe odpowiedziały na rozkaz z ochotą i wszystkie jak jeden mąż wpadły do stawu jak przewrócone kręgle.
- Na Wielkiego Reorxa! Wyłazić mi natychmiast! Ryczał król stojąc na brzegu stawu. W pewnej chwili zaspa śnieżna na której właśnie stał poddała się i on również dał ostro nura wprost w ciepłą wodę.
   Przez kilka chwil Flint stał nieruchomo jak skała w wodzie sięgającej mu do pasa. Widział, że oczy wszystkich poddanych są wbite w jego osobę więc desperackim wysiłkiem zdusił przerażenie. Z potężnym wysiłkiem całej swej woli wstrzymał język za zębami. Wiedział, że jak zacznie wrzeszczeć to już nie będzie umiał przestać. Powoli, z ogromnym namysłem, wywlekał się ze stawu. Wyciągnął oblamowanie tuniki z nogawic i zaczął wykręcać wodę. Przekonał się tylko, że ubranie już zaczęło zamarzać.
- To będzie cholernie długa kampania nawet, gdyby się dzisiejszego popołudnia skończyła – jęczał w stronę Perian, która usiłowała wytrzeć mu twarz i osuszyć ubranie kłębem szmacianych bandaży wyjętych z worka z zapasami.
   Powoli też, po dodatkowej porcji figli i chlapaniny, nawet Agharowie zaczęli wyłazić ze stawu i teraz stali, ociekając i podrygując, na jego brzegu.
- Musimy ich zmusić do ruchu nim tu na śmierć pozamarzają – naciskała Perian, starając się jednocześnie acz bez rezultatu, osuszyć im głowy.
   Głeboki śnieg zmuszał Agharów do pozostawania w jednej grupie. Flint i Perian na zmianę szli przodem i przecierali szlak w miękkim puchu. Gdy ciężki zadanie ich wyczerpało kilku co bardziej odpowiedzialnych krasnoludów żlebowych starało się ich zmienić. Tylko, że ich szlak częściej prowadził zygzakiem niż prosto. Przez całe, długie popołudnie grupa Agharów przebijała się przez śnieg okrążając najwyższe wzniesienia na trasie, którą Flint uznał za najbardziej prawdopodobny skrót do Drogi.
   Ciężkie warunki marszu posłużyły dobrze Agharom utrzymując ich w cieple chociaż i tak krasnoludy żlebowe wykazywały podziwu godną odporność na chłód.
   Flint teraz szedł na czele. Właśnie schodzili w dół gdy doszedł go jakiś dźwięk. Przyspieszył kroku by szybciej dostrzec o co chodzi. Po chwili stał na szczycie niewielkiego pagórka  a przed oczami miał szeroką, wypełnioną śniegiem  dolinę. Brązowa wstęga wijąca się w tej dolinie była z pewnością Drogą. Na drugim końcu długiej drogi, może jeszcze kolejną milę, dolina wyraźnie schodziła w dół by ostatecznie dojść do Jeziora Stonehammer. To jednak, co Flint dojrzał na Drodze wyrwało mu jęk z piersi.
- Spóźniliśmy się – wymamrotał oszołomiony i obrócił się do Perian – Zdaje się, że mówiłaś iż zatrzymają się w obozie na całą noc.
   Górska krasnoludka stała już obok niego. Zaczerwieniła się a jej głos zabrzmiał głęboką goryczą.
- Widać Pitrick zdecydował się wykorzystać osłonę jaką dała mu burza.
- Obawiam się, że masz rację.
   Flint mógł tylko bezsilnie przyglądać się scenerii w dolinie.
    Trzy kolory piór… czerwień, czerń, szary… kiwały się z wojskową precyzją gdy gwardia thana maszerowała gdzieś poniżej nich, mnie więcej o milę przed nimi. Trzy kompanie górskich krasnoludów zachowywały dokładne formacje wojskowe. Kolumna była ścisła, zdyscyplinowana. Krasnoludy żlebowe nie miały żadnych szans na dopadnięcie przeciwnika bez względu na to, jak mocno by je Flint przyciskał. Przyznanie do porażki to gorzkie lekarstwo. Tylko cała siła woli powstrzymała Flinta przed upadkiem w śnieg z powodu kompletnego przygnębienia. Spóźnili się a na dodatek stracili już trzecią część armii. Jak mógł być takim durniem by sądzić, że mają szansę nazycięstwo?
   Perian dźgnęła go łokciem w bok.
- Co takiego? – właściwie było mu wszystko jedno.
- Patrz… coś tam się w śniegu na dole porusza! – powiedziała wskazując jednocześnie ogólny kierunek na masę maszerujących oddziałów górskich krasnoludów – W tym świetle widzisz lepiej niż ja… powiedz co to za kosmaty grubas po naszej stronie drogi u podnóża góry?
- Co? – niezależnie od przygnębienia zainteresowanie wzięło u Flnta górę.
   Zmrużył oczy i popatrzył na odległą masę śniegu w pobliżu drogi. Widział masę pomarszczonego śniegu, jakiś połyskujący ruch. Czyżbym właśnie ujrzał nogę? – pomyślał zdumiony – A może to tylko stado zwierząt obsypane śniegiem porusza się po zboczu?
   Powoli, powoli poruszająca się masa stała się pojedynczymi, indywidualnymi postaciami. Flint dopatrzył się grupy postaci dźwigających na wierzchu kupę śniegu. W końcu zorientował się, że śnieg niesiony był przez te postacie na tarczach trzymanych nad głowami.
- To Kliny! – wrzasnął nagle Nomscul.
   Z podniecenia aż podskoczył, poślizgnął się na śniegu i wywinął niezłego kozła.
- To stara sztuczka! – powiedział ot, tak sobie, jednocześnie dźwigając się na nogi – oni ukryci pod tarczami skradać się do wroga!
- Przecież ich tam, tak osamotnionych, wyrżną w pień! A my jesteśmy za daleko! Nie damy rady szybko im pomóc! – wrzeszczał Flint.
   Pięści krasnoluda podgórskiego zaciskały się i otwierały ze złości i bezsiły.
- Czekaj!
   Uspokajającym gestem Perian położyła dłoń na ramieniu Flinta. Ani na moment nie oderwała wzroku od wydarzeń rozgrywających się poniżej.
- Kliny mają szansę. Wygląda na to, że żołnierze ich nie widzą, pewnie przez ten śnieg i blask światła.
   Królewska para w oszołomieniu wpatrywała się w dal wraz dwoma trzecimi swych wojsk, jak Pełzające Kliny, teraz już wyraźnie drgająca masa Agharów okryta tarczami ze śniegiem, kontynuują z trudem powolny przemarsz. Kliny doszły do Drogi w momencie gdy maszerowała tam ostatnia kompania Theiwarów, ta niosąca szare pióra, idąca jakieś trzydzieści stóp w tyle za poprzednikami niosącymi czarne pióra. W szeregi szarych piór wpadła nagle totalna dezorganizacja bowiem Kliny były już w ich szyku.
   Jak kukiełki wyskakujące z pudełka ze śnieżnej powierzchni nagle wyprysła masa białych, drobnych postaci. Ich pojawienie w samym środku szyku Theiwarów spowodowało kompletny chaos w oddziale, lecz i tak miecze wyskoczyły z pochew i zaczęły opadać. Purpurowe plamy zabarwiły śnieg. W całym zamieszaniu ostatnia kompania, szare pióra, stanęła w miejscu nie zauważając, że pozostałe regimenty, nieświadome powstałego bałaganu, spokojnie kontynuowały marsz.
- To są Srebrne Miecze – odezwała się Perian z goryczą – Lekka piechota thana. Jeśli tylko się pozbierają to Kliny zostaną wycięte w pień.
- Musimy chociaż spróbować im pomóc! – wrzasnął Flint.
   Wiedział, że doskoczenie na czas będzie niezwykle trudne. Zaczął zbiegać ze stoku w stronę odległej drogi.
- Naprzód, żlebowcy! Za mną!
- Iść my, też!
   Fala krasnoludów żlebowych ruszyła w dół łagodnego, pokrytego śniegiem zbocza. Biegnąc naprzód król nie odrywał wzroku od toczącej się bitwy. Nagle ujrzał, że coś się zmienia. Agharowie z Pełzających Klinów odwrócili się i zaczęli uciekać z drogi, znikając po przeciwległej stronie traktu i na zboczu opadającym w stronę Jeziora Stonehammer.
- Dobrze! Sami się ratują! – krzyczał Flint – I tak nie mieli szans zatrzymać krasnoludów górskich.
- Patrz tam! – zwróciła mu uwagę Perian – Zaczynają pościg! Kliny chyba zdołały coś osiągnąć.
   Przed zdumionymi oczami Flinta rozgrywał się dziwny spektakl. Oto Srebrne Miecze, teraz już będące daleko z tyłu pozostałych oddziałów łachmaniarzy dziarsko dalej maszerujących drogą, nagle zaczęły zbiegać w dół zbocza ścigając Agharów. Żaden z krasnoludów górskich, widać nieco oślepionych światłem dnia, nie wyglądał na świadomych nadciągania Flinta, Perian i i ich oddziałów przebijających przez zaśnieżone zbocze powyżej drogi.
- Ciszej!
   Szorstkim szeptem Flint uciszył swe chichoczące i pokrzykujące z uciechy oddziały. Uciekający Agharowie zniknęli teraz za obniżającym się szybciej zboczem a ścigający Theiwarowie podążyli za nimi.
   Po kwadransie dzikiego przepychania się przez śnieg Flin i jego wojska postawiły wreszcie stopę na Drodze. Nie zatrzymali się nawet dla nabrania tchu tylko runęli  w dół kolejnego zbocza w ślad za Pełzającymi Klinami  i Srebrnymi Mieczami. Teraz już ewentualność wykrycia ich nie obchodziła.
   Szarża nabrała impetu gdy tak spadali po stromym tutaj zboczu w stronę pozostałych przy życiu Klinów, które teraz zebrał się przyciśnięte plecami do jeziora. Theiwarowie uformowali półkole otaczające Agharów i powoli je zacieśniali.
   Nazbyt już pewni swego, Theiwarowie skoczyli do przodu z wyciągniętymi mieczami i pewna liczba Agharów znieruchomiała bez życia na śniegu. Pozostali jednak lekkostopi Agharowie wyrwali do przodu i przemknęli za plecami ciężko obarczonych górskich krasnoludów. Chaotyczne zamieszanie narastało. Szokujące plamy purpury co i rusz pojawiały się na śniegu.
   Po kilku minutach, gdy już Flint z całą resztą oddziałów dopadł do wybrzeża jeziora, sytuacja się całkiem odwróciła. Oto górskie krasnoludy były na wpół otoczone wyjącymi warczącymi krasnoludami żlebowymi.
- Dawać zjeżdżać!
   Bez czekania na komendę Flinta Nomscul szybko ustawiał Agharpulterów. Flint pognał naprzód. Nagle zdał sobie sprawę, że nad głową przelatują mu krasnoludy żlebowe, które spadają na oddalonych Theiwarów. Pooter przeleciał z wrzaskiem, walnął trzech wrogów i wbił ich prosto do wody po czym stracił wysokość i zanurkował w wodę z głośnym pluskiem. Reszta Agharów runęła naprzód szerokim frontem. Wpadli na Theiwarów ignorując ich uzbrojenie i opancerzenie, chcieli po prostu dołączyć do walecznego króla. Stalowe ostrza wycinały okrutne rany  w masie lojalnych Agharów. Flint dopadł kapitana Theiwrów i ciął po karku. Rozejrzał się za następnym wrogiem jednocześnie sięgając po wspaniały Topór Tharkana.
   Nagle poczuł jak grunt rusza mu się pod nogami. Najwidocznie nawis śnieżny, przeciążony masą własną i walczących stron, odłamał się od brzegu. Podgórski, żlebowe i górskie krasnoludy pospołu zostały ciśnięte prosto w głęboki, zimowe wody Jeziora Stonehammer. Lodowa kra oddryfowała od brzegu łamiąc się jednocześnie na drobniejsze odłamki, które ruszyły ze słabym prądem.
- Łaaaa!
- Jupiii!
- Pływać!
   Krasnoludy żlebowe chlapały i przepływały pomiędzy kawałkami kry w lodowatej wodzie jak rozbawione dzieci. Dopływały do brzegu chlapiąc jak psy i powoli wyłaziły z wody.
   Lecz nie Theiwarowie. Obciążeni kolczugami, źle nastawieni do samego faktu bycia w wodzie i nie umiejący pływać, nie racząc nawet prosić o pomoc, jeden po drugim znikali w wodzie, jeden po drugim.
   Po kilu chwilach jedyne co z bitwy na brzegu zostało to wymoczeni Agharowie wyłażący z nurtu i błagający króla o pozwolenie na kolejny skok do wody.
   Oraz ogrom pustych czarnych stalowych hełmów porzuconych na brzegu. I szare pióra na ziemi.


https://scontent-b-ams.xx.fbcdn.net/hphotos-prn2/p480x480/1238722_626203917419553_1235611245_n.jpg

Offline

 

Stopka forum

RSS
Powered by PunBB
© Copyright 2002–2008 PunBB
Polityka cookies - Wersja Lo-Fi


Darmowe Forum | Ciekawe Fora | Darmowe Fora
GREAT IMMOBILIER ciechocinek hotel spa