DragonLance Forum

Forum dla fanów DragonLance, książek fantasy oraz RPG.

  • Nie jesteś zalogowany.
  • Polecamy: Gry

#1 2018-02-27 20:55:13

 janjuz

Najwyższy Kleryst

Call me!
Skąd: Zduńska Wola
Zarejestrowany: 2012-10-02
Posty: 829

Bracia Majere

Zaczynam nową przygodę. Niestety, elektroniczna kopia jaką dysponuję, jest troszkę rozwalona. Ktoś się nie przyłożył do roboty pracując nad pdf-em tej książki. Tłumaczenie momentami przypomina pracę szyfranta, który musi odkodować depeszę. jak dotąd daję sobie radę, lecz ponieważ początki rozdziałów nie są widoczne w oryginale więc tekst podzieliłem inaczej - zamiast rozdziałów jest mnie więcej równa ilość stron. Taokoło 10 szt za jednym zamachem.
A więc - zaczynamy!!!!!






DRAGONLANCE
Preludia 1 Tom 3

Bracia Majere

Kevin Stein







Podziękowania

Następującym osobom jestem winien podziękowanie za ich nieocenioną pomoc:
Margaret Weis, Królowej Ciemności, której nauki i rady były niczym upragnione, pokryte czekoladą tęgie szturchańce,
Barbarze Peekner, mojej pani agent, za tajemniczy głos z drugiej strony linii telefonicznej,
Przyjaciołom i nieznajomym, za zachętę i wsparcie.

















Do Bertrama, Biblioteka w Palanthas,
Od Dalamara, Wieża Wielkiej Magii, Palanthas

Pozdrowienie,
   Pozwól, panie, że najpierw złożę przeprosiny za wstrząs jaki przeżyłeś ty i twój skryba gdy spotkaliśmy ostatnio w wielkiej bibliotece. Tak już przywykłem wędrować drogami magii, że zapomniałem, iż inni nie przywykli do mych nagłych pojawień. Wierzę, że młody skryba zdążył już całkiem ozdrowieć po tym nieszczęsnym upadku ze schodów.
   Mój posłaniec (mam nadzieję, że nie jesteś zniechęcony jego raczej upiornym wyglądem) trzyma w „dłoni” rękopis o jaki prosiłeś. Materiały o jakich mówiłem – to znaczy, zbiór notatek zapisanych przez Raistlina Majere własną ręką a dotyczących jego wczesnych lat – nie mogły być, niestety, dostarczone do biblioteki. Zgodnie bowiem ze swą tajemniczą naturą, mój Shalafi rzucił czar zamętu na swe książki. Czar ten nie tylko mógłby sprawić, że trudno byłoby ci, Bertramie, czytać te teksty, lecz jeszcze mógłby ci wyrządzić wiele szkody. Wziąłem kłopot na swe barki, przepisałem wszystko. Wszystkie informacje są kompletne i dokładne na tyle, na ile mogłem odcyfrować pismo Raistlina i na ile pamięć Caramona Majere nie zawodzi. Szukałem również kendera, Earwiga Lockpickera, który również bywał kompanem w niektórych przygodach, lecz nie zdołałem go znaleźć. (mudzę tu przyznać szczerze: nie szukałem zbyt gorliwie!)
   Materiał cały jest podzielony na dwie części. Pierwszą z nich, krótszą, zatytułowałem „Raistlin i Rycerz z Solamni”. Ta część jest o tyle ważna, że dostarcz informacji o kenderze, Earwigu, i o tym, w jaki sposób dołączył do bliźniaków. Opowieść dotyczy spotkania Shalafiego z pewnym sztywno karkim rycerzem, którego duma omal nie doprowadziła do śmierci ich obu. (Biorąc pod uwagę nasze, ostatnio tak dobre, relacje z rycerzami, być może dwa razy się zastanowisz nim opublikujesz tą opowieść w Solamni).
   Druga opowieść, którą zatytułowałem „Bracia Majere”, jest interesująca z kilku powodów, zwłaszcza zaś dlatego, że stanowi dowód tajemniczej i fascynującej, osobistej relacji między bliźniakami. Jak dobrze wiesz, przez całą ziemię przetoczyła się dysputa uczonych na temat tego „pół-boga”. Czy jest rzeczywisty, czy też jest ledwie wytworem legend i mitów? Pamiętam dyskusje na ten temat z Raistlinem. Zawsze wtedy dziwił mnie domyślny uśmiech Shalafiego. By być w zgodzie z prawdą, nigdy mi nie powiedział, że zna, i to z pierwszej ręki, prawdę o tym „Bast”.
   Sam fakt, że tak bardzo odszedł ze swej normalnej drogi, by zbierać opowieści o ciemno skórym „złodzieju” określa wyraźnie jak bardzo interesował go Bast. Opowieści te zostaną ci dostarczone gdy tylko znajdę czas by przełamać chroniące je zaklęcia.
   Przejdę teraz do twych pytań odnośnie chronologii opowiadań znajdujących się w twoich zbiorach. Proponuję ci przyjąć co następuje (informacje pochodzą zarówno z moich notatek jaki rozmów z Caramonem Majere):
   Po rozstaniu Towarzyszy w Gospodzie Ostatni Dom, Raistlin i Caramon natychmiast wyruszyli w podróż do Wieży Wielkiej Magii. Raistlin podjął się próby, której wyniki są już teraz legendą.
   Obydwaj błądzili po Magicznym Lesie Wayreth przez mnije więcej miesiąc, nim pozwolono im wyjść. Populary mit każe nam wierzyć, że to w tym czasie napotkał przedziwną kobietę, która bez wiedzy Shalafiego, urodziła mu dziecko. ( Odnośnie tej plotki . Opowieści o tym romansie zaczęły krążyć dopiero kilkanaście lat po śmierci Raistlina. W jego notatkach zapisów o niczym podobnym nie znalazłem).
   Po szczęśliwym wydostaniu się z Lasu Wayreth bliźniaki wróciły do Solace. Raistli spędził tam kilkanaście miesięcy poszukując leków na swą dolegliwość. Studiował uparcie i stał się ekspertem w dziedzinie alchemii i mądrości zielarskiej. Uzyskał wielką wiedzę, która dobrze mu posłużyła do końca życia. Niestety, nawet takie wysiłki nie zaowocowały poprawą stanu zdrowia. Pieniądze się kończyły więc bracia musieli opuścić Solace i szukać szczęścia w świecie.
   Caramon pamięta, że zamierzali przekroczyć New Sea, nie za bardzo jest jednak pewny, z jakiej przyczyny zdecydowali się na podróż w tak dziki i niebezpieczne krainy. Być może sam tego nie wiedział. Zapiski na marginesach niektórych tekstów alchemicznych Shalafiego wskazują, że Raistlin mógł wciąż jeszcze kontynuować poszukiwania jakiegoś eliksiru życia.
   W tym okresie Raistli również poszukiwał prawdziwego kapłana. Zaryzykuję stwierdzenie, że nie szukał żadnego mędrca poszukującego prawdy, lecz – znowu – czynił to w nadziei znalezienia kogoś, kto mógł go uzdrowić. I Intersujące jest jednak, że gdy cztery lata później spotkał Goldmoon, powiedział, iż jej moc uzdrawiania mu nie pomoże. Cóż takiego zaszło w międzyczasie? Cóż dało mu tak gorzką lekcję? Dalsze badania jego zapisków być może odkryją nam i tą prawdę).
   Nie ma cienia wątpliwości, że to gorzkie rozczarowanie w poszukiwaniach prawdziwego kapłana spowodowało, że zaczął szperać i wynajdywać wszelkiej maści szarlatanów. Jednym z nich był nikczemny oszust z Larnish (pokrótce wzmiankowany w tym tomie). To niedługo po spotkaniu z nim raistlin i Caramon napotkali Rycerza z Solamni i oczyścili Twierdzę Śmierci z klątwy. Kontynuując drogę przez New Sea weszli do Mereklaru.
   Ta przygoda nie stanowi końca podróży braci. Będą jeszcze cztery lata wędrować, aż do wybuchu Wojny Lancy. Obowiązki nauczyciela, jak i praca związana z rolą Głowy Zakonu Czarnych Szat, zostawia mi niestety bardzo niewiele czasu na własne badania. Mam nadzieję, że w dogodniejszym czasie, może troszkę później, będę w stanie odcyfrować pozostałe notatki Shalafiego. Podobnie jak i dla ciebie, Bertramie, tak i dla mnie jest to sprawa fascynująca.
   Mój Shalafi był bez wątpienia najbardziej sprawnym i najpotężniejszym czarodziejem jaki żył kiedykolwiek. Mam głęboką nadzieję, że przyszłe pokolenia będą pamiętać i czcić tragedię i ostateczny tryum Raistlina Majere.
   Mam nadzieję, że te zdania są dla ciebie pomocne. Wierzę, że posłaniec bezpiecznie ci je dostarczył. ( Jeśli zostawił ślady śluzu na pergaminie to wystarczy je potraktować roztworem wody cytrynowej i octu).

Przekaż, proszę moje podrowienia i wyrazy szacunku Astinusowi.












   Chłopiec popatrzył ponad swą zabawką na dwóch obcych stojących na skrzyżowaniu i czytających znaki. Miał ich cały czas na oku lecz wciąż kontynuował zabawę – żeglowanie łodeczką po kałuży. Kiedy jednak większy i silniejszy z dwóch mężczyzn – wojownik, o ile sądzić po ilości noszonej broni – oddarł pergamin ze słupa, chłopak zostawił łódkę, która szybko zatonęła w błotnistej wodzie. Skryty za mizernymi krzakami chłopak podkradł się bliżej i nasłuchiwał.
- Hej, Raist, popatrz no na to! – huknął duży mężczyzna, który stał tylko kilka stóp dalej.
   Chłopak z wielkim zainteresowanie przyglądał się drugiemu z mężczyzn. Dzieciak nigdy dotąd nie widział jeszcze czarodzieja, choć oczywiście słyszał opowieści. Nie miał jednak kłopotu z rozpoznaniem maga; te cudzoziemskie szaty, kolor czerwony jak krew, tajemnicze sakiewki i pierzaste amulety zwisające z prostego, linowego opaania oraz czarna, drewniana laska, na której się mocno opierał w marszu.
- Przestań wrzeszczeć! Nie jestem głuchy. Coś tam znalazł? – powiedział poirytowany czarodziej.
- Tu mówią… a, masz, sam przeczytaj.
   Wojownik podał notatkę. Obserwował uważnie podczas gdy mag ją studiował.
- No, i co myślisz? Jeśli, oczywiście, nie jest nieaktualna.
- Data niedawna. Pergamin też się nawet na tej pogodzie nie zmienił.
- Och, dobra. Czyli może być to, coś czego szukamy, co?
- Opłata do negocjacji – mag wzruszył ramionami – Tak, czy inaczej lepsze to niż nic. Nagroda, jaka zarobiliśmy za zamknięcie klątwy Twierdzy Śmierci już się nam kończy. Nigdy nie zdołamy przekroczyć New Sea, jeśli nie zdobędziemy środków na wynajęcie łodzi.
   Zwinął pergamin i wsunął go w szeroki rękaw czerwonej szaty. Wojownik tylko westchnął.
- Kolejna noc przespana na gołej ziemi?
- Musimy ostrożnie postępować z taką mała sumką, jaką posiadamy.
- Tak przypuszczam. Choć kuflowi ale też dałbym radę.
- Bez wątpienia – kwaśno odparł mag.
- Słyszał kiedykolwiek o tym miejscu, o Mereklar? – spytał wojownik po krótkiej pauzie.
- Nie, a ty?
- Nigdy.
   Mag spojrzał od znaku drogowego w stronę wskazywanej przeń drogi. Była błotnista i porośnięta trawą i chwastami.
- Nie wygląda mi na to, żeby zbyt wielu ludzi słyszało. Ja…
- Hej! Tutaj jesteście! No nareszcie!
   Chłopak posłyszał, jak ktoś wręcz odsapnął z ulgą. Wyjrzał ukradkiem zza żywopłotu. Dostrzegł osobnika wyraźnie niższego od pozostałej dwójki. Maszerował drogą tak szybko, jak tylko odziane w pomarańczowe nogawice nogi mogły go nieść.
   Kender! Rozpoznawszy postać chłopak natychmiast ścisnął w dłoniach wszystko co posiadał. W tym wypadku chodziło o na wpół zjedzone jabłko oraz mały, złamany nożyk używany do strugania łódek.
   Być ruch chłopaka spowodował jakieś poruszenie krzakami, bowiem ku jego zaskoczeniu i zdumieniu mag nagle zwrócił głowę w jego kierunku i przeszył wzrokiem kryjące chłopaka krzaki. Chłopiec zamarł. Nigdy jeszcze nie widział takiej twarzy, nawet we śnie. Skóra maga miała złotawy odcień a jego oczy też były złote, natomiast źrenice miały kształty klepsydry.
   Na szczęście dla chłopca kender wyraźnie się rozgadał.
- Myślałem, że już was dwóch nigdy nie dognam! Prze pomyłkę zostawiliście mnie samego z tyłu. Dlaczego, chłopaki, nie obudziliście gdy tak wymykiliście się w środku nocy? Gdybym się właśnie nie obudził i nie zobaczył was dwóch z bagażami jak prześlizgujecie się obok moich drzwi to nigdy bym się nie zorientował w którą stronę was pognało! A tak to straciłem tylko chwilkę, żeby pozbierać wszystkie moje rzeczy i ruszyłem. Strasznie trudno było was dogonić a jeszcze po drodze raz się zdarzyło, że straciłem wasz trop, ale mam takie specjalne urządzenie, jakiego uzywam di odnalezienia drogi i ono pokazało mi kierunek. Chcielibyście to może zobaczyć?
   Kender zaczął przetrząsać niezliczone sakwy i wyrzucać z ich przeróżne przedmioty prosto na drogę.
- Jest tu, gdzieś tu…
   Wojownik wymienił z magiem cierpiętnicze spojrzenia.
- Och, nie, wszystko w porządku, Earmite…
- Earwing! – poprawił natychmiast oburzony kender.
- A, tak. Earwing Nosepicker, prawda?
- Lockpicker – kender wbił z emfazą w ziemię rozdwojony koniec trzymanego kijka – Lockpicker. Nazwisko wysoko cenione pośród…
- Chodź, Caramon – powiedział mag głosem, który zmroziłby wrzącą wodę – Musimy iść.
- A dokąd zmierzamy? – spytał kender radośnie wtrącając się w rozmowe.
   Mag przystanął i wbił w kendera spojrzenie dziwnych oczu.
- My nie zmierzamy w żadnym kierunku.
   Chłopak pomyślał, że każdy inny skulił by się i wcisnął w ziemię pod złowrogim spojrzeniem maga. Kender jednak patrzył na niego całkiem poważnie.
- Och, przecież mnie potrzebujecie, Raistlin. Napradę potrzebujecie. Nie pomogłem wam przy w rozwiązaniu tajemnicy Twierdzy Śmierci? Pomogłem. Sam tak powiedziałeś. To ja podsunąłem ci myśl, która spowodowała, że zacząłeś sądzić, iż to pokojówka jest przczyną klątwy, A caramon nigdy by nie znalazł swego ulubionego sztyletu gdyby nie j…
- Nigdy bym go nie stracił gdyby nie ty – mruknął wojownik.
- A poza tym Tasslehoff powiedział mi… Pamiętasz mojego kuzyna Tasslehoffa Burrfoota? Tak czy inaczej, zawsze mi mówił, że zabieracie go udając się na swoje przygody i że on zawsze wyciąga was z kłopotów a skoro nie ma go w pobliżu to powinniście zabrać mnie w tym samym celu. I jeszcze mogę opowiedzieć sporo interesujących historii, jak ta o Dizzy Lontongue i Minotaurze…
- Dość!
   Mag zaciągnął mocniej kaptur na głowie, zupełnie jakby tkanina mogła zakończyć ten monolog.
- Ach, pozwól mu iść z nami, Raist – powiedział wojownik – Zawsze to jakieś towarzystwo. Wiesz, że szybko się nam nudzi gadka tylko we dwóch.
- Wiem, że nudzi mnie gadanie do ciebie, braciszku. Nie sądzę tylko, że sytuację poprawi zabranie kendera!
   Mag ruszył drogą. Ciężko wspierał się na lasce i szedł powoli, zupełnie jakby w niedalekiej przeszłości przeszedł poważną chorobę.
- Co powiedział?  - spytał kender maszerując obok wojownika.
- Nie jestem pewny – odparł wojownik potrząsając głową – Ale nie sądzę, żeby to były komplementy.
- Och, w porządku – odparł kender i wywinął w powietrzu młyńca trzymanym kijem aż tem zaczął wydawać świergotliwy dźwięk – Nie jestem raczej przyzwyczajony do komplementów. Mówiłeś, że dokąd idziemy?
- Mereklar.
- Mereklar. Nigdy nie słyszałem – radośnie stwierdził kender.
   Chłopak upewnił się, że cała trójka była już daleko zanim pobiegł do starej, rozpadającej się gospody w środku lasu w pobliżu skrzyżowania dróg. Przy stole siedział mężczyzna trzymający w dłoni nie napoczęty napitek.
   Chłopak podszedł do mężczyzny i opowiedział wszystko, co widział.
- Wojownik, mag i kender. Cała trójka idzie do Mereklar. Zrobiłem, co chciałeś, gdzie moje pieniądze? – miało zarządał chłopak – Dałeś słowo.
   Mężczyzna zadał jeszcze kilka pytań. Chciał wiedzieć jakiego kolru szaty nosił mag oraz czy wojownik był bardzo stary i doświadczony na wojnach.
- Nie – odparł po namysle chłopiec – Ma najwyżej tyle lat co mój duży brat. Dwadzieścia, lub coś koło tego. Ale jego broń wygląda na używaną. Nie sądzę, żebyś mu łatwo dał rady.

Rozdział 1

   Ze snu wyrwał Raistlina dźwięk fletu – prześladujący, przejmujący grozą dźwięk przypominający mu nieustannym bólu, o czasie tortur i cierpienia. Podniósł się na osłabionym ramieniu i , wciąż leżąc na obszarpanym, czerwonym śpiworze wpatrywał się w żar ogniska.
   Dogasające węgle przypominały Raistlinowi o podłym zdowiu. Ileż to już czasu minęło od kiedy podjął się próby? Ileż czasu minęło od chwili, gdy czarodzieje w Wieży Wielkiej Magii zażądali takiego poświęcenia za moc posiadanej magii? Miesiące. Tylko miesiące. A przecież wydawało mu się, że cierpi już całe życie.
   Raistli wyciągnął się ponownie na śpiworze. Podniósł ręce przed twarz i przyglądał się kościom, żyłom i ścięgnom ledwie rozpoznawalnym w kiepsko oświetlonym zagajniku. Światło ogniska dawało jego mięśniom nieziemski, czerwonawy odcień odbijający się od złotawej skóry – złotą skórę otrzymał w sprytnym zagraniu o własną moc, złotą skórę otrzymał w walce o swe życie.
   Uśmiechnął się ponuro. Dłoń zacisnął w pięść. Wygrał. Został zwycięzcą. Pokonał ich wszystkich co do jednego.
   Tyle, że moment tryumfu był krótki. Zaczął wściekle kaszleć a spazmy trzęsły nim konwulsyjnie jakby był strzaskaną lalką.
   Flet wciąż jeszcze grał gdy Raistlin zdołał wreszcie odzyskać oddech. Nerwowo teraz gmerał u pasa szukając małej, jutowej torebki z ziołami. Przytrzymał torebkę przed nosem i oddychał czując chorobliwie słodki zapach pokruszonych liści i wygotowanych gałązek. Spazmy ustały a Raistli ośmielił się już mieć nadzieję, że tym razem znalazł prawdziwy lek. Odmawiał wiary, że już przez całe życie będzie takim słabeuszem.
   Zioła pozostawiły na ustach gorzki smak. Skrył gryzącą torebkę w sakiewce pod pasem, który odznaczał się czerwienią głębszą niż reszta szaty a to z racji częstszego uzywania. Nie przyglądał się krwi jaka powoli już zaczynała wysychać na leczniczej sakiwce. Wiedział, że tam będzie.
   Oddychał powoli i usiłował się rozluźnić. Zamknął oczy. Wyobraził sobie wiele przeróżnych linii mocy przebiegających przez całe jego życie – błyszcząca, złota tkanina linii jego magii, jego umysłu i jego duszy. Trzymał własne życie we własnych dłoniach. Był władcą własnego przeznaczenia.
   Raistlin ponownie wsłuchał się w dźwięki fletu. Flet nie grał przejmującej grozą, nienaturalnej muzyki, którą wyobraził sobie w momencie przebudzenia – muzyki czarnego elfa, muzyki o jakiej śnił tylko w najgorszych koszmarach od czasu indoktrynacji w w wyższych zakonach czarów. Miast słyszał przenikliwą, pełną życia muzykę beztroskiego kendera.
   Odrzucił ciężką derkę jaka go przykrywała. Zatrząsł się w chłodnym powietrzu poranka. Zacisnął dłoń na lasce jakby ona sama pragnęła znów poczuć gładkość drewna i pewność chwytu po czym wspierając się na wstał.
- Shirak – powiedział Raistlin cicho i spokojnie.
   Moc przepłynęła z jego ducha wprost do lask. Tam spotkała się z magią już zamkniętą w czarnym, drewnianym symbolu zwycięstwa maga. Delikatne, białe światło rozbłysło z kryształu zamkniętego w smoczych pazurach na szczycie laski.
   Gdy tylko światłó popłynęło przez zagajnik muzyka urwała się gwałtownie. Zaskoczony Earwing spojrzał w górę. Stała nad nim postać maga w czerwonym kapturze.
- Och, czść, Raistlin! – uśmiechnął się kender.
- Earwing – spokojnie powiedział mag – Ja staram się spać.
- No, cóż, to chyba zrozumiałe – odparł kender – Jest przecież środek nocy.
- Nie mogę zasnąć, Earwing, z powodu hałasu.
- Jakiego hałasu?
   Raistlin sięgnął złotoskórą dłonią i wyrwał z rąk kendera flet. Trzymał go teraz tuż przed nosen kendera.
- Och – potulnie powiedział Earwing – Ten hałas.
   Raistli wetknął flet w rękaw, odwrócił się i ruszył w stronę swego posłania.
- Mógłbym zagrać ci kołysankę – zasugerował Earwing podskakując i drepcząc obok maga – To znaczy gdybyś oddał mi flet, oczywiście. A mógłbym też zaśpiewać ci jakąś…
   Raistlin obrócił się i spojrzał kenderowi w twarz. Ogień ogniska wywoływał refleksy w klepsydrowych oczach.
- A może i nie – stwierdził lekko onieśmielony Earwing.
   Tylko, że żaden kender nie jest onieśmielony przez dłuższy czas.
- Tutaj jest doprawdy nudno – dodał wciąż trzymając się boku maga – Myślałem, że trzymanie nocnej strazy będzie zabawne, i nawet przez chwilkę było, ponieważ oczekiwałem, że coś wyskoczy z krzaków i nas zaatakuje, ponieważ Caramon powidział, że właśnie po to trzyma się straż w nocy, lecz nic nie wyskoczyło i nie zaatakowało i tu się staje naprawdę nudne.
- Dulak – szepnął Raistli i znów zaczął kaszleć.
   Światło kryształo przyciemniało i zaraz zgasło. Mag opadł powoli na posłanie, zmęczone nogi z trudem go utrzymywały.
- Och, Raistlin, pozwól, że ci pomogę – zaoferował Earwing i szybko rozłożył derkę maga.
   Kender wciąż stał i z nadzieją w oczach wpatrywał się w maga.
- A mógłbyś na powrót zapalić tą laskę, Raistlin?
   Mag wciągnął osłabione ciało pod ciężką derkę.
- A mógłbym dostać swój flet?
   Raistlin zamknął oczy. Eawing ciężko westchnął. Wzrok kendera ruszył w stronę rękawa szata maga, w którym zniknął flet.
- Dobrej nocy, Raistlin. Mam nadzieję, że rano poczujesz się lepiej.
   Mag poczuł jeszcze jak mała rączka troskliwie go poklepuje. Kender podreptał dalej a jego niewielkie stopy nie wydawały prawie żadnego dźwięku na zroszonej rosą trawie.
   Raistlin już odpływał w krainę snu , gdy ponownie usłyszał piskliwy ton fletu. Caramon zbudził się parę godzin przed świtem. W sam czas by objąć wartę. Towarzysze uzgodnili, że będą pełnić dwie warty. Pierwszą wziął Earwing, Caramon drugą. Caramon wolał wziąć drugą wartę, ostatnią wartę nocy, znaną jako „warta martwego człowieka” ponieważ to właśnie wtedy była największa możliwość dużych kłopotów.
- Earwing, idź spać – powiedział Caramon i zauważył, że jego polecenie już zostało spełnione.
   Kender zasnął błyskawicznie wciąż jednak mocno trzymając w dłoni flet. Caramon tylko potrząsnął głową. A czego miał się spodziewać po kenderze? Kender z natury nie obawia się niczego, ani żywych, ani martwych. Z tego też powodu nastręczało SARP kłopotów zainteresowanie kendera koniecznością trzymania nocnej warty w obozowisku.
   Wojownik co prawda nie sądził, żeby znajdowali się tu w jakimś niebezpieczeństwie; okolica wokół była spokojna i cicha. Tyle, że Caramon prędzej przeżyłby dzień bez jedzenia niż zgodziłby się udać na spoczynek bez ustanowienia kolejności waty w obozie. To też był jeden z powodów – a przynajmniej tal powiedział bratu – dla którego potrzebowali Earwinga, jako towarzysza w podróży. Wojownik usiadł pod drzewem. Lubił tą część nocy. Lubił patrzeć, jak księżyc i gwiazdy zwolna gasną w pierwszym świetle poranka. Konstelacje na niebie kręciły się i obracały – platynowy smok Paladine, pięciogłowy smok Takhisis a między nimi bóg Gilean, symbol równowagi. Niewielu już na Krynnie wierzyło w starych bogów, żadko kto w ogóle pamiętał ich imiona, imiona konstelacji. Caramon nauczył się ich od brata. Czasami wojownik zastanawiał się, czy raistlin naprawdę wierzy we wzgardzonych bogów.jeżeli nawet, to nigdy o tym nie wspomniał, nigdy też otwarcie ich nie wyznawał. Pewnie dobrze czynił, pomyślał Caramon. W dzisiejszych czasach taka wiara mogła sprowadzić na ciebie śmierć.
   Caramon łączył jasne punkty na niebie a jego wyobraźnia rysowała linie, krzywizny i formowała gwiazdy w symbole dobra i zła. Znalazł imiennika bliźniaków – boga Majere, zwanego również (przez elfów, wg Tanisa) Samotną Różą, lub wg Sturma) Modliszką przez Rycerzy Solamnijskich. Konstelacja znajdowała się w głębokim zakątku czerni nad głową. Caramon wiedział od Raistlina, że miała podobno gwarantować stabilność, przetrwanie równowagi świata. Nieboskłon dawał takie poczucie stabilności… nieważne co się stanie, konstelacje będą tam zawsze.
   Caramon pozdrowił gwiazdozbiory i powoli się podniósł. Czas na pracę. Poruszał się cicho nie mając zamiaru budzić brata. Caramona zebrał broń u stóp i poddał ją gruntownemu przeglądowi. Były tam trzy miecze, wszytkie stare i widać, że w walce uzywane. Jeden z nichto był tzw. Bastard, miecz na półtorej dłoni bowiem można go było uzywać zarówno jedno jak dwuręcznie. Rękojeść była wybrudzona i poczerniała od krwi. Krzyżyk ochronny – prosty, nie ozdobiony metalowy pałąk biegnący w poprzek rękojeści w miejscu jej spotkania z czterostopową klingą – naznaczony był mnóstwem nacięć od parowania ciosów niezliczonych przeciwników. Pozostałe miecze były mniejsze; stary, nieco zużyty pałasz z przeciwwagą na końcu rękojeści oraz maingosz – póltorastopowy sztylet do parowania miecza zaopatrzony w koszową osłonę i szeroką klingę. Było to uzbrojenie tylko dla sprawnego wojownika, takiego co to nigdy nie poświęci swego honoru byle wygrać w konfrontacji. To byli starzy i zaufanie przyjaciele.
   Pozostałe sztuki broni Caramona to już zdobycze wojenne, dary poległych. Jeden, dwa czy nawet trzy sztylety wystawiały rękojeści rzeźbione w podobizny demonów i smoków. Był jeszcze dwustronny sztylecik o ostrzu wygiętym wężowato i kilka sztuk broni do ciskania, takich jak strzałki czy ręczne toporki. I były jeszcze inne: spiżowy cestus, sztylety do sztychów, ostrza kołowe. To już było zabrane wrogom, którzy nigdy nie będą tego potrzebować.
   Wojownik wziął ostrzałkę i szmatkę i zaczął broń polerować. Zaczął od mieczy, które wyostrzył kamieniem by potem wyczyścić szmatką zwilżoną wodą z bukłaka. Podnosił broń do oczu i sprawdzał ją w srebrnym świetle Solinari, wprawnym okiem upewniał się, że klinga jest prosta a kiedy było trzeba prostował gołymi dłońmi. Szukał pęknięć i szczerb, które oznaczałyby, że miecz jest już tylko wyrzucenia bowiem może się złamać w środku bitwy. Nic takiego nie znalazł. Caramon był ekspertem we wszystkich formach walki wręcz. Nie pozwalał sobie na żadne zaniedbania narzędzi swej pracy, wiedział dobrze, że taka dbałość może ocalić mu życie.
   Odłożył kamień i szmatkę, schował miecze do pochew. Niektóre na powrót przypasał do potężnego, muskularnego ciała. Jego ramiona mogły objąć najtęższą belkę, podnieść największy ciężar i poruszyć najgorsze przeszkody. Żyły występowały na wierzch muskułów tak twardych jak stalowe płyty. Skórzane rzemienie, przytrzymujące na miejscu zwykłą kolczugę trzeszczały, gdy tylko brał głębszy wdech. Grube, pancerne nagolenniki ledwo mu zakrywały łydki. Caramon, silny i mocarny, był zrodzony do walki tak jak jego brat był zrodzony do magii. Większość ludzi nie chciała wierzyć, że są bliźniakami.
   Niebo było czyste, gwiazdy świeciły jasno, nie była nawet śladu chmur.
- Jutro powinien być piękny dzień – mruknął do siebie Caramon i szeroko się przeciągnął.
   Podrapał się lewą ręką po karku a prawą pomasował twarz. Zimno mu było. Earwing zostawił dogasające ognisko, został już tylko dymiący żar. Wojownik ciężko westchnął i wymamrotał parę przekleństw pod adresem kendera. Podniósł się podszedł na skraj lasu szukając ułamanych gałęzi czy patyków. Raistlin będzie potrzebował dobrego, ciepłego ognia gdy tylko się obudzi. Zażąda płomieni do podgrzania mieszanki ziołowej jakiej używa by ulżyć sobie w tym kaszlu.
   Caramon poczuł spore rozczarowanie. Najbliższa przestrzeń została wyczyszczona z użytecznego drewna. Rzucił jeszcze okiem na brata wciąż okrytego derką o czym wszedł głębiej w las mając nadzieję, że nie odejdzie za daleko w poszukiwaniu paliwa.
   Krążył po lesie może kwadrans, gdy usłyszał dzieny dźwięk dochodzący z zagajnika. Najpierw sobie pomyśla, że to jakiś był to ruch jakiegoś leśnego drapieżnika, lecz wtedy ten ruch usłyszał – ruch skryty, ukradkowy więc podejrzany.
   Caramon skrył się za dużym dębem i po cichu wyciągnął pałasz oraz mniejszy, do lewej ręki przeznaczony maingosz. Nasłuchiwał w napięciu. Cyba posłyszał szeptem przekazywane sygnały – sygnał uwagi, sygnał by uderzyć razem. Przykulony pospieszył z powrotem w kierunku polany. Las dawał znakomitą osłonę, taką samą jak uzyli wrogowie by skryć swą obecność.
- Pięciu łajdaków – policzył po cichu Caramon przykucnąwszy pod kolejnym dębem.
   Słyszał odgłosy ich ruchów, poznał już sprawność, nasłuchiwał świstów przywódcy i odpowiedzi jego kompanów.
   Rozważał przez chwilę schowanie sztyletu a użycie jakiejś broni do rzucania, strzałki czy noża, by wybić intruzów jednego po drugim. Kiedy jednak podszedł do polany wszelki myśli o strategi wyparowały mu z głowy.
   Scenę na polanie zagajnika oświetlały Solinari i Lunitari. Srebrne i czerwone światło mieszało się i dawało podwójne cienie, które poruszały się w ślad za napastnikami.
   Trzej mężczyźni trzymający włócznie stli nad posłaniem Raistlina. Dwaj inni stali obok Earwiga.
- Ci głupcy nigdy nie dotrą do Mereklar powiedział najwyższy z nich, noszący czarny kaptur na głowie.
   Podniósł włócznię i wymierzył w nieruchomw ciało Raistlina.
   Caramon wypadł z lasu rycząc wściekle i pognał naprzód. Najpierw, po drodze, huknął pałaszem złoczyńcę stojącego nad Earwigiem po czym maingoszem dziabnął drugiego w brzuch. Zostawił sztylet w ciele umierającego bandyty  i oburącz złapał za miecz. Krew waliła mu w uszach zagłuszając wszelkie inne dźwięki  gdy tak runął na trójkę pozostałych bandytów.
   Jeden z nich podniósł włócznie do odbicia ciosu, lecz uderzeniem z góry Caramon roztrzaskał jej drzewce a miecz wbił głęboko w pierś przeciwnika. Ten zginął z wyrazem zaskoczenia na twarzy. Cios ten jednak kosztował sporo Caramona.


https://scontent-b-ams.xx.fbcdn.net/hphotos-prn2/p480x480/1238722_626203917419553_1235611245_n.jpg

Offline

 

#2 2018-03-02 13:02:10

 janjuz

Najwyższy Kleryst

Call me!
Skąd: Zduńska Wola
Zarejestrowany: 2012-10-02
Posty: 829

Re: Bracia Majere

Drugi z bandytów skoczył, by wielkiego wojownika pchnąć w plecy a ogromny mężczyzna po prostu nie miał już czasu by się obrócić i odbić atak. Nie miało to już znaczenia. Jego brat był martwy to i jego życie nie miało sensu. Wściekle szlochając ujrzał Caramon kątem oka nadchodzący cios klingi – cios powstrzymany w powietrzu. Zbir cały zesztywniał jak trup.
   Caramon zagapił się omalże wypuszczając z dłoni miecz. Wtedy posłyszał miękki, łagodny zaśpiew nadchodzący od brzegu lasu i zobaczył Raistlina pojawiającego się w cieniu. Caramon wyciągnął drżącą rękę w stronę brata.
- Raist? – szepnął.
- O co chodzi, Caramon? Wyglądasz jakbyś ujrzał ducha.
   Caramon powoli opuścił ręce.
- Przez chwilę myślałem, że tak! Myślałem, że zginąłeś!
   Wielki mężczyzna czuł ulgę tak ogromną, że z trudnością mówił. Twarz maga, ocieniona czerwonym kapturem, nie wykazywała śladu emocji.
- To trochę dzięki tobie, nie zginąłem!
   Z zimnym zaciekawieniem podszedł, by bliżej przyjrzeć się jedynemu, pozostałemu jeszcze napastnikowi. Kończyny złodzieja były usztywnione magią. Nie mógł się ruszyć, nie miał sił do przezwyciężenia woli nieodpartej magii.
- Poszedłem do lasu – wstydliwie wymamrotał Caramon – Tak uczciwie, to nie sądziłem, że kryje się tu jakiś niebezpieczeństwo. Ognisko dogasało i wiedziałem, że przemarzniesz do kości, i jeszcze przecież trzeba te twoje zioła…
- Nieważne! – Raistlin szorstko przerwał wyjaśnienia brata – Nic się nie stało. Wiesz, że mam bardzo lekki sen. Słyszałem, że nadchodzą już od dłuższej chwili – mag przerwał i uważnie przyjrzał się schwytanemu – Trochę to niezwykłe, jak na zawodowego złodzieja, jak myślisz, Caramon?
- Tak, rzeczywiście – powiedział wojownik drapiąc się po głowie – Wyglądają dość niezdarnie.
- Szkoda, że prowodyr uciekł.
- Uciekł? – warknął Caramon i zaczął się dokoła rozglądać.
- Mężczyzna w czarnym kapturze. Zaczął uciekać jak tylko wyskoczyłeś z lasu. Sądzę, że rozmowa z nim mogłe by być bardzo interesująca. Słyszałeś może, żeby coś mówił zanim uderzył sądząc, że ma przed sobą słabe i nie oporne ciało?
   Caramon usiłował sobie przypomnieć , aż wreszcie przez zalewającą go krew i złość przebiły się słowa „ci głupcy nigdy nie dojdą do Mereklar”
- A niech będę przeklęty – powiedział wielki wojownik uzmysławiając sobie nagle znaczenie tego, co usłyszał.
- Tak, bracie. Nie złodziej, wynajęci mordercy.
- Mogę za nim pognać.
- Nigdy go nie złapiesz. Zna tutaj każdą ścieżkę a my nie. Przyjrzyjmy się bliżej temu, którego schwytaliśmy. Shirak!
   Rozbłysło magiczne światło laski. Raistlin trzymał ją blisko zabójcy podczas gdy brat złapał przetłuszczony, skórzany hełm jaki ten nosił i zdarł mu go z głowy. Gapiąca się na nich twarz była niby zamrożona zaklęciem Raistlina, rzuconym gdy zamierzał uderzyć Caramona. Usta zabójcy wciąż wykrzywiał grymas krwiożerczości. Wręcz widać było zadowolenie, że oto zaraz wbije w plecy przeciwnika nóż.
- Zamierzam zdjąć czar. Trzymaj go – polecił Raistlin.
   Caramon złapał mężczyznę i oplótł chudy karka potężnym ramieniem. Jednocześnie do szyi przycisnął sztylet.
   W odpowiedzi na drobny ruch złotoskórej dłoni Raistlina ciało mężczyzny zadrżało. Odkrył, że już jest wolny od magii i natychmiast rzucił się do ucieczki, to znaczy: chciał się rzucić. Caramon zacieśnił uchwyt i docisnął sztylet do szyi łotra.
- Nie ucieknę! – zapszczał schwytany i natychmiast zmiękł – tylko już nie pozwól mu na żadną magię przeciw mnie!
- Nie użyję… o ile odpowiesz na kilka pytań – powiedział miękkim głosem, omalże szeptem, Raistlin.
- Pewnie! Powiem wszystko! Tylko już nie magia!
- Kto was wynajął, żebyście nas zabili?
- Nie wiem. Chłop w czarnym kapturze. Nigdy nie widział jego gęby.
- Jak się zwie?
- Nie wiem. Nie mówił.
- A gdzie go spotkaliście?
- W gospodzie niedaleko Meleklar. Czarny Kot. Ostatniej nocy. Powiedział, że ma dla nas robotę. Powiedział, że tylko mamy obrabować! Nie mówił o zabijaniu!
- Kłamiesz – zimno odparł Raistlin – Zostaliście najęci, żeby nas zabić we śnie.
- Nie! Przysięgam! Ja byłem…
- Zmęczył mnie ten bełkot. Ucisz go, Caramon.
- Na dobre? – zasugerował Caramon zaciskając dłonie na szyi łotra.
   Raistlin chyba rozważał pytanie. Złodziej zachowywał ciszę, lecz twarz wykrzywiał mu grymas przerażenia.
- Nie, przyda się do czegoś innego. Trzymaj go dobrze.
   Raistlin odrzucił kaptur z głowy i odrzucił na kark. Światło dwóch bliźniaczych księżyców połyskiwało odbiciami w jego oczach, oczami widzącymi głównie, rozkład, usychanie i śmierć.  Światłó odbiło się od złotawej skóry i przedwcześnie pobielałych włosów, które wyglądały dość okropnie u kogoś, kto ledwie skończył dwadzieścia jeden lat. Raistlin powoli zbliżał się do złodzieja.
   Mężczyzna krzyczał i zwijał się desperacko w mocnym uścisku Caramona. Raistlin wyciągnął ramię i dotknął wszystkimi pięcioma palcami czoła jeńca. Ten skurczył się pod dotknięciem i zaczął wyć.
- Zamknij się – warknął Caramon – i słuchaj mojego brata!
- Kiedy zobaczysz człowieka w czarnym kapturze powiesz mu ,że mój brat i ja nadchodzimy do Mereklar i nie spoczniemy, nim go nie znajdziemy. Czy mnie zrozumiałeś?
- Tak! Tak! – jękliwie zapewniał mężczyzna.
- A teraz nałożę na ciebie klątwę. Następnym razem, gdy z zimną krwią zabierzesz komuś życie, duch zamordowanego powstanie i pójdzie za tobą. Za dnia będzie szedł po twych tropach. W nocy nawiedzi twoje sny. Wszystko uczynisz byle się go pozbyć, lecz nie odniesie to skutku. Duch doprowadzi cię do szaleństwa i kiedyś, na koniec, zmusi cię do obrócenia własnego, zbrukanego noża przeciwko sobie.
   Raistlin zabrał rękę.
- Możesz go puścić, Caramonie.
   Puszczony przez Caramona morderca upadł na kolana. Ciągle jeszcze klęczał popatrując ukradkiem na braci. Caramon wykonał ruch sztyletem chcąc go postraszyć i mężczyzna skoczył na równe nogi. Po chwili już, zdjęty paniką, gnał do lasu. Przez dłuższą chwilę słychać było jak wpada na drzewa i przedziera się przez krzaki.
- To straszliwa klątwa – powiedział zdumiony Caramon – Nie wiedziałem, że jesteś w stanie rzucać na ludzi taki rodzaj zaklęć.
- Nie jestem – odparł Raistlin i zaczął kaszleć tak mocno, że spazmy zaczęły składać szczupłe ciało we dwoje.
   Wyciągnął ramię do brata. Caramon delikatnie chwycił jego dłoń i poprowadził maga w stronę posłań.
- To znaczy… nie ciąży na nim żadna klątwa? – spytał zdumiony Caramon pomagając bratu położyć się na posłaniu.
- Och, jest na nim klątwa – odparł Raistlin, gdy wreszcie wrócił mu głos – Tylko nie ja ją nałożyłem – usta maga wygięły się w lekkim uśmiechu – Sam to sobie zrobi. Nie stój tak i się nie gap! Przemarzłem do kości. Zbierz więcej drewna. Utrzymam światło dopóki nie rozpalisz ogniska.
   Caramon potrząsnął głową; nic nie rozumiał.
   Wojownik poszedł zebrać drewno, które porzucił rzucając się do ataku na zabójców. Omalże nie wywalił się wpadając przy tym na posłanie Earwiga. W całym tym zamieszaniu zapomniał o kenderze. Pamiętał, jak zabójcy stali na Earwigiem z włóczniami skierowanymi w dół. Przyklęknął i położył dłoń na niewielkiej, przykrytej derką postaci.
- Earwig? – zapytał z niepokojem.
   Z głębin posłania dobiegł odgłos ziewania, widać było przeciągające ruchy a w końcu na wierzch wychyliła się głowa. W sennym zamieszaniu rozejrzał się kender po scenerii oświetlonej przedświtem i ujrzał pocięte i zakrwawione ciała martwych, leżące na ziemi oraz porozrzucaną wszędzie broń i trawę zdeptaną przez wiele stóp.
   Earwig szeroko otworzył usta. Oczy wyszły mu na wierzch. Popatrzył dziko na Raistlina i Caramona a potem na Caramona i Raistlina. Nagle kender opuścił głowę i zaczął głośno szlochać.
- Już wszystko w porządku, Earwig – uspokajał gp Caramon – Nie płacz. Jesteś bezpieczny. Zabójców już nie ma.
- Wiem! – zawołał kender ganiając nagle wszędzie i kopiąc ze złości nogą – Nie pogarszaj sprawy!
- Co? – spytał zaskoczony wojownik – O co ci chodzi?
- Jak mogłeś, Caramonie? – szlochał Earwig – Myślałem, że jesteśmy przyjaciółmi! Walka! A ty pozwoliłeś mi ją całą przespać!

Rozdział 2

   Optymistyczna prognoza Caramona okazała się poprawna: Dzień był rzeczywiście bardzo ładny. Temperatura wzrosła do poziomu bardzo wygodnego, było wystarczająco ciepło do marszu, lecz nadal chłodno na tyle, że marsz stawał się przyjemnością. Słońce, wędrujące po niebie wolnym od chmur, wolnym od wszelkiego chaosu świeciło przyjemnie na maszerujących towarzyszy.
   Martwe ciała niedoszłych zabójców leżały dalej na polanie. Earwig, chcąc sobie zadośćuczynić przegapienie nocnej walki, przeszukał martwe ciała w celu „znalezienia jakiejś wskazówki, stąd ci ludzie byli” – przynajmniej tak mówił. W jednej z kieszeni któregoś złodzieja znalazł puzderko wykonane ze złotych nici wyglądających jak linki. Odszukał ukryty zatrzask, tak mały, że tylko kender mógł nań wpaść, i otworzył. W środku Earwig znalazł całą kolekcję miniaturowych instrumentów muzycznych wykonanych ze srebra, kości i hebanu. Były wykonane perfekcyjnie, do najmniejszego detalu, jakby właśnie czekały na muzyków by zacząć grać. Kender zamknął medalion i odłożył na swą derkę do innych „skarbów”. Podszedł do kolejnego ciała i zauważył trzy pierścienie na dłoni bandyty, każdy ze złota i z błyszczącymi diamentami połyskującymi w porannym świetle. Uwagę Earwiga przykuł jednak tajemniczy splot linek, jaki wypadł z kieszeni złodzieja. Kender podniósł metalową pętlę, skręcającą się we wszystkie strony bez powodu. Potrząsnął splotem i usłyszał jak przyciszony dźwięk – jakby szkło odbijało się od metalu. Podniósł rzecz do światła i zobaczył, że wewnątrz splotu znajduje się paciorek. Earwig wpatrywał się przez parę minut zafascynowany tajemniczym obiektem. W końcu znudził się i dodał do kolekcji.
   Kender przechodził od ciała do ciała zbierając złoto i diamenty i trzymając to wszystko w dłoni. Czuł ich wagę, kształt a potem się nimi nudził i odrzucał na bok i zapominał. Sięgał teraz bowiem po stare pióro do pisania ze srebrną końcówka, kawałek purpurowego szkiełka, jakieś drewienko przycięte na kształt orła nie większego od jego własnej dłoni. Wartości nadawane rzeczom przez inne rasy nie miały żadnego znaczenia dla kendera. Ciekawość wzbudzała pożadanie posiadania tego, co właśnie zachwyciło oczy. Nie miało znaczenia co w tej chwili trzymają już w dłoni.
- No jak, znalazłeś coś? – pytał Caramon.
- No pewnie – powiedział dumny Earwig wskazując na derkę – No co, nie powinniśmy tego przejrzeć?
   Dodał bowiem zauważył wahanie Caramona.
- Tak przypuszczam – powoli odparł mężczyzna i przyklęknął – Tyle, że dreszcze mnie przechodzą gdy mam grzebać w rzeczach należących do poległych.
- Dlaczego? Przecież wziąłeś ich broń.
- To coś innego.
- Jak to? Nie rozumiem…
- Tak już jest! Dobrze? – Caramon ostro spojrzał na kendera.
- Jesteś stanowczo przewrażliwiony, bracie – powiedział miękko Raistlin, stając za ich plecami – Przesuń się. Zasłaniasz światło. Ja nie żywię żadnych przesądnych obaw co do prywatnych rzeczy umarłych.
   Mag się schylił. Delikatnymi, szczupłymi dłońmi przesunął po rozsypanych na derce rzeczach. Niektóre podnosił i uważnie się im przyglądał. Earwig nie spuszczał z niego wzroku.
- To chyba największe diameny, jakie w życiu widziałem, Raistlin. Widziałeś kiedy takie duże?
- Szkło – odparł mag i odrzucił pierścień na bok.
   Earwig był lekko załamany, lecz po chwili znów się rozjaśnił.
- Ten złoty łańcuch jest naprawdę ciężki, co, Raistlin?
- Powinien być. To ołów. A co to jest?
   Dwoma palcami mag podniósł srebrny talizman. Trzymając go na dłoni podsunął do oczu Caramonowi. Ten tylko skrzywił twarz.
- Tfu! A kto by to nosił?
- Ja będę! – zawołał Earwig tęsknie patrząc na ozdóbkę.
   Amulet był ukształtowany na podobieństwo kociej czaszki. Miał nawet malutkie rubiny jako oczy umieszczone w oczodołach.
- Który z nich to nosił? – spytał Raistlin.
   Earwig się zastanowił.
- Żaden z nich. Znalazłem w trawie, o , tam.
   Wskazał na miejsce obok posłania Raistlina.
- Przywódca – warknął Caramon.
- Tak – zgodził się z nim Raistlin przyglądając się amuletowi.
   Przez jego ciało przeleciał nagły dreszcz a dłoń mu zadrżała.
- Jest zły, Caramonie. Przedmiot ciemności. I jest bardzo stary. Pochodzi z czasów gdzieś daleko przed Kataklizmem.
- Wyrzuć go! – lakonicznie zażądał wojownik.
- Nie, ja… Raistlin zawahał się a potem odwrócił w stronę Earwiga – Naprawdę chciałbyś to nosić?
- Och, tak! – westchnął kender – O jej! Przedmiot ciemności!
- Raist… -  zaczął Caramon, lecz brat cisnął mu tylko ostrzegawcze spojrzenie i wielki mężczyzna zamilkł.
   Nawlókł czaszkę na srebrny łańcuszek znaleziony w łupach a następnie założył na szyję kendera. Wymamrotał kilka cichych słów i dotknął metalu łańcuszka wąskimi palcami. Twarz Earwiga zajaśniała z radości, popatrywał na naszyjnik z podziwem.
   Raistlin wyprostował się po czy złapał go kolejny atak kaszlu wywołanego chłodnym powietrzem poranka. Odwrócił się i poszedł na powrót w stronę ogniska. Caramon za nim.
- Co zrobimy z całą resztą?
- Zostaw to. Jest bezwartościowe.
   Caramon obejrzał się za siebie. Earwig radośnie ładował do sakw i paczek tyle zdobycznych skarbów ile tylko zdoła się zmieścić.
- Uczyniłeś z kendera cel, Raistlin – stwierdził wojownik.
   Mag uklęknął przy ogniu usiłując trochę rozgrzać wychudzone ciało.
- Nie cel, bracie – odparł zimno – Przynętę.
- Tak, czy inaczej, znalazł się w niebezpieczeństwie. Niezależnie, kto nosił amulet, teraz pewnie będzie chciał go odzyskać. Będzie wiedział, że kender był świadkiem zbrodni. Coś tam gadał nad tym naszyjnikiem? Jakiegoś rodzaju zaklęcie ochronne?
   Raistlin parsknął.
- Nie bądź głupcem, Caramonie. Prosta sztuczka, która powstrzyma kendera przed zdjęciem i porzuceniem naszyjnika. A jesie chodzi o niebezpieczeństw, to w jego przypadku jest mniejsze niż gdyby to któryś z nas założył talizman. Nikt nie bierze kenderów poważnie. Uznają, że znalazł i sam założył dla żartu. My natomiast musimy obserować tego, kto wykaże niezwykłe zainteresowanie naszyjnikiem.
- Nie podoba mi się to, Raist – upierał w sposób dla nie go zwykły Caramon.
- Nie podoba mi się, że omal mnie nie zamordowano we śnie! – warknął jego bliźniak i podniósł się wsparty na lasce – Idziemy. Czas już ruszyć. Chciałbym tam dojść przed zmrokiem.
- Tam? Gdzie? Mereklar?
   Caramon rozrzucił ciężkim butem węgle ogniska i zalał je wodą.
- Nie. Gospoda Czarny Kot.
   Caramon nigdy nie przestał podziwiać swego brata. Zwłaszcza zaś od czasu gdy niesławna próba wymagana od każdego, kto aspiruje do wejścia w krainę magii – próba, która czasem bywa nawet śmiertelna – zdruzgotała zdrowie Raistlina. Ciało miał wychudłe, ledwie skóra i kości. Ciągle męczył go kaszel. Czasem nawet Caramon zastanawiał się z przerażeniem, czy bratu starczy sił na kolejny oddech. Raistlin rzucał się czasem krzyczał przez sen, nawiedzały go koszmary. Bywało, że ranem ledwo starczyło mu ił , by wyczołgać się z posłania.
   Tego jednak poranka młody mag wyglądał wręcz niezwykle dobrze. Szedł dziarskim krokiem i właściwie nie opierał się na lasce. Zjadł spore – jak na niego śniadanie składające się z chleba i owoców. Nie potrzebował nawet herbaty ziołowej do uspokojenia kaszlu ani też nie użył torebki z oparami ziołowymi. Oczy miał spokojne a nawet żywe, błyszczące w porannym świetle.
- Jakaś w tym tajemnica – mruknął w duchu Caramon – Takie sprawki dobrze mu służą. Cieszę się, że to Raist się tym zajmie. Ja… wolałbym spotkać armię goblinów, nie lubię takiego przemykania.
   Wojownik ciężko westchnął. Cały dzień spędził dźwigając pałasz w dłoni i ciskając spojrzenia w las. Zasadzki spodziewal się dosłownie w każdej chwili.
   Drugi z towarzyszy Caramona całkiem nieźle się bawił. Earwig podskakiwał na ścieżce wywijając ulubioną bronią kenderów – hoopakiem. Był to kij podróżny z procą w jarzmie na samym czubku. Hoopak Earwiga był dość niezwykły; czubek można było zdjąć i przekształcić w coś w rodzaju strzelby. Strzelało to małymi, ostrymi strzałkami z zadziorem jakie kender nosił w wewnętrznym prawym rękawie bluzy podróżnej.
   Earwig był oczarowany bronią wszelkiej maści i niezwykle dumny z własnej kolekcji. Niezwykły nóż do rzucania, z pięcioma ostrzami wykrzywionymi w różnych kierunkach, był specjalną dumą kolekcji i ulubioną zabawką. Nosił też broń własnego konceptu – wydmuszki jaj napełnione specjalnymi proszkami i cieczami uwalnianymi w momencie uderzenia. Posiadał poza tym mnóstwo innej broni, lecz o nie zwykle zapominał lub bezsensownie wymieniał na inne, bardziej podniecające wyobraźnie, obiekty.
   Earwig spędził w towarzystwie bliźniaków bardzo niewiele czasu. Skoro jednak wyruszyli na nową przygodę to pragnął całym sercem im towarzyszyć. Był zafascynowany magiem o dziwnych oczach i złotej skórze oraz oczywiście bardzo szczęśliwy, że jest z kimś interesującym i wyjątkowym. Kender jednak bardzo współczuł Raistlinowi. Mag był zawsze ponury. Wziął więc Earwig na siebie wysiłki zmierzające do pewnego rozweselenia przez uraczenie go opowieściami o fantastycznych przygodach w innych częściach Krynnu oraz całą gamą opowieści zasłyszanych od przyjaciół i krewnych. Starał się rozproszyć ciągłą melancholię, która spowijała Raistlina szczelniej od ciężkich, czerwonych szat.
   Zazwyczaj mag go tylko ignorował, czasmi jednak bywał w wyjątkowo złym humorze a wtedy odganiał Earwiga z drogi swą laską. W takim przypadku Earwig dołączał do Caramona, który zawsze chętnie słuchał opowieści a nawet miał kilka własnych, tak dzikich, że nawet kender miał trudności z uwierzeniem w ich prawdziwość.
   Earwig zauważył, że Raistlin jest tego ranka w wyjątkowo dobrym humorze. Kender był  zdecydowany utrzymać ten stan dicha maga, więc zdecydował się opowiedzieć Raistlinowi ulubiony dowcip.
- Hej, Raistlin – zaczął – Słyszałeś może o Dizzy Longtongue, kenderze co potrafił cisnąć własny hoopak z taką zręcznością i dokładnością, że ten wracał do jego ręki No więc, pewnego dnia minotaur założył się z kenderem, że ten nie potrafi cisnąć laski wokół zagajnika, a Dizzy odpowiedział, że jeśli zdoła posłać hoopak tak, że ten wróci do jego ręki to on weźmie złote kółko z nosa minotaura. Minotaur się zgodził i powiedział, że jeśli mu się to jednak nie uda to on będzie miał Dizzy’ego na deser po obiedzie. Dizzy naturalnie się zgodził.
   Earwig przerwał czekając na jakąś reakcję Raistlina. Tyle, że mag, kaszląc od czasu do czasu, trzymał kaptur zwrócony wyłącznie w stronę drogi.
   Kender wzruszył ramionami i ciągnął dalej.
- Dizzy wziął sto kroków rozbiegu nim puścił z ręki hoopak, który potężnie zagwizdał.
   Earwig naśladował wspaniały rzut Dizzy’ego, wywijając hopakiem nad głową i nie wypuszczając go z dłoni. Smukły drążek wydał prawidłowy gwizd i brzęk.
- Dizzy i minotaur czekali parę godzin, nasłuchwali dźwięku powracającego hopaka. Gdy dzień minął minotaur powiedział „cóż, chłopcze, wygląda mi na to, że mam cię na wety a Dizzy odparł…
- Popatrz, Caramon – Raistlin podniósł laskę i wskazał nią do przodu – Gospoda.
-  Nie, nie sądzę, żeby Dizzy to powiedział – Earwig poskrobał się po głowie – „patrz, Caramon, gospoda” nie ma tu najmniejszego sensu, prawda? W rzeczywistości Dizzy powiedział…
- Nie widzę znaku – Caramon popatrywał między drzewami.
- Nie, nie, nie – zawołał poirytowany Earwig – To nie było to! No a jeśli już musisz wiedzieć, to tam jest znak czarnego kota. A teraz, jeśli będziecie cicho, to powiem wam co odpowiedział Dizzy minotaurowi, który miał go zjeść na obiad. Otóż powiedział…
- Obiad – spokojnie odezwał się Raistlin – Uważam, że powinniśmy się tu zatrzymać na obiad i chyba na również na nocleg, bracie. Chyba się ze mną zgodzisz? Tego zresztą przecież chciałeś.
- Pewnie, Raist.
   Caramon zgodził się bez wielkiego entuzjazmu, prawie ponuro patrzył na gospodę. Włożył na powrót pałasz do futerału, lecz pilnował by był luźno w nim umieszczony i łatwy do użycia. Earwig zaś, widząc takie przygotowania, szeroko otworzył oczy.
- Och, Caramon! Myślisz, że pakujemy się w kłopoty?
   Wielki mężczyzna tylko mruknął. Raistlin tymczasem, uśmiechając się szeroko do Earwiga, sięgnął ręką i poprawił naszyjnik tak, by był dobrze widoczny na niewielkiej piersi kendera.
- Dzięki, Raistlin – powiedział oczarowany kender.
   Nie pamiętał by mag kiedykolwiek był wobec niego tak troskliwy. Polubił moje dowcipy – pomyślał ostatecznie kender, po czym głośno kontynuował.
- A więc Dizzy powiedział do minotaura…
   Lecz Raistlin i Caramon już odeszli. Gospoda, spory, dwupiętrowy budynek obok drogi, była położona na samym skraju lasu. Maiła ściany z białego tynku z brązowymi obelkowaniami. Najwyraźniej była stara, lecz bynajmniej nie popadała w ruinę. Pociemniałe ze starości poprzeczki dekorowały parapety i ramy wokół okien i półek. Każda szyba była czysta i jasna natomiast pomarańczowe promienie słońca odbijały się od okien wyższej kondygnacji chwytając ostatnie promienie światła nim zostaną uwięzione w leśnym gąszczu ścieżek.
   W podnieceniu zapomniał kender całkiem o kontynuacji swego dowcipu. Pognał w  stronę tawerny oglądając się za siebie i starając się pogonić ludzi. Caramon bardzo chętnie przyśpieszyłby kroku, lecz nagle Raistlin jakby osłabł i miał coraz większe trudności z marszem. Ciężko opierał się na lasce i mocno się garbił, zupełnie jakby plecy zginał mu niewidoczny ciężar. Co chwilę się potykał.
   Czy taka nagła słabość był prawdziwa czy udawana? Zastanawiał się Caramon pomagając bratu pokonać kolejne kroki. Z Raistlinem nigdy nie wiadomo.
   W końcu cała trójka dotarła do otwartego ogrodzenia z prostych, drewnianych słupków otaczającego gospodę. Caramon zaglądał do środka przez spore, szklane okno. Tafle okna podzielone były pionowymi i poziomymi drewnianymi deszczułkami, udekorowanymi rzeźbieniem skrywającym praktyczne zastosowanie. Tawerna wydawała się ciepła i przyjazna i, chociaż słońce stało jeszcze całkiem wysoko, wielu klientów już siedziało nad kuflami piwa i pucharami wina.
   Znak tawerny nad ich głowami pokiwał się na wietrze i zapiszczał zupełnie jak mały kot. Na znaku umieszczono rysunek czarnego kota. Kota stojącego z dumnie podniesionym i na końcu zakrzywionym ogonem.
- Interesujące – mruknął Raistlin.
- To kot – powiedział Caramon.
- Tak, czarny kot. Czarne koty to ulubione domowe zwierzątko czarodziejów czarnych szat. Generalnie można uznać, że obraz czarnego kota jest obraźliwy, że jest to portret zwierzęcia równie złego jak jego pan. Kot na tym rysunku jest raczej łaskawy,  to wręcz ochronny znak. Interesujące.
   Caramon nie skomentował. Otworzył duże, drewniane drzwi, wzmocnione żelaznymi okuciami i zaopatrzone w żelazny zamek. Wewnątzr gospody było gorąco jak w piecu. Wielkie palenisko na środku pomieszczenia paliło się bardzo jasno. Nocne powietrze stawało się już chłodne, więc palenisko było czymś mile widzianym. Wielki wojownik rozciągnął mięśnie, rozłożył szerokie ramion i wygiął plecy, rozluźnił się.
   Earwig, jak zawsze zaintrygowany wszystkim co się dzieje, przebiegł szybko przez korytarz oddzielający jadalnie od holu z piwem oraz od dużego przedsionka. Raistlin z kolei pośpiesznie podszedł do ognia. Oparł laskę o ramię i wyciągnął obie dłonie w stronę płomieni. Złotawa skóra ledwo odbijała światło.
   Caramon spojrzał na brata. Musiał być pewny, że wszystko jest w porządku. Potem starał się odnaleźć w tłumie Earwiga. Beznadziejna sprawa; kender znikł. Caramon ciężko westchnął: jak, u licha, mają strzec kendera skoro przez więcej jak połowę czasu nie mogą go nawet znaleźć. Wojownik nie wiedział, czego się może spodziewać; zły człowiek w czarnym kapturze może, na przykład, wyskoczyć spod stołu. Ostrym wzrokiem popatrzył po otoczeniu. Nikt nie wyglądał specjalnie groźnie. Długie doświadczenie z przeróżnymi gospodami powiedziało wojownikowi, że coś nie jest tu w porządku. Wszyscy byli zbyt… cicho.
   Caramon podszedł do długiego kontuaru ciągnącego się przez większość pomieszczenia po lewej stronie. Cierpliwie czekał przez parę minut wciąż spoglądając na brata stojącego ciągle przy ogniu. Raistlin się nie ruszał. Zupełnie jakby nawet nie oddychał. Caramon rozejrzał się po jadalni nasłuchując pośpiesznych przekleństw i trzaskających garnków, które zwykle zwiastują pojawienie się Earwiga w tłumie. Nie słyszał niczego. Zaczął bębnić palcami po ladzie, tuż obok sporej, oprawnej w skórę otwartej księgi. Na jej stronach widnieli aktualni goście zajmujący pokoje w gospodzie. Caramon czekał już bezskutecznie ponad dziesięć minut i zaczynał być lekko poirytowany. Usłyszał, że brat zaczął znowu kaszleć więc obawiał się, że i tak słabe już siły Raistlina zaczynają się wyczerpywać. Chciał już odejść od lady i ruszyć do brata gdy z tłumu w jadlani podszedł mężczyzna w średnim wieku, noszący czysty fartuch.
   Głowa mężczyzny była nisko pochylona, jakby szedł zamyślony i skupiony na czymś zupełnie innym, i nie zwracał uwagi na otoczenie. Zaszedł za ladę, wziął z szuflady świecę, zapalił ją i poszedł w kierunku ciemnego pokoju za miejscem recepcjonisty. Nie zwrócił najmniejszej uwagi na stojącego obok wojownika.
   Caramon obserwował nadejście i szybki odwrót mężczyzny. Był już gotów wywrzeszczeć własne zdenerwowanie gdy mężczyzna wyszedł z już jasnego pomieszczenia. Poskoczył na widok uzbrojonego wojownika a potem posępnie mu się przyjrzał.
- Potrzebujemy pokoju – stwierdził Caramon – Pokoju z trzema posłaniami … popatrzył na Raistlina… i dobrze, żeby tam był kominek.
   Caramon popatrzył w brązowe oczy mężczyzny, jakby chciał go wręcz zachęcić do stwierdzenia, że nic takiego nie mają. Karczmarz jednak po prostu podsunął mu księgę, wręczył pióra i powiedział.
- Podpisz tu, proszę.
   Caramon popatrzył znowu na brata a wzrok oberżysty poszedł za nim.
- Czarodziej! – powiedział mężczyzna wręcz zszokowany własną nieuwagą.
- Tak. Więc? – powiedział Caramon – Jestem jego bratem.
- Wybacz, panie. Bez urazy. Tylko, że… w tych okolicach rzadko widuje się czarodzieja.
   Caramon miał już na końcu języka ripostę, że to pewnie dlatego, że wszystkich morduje się w lesie, lecz końcu nic nie powiedział. Wziął pióro i napisał imię, po czym dodał szybki rysunek róży z gwiazdą pośrodku kwiatu – jego osobisty obraz starego, zapomnianego boga, Majer, po którym ich ojciec wziął swe nazwanie.
   Caramon odwrócił księgę w stronę oberżysty by ten sprawdził zapis, lecz oberżysta miast zajrzeć do księgi tylko powiedział.
- Na imię mam Yost. W razie jakichś potrzeb, proszę mnie wołać – podał klucz Caramonowi i wskazał na schody – Trzeci pokój po prawej stronie.
   Opuścił ladę i szybko poszedł do sali jadalnej ciągle popatrując w stronę Raistlina.
   Caramon wzruszył ramionami. Nigdy nie był jeszcze w tak dziwnej gospodzie. Spojrzał na klucz do którego doczepiona była niewielka, skórzana łatka z wypisanym numerem 221. Potrząsnął głową, podszedł do brata i już chciał go objąć za ramiona by razem łatwiej weszli p schodach.
- Ćśś! – mag ostrzegawczo podniósł palec – Usiądź! – syknął samym kącikiem ust.
   Zdumiony Caramon zaczął
- Jak  będziesz gotowy, to możemy iść do pokoju. Jest tam kominek i…
- Tak, tak. Słyszałem – cisnął Raistlin niecierpliwie i odesłał brata jednym ruchem złotej ręki.
   Caramon, lekko wzruszając ramionami, obrócił się by posłuchać polecenia brata i omal się nie przewrócił potykając o Earwiga, który właśnie wrócił z sali jadalnej.
- Nie masz tam po co chodzić – powiedział kender – Nudno jak w grobowcu. Nikt się nie śmieje, nikt nie śpiewa ani nic. Hej, a właściwie dlaczego tak się mówi, Caramon? „Nudno jak w grobowcu”? Myślę, że w grobowcu może być całkiem żwawo…
   Raistli aż warknął poirytowany a potem zaczął kaszleć. Spazmy chciały gp chyba rozerwać na części. Oparł się ciężko o laskę i zawierzył jej wytrzymałości czekając aż będzie mógł złapać oddech. Tym razem Caramon był pewny, że kaszel nie był udawany.
- Zabierz mnie do pokoju – sapnął Raistlin łapiąc ramię wojownika.
   Caramon delikatnie pomógł bliźniakowi wspiąć się po schodach i dojść na piętro. Przechodząc obok niewielkiego, otwartego okienka, zauważył, że już zapadła  noc. Dwa księżyce wznosiły się wdzięcznie na wschodnim nieboskłonie a srebro i czerwień ich świateł było teraz jaskrawsze niż parę dni wstecz.
   Kiedy bliźniacy doszli do pokoju 221 Raistlin zaczął się trząść: potworny kaszel całkowicie pozbawił go oddechu i nie miał zamiaru przestać. Caramon szybko otworzył drzwi i zaprowadził brata do posłania przy kominku. Obok był już niewielki stosik drewna więc Caramon zaczął pośpiesznie rozpalać ogień.
- Stój! – zatrzymał go chrapliwym szeptem Raistlin – Idź na dół i przynieś wrzątek. Szybko!
   Widząc zaś, że brat się waha i nie bardzo chce chorego opuszczać pogonił go ruchem ręki.
   Caramon wybiegł z pokoju i pognał do kuchni jak mu kazano. Raistlin usiadł wspierając się ramieniem o podłogę i trzymając laskę w zmęczonych dłoniach. Patrzył jak gwiazdy migoczą i świecą ponad jego głową. Brak powietrza i potężne spazmy spowodowały zaburzenia wzroku. Nerwowo szukał torebki ziołowej, potrzymał przy ustach i zaczął przezeń oddychać. Wejrzał w głąb siebie, głęboko w mrok gdzie gwiazdy naprawdę świecą na własnym niebie, gdzie słońce świeci w tej samej sferze. Wciąż rządził, wciąż miał niezmienny cel a jego żądania nic się nie zmieniły.
   Słysząc Caramona łomoczącego na schodach z powrotem Raistlin odstawił laskę i zaczął wyjmować lekarstwa, jakich potrzebował do napoju. Caramon przyniósł czajniczek gorącej, jeszcze parującej wody. Raistli podszedł do łóżka i podał mu małą torebkę z liśćmi, które tłumią chorobę maga, choćby tylko na pewien czas.
   Caramon pośpiesznie nalał wody do czarki, grzebiąc palcem w gorącej wodzie w nadziei, że miksturę przyrządzi szybciej niż nadejdzie kolejny atak kaszlu brata.
   Raistlin obserwował i w pewnej chwili dodał.
- Pamiętaj, Caramon, wstrząśnięte, nie zmieszane.
  Gorzki zapach herbaty wypełnił cały pokój. Matka bliźniaków zawsze powtarzała.
- Im gorszy smak lekarstwa, tym lepiej leczy.
   Caramon dziwił się, że ta herbaa nie ożywia umarłych.
   Raistlin wypił i na koniec przymknął oczy. Głęboko wciągnął powietrze i oparł się zagłówek łóżka.
- To dziwaczne miejsce, Raist – mruknął Caramon – Nie podoba mi się. Tu jest za cicho.
   Mag znowu zaczerpnął tchu.
- Tak. Tyle, że nie jest to jaskinia morderców i złodziei jak przypuszczałem. Widziałeś ludzi, bracie? Chłopi, prości robotnicy, farmerzy w średnim wieku.
- Taaa – Caramon przeczesał włosy dłonią – Lecz jest tak, jak mówił Earwig. Wszyscy tylko siedzą i gadają przyciszonym głosem. Nie ma śpiewu ani śmiechu. Może tu jest jakaś wojna – dodał z nadzieją w głosie.
   To by mu odpowiadało. Gładko i prosto. Tłuc po łbach i wybijać głupotę z mózgów.
- Nie, nie sądzę. Podsłuchiwałem rozmowy w tamtej izbie nim na mnie nie wpadłeś i nie rozproszyłeś.
- Wybacz. Myślałem, że stoisz tam chory, nie wiedziałem…


https://scontent-b-ams.xx.fbcdn.net/hphotos-prn2/p480x480/1238722_626203917419553_1235611245_n.jpg

Offline

 

#3 2018-03-09 13:39:19

 janjuz

Najwyższy Kleryst

Call me!
Skąd: Zduńska Wola
Zarejestrowany: 2012-10-02
Posty: 829

Re: Bracia Majere

Raistlin kontynuował spokojnie, zupełnie chyba nie zauważył wtrącenia jakby mówił tylko do siebie.
- Ci ludzie są przerażeni, Caramonie.
- Tak? Czym? Mordercami?
- Nie. Ich koty zniknęły.

Rodział 3

   Bliźniacy wyszli z pokoju na piętrze i powoli zeszli po schodach. Raistlin mocno opierał się na bracie i drewnianej lasce, której drzewce stukało w stopnie. Stopnie odpowiadały głuchym pogłosem. Obeszli usytuowane w środku wielkiej izby palenisko i przeszli do jadalni. Zanim jednak Caramon zdołał tam wejść Raistlin go zatrzymał, odchylił kaptur i ukazał jedno ucho.
   Wojownik rozpoznał sygnał – znak, jaki bliźniacy wypracowali zeszłego lata – i szybko przemknął za naroże wejścia nim którykolwiek z biesiadników zdołał go dostrzec. Nadstawił ucha, nasłuchiwał i miał nadzieję odkryć to, co brat uznał za interesujące.
   Głosy przlewały się przez izbę jak krążąca mgła.
- To robota złego, mówię!
- A jak, to prawda!
- Przeżyłem ośmdziesiąt latek – wtrącił jakiś starzec – i nigdym nic takiego nie widział! Zawsześmy o nasze koty dbali, jak nakazywała legenda. A teraz od nas odeszły! Nieszczęście na nasze głowy!
- Pewnikiem robota jakiego złego czarodziej.
- Nigdym im nie dowierzał.
- Taaa! A spalić ich, mówię! Jak za dawnych dni.
- Co się więc stanie z Mereklar, stary?
- Mereklar? Ja się o świat stracham!
- Słyszałem żem, że w mieście nie ostało już nijakiego kota – rzekła mężczyzna odziany w farmerski fartuch i kapelusz z szerokim rondem – Prawda to?
- Parę zostało, setka albo co – odparł  starzec.
- Setka! Tam były zawsze tysiące – dodał inny – A ich liczba maleje co dzień.
   Wszyscy zaczęli gadać jednocześnie dodając co i rusz zasłyszane plotki. Zaczęli się sami doprowadzać do szału.
   Caramon wyszedł ze swej kryjówki by dołączyć do brata. Pociągnął rękaw Raistlina.
- Myślę, że zabłądziliśmy do wariatkowa – szepnął głośno – Ci ludzie powariowali! Tak szaleć z powodu gromady kotów!
- Cicho, Caramonie. Powinieneś rozpatrzyć to bardzo poważnie. Sądzę nawet, że ma to wiele wspólnego z pracą, której poszukujemy.
- Mamy się wynająć do szukania zgubionych kotów?
   Caramon wybuchnął głośnym śmiechem a jego dźwięczny baryton wypełnił całą gospodę. Wszyscy ucichli i popatrzyli na braci z wyraźną wrogością.
- Pamiętaj, Caramonie – Raistlin zamknął uścisk wątłych, długich palców na potężnym bicepsie brata – Nas też już ktoś chciał zabić z tego powodu.
   Śmiech Caramona szybko przygasł. Weszli we dwóch do jadalni. Ich obecność nie była tam mile widziana. Byli obcy, wtrącali się w strach, jakiego zrozumieć przecież nie mogli. Nikt się nie odezwał. Nikt nie powiedział, żeby siedli.
- Hej! Raistlin! Caramon! Tutaj!
   Dźwięczny głos Earwiga przerwał ponurą ciszę. Bliźniacy przeszli na kraniec izby. Goście gospody rzucali im ukradkowe spojrzenia, popatrywali na maga, poszeptywali, kręcili głowami i groźnie krzywili gęby. Raistlin ignorował ich pogardliwie. Na ustach wykwitł mu krzywy, kpiący uśmieszek.
   Caramon podprowadził brata do ławki i pomógł mu usadzić się za drewnianym stołem tak wygodnie, jak to tylko możliwe. Potem wojownik skinął na kelnerkę, która – po potwierdzającym skinieniu Yosta – podeszła do stołu.
   Caramon powąchał powietrze i zmarszczył nos, zapachy kuchenne tym razem mu nie bardzo odpowiadały.
- Potrawka z królika – powiedziała kobieta – Bierzesz, czy nie?
- Wezmę – odparł Caramon, z żalem myśląc o przyprawianych ziemniaczkach Otika w Gospodzie Ostatni Dom.
   Spojrzał na brata. Raistlin zakrył usta chustką i potrząsnął głową.
- Dla mojego brata trochę białego wina. Chcesz też może czegoś, Earwig?
- Och, nie, Caramon. Ja już jadłem. Wiesz, stał sobie talerz potrawki a ja tam właśnie siedziałem. Moja matka zawsze mówiła, że marnowanie jedzenia jest grzechem i dodawała ”ludzie w Solamni głodują”. Tak więc pomogłem głodującym w Solamni. Zjadłem potrawkę. Chociaż nie wiem jak to mogło pomóc tym ludziom. A ty wiesz, Caramon?
   Caramon też nie wiedział. Kelnerka się pośpieszyła i już po chwili wróciła z talerzem pełnym jedzenia i kuflem piwa, który postawiła przed Caramonem. Dla Raistina przyniosła kielich wina.
   Caramon przypiął się do swego posiłku z pośpiechem, siorbał, żuł i dokładał sobie szybko. Earwig obserwował go z oczami okrągłymi z podziwu. Raistlin patrzył raczej z niesmakiem gdy nagle jego uwagę przykuł na w pół opróżniony talerz Caramona.
- Daj mi to zobaczyć! – zawołał  zabierając talerz.
- Hej! Przecież nie skończyłem! Ja…
- Właśnie skończyłeś – powiedział zmno raistlin zrzucając resztę jedzenia na podłogę.
- Co tp jest? Pokaż! – Earwig zerwał się i usiadł obok maga.
- To jakiś wiersz – powiedział Raistlin  wpatrując się z napięciem w talerz.
- Wiersz! – ryknął Caramon – Zrujnowałeś mi obiad dla wiersza!
   Raistlin przeczytał wiersz po cichu po czym oddał talerz bratu:

/ (napisano, ziemia pozna pięć wieków,
    Lecz ostatni nie nadejdzie jeśli ciemność
    Zwycięży przechodząc przez bramę.
    Ciemność wysyła szpiegów, niewidzialnych
    I czarnych, by znaleźć bramę, by
    Być tam gdy nadejdzie czas.
    Koty żywe obracają
    Kamień, decydują o losie,
    Ciemność czy światło,
    W mieście
    Co stoi przed
    Pierwszymi bogami
- No i? – powiedział Raistlin.
- Koty, znowu – odparł Caramon zwracając talerz.
- Tak – mruknął Raistlin – znowu koty.
- Rozumiesz to?
- Nie całkiem. Jak do tej pory były cztery wieki – Wiek Snów, Wiek Światła, Wiek Mocy oraz Wiek Ciemności, który właśnie trwa. Nadchodzi nowy wiek…
- Lecz nie jeśli „ciemność zwycięży” – powiedział Caramon czytając talerz do góry nogami.
- Tak. Natomiast „koty żywe odwracają kamień”. Interesujące, bracie, bardzo interesujące.
   Raistlin ostrożnie odłożył talerz na stół i zacisnął usta w zamyśleniu.
- Poczekajcie chwilkę! – zawołał Earwig – Coś sobie przypomniałem.
   Podskoczył, dopadł drugiego stołu, złapał za pusty talerz i podał go magowi.
- Popatrz! Inny wiersz! Znalazłem go jak skończyłem swój posiłek. Widząc zaś, że wojownik jest całkowicie zaabsorbowany czytaniem, szybko przywłaszczył sobie jego kufel piwa.

   Jest napisane.
   Władca Kotów
   Nadejdzie, wspomagając swe
   Dominium, zajmując się tylko
   Nimi, nie idąc za nikim.
   Szpiedzy dla jednego i trzech.
   Koty żywe odwracają kamień,
   Decydują o losie, ciemność czy światło,
   W mieście co stoi przed pierwszymi bogami.
- W mieście co stoi przed pierwszymi bogami – powtórzył Raistlin biorąc talerz z rąk Caramona i czytając po raz wtóry, a potem kolejny.
   Od zawsze interesowały go historie i plotki o pierwszych bogach. Od zawsze wierzył, że oni rzeczywiście istnieją.
- We wszystkich naszych wędrówkach, braciszku, nigdy jeszcze nie napotkaliśmy czegoś podobnego! Być może, że teraz znajdę odpowiedzi, jakich długo już szukam!
- Uff, Raist! – odezwał się ciepło Caramon.
   Pozostali goście gospody gwałtownie umilkli i zaczęli przypatrywać się braciom i kenderowi z mroczną i nerwową niechęcią. Paru nawet się już podniosło.
- Co wy, obcy, tutaj robicie? Pośmiewisko z przepowiedni? – pytał jeden z nich z zaciśniętymi pięściami.
- Tylko ją czytamy, to wszystko – odparł Caramon z poczerwieniałą twarzą – Czy to przestępstwo?
- Może być. I nie spodoba wam się kara.
   Caramon się podniósł i stanął wyprostowany. Był sam przeciwko dwudziestce, lecz wielki wojownik nie bardzo się przejmował nierównymi warunkami. Kącikiem oka zauważył, że dłoń brata już zdążyła się gnąć do sakwy, jaką Raistlin zawsze miał przy boku – sakwy, której zawartość była równie magiczna i tajemnicza jak jej właściciel.
- Bójka? – spytał Earwig poskakując.
   Kender złapał za hoopak.
- Będzie bójka w barze? Nigdy jeszcze nie widziałem bójki w barze! Chłopaki! Kuzyn Tas miał rację jak o was gadał!
- Nie będzie żadnej bójki w moim domostwie! – huknął twardy głos – Spokój tam, Hamish, i ty też, Bartoc, siadajcie spokojnie.
   Oberżysta stanął między Caramonem a tłumem i uspokajająco gestykulował. Mężczyźni uspokoili się i siedli z powrotem. Powrócili do ponurych rozmów. Caramon tymczasem, powoli i spokojnie wrócił do stołu.
- Wybaczcie, panowie – powiedział Yost do bliźniaków – Zazwyczaj nikt tu nie jest tak nieprzyjazny, lecz teraz w Meleklar dzieją się złe rzeczy.
- A co z barową bójką? – zawołał Earwig.
- Zamknij się warknął Caramon i siłą posadził na krześle.
- Złe rzecz? – pytał Raistlin – Takie jak znikanie kotów?
   Yost popatrzył zdumiony na maga.
- Skąd to wiecie, panie?
   Raistlin wzruszył ramionami.
- A właściwie… przecież jesteś czarodziejem – ciągnął dalej gospodarz – Przypuszczam,  że wiesz sporo o sprawach o których reszta z nas nie ma pojęcia.
- I dlatego każdy tutaj był gotów rzucić się nam do gardła? – spytał Caramon wskazując palcem przez ramię na pozostałych gości gospody.
- To dlatego, że koty znaczą dla nas tyle, co słowo honoru dla Rycerzy z Solamni.
   Caramon pomyślał o swym druhu i przyjacielu, o Sturmie. Solamnijski Rycerz z chęcią poświęciłby własne życie byle zachować honor.
- Usiądź, panie…
- Yost. Wszyscy mówią Yost.
- Usiądź z nami… Yost – powiedział cicho Raistlin – I opowiedz więcej o kotach.
   Yost popatrzył na pozostałych gości z lekkim niepokojem, lecz usiadł dokładnie naprzeciwko Earwiga. Caramon sięgnął po swoje piwo tylko po to, by stwierdzić, że kender już się nim zajął.
- Zawołam kelnerkę po jakiś napitek – powiedział Yost.
   Caramon popatrzył na brata, który potrząsnął głową przypominając Caramonowi o kończących się funduszach. Wojownik ciężko westchnął.
- Nie, dziękuję. Nie jestem spragniony.
   Oberżysta się uśmiechnął i skinął na kelnerkę.
- Na mój koszt – powiedział – Przynieś szklanki i coś z mojego prywatnego zapasu.
   Kelnerka wróciła przynosząc pokrytą butelkę z brązowgo szkła. Caramon rozpoznał butelkę z destylowanym alkoholem. Yostnalał szklankę sobie i wojownikowi. Raistlin odmówił.
- Chcesz spróbować? – spytał Yost kendera – Skręcą ci się od tego włosy.
- Naprawdę? – sptał Earwig popatrując na butelkę ze zdumieniem.
   Kender przejechał dłonią po kitce na głowie, po swojej dumie i radości.
- Uch, przypuszczam, że lepiej nie. Lubię swoje włosy takie, jak są.
   Yost ciągnął dalej.
- W Mereklar, a i w całej dokoła okolicy, wierzymy, że nasze koty któregoś dnia uratują świat.
   Caramon powąchał zaoferowany napitek i ostrożnie pociągnął niewielki łyk. Skrzywił się czując smak, lecz po chwili oczy mu się rozszerzyły gdy poczuł przyjemność z płonącego ciepła rozgrzewającego wnętrzności. Odważył się się pociągnąć większy łyk.
- Jak? – spytał raistlin popatrując na brata i wzruszając ramionami.
- Nikt tego nie wie z pewnością, lecz wszyscy w to wierzymy. W tym mieści się całe nasze dziedzictwo.
   Yost posmakował napitku i przełknął.
- Dlatego też, koty od zawsze były dobrze widziane w Mereklar. Skrzywdzenie kota to przeciw prawu, karane zresztą śmiercią. Co prawda nikt tego nie robi – oberżysta rozejrzał się smutno – Sam miałem tu ich pewnie ze trzydzieści. Chodziły wszędzie, wskakiwały na ramiona i zwijały się na kolanach. Najlepsze kąski z każdego talerza były dla nich. A mruczenie było tak uspokajające. A teraz – potrząsnął głową – odeszły.
- I nie wiecie, dokąd? – napierał Raistlin.
- Nie, panie. Szukaliśmy. Nigdzie ani śladu.
- Jeszcze jednego, przyjacielu – Yost podniósł butelkę – Widzę, że zasmakowało.
- Pewnie! – powiedział Caramon z załzawionymi oczami i szarpiącym gardłem – Jak to nazywacie?
- Krasnoludzka gorzałka. Ciężko ostatnio dostać, bowiem krasnoludy zamknęły bramy Thorbardinu.
   Yost obrócił się do Raistlina.- Wyglądacie na bardzo zainteresowanych naszymi sprawami, czarodzieju. Czy wolno mi spytać, czemu?
- Pokaż mu papier, Caramonie.
- Ha? Aaa, tak.
   Wojownik pogrzebał za skórzanym napierśnikiem po czym podał pergamin znaleziony na skrzyżowaniu.
- Ach, tak! Rada przegłosowała nagrodę dla każdego, kto odnajdzie nasze koty…
- O tym tu nie pisze – wskazał Caramon.
- No pewnie – Yost aż się zarumienił – Wiemy, jak wygląda świat poza naszymi granicami. Nasza miłość do kotów może się wydawać dziwaczna. Nie śadzę, żeby jakiś obcokrajowiec to zrozumiał nim tu dotrze.
- Jeśli tu dotrze – mruknął Z niemiłym uśmiechem raistlin.
   Yost ostro spojrzał na maga. Nie miał pewności, czy dobrze usłyszał, cz też nie, więc zdecydował się zignorować uwagę.
- Pomysł nagrody wyszedł od radnej nasze Rady, Lady Shavas. Jeżeli jesteście zainteresowani robotą, to najlepiej zgłosić się do niej.
- Tak zamierzamy uczynić – odparł Raistlin popatrując na brata, który już sam się obsłużył z kolejną porcją mocnego napitku.
   Earwig ziewnął szeroko.
- A może znasz jeszcze jakieś historie? A na przykład o tym Władcy Kotów?
- Ach, to.
   Yost popatrzył w szklankę. Wyglądało, że czuje się mocno niezręcznie.
- Władca Kotów to król kotów, bóstwo, które mówi im co mają robić – przerwał, pociągnął łyk i ciągnął dalej – Jest tylko jeden problem. Opowieści nie mówią czy on pomoże światu, czy go zniszczy.
- A więc wierzycie we Włacę Kotów? – spytał Caramon.
- Wierzymy w jego istnienie – Yost rozejrzał się, jakby bał się, że ktoś może go śledzić – Po prostu nie wiemy, czym się kieruje, o co mu chodzi.
   Caramon sięgnął po butelkę. Ręka Raistlina wystrzeliła do przodu i zamknęła się przegubie brata.
- A gdzie jest brama o jakiej mówi przepowiednia? – spytał mag.
- Niewiele wiemy o tej przepowiedni, niestety – odparł Yost – Została znaleziona bardzo dawno temu, właściwie to zaraz po Katakliźmie. Być może, gdybyśmy ją rozumieli to wiedzielibyśmy, co się tu wyrabia. Jeżeli to was interesuje, to słyszałem, że Lady Shavas ma księgę o Władcy Kotów i o przepowiedni, no i oparu jeszcze sprawach. Napisane to jest w twom języku – języku magii, tyle, że nie było tu maga w okolicy od ponad stu lat. Nigdy nie był tu żaden mile widziany, jeśli rozumiesz co mam na myśli.
   Oberżysta wstał i skierował się do wyjścia zabierając, ku rozczarowaniu Caramona, butelkę ze sobą.
- Patrzy na to, że macie dość na dziś. Może pójdziecie do pokoju? – zasugerował stanowczo Yost.
- Dziękuję za troskę – odparł Raistlin – Lecz nie jesteśmy zmęczeni.
- Bawcie się dobrze – Yost wzruszył ramionami i odszedł.
   Earwig zawsze zasypiał szybko. Tym razem po prostu położył głowę na ramieniu jak na poduszce i już drzemał. Caramon, pewnie na skutek spożycia napitku, miał szkalne oczy gapiące się przed siebie i patrzące w zachwycie na nic szczególnego. Raistlin sięgnął nad stołem, złapał go za ramię i potrząsnął.
- Hę? – spytał wielki mężczyzna mrugając oczami.
- Wytrzeźwiej, durniu! Potrzebuję cię. Nie wierzę temu mężczyźnie. Popatrz, gada teraz z kimś w rogu, Chcę…
   Kątem oka ujrzał raistlin linię. Ledwo widoczne, lecz niepodważalnie istniejące, światło powstające z podłogi – strumień białego światła idący przez całą długość izby, płynący wprost ku północy. Czuł moc, moc tak starą jak świat, moc przepływającą przez Ansalon, ponad oceany i dalej, wznoszącą się do niewidocznych, niewyobrażalnych królestw. Tylko ci, co kroczą cienistymi płaszczyznami istnienia mogą takie królestwa znać. Lub też tacy, którzy którzy kontaktują się z kimś, kto tam chadza.
   Drżący Raistlin zamknął oczy. Kiedy zaś je otworzył i rozejrzał się dokoła widział już tylko podłogę – trwała, pociemniałą ze starości i mokrą od rozlanego piwa.
- Co jest, Raist? – powiedział Caramon lekko bełkotliwy głosem – Co się dzieje? O co tu chodzi?
   Caramon tego nie widział. Raistlin przetarł oczy. Czy to była jeo choroba, jakieś omamy czy co? Wino na palcach spowodowało, że oczy go parzyły i zaczęły łzawić. Popatrzył przez drzwi na bocznej ścianie ozby w stronę paleniska w głównej sali. Tam znowu było widać linię, niesamowite białe światło o szerokości rozstawu dłoni. Obrócił głowę i popatrzył nań prosto – linia zniknęła.
- Raist, dobrze się czujesz?
- To musi być jakieś złudzenie moich oczu – mruknął Raistlin do siebie.
   A mimo to, skoro czuł moc, wiedział, że nia ma do czynienia ze złudzeniem. Razem z mocą nadszedł strach – straszliwy, obezwładniający, osłabiający strach. Nie chciał znów go spotykać. Nie był gotowy. Mag popatrzył na powałę, belki, wsporniki i rozpórki wykonane z grubych drewnianych drągów, które kształtowały sklepienie nad głowami. Kiedy tylko patrzył w inną stronę. Linie stawały się widoczne – miękkie światło podnoszące się z podłogi. Kiedy patrzył bezpośrednio, zanikały.
   Raistlin chwycił laskę i wstał pośpiesznie stukając laską o ławę.
- Bójka w barze? – Earwig podniósł głowę i zamrugał zaspany.
- Cśś – powiedział Caramon.
- Co Raistlin robi? – szepnął kender.
- Nie wiem – odparł caramon – Ale kiedy jest taki jak teraz to lepiej zostawić go w spokoju.
   Co takiego widział? Co to może być? Czy zresztą naprawdę widziałem? Mag przesunął się do południowej ściany jadalni. Wyjrzał przez okno i popatrzył w niebo. Blask pojawił się miękkiej, zielonej trawie oświetlonej srebrem i czerwienią dwóch księżyców. Raistlin trzymał oczy otwarte tak długo, że zaczęły mu znowu łzawić. Linia światła stawała się bardziej jaskrawa. Wrócił do stołu, umoczył palce w winie i przetarł nimi oczy. Alkohol spowodował gwałtowne łzawienie. Linia stała się widoczna mimo zamazanej wizji – zupełnie jak taśma wiodąca na północ. Raistlin zwrócił się do północnego okna i ujrzał, że strumień światła wypływa z podłogi, przez ścianę i leci do trawy na zewnątrz – stabilna, płynąca rzeka białego światła. Mag ciężko usiadł na ławce.
- Hej, Raistlin – krzyknął Earwig i skoczył na równe nogi – Ty płaczesz!
- Raist…
- Zamknij się, Caramon.
   Mag machnął laską nad głową kendera zmuszając tego ostatniego do gwałtownego uniku w celu uniknięcia jeśli nie dekapitacji to już na pewno przeczesania kitki. Mag wskazał na dół.
- Co tam widzisz, kenderze?
   Earwig był kompletnie zaskoczony pytaniem. Popatrzył jednak w kierunku wskazanym przez laskę. Jasny, błękitny kamień wisiał dosłownie parę cali nad podłogą.
- Uch, widzę kłębki kurzu. Zabawna nazwa. Kłębki kurzu? Chyba tylko dlatego, że przypominają kłbki wełny…
- Popatrz na mnie – rozkazał mag.
- Pewnie – kender posłusznie popatrzył w górę.
   Raistlin wpakował palce w  wino a potem prysnął nim prosto w szeroko otwarte oczy Earwiga.
- Ouć! Hej, co ty robisz? – zawołał Earwig, który szybko poczuł ból piekących oczu.
   Zaczął trzeć oczy dłońmi, starając się jak najszybciej pozbyć z nich alkoholu.
- A co teraz widzisz? – spytał znowu Raistlin.
   Kender popatrzył krzywo, łzy leciały mu po policzkach, spojrzał zaczerwienionymi oczami.
- Och, jej! Cała izba za mgłą. A każdy jakby spuchł nieco! Dzięki, Raistlin! Ale zabawa!
- Miałem na myśli odłogę – powiedział Raistlin, wyraźnie poirytowany.
- Nie widzę podłogi – powiedział kender – Nic, tylko czarna bryła.
   Raistlin się uśmiechnął.
- O co chodzi, Raist? – spytał Caramon.
   Cały się już naiął bowiem znał ten wyraz twarzy brata; odkryto coś niezwykłego.
- Hej, Caramon, a ty co widzisz? – zawołał radośnie Earwig.
   Po tym okrzyku złapał za szklankę i chlusnął winem w twarz wojownika.
- Martwego kendera! – wrzasnął parskający Caramon – Co ty sobie myślisz?
  Zawołał a jednocześnie złapał Earwiga za kołnierz.
- Spokojnie, bracie – powiedział Raistlin i podniósł prawą dłoń.
   Caramon puścił kendera popychając mocno na miejsce.
- Poza tym – łagodnie kontynuował mag – Co tak naprawdę widzisz, Caramonie?
- Niczego nie widzę! Warkął wojownik wycierając oczy wierzchem dłoni.
- Nic na podłodze?
- O co chodzi z tą podłogą? Ciągle się na nią gapisz, Raist. Przecież t tylko podłoga, nie?
- Tak, tylko podłoga. Znajdź Caramonie tego oberżystę. Jak mu na imię… Yost.
- Pewnie, Raist – oczy mu się nagle zaświeciły – Mam go tu przyprowadzić?
- Nie, dowiedz się tylko w którą stronę stąd znajduje się Mereklar.
- Och – wzruszył ramionami Caramon – Dobra.
- Pójdę z tobą – zaoferował Earwig wyraźnie znudzony faktem, że szczypanie i palenie już całkiem wygasły mu w oczach.
   Opuścili izbę we dwóch. Raistlin bezwładnie opadł na siedzisko.Czuł się wyżęty, nagle całkiem pozbawiony energii, jakby z niej wyssany. Linie magii, widzialne tylko dla jego oczu. Co to może oznaczać? Skąd się tutaj wzięły? I skąd wzięła się ta cieniutka, lodowata drzazga strachu?...
   Caramon odnalazł Yosta i butelkę krasnoludzkiej gorzałki. Earwig ich obserwował, trochę słuchał, lecz szybko się tym wszystkim znudził. Nie miał zamiaru wracać do izby jadalnej. Przecież już tam był.
- Przypuszczam, że się troszkę przespaceruję – powiedział do Caramona.
- Co, pewnie, Earwax. Idź sobie – potwierdził wielki wojownik niewyraźnym głosem.
- Earwig! Och, nieważne!
   Z hopakiem w dłoni kender wyskoczył przez frontowe drzwi gospody i zderzył się z trójką mężczyzn stojących w świetle księżyca.
- Och, proszę wybaczyć – uprzejmie odezwał się Earwig.
   Mężczyźni byli wysocy, muskularni i wszyscy ubrani byli w czarne stroje ze skóry, która nosił ślady długiego uzywania. Na opasujących ich ciasno taśmach wisiały podróżne sakwy oraz połyskliwa, ostra broń.
- Witaj, mały. Nie masz chyba nic przeciwko, żebyśmy zadali ci kilka pytań? – zapytał stojący po środku mężczyzna.
   Głos miał niski i dźwięczny. Kiedy przyćmione światło paleniska oświetliło mu twarz, zachwycony kender spostrzegł, że jest równie czarna jak otaczająca noc.
- Nie, proszę, pytaj! – poganiał Earwig.
   W przyćmionym świetle błękitne oczy mężczyzny połyskiwały głęboką czerwienia. Zgrabnym ruchem, z pełnią graci i elegancji, chwycił dłoń kendera wślizgującą się właśnie do jednej z jego sakw.
- Zatrzymałbym tą rękę przy sobie, gdybym był tobą – doradził czarnoskóry.
- Och, przepraszam – powiedział Earwig popatrując na własną rękę jakby wyskoczyła z ciała zaczęła działać na własny rachunek – Nie mam pojęcia skąd się tam wzięła.
- Nic się nie stało. Moi przyjaciele i ja – mężczyzna wskazał na dwójkę towarzyszy stojących tuż obok – zastanawialiśmy się, skąd masz ten wspaniały naszyjnik?
   Wskazał palcem na kocią czaszkę zwieszającą się z szyi kendera.
- Jaki naszyjnik? – spytał zmieszany Earwig, który prawdę mówiąc już całkowicie zapomniał o naszyjniku – Ach, to?
   Spojrzał w dół, zobaczył go i trzymając amulet wystawił do przodu, w stronę mężczyzn, by mogli go podziwiać.
- To dziedzicto. Jest w rodzinie już od dawna.
- A, to niedobrze – powiedział czarnoskóry, któremu oczy świeciły teraz równie rubinowo jak kociej czaszce – Mieliśmy nadzieję, że możesz pamiętać skąd go masz, to moglibyśmy zdobyć taki sam i dla siebie.
- Cóż, nie mam pojęcia, ale przecież możecie mieć ten – zaoferował Earwig, który uwielbiał rozdawać prezenty i natychmiast spróbował odpiąć łańcuszek, bez skutku niestety – To dziwne. Cóż, przykro mi. Przypuszczam, że nie możecie mieć tego.
- Nam też przykro – powiedział spokojnie czarnoskóry.
   Nachylił się bliżej Earwiga i kender teraz spostrzegł, że błyszczące czerwienią oczy są jakby lekko skrzywione – Nie śpiesz się. Pomyśl dobrze skąd go masz. Mamy całą noc.
- Cóż, ja nie mam! – cisnął Earwig.
   Ta rozmowa zaczynała go męczyć. Poza tym, nie umiał przewidzieć w jakie kłopoty może wpakować się Caramon, jeśli w pobliżu nie będzie miał kendera, żeby go pilnował. Earwig ruszył, by przepchnąć się między trzema mężczyznami, lecz nagle zablokowali mu drogę. Jeden z nich położył rękę na ramieniu kendera.
- Możemy wyciągnąć z ciebie informację, i to razem z wnętrznościami!
- Naprawdę możecie to zrobić? – spytał Earwig, który uznał, że rzeczy zaczynają być na powrót intersujące – Wyciągnąć wnętrzności? Jak? Przez usta? A nie będzie troszkę, hmm, niechlujne…
   Mężczyzna warknął a uścisk dłoni na ramieniu Earwiga zacisnął się boleśnie.
- Zaczekaj! – rozkazał czarnoskóry – Jesteś absolutnie pewny, kenderze, że nie masz pojęcia w jaki sposób uzyskałeś ten naszyjnik?
   I znowu ten naszyjnik. Earwig wyrwał ramię. Teraz już zaczynał być poirytowany.
- Nie, nie mam! Doprawdy, nie mam! A teraz, wybaczcie, lecz muszę już wracać.
   Kender zrobił krok w stronę trójki mężczyzn, dając wyraźnie dozrozumienia, że jeśli się nie ruszą to po prostu przejdzie przez nich. Przywódca patrzył nań z góry. Czerwone oczy rozbłysły. I nagle, z gładkim i wdzięcznym ukłonem, odsunął się na bok odsłaniając drzwi. Jego towarzysze odstąpili dając kenderowi wolną drogę.
- Jeśli sobie przypomnisz, jak wszedłeś w posiadanie tego naszyjnika, to proszę, daj nam znać – wyszeptał gładki głos gdy kender ich mijał.
   Earwig odwrócił się, by odpowiedzieć, lecz ku swemu zdumieniu, wszyscy mężczyźni zniknęli.
   Samotnie siedzący Raistlin doznał kolejnego ataku kaszlu. Oddech odmówił wejścia w płuca. Czul, że jest już bliski utraty przytomności. Głowa mu się chwiała gdy popatrywał w czarkę przed sobą, gdzie leżały resztki lekarstwa. Liście przyklejone do dna. Wychudzoną dłonią się gnął w stronę przechodzącej kelnerki.
- Gorąca woda! – wychrypiał.
   Maggie popatrzyła na dłoń chwytającą jej fartuch. Dłoń złotego koloru i wychudzoną jak u martwego.
- Jesteście chorzy, panie? W czym mogę pomóc?
- Woda! – wychrypiał Raistlin.
   Wystraszona kobieta pognała wykonać zamówienie. Załamany Raistlin schował głowę w ramionach. Drobinki światła zaczęły tańczyć mu przed oczami. Widział coś takiego w wykonaniu iluzjonisty – tańczące, błyszczące, zmieniające kolory i kształty, lecz zawsze złudne, zawsze nierealne i to bez względu na to jak bardzo chciałby, żeby były inne. Myślał teraz, jak wiele już razy pragnął, by sprawy przybrały inny wymiar, żeby się zmieniły ponieważ on pragnął by się zmieniły. Myślał, jak wiele już razy musiał się ciężko rozczarować.
   Dlaczego nie mógł mieć fizycznej siły dorównującej mentalnej mocy? Dlaczego nie mógł być przystojny i sprawiać, że ludzie by go kochali? Dlaczego został zmuszony by poświęcić tak wiele a otrzymać tak mało?
- Na razie mało – powiedział sam do siebie – Lecz osiągnę więcej wraz z upływem czasu. Par-Salian przyrzekł, że kiedyś to moja moc będzie kształtować świat!
   Grzebał dłonią przy boku w poszukiwaniu torby ziołami. Któż to wie, co mogłoby go uleczyć? Sądził, że już jest silniejszy, lecz osłabiona dłoń nie słuchała jego poleceń i musiał uznać, że jednak potrzebuje pomocy Caramona.
   Nie potrzebuję go – pomyślał wyzywająco. Światła w izbie przygasały w miarę jak mrok pokrywał mu oczy. Słuchając samego siebie, poznał jak dziecinnie brzmi to wszystko. Usta wykrzywił mu gorzki uśmiech. Bardzo dobrze, pomyślał, teraz go potrzebuję. Ale przyjdzie czas gdy nie będę!
   Kelnerka przyniosła wodę, postawiła szybko dzbanek. Chciała… odejść a jednak chciała… zostać. Maggie nie lubiła maga ze złotą skórą i laską czarodzieja. I jeszcze te przerażające oczy, które wręcz wyrywają duszę z ciała. Nie lubiła go, lecz ją fascynował. Był tak wątły, tak słaby, lecz – w jakiś sposób – tak mocny.
- Naleję tej wody dla was, panie. Dobrze? – spytała omalże szepcząc.
  Nie mógł właściwie ruszyć nawet głową, lecz jakoś zdołał skinąć i złapać czarkę oburącz. Pił głębok aż mu język drętwiał. Brak odczuć, spowodowany słabością Raistlina, usunął wszelki dyskomfort powodowany gorącem napoju. Opróżnił czarkę i zdołał zaczerpnąć powietrza, długi swobodny haust. Mag oparł się o ścianę tawerny i zamknął oczy odcinając się od całego świata.
   Caramon wrócił i zastał go w tym stanie. Wojownik wślizgnął się cicho na ławkę sądząc, że brat śpi.
- Caramon? – spytał Raistlin nie otwierając oczu.
- Taaa, to ja. Chcesz teraz iść na górę?
   Słowa wojownika były dość bełkotliwe a jego oddech zalatywał odorem destylatu.
- Za chwilę. W jakiem kirunku leży Mereklar?
- Północ. Prawie dokładnie na północ.
   Północ. Nie otwierając nawet oczu, Raistlin mógł zobaczyć białą linię biegnącą na północ, prowadzącą go, przewodzącą mu.
   Nadziewającą go.

Rozdział 4

   Raistlin wiedział, że śni, a jednak się bał – śnił ten sen wiele razy – nie umiał jednak zmusić się do przebudzenia. Coś w jego wnętrzu, śilniejsze niż jego własna wola, domagało się jego poddania.
   Młody mag opuścił posłanie, podszedł do drzwi, przeszedł przez nie, otworzył drzwi, zamknął drzwi i wszedł w szarą mgłę jaka spowijała korytarz gospody. Patrząc wstecz nie mógł nawet dojrzeć Caramona, lecz jednak widział Caramona oddychającego spokojnie przez sen.
   Mag poszedł schodami wiodącymi na dół do głównej izby. Miał w dłoni Laskę Magiusa, choć nawet nie pamiętał, że ją wziął.
   Potrzebował światła. Droga przed nim była przerażająco ciemna dla białej linii mocy płynącej pod nim i złotej nici, która łączyła go z inną.
- Shirak – szepnął.
   Linia prowadziła go i kierowała jego krokami. Błąkał się po korytarzach i ścieżkach gospody i jej otoczenia, po wszystkim co pokrywała szara mgła, która zwijała się teraz i poruszała niewidzialnym życiem. Przed nim był ten, którego szukał. Ten, kto zna odpowiedzi na tak wiele pytań, życiodawca i niszczyciel.


https://scontent-b-ams.xx.fbcdn.net/hphotos-prn2/p480x480/1238722_626203917419553_1235611245_n.jpg

Offline

 

#4 2018-03-13 09:51:29

 janjuz

Najwyższy Kleryst

Call me!
Skąd: Zduńska Wola
Zarejestrowany: 2012-10-02
Posty: 829

Re: Bracia Majere

Fantastyczne, skrzydlate bestie – czerwone, czarne, zielone i niebieskie – przecinały lotem jego ścieżkę. Przeszkadzał im we śnie swymi wędrówkami a świecąca laska wyraźnie je budziła. Bestie patrzyły nań oczami wypełnionymi nienawiścią, głodnymi oczami. Chcały go unicestwić, lecz nie mogły. Nie teraz. Nie dziś.
   Raistlin wszedł do pokoju. Cztery ściany wyglądały solidnie, lecz sklepieni i podłodze nie dostawało materialności. Przed nim stał stół. Podniósł jeden z napitków jakie tam stały i pociągnął łyk. Płyn przyniósł chłodną, łagodzącą ulgę – smak owoców i alkoholu. Czekał aż przybędzie drugi.
   Cienista postać odziana w długą, czarną szatę, ledwie widzialna, ledwie rozpoznawalna, ukazała się powoli.
- Ty jesteś on? – spytał Raistlin.
   Jego głos brzmiał dziwacznie. Nie rozpoznawał go, jako swego własnego głosu. Widział złotą nić połyskującą od niego samego do drugiego.
- Oczywiście. Nie pamiętasz? – rzekł drugi, tak jak zawsze.
- A jak cena? – spytał Raistlin, tak jak zawsze.
- Część już zapłaciłeś. Reszta będzie zapłacona później – odparł drugi, jak zawsze.
   Tym razem jednak wystąpiła pewna różnica. Rozmowa się nie urwała. Pokój nie znikł. Raistli był w stanie zadać pytanie, jekiego mu wcześnie wzbroniono.
- A moja nagroda?
- Idź za linią, jak i inni idą.
- Inni?
- Jesteś obserwowany nawet teraz.
- Któż może mnie tu widzieć?
- Człowiek, a jednak nie człowiek.
- Życzy mi dobrze, czy źle?
- Zależy od tego, czego ty mu życzysz.
   Raistlin opuścił cztery ściany ze sklepieniem i podłogą bez materii a skrzydlate bestie odlatywały z jego ścieżki. Linia prowadziła go za powrót do gospody i bezpieczeństwa własnego posłania. Złota nić popłynęła z powrotem połyskując i znikając w ciemności.

Rozdział 5

   Miasto Mereklar stało w samym środku trójkąta uformowanego przez trzy, potężne ściany, każda o wysokości trzydziestu stóp. Kamień był czysty, bez skaz, łączeń, szczelin czy dziur. Tyle, ze biały kamień ścian zwróconych na zewnątrz pokryty był symbolami, znakami i obrazami. Każdy z nich przedstawiał jedną z er tego świata. Niektóre z legend łatwo było rozpoznać – Szary Klajnot Gargatha, Młot Kharasa, Huma i Srebrny Smok. Inne jednak dawno już zniknęły z pamięci ludzi, elfów czy krasnoludów. A wszystkie były przedstawione ze zręcznością, z jaką nikt nie mógł rywalizować czy choćby mieć nadzieję na dorównanie.
   Kiedy już historie się skończyły reszta ścian pozostała czysta. Zupełnie, jakby czekała na prawdziwego artystę, na jego powrót i umieszczenie kolejnego kawałka historii na białej powierzchni. Żyjący w Mereklar wierzyli, że gdy zewnętrzna mury zostaną zapełnione historiami to świat się skończy lub też na jego miejsce odrodzi się drugi.
   Odwrotnie niż ściany zewnętrzne, na murach wewnętrznych miasta nie było żadnych symboli. Prastary kamień nie mógł być naruszony żadnym narzędziem czy bronią dostępną dłoniom na Krynnie. Dla mieszkańców miasta stanowiło wielką tajemnicę w jaki sposób te muru zostały zbudowane. Choć trzeba napomknąć, że samo pochodzenie Mereklar też jest tajemnicą równie wielką dla obecnych mieszkańców miasta jak było dla ich przodków.
   Według ich legend Mereklar zostało zbudowane przez pierwszych bogów z zupełnie nieznanego powodu. Zaraz po Kataklizmie pierwsi mieszkańcy zeszli ze wzgórz i gór otaczających miasto, uciekając przed wszechogarniającym chaosem świata. Miasto już było zbudowane, zupełnie jakby na nich czekało. Ludzie się w nim osiedlili i od tej chwili aż do dziś są tam bezpieczni i wolni od jakichkolwiek zewnętrznych wpływów. Nawet najstarsi z Meleklarskich rodzin, rodzin żyjących tu już setki lat, nie mają pojęcia o pochodzeniu miasta. Świat się zmienia, ludzie się zmieniają, lecz Meleklar, Miasto Białego Kamienia, pozostaje to samo.
   W Meleklar żyło dziesięć szlachetnych rodzin, każda miała wielką, luksusową posiadłość z której wyrastały wysoko ponad poziom ulicy białe wieże. Wielkie rodziny były pierwszymi negocjatorami i koordynatorami, nadzorowały pola zbóż, ogrody z owocami i pastwiska zwierząt. Sprawiały, że miasto rosło i się rozwijało. Zachowywały swą pozycję dzięki mądrości i zdolności przewidywania, inteligencji i elastyczności. Każdy z wielkich domów posiadał własny park, park bujny, zielony, wypełniony drzewami i kwiatami, które kwitną przez cały rok. Niewielkie strumyki przepływały przez utworzone w mieście stawy gdzie członkowie szlachetnych rodzin czasem się zbierali. Miewali tam zabawy lub odbywali samotne przechadzki by na nowo przeżywać romantyczne, melancholijne potrzeby posępnego serca. Same domy były zwykle cztero piętrowe i cztero stronne, jak większość budynków w całym Mereklar.
   Miasto prosperowało i było samo wystarczalne. Każdy z żyjących w Merklar akceptował legendy i przepowiednie znalezione w prastarych księgach pozostawionych w nieużywanych bibliotekach, czy wyrysowanych na zewnętrznych murach obronnych. Koty ocalą świat, bez żadnych wątpliwości. Wszystkie drzwi pozostają otwarte. Małe łapki prawie bezdźwięcznie przechodziły od domu do domu, otrzymując jedzenie, ciepło i wygodę. Koty zawsze były tu kochane, zawsze były szanowane. Zbierały się w parkach, leniwie wylegiwały na słońcu ub włóczyły po ulicach ocierając się o nogi przechodniów.
   Być może teraz Lord Alfred Brunswick, Minister Rolnictwa, kontemplował historię Mereklar, lub właśnie rozważał nieobecność kotów. Słudzy zastanawiali się co robi za zamkniętymi drzwiami gabinetu przesiadując tam cały dzień i jeszcze kawał nocy. Jego żona też się zastanawiała.
- Mój drogi, wcale cię już nie widuję – skarżyła się każdego dnai – Wiem, że niepokoich się o koty, lecz przecież nic nie możesz zrobić…
   W tym punkcie rozmowy Lord Brunswick podnosił się i opuszczał pokój, wracał do gabinetu i zamykał drzwi.
   Gabinet był spory, okrągłym pokojem wypełnionym księgami zebranymi przez przodków lorda. Każda z ksiąg zawierała inną opowieść o Mereklar. W środku pokoju stał trójkątny stół o boku długości wzrostu dorosłego mężczyzny. Stól był otoczony krzesłami. Dzisięcioma krzesłami – po jednym dla każdego z ministrów Merekler. Na stole znajdował się doskonały model miasta, dokładny do najmniejszych szczególików. Każde drzewo stało na odpowiednim miejscu, każda rzeczka czy strumyk płynęły w prawidłowym kierunku i nawet płaskorzeźby na zewnętrznych murach były odtworzone z niebywałym mistrzostwem. Podobnie do samego miasta tak i pochodzenie tego modelu było owiane mrokiem tajemnicy. Znajdował się w tym samym miejscu już wtedy, gdy przodkowie ministra wprowadzili się do tej posiadłości.
   Model otaczały ziemie kontrolowane przez Lorda Brunswicka – ziemie owoców, zbóż i ziarna. Słudzy widzieli często jak uważnie bada model i określa, które ogrody należy opuścić a czasem powiększyć, step wypalić lub ugorować. Żona widywała jak zapisuje uwagi w księdze, lub na zwoju. Było to jednak zanim zaczął zamykać drzwi gabinetu.
- Obiad podano, mój panie – powiedział, pukać delikatnie w drzwi, jeden ze służących.
   Każdego wieczoru rodzina Brunswick siadała do białego, pokrytego szkłem stołu. Ojciec i matka siadali na końcach stołu, młodsze dzieci po prawej stronie a dwie starsze córki po lewej. Posiłek zawsze zaczynał się od złożenia podziękowań koto, obrońcom ziemi i świata, za ich łaskawość. Przez ostatnie tygodnie ten zwyczaj został jednakże porzucony.
- Nie – Lord Brunswick przerwał gwałtownie, gdy pewnego wieczora jego żona zaczęła recytację słów podzięki – W tym domu już nie będzie się mówiło o kotach.
   Wszyscy wiedzieli, zarówno żona jak i dzieci, dlaczego był tak zdenerwowany. Ich koty zaginęły jako jedne z pierwszych. Tak więc Brunswickowie nie mówili o kotach, lecz przy obiedzie mówili tylko o zwykłych sprawach. Sprawach, które najpewniej nie zdenerwują Lorda Brunswicka.
- Jak dzisiaj przeszła Rada, kochanie? – spytała żona, nalewając zupę.
- Jak zwykle – odparł krótko Lord Brunswick.
- Tatusiu – zaczęła najstarsza córka – Jak wiesz, za dwa tygodnie odbędzie się Festiwal Oka.
   Lord Brunswick ostro spojrzał na córkę, lecz nie powiedział ani słowa.
   Dziewczyna, zbierając się na odwagę, wzięła głęboki wdech.
- Kiedy będę mogła kupić nową sukienkę na bal, Papo?
- Nie idziesz – powiedział minister.
- Och, przecież powiedziałeś, że mogę! Tylko miesiąc temu, prawda, Mama? – córka się rozpłakała.
- Tak, kochanie. Przyrzekłeś – powiedziała Lady Brunswick, dziwnie popatrując na męża – Nie pamiętasz?
- Naprawdę? – niewyraźnie powiedział Lord i nagle strzelił palcami – Festiwal Oka! Nie mam czasu na takie głupstwa.
   Ledy Brunswick potrząsnęła głową a do córki odezwała się po cichu.
- Pomówimy o tym później.
   Obiad przebiegał w kompletnej ciszy. Po deserze dziewczyny przeprosiły za odejście od stołu i poszły do swych pokoi.
- Co się dzieje, kochanie? – Lady Brunswick zwróciła się do męża z twarzą napiętą niepokojem – Zawsze uwielbiałeś Festiwal Oka. Nawet mimo ostatnich, przyznaję strasznych, problemów powinieneś się zrelaksować i wziąć w nim udział. Przecież jest tylko raz w roku.
- Dlaczego musisz mi zawracać głowę tak trywialnymi sprawami? – wybuchnął Lord.
   Żona spojrzała nań zszokowana.
- Przez dwadzieścia pięć lata naszego małżeństwa nigdy nie podniosłeś na mnie głosu – zawołała i wybuchnęła płaczem.
- Zamierzam iść na spacer. Potrzebuję ciszy i spokoju!
   Zapadła noc. To była ta sama noc podczas której w gospodzie niedaleko miasta kender sprzeczał się z dziwnym, czarnoskórym mężczyzną, maga walczył o odzyskanie oddechu a wojownik popijał krasno ludzką gorzałkę z butelki oberżysty. Minister opuścił swą posiadłość tylnymi drzwiami domu i rozpoczął spacer po ogrodzie przechadzając się z lewym ramieniem trzymanym sztywno za plecami jak przystało na prawdziwego dżentelmena. Kilka kotów jakie jeszcze zostało w Mereklar a weszło na jego teren natychmiast się rozbiegło gdy tylko zaczął się zbliżać.
   Lord Brunswick wciąż oglądał się za siebie, wolał wiedzieć, czy jest śledzony. Kontynuował przechadzkę aż doszedł do granic własnej posiadłości. Stała tu wysoka, ceramiczna urna. Jedna z wielu jakie znajdowały się na granicznej linii. Oparł się o nią niby przypadkowo. Odczekał parę sekund by upewnić się, że jest tu sam po czym odepchnął urnę ramieniem. Odsunęła się na bok ujawniając ukryte przejście w ziemi. Rozejrzał się jeszcze raz, chyba już ostatni, po okolicy po czym wszedł na schody. Korytarza rozjaśnił się dziwnym, niesamowitym światłem. Sięgnął ręką i szarpnął dźwignię wystającą ze ściany. Urna przesunęła się na pierwotne miejsce, skrywając wejście całkowicie.
   Lord Alvin, Minister Nieruchomości, kończył obiad w tym samym czasie co Lord Brunswick. W porównaniu do luksusowego posiłku Ministra Rolnictwa, obiad Lorda Alvina był prosty, podany w kamiennych naczyniach i to w kuchni własnego domu. Jadł samotnie, przygotowywał posiłki własnoręcznie, bez pomocy służących. W swej wielkiej posiadłości mieszkał sam, zatrudniał tylko ogrodnika, który zajmował się ogrodem i drzewami. Lord Alvin był mizantropem i sknerą.
   Powróciwszy do gabinetu Lord Alvin sztywno zasiadł w krześle. Bez specjalnego zainteresowania przeglądał księgę – listę gruntów i ich właścicieli. Kiedy zaś bicie wodnego zegara wskazało godzinę ósmą podniósł się z krzesła i skierował do piwnicy pod domem.
   Piwnica winna była dużym pomieszczeniem, mieściła setki butelek z alkoholem a każdy rocznik winobrania miał tu własny, oddzielny stojak. Wina były tu przechowywane od lat a z każdym rokiem ich wartość tylko wzrastała.
   Lord zszedł niżej po drewnianych schodach. Z uchwytu przy ścianie wziął oliwną lampę, zapalił ją i poszedł dalej do samego końca piwnicy. Nie zważając nawet na potrącanie kolejnych butelek przeszedł przez labirynt stojaków z winem. Gdy jedna z butelek spadła na posadzkę i się rozbiła nie zwrócił na nią nawet najmniejszej uwagi.
   W najdalszym krańcu, AM gdzie leżakowały najstarsze butelki, Lord Alvin podszedł do stojaka wyglądającego szczególne staro. Wyciągnął dłoń wysoki przejechał palcami po półce, sięgnął do czerwonej butelki i ją mocno pociągnął. Stojak się poruszył szurając po posadzce i po chwili wsunął w ścianę. Lord wszedł do tunelu, który skrywany był za stojakiem. W pustym korytarzu jego kroki odbijały się przytłumionym echem.
   Tej samej nocy, w całym Mereklar za białymi murami, siedmiu jeszcze szlachetnych lordów maszerowało innymi, mrocznymi ścieżkami. Wszystkie wiodły do tego samego miejsca.

Rozdział 6

   Miejscowi goście gospody Czarny Kot zostali długo w noc w izbie jadalnej i omawiali złowieszcze zapowiedzi związane ze znikającymi kotami. Nie mieli ochoty wracać i pozwalać, by własne lęki zakłóciły im sen. W końcu jednak senność przemogła i wyszli w stronę swych domostw. Tylko jeden mężczyzna pozostał w jadalni.
   Siedział tu cały wieczór samotnie, wciąż miał ten sam napitek jaki zamówił na samym początku. Nikt z nim nie gadał, on też nie gadał do nikogo. Na koniec Yost podszedł do obcego.
- Zaraz zamykam. Albo bierzesz pokój na noc, albo wychodzisz.
   Mężczyzna wstał.
- Drzwi frontowe zamknąłeś, co? Nikt nie zdoła wyjść… ani wejść?
- Nie bez obudzenia mnie, nie – prychnął Yost – Sądzisz, że pozwalam tu każdemu tak wchodzić i wychodzić nie mając pewności, że zapłacą?
   Mężczyzna skinął głową i położył na stole kawałek stali. Znacznie więcej to było warte niż cały jego napitek. Odwiązał wierzchowca od poręczy na tyle gospody i odjechał prosto w ciszę nocy.
   Jechał szybko, przemierzając łąki i pola, unikając szpalerów krzewów i błotnistych strumieni. Uprząż konia brzmiała jak muzyka przy każdym ruchu potężnych nóg zwierzęcia i każdym wyciągnięciu jego karku czy poruszeniu łbem. Jadąc równym galopem kierowli się, jeździec i koń, wprost na północ.
   Mereklar cicho spało w oświetleniu dwóch księżyców. Światło Solinari panowało oświetlając srebrem wieże miasta, rozjaśniając najmroczniejsze zaułki niebiańskim promieniem. Blask Lunitari rozpościerał się nad miastem jak koc, wygodny i bezpieczny, rzucając czerwonawe cienie z poblaskiem srebra.
   Jeździec przegalopował bramy miejskie okazując strażom niesiony w dłoni emblemat. W świetle księżyca zajaśniało złotem. Gwardziści go przepuścili. Bez najmniejszej zwłoki mężczyzna gnał do swego celu.
   Na niewielkim wzgórzu w samym środku miasta stał dom całkiem do innych nie podobny. Nie w Mereklar. Kwadratowy dom posiadał iglicowy dach z dwoma wieżami z przodu i z tyłu. Zbudowany był z kamienia żółto brązowego a nie czysto białego jak wszystko w mieście. Ciemne belki, poczerniałe od wiatru i deszczu, wspierały ściany. Winorośla i bluszcze sięgały w górę aż wreszcie chwyciły się dachu. Poplamione szkło okien, mieniące się teraz milionem barw, świeciło od wewnątrz tworząc dziwaczne, poruszające się wzory, które wręcz wydawały się żywe.
   Jeździec zeskoczył z konia i uwiązał go do jednego z wielu drzew otaczających dziwny dom. Pobiegł ścieżką wysypaną pokruszonym białym żwirem, który teraz trzeszczał mu pod stopami. Dobiegł do masywnych, dębowych drzwi wyciętych z jednego kawałka drzewa i wyciągnął rękę by chwycić gałkę – kawałek metalu odlany w formie groźnego kota. Szybko wycofał rękę. Żelazo gałki było zimne jak chłodne powietrze nocy. Sięgnął ponownie, chwycił gałkę silną dłonią i lekko popchnął. Drzwi się nie otworzyły. Popatrzył po domu w poszukiwaniu oznak życia i wygiął szyję by popatrzeć przez kolorowe okna. Spróbował jeszcze raz. Tym razem drzwi otworzyły się lekko przy pierwszym nacisku. Nie słyszał niczego. Wycofał dłoń a dreszcz lęku przeszedł mu po kręgosłupie. Wchodząc do środka jeździec rozglądał się uważnie na boki. Nasłuchiwał oznak czyjejkolwiek obecności. Wyglądało tak, jakby nie było nikogo, lecz ktoś – lub coś – przecież otworzyło drzwi. Przeszedł do samego końca obłożonego boazerią holu wejściowego i wszedł do głównej poczekalni. Pluszowe fotele powinny być ciepłe, miękkie i wygodne. Kiedy jednak w jednym usiadł od razu poczuł jak niemile widziany intruz. Westchnął w zamyśleniu, skrzyżował nogi i nerwowo rozejrzał się wokół. Nie był pewny, czy gospodyni domu przybędzie, nie był pewny, czy ktokolwiek jeszcze jest w ciemnym, rozległym domu. Oprócz niego, oczywiście.
   Jedyne dźwięki, jakie doń dobiegały to było bicie własnego serca w takt niewidzialnego zegara – woda zegara kapała regularnie, w odmierzonych przerwach – oraz podmuchy wiatru przez otwarte okno. Miał niesamowite wrażenie, że sam dom jest żywy, żywy krwią i tchnieniem. Mężczyzna się podniósł i zaczął nerwowo chodzić. Nagle zmienił zdanie. Zupełnie jakby bał się przeszkadzać domowi.
   Nie umiał określić ilości minut spędzonych na oczekiwaniu. Tak, jakby czas zupełnie stracił na znaczeniu. Mężczyzna zaczynał być zły. Kazano mu się śpieszyć. Na końcu pokoju były kolejne drzwi, zupełnie takie same, jak te którymi jeździec tu wszedł. Złapał za gałkę i nacisnął. Stuknięcie zasuwki zabrzmiało głośno w ciszy takiego domu.
   Otworzyły się drzwi do następnego pokoju, pokoju o podobnych rozmiarach, lecz oświetlonego samotnym kominkiem na dalekim końcu. Rozejrzał się. W migotliwym oświetleniu dostrzegał biblioteki zapełnione setkami książek, odnoszących się do wiedzy wieków minionych. Kompletne zbroje odbijały stalą znaczone światło, każda z nich trzymała broń – dwuręczny miecz, halabardę, pikę.
- Jakie przyniosłeś wieści? – odezwał się zmysłowy, wyraźnie kobiecy głos.
   Mężczyzna omal nie wyskoczył przez drzwi a jego ręka już zamknęła się na rękojeści noszonego u pasa sztyletu. Kątem oka dostrzegł samotną postać kobiety w długiej szacie. Siedziała obok niego u końca stołu. Czarny kaptur otoczony bielą miała zarzucony na głowę. Mógłby przysiąc, że nie było jej tu gdy otwierał drzwi.
- Trzech przybyło do Gospody Czarny Kot, pani – powiedział mężczyzna niskim barytonem – Odkryli przepowiednię i zadawali pytania. Pytali o drogę do Mereklar.
   Przez moment kobieta milczała w zastanowieniu.
- Kiedy przybędą? – spytała w końcu.
- Jutro, pani – mężczyzna odkrył, że wciąż jeszcze ściska nóż.
- Dobrze się spisałeś – powiedziała kobieta, wyraźnie kończąc rozmowę.
   Skłonił się z szacunkiem. Zamknął za sobą drzwi najciszej jak umiał byle tylko nie przeszkadzać gospodyni. Poszedł szybko i z ulgą wydostał się z domu. Wsiadając na zdenerwowanego wierzchowca, jadąc ulicami Mereklar, marzył tylko o wygodzie własnego domu, gdzie żaden pokój nie czuje odrazy do jego obecności.
   Kobieta w czarnym kapturze mieszkała w domu na szczycie jedynego wzgórza w Mereklar przez całe swe życie. Czuła się wygodnie w jego pokojach i korytarzach. Podobały jej się wzory wytwarzane na poplamionych szybach przez światła dobiegające z zewnątrz. Gdy agent wyszedł podniosła się jednym, płynnym ruchem z fotela i spokojnie przeszła przez ciemność gabinetu do drzwi we wschodniej ścianie. Niewidoczny zegar wodny wciąż kapiący kolejne godziny był jedynym źródłem dźwięku w całym domu. Sama kobieta też nie czyniła hałasu przechodząc przez drzwi do bocznego pokoju. Tam podeszła do kolejnych drzwi usytuowanych na końcu korytarza. Weszła do arboretum, przeszła wąską ścieżką do szklanych drzwi i opuściła ogród zamykając je za sobą. Kaptur miała nisko opuszczony więc jej twarz była ukryta nawet przed spojrzeniem dwójki księżyców.
   Pewnym krokiem przeszła przez ciemność, szybko przekroczyła jeden z ogrodów otaczających dom. Podeszła do starego drzewa. Było martwe, brązowe i poranione. Popchnęła jeden z konarów stopą odkrywając wejście do podziemi – pasaż pozbawiony światła. Pewnym krokiem weszła w ciemność.
   Przeszła jakąś odległość, znajdowała drogę w labiryntach, wybierała ścieżki i przejścia biegnące w różnych kierunkach, na koniec doszła do celu wędrówki – jaskini z płaskim kamieniem przy drugim końcu od wejścia. W uchwytach płonęły tu pochodnie a cienie tańczył na ścianach. W środku komnaty stał owalny półokrąg na którym spoczywał kawał skały tak wielki, że potrzeba by ze stu ludzi by go poruszyć. Dokoła takiego ołtarza widać było dziewięć postaci, dziewięciu ludzi odzianych w szaty odpowiednie do swego stanu i służby.
- Spóźniłaś się, Shavas – stwierdził Lord Alvin odwracając twarz w stronę wejścia.
- Tak – odparła kobieta w drzwiach.
   Weszła do komnaty a cienie świateł z pochodni tańczyły na jej szatach. Ministrowie popatrzyli po sobie nawzajem, potem spojrzeli na kobietę. Widać było, że nie zamierza za nic przepraszać.
- Jakie wieści przynosisz? – zapytał jeden z nich.
   Pytający minister był niewysoki, miał przygarbione ramiona a z szyi zwieszał mu się złoty medalion o kształcie wybuchającego słońca. Ubrany był w ciemno niebieską pelerynę obramowaną złotym haftem. Przód koszuli zdobiły mu gęsto złote guziki, częściowo skryte pod ciemno niebieską kamizelką.
- Trzech nadchodzi na pomoc miastu.
- A czy rozwiążą tajemnicę znikających kotów? – spytał niski mężczyzna.
- Próbować będą – odparła Shavas, której kaptur nadal skrywał twarz.
- Tylko bez paniki – stwierdziła kobieta o twardej twarzy i włosach przyprószonych siwizną – Jesteśmy już blisko celu.
- Nie ma wyboru – powiedział krótko Lord Alvin – Musisz tych ludzi wynająć, Shavas.
- Zgadzam się z tym – powiedział Lord Brunswick.
   Zgodny pomruk potwierdzeń wypełnił całą komnatę. Połączone głosy opatuliły jaskinię.
- Jak mam rozumieć, chcecie, żebym zrobiłe wszystko, co konieczne, żeby naprawić was głupi błąd – powiedziała Shavas.
   Cisnęła im jeszcze pogardliwe spojrzenie, obrócił się i wyszła z komnaty. Prawa ręka wciąż pozostawała zaciśnięta mocno na sporym, ognistym opalu zwisającym jej z szyi. Zupełnie jakby własne życie trzymała w garści.
   Tej samej nocy ktoś jeszcze w gospodzie zauważył pośpieszny odjazd jeźdźca i uznał sprawę za bardzo interesującą. Czarny kształt, w ciemności omal niewidoczny, zszedł na dół tą samą ścieżką jaką wybrał jeździec. W jego oczach połyskiwała czerwień.

Rozdział 7

   Następnego ranka Caramon zbudził się z dźwiękiem kucia w głowie, dźwiękiem tak mocarnym, że i jego serdeczny druh trudniący się obróbką metali, Flint Fireforge,  by się powstydził. Uporczywe uderzenia młota, spadające ze straszliwą regularnością, powodowały stały grymas bólu. Delikatne dźwięki ćwierkających ptaków stawały się trzaskiem włóczni a odgłosy chrapania innych gości gospody powodowały tylko falę agonii.
   Powoli ściągnął poduszkę z głowy. Wystawił tylko zmierzwione snem włosy i przekrwione, na wpół przymknięte oczy. Rozejrzał się po pokoju. Skrzywił się ponownie, gdy promień światła padł mu na twarz.
- Okrutny cios! – mruknął.
   Szybkim ruchem ściągnął z głowy resztę posłania. Podniósł kołdrę z jednej strony – unikając kolejnego ciosu światła – i popatrzył na brata z szerokości pokoju. Raistlin wyraźnie czuł ból – plecy wygięte w łuk, dłonie zaciśnięte w kułak – lecz oddychał swobodniej. Caramon westchnął z ulgą.
   Wojownik rzucił okiem na posłanie Earwiga, mając nadzieję, że kender – zwłaszcza przy swym piskliwie przenikliwym głosie – cięgle jeszcze śpi. Spał, o ile można było wnioskować ze stałego wznoszenia się i opadania jego nakrycia.
- Dobrze – powiedział do siebie Caramon – Zejdę na dół i zażyję wypróbowanego lekarstwa na przepicie.
   Wojownik podniósł się z posłania z głową niską zwieszoną w celu uniknięcia strumienia światła.
- Dzień dobry, Caramonie! – radośnie zapiszczał Earwig głosem, który przeszył czaszkę Caramona ostrzem miecza.
   Wojownik runął na łóżko jak gdyby powalił go mocarny cios. Nie pamiętał już, kiedy ostatnio czuł się równie parszywie. Przypomniał sobie, co Flint mawiał często o krasnoludzkiej gorzałce.
- Największy wróg każdego wojownika.
   Nigdy nie rozumiał o co chodziło. Aż do dziś. Zastanawiał się również, czy Flint – mówiąc o tym strasznym trunku, krasnoludzkiej gorzałce – wspominał, że oznacza ona upadek wojownika.
- Earwig – zaczął Caramon mówiąc przez zaciśnięte zęby pięściami ściskając głowę – Jeżeli się natychmiast nie zamkniesz będę musiał cię zabić.
- Co? – głos Earwiga nie ścichł ani o ton – Dlaczego tak mówisz? Nic cię nie słyszę. Czy mógłbyś, proszę, powtórzyć?
   W odpowiedzi Caramon złapał w lewą rękę poduszkę, podszedł do kendera i opakował mu głowę poduchą.
- To jakaś zabawa? Co mam robić? – wołał bardzo podniecony kender.
- Po prostu tam siedź – warknął Caramon – Dopóki nie powiem, żebyś się ruszył.
- Dobra. Hej, ale zabawa.
   Z głową owiniętą poduszką Earwig usadził się wygodnie i czekał na kolejną część cudownej zabawy jak przecież zaraz miała nastąpić.
   Caramon wyszedł z pokoju. Poszedł na zewnątrz, wyciągnął ze studni wiadro lodowato zimnej wody i wpakował weń głowę. Otrząsnął się po tym jak pies i rękawem zaczął wycierać twarz. Wrócił do gospody dalej jeszcze się wycierając do sucha. Wszedł do izby jadalnej gdzie podawano o tej porze śniadanie. Zapach jaj, bekonu i gorących muf finów troszkę ulżył w nieugiętym bólu głowy.  Przypomniał sobie, że nic nie jadł od ostatniego obiadu a i ten przerwano mu w połowie.
   Dobrze, że – pomyślał sobie z dumą – nigdy nie choruję po przepiciu.
   Izba była prawie pusta. Kilku ponurych klientów rzuciło okiem na wojownika, skrzywiło się i odwróciło wzrok. Caramon ich zignorował. Podszedł do stołu zajmowanego ostatniego wieczora i opadł na ławę z taką siłą, że omal się z niej nie zwalił. Wyprostował się, siadl sztywno i tak siedział aż nie minęły mu zawroty głowy.
- Cóż, prawie nigdy – ddał w myśli.
- Co mogę ci podać takiego poranka?
   To był Yost, oberżysta, któremu lekki uśmiech przecinał całą twarz.
- Napitek. Dwie trzecie ziarna, jedna część soku, jedna część przypraw kuchennych, zielone łodygi warzyw, coś absolutnie bez smaku. I sporo pieprzu – dodał na koniec.
- Ach – odparł Yost – Doświadczony wojownik. Napój Starego Wiarusa. I założę się, że potem będziesz chciał śniadanie. Maggie! – ten okrzyk wywołał u Caramona kolejną falę bólu – Przynieś temu dżentelmenowi coś do jedzenia.
   Caramon wypił trzy szklanki Wiarusa, pierwsze dwie dosłownie połknął. Ciężki smak pieprzy jakoś zwalczył straszny smak alkoholu. Każdą szklaneczkę mieszał bezmyślnie łodygą jakiegoś warzywa. Dziobał widelcem jedzenie, jakby nie miał pewności, czy żołądek jest w stanie cokolwiek przyjąć.
   Jednak po czwartej dawce lekarstwa Caramonowi zaczął wracać apetyt. Na razie jadł powoli, jakby dopiero nabierał rozpędu. Na koniec, kiedy już poczuł, że na powrót jest Caramonem zjadł całość i usiadł opierając się o ścianę i prostując wreszcie ramiona. Pozostali klienci gospody już wyszli, wojownik był sam w jadalni.
   Yost podszedł do Caramona, przystanął przy nim i powiedział ponuro.
- Jeśli te kłopoty się szybko nie skończą to będę zrujnowany. Nadchodzi Festival Oka. Sporo ludzi z Mereklar przybywa tutaj, żeby się zabawić, do mojej gospody. W tym roku nie przyjdą. Maggie, wyczyść stół.
   Maggie pośpiesznie zaczęła zbierać talerze i ustawiać je na drewnianej tacy. Caramon zauważył, że dziewczyna była niezwykle ładna, miała zaróżowione policzki, hożą figurkę i słomiano jasne włosy związane wysoko żółtą wstążką. Niewyraźnie przypominał sobie, że wczorajszego wieczoru nawet się do niego uśmiechała.
- Hej – zawołał – To za ciężkie dla ciebie – i chwycił tacę.
- Och, nie, panie. To mija praca – powiedziała Maggie głęboko się rumieniąc i próbując odebrać tacę.
   Podczas takich przyjacielskich przekomarzań i zapasów udało się nawet Caramonowi pocałować dziewczynę w różowy policzek za co zresztą został lekko spoliczkowany. Taca jednak omal nie znalazła się na podłodze.
- Którędy do kuchni? – spytał Caramon tonem zwycięzcy.
- Tędy, panie.
   Wściekle zaczerwieniona Maggie prowadziła. Za nią szedł Caramon niosąc tacę a na końcu maszerował ponury Yost. Kuchnia była spora i bezprzykładnie czysta. Niezliczone rondle i patelnie zwieszały się świecąc czystością z domytych do białości ścian.
- Ktoś jeszcze na śniadanie? – spytała kucharka, nieduża, szczupła, ciemnowłosa kobieta.
- Nie – odparł ponuro Yost.
   Kucharka zaczęła przygotowania do wczesnego lunchu. Maggie skierowała Caramona do jednego ze zlewów. Szybko zabrała talerze z niesionej przez niego tacy i wpakowała   je do spienionej wody.
- Cóż, oberżysto – zaczął Caramon rozmowę z Yostem wciąż jednak popatrując śmiało w oczy Maggie, co spowodowało u niej takie zamieszanie, że omal nie upuściła kubka – Jeśli tylko może ci to humor poprawić, to wiedz, że mój brat i ja idziemy do Mereklar i spróbujemy zarobić na nagrodę.
- Och, naprawdę, panie? – Maggie obróciła się tak gwałtownie, że posłała na Caramona sporo wody ze zmywaka – O panie! Przepraszam, panie!
   Chwyciła ręcznik i zaczęła gwałtownie wycierać szeroką pierś wojownika, starając się ją wysuszyć. Caramon chwycił jej dłoń i przytrzymał mocno. Dziewczyna miała brązowe oczy i długie rzęsy. Włosy przypominały barwą liście drzewa vallen późną jesienią. Nie sięgała mu nawet głową do ramion. Serce Caramona waliło mocno. SAchylił się, żeby skraść kolejnego całusa, lecz Maggie – rzucając długie spojrzenie na swego pracodawcę – wyrwała się i zaczęła zmywać z szaloną prędkością.
   Yost skinął głową.
- też tak sobie pomyślałem. Mag zadawał tyle pytań. On naprawdę jest twoim bratem?
- I to bliźniakiem – odparł z dumą Caramon – Przeszedł Próbę w Wieży Wielkiej Magii jak miał dopiero dwadzieścia lat. Najmłodszy w historii. I zdał. Choć to go kosztowało… kosztowało nas obu – dodał już tylko do siebie.
   Maggie jednak dosłyszała i posłała mu ciepłe, przyjazne spojrzenie.
- Jest naprawdę chory, prawda, twój brat? – spytała cicho.
- Taa. Bardzo się o niego martwię. Lecz – Caramon zaczął mówić szybciej widząc jak wydłuża się mina Yosta – On jest silniejszy niż na to wygląda. Jeżeli ktokolwiek jest w stanie rozwiązać tajemnicę waszych kotów, to jest to Raistlin. Z nas dwóch to on dostał cały umysł, a ja całe mięśnie. – dodał wesoło potężny mężczyzna.
- Dlaczego twój brat miałby się kłopotać, żeby nam pomóc? – spytał Yost popatrując podejrzliwie na Caramona.
- Brak nam pieniędzy. A robotę możemy wykonać. Poza tym, zdaje się, że zaistniały jeszcze bardziej osobiste powody – mrugnął do Maggie, która tylko uśmiechnęła się skromnie.
- A po co, jeśli mogę spytać – ciągnął dalej Yost – pieniądze magowi? Myślałem, że potrafią je tworzyć, ja wiem, z powietrza, czy jakoś tak.
- Nie robią tego. To tylko głupi mit, jak całowanie żaby i dostawanie brodawek – powiedział spokojnie Caramon udowadniając głęboką znajomość magii.
- Ropuchy – poprawiła cicho kucharka nawet nie podnosząc wzroku od pracy, czyli przesiewania mąki do wielkiej misy.
   Caramon spojrzał zaskoczony.
- Brodawek dostaje się od ropuchy – powtórzyła – I nie potrzebujemy tu żadnych magików.
- Nigdy ich tu nie było – zgodził się Yost – i żyło się nam wcale dobrze. Wiesz, to wygląda dziwnie – głos nagle mu stwardniał – nasze koty znikają a twój brat właśnie wtedy zmierza do miasta.
- Z tego, co słyszałem, to koty zaczęły znikać już parę tygodni temu. Mój brat i ja nie byliśmy wtedy nawet w pobliżu…
- Kiedyś tu był jeden czarodziej – wtrąciła pośpiesznie Maggie – Pamiętasz, Yost? Ten zwariowany, stary pustelnik, który mieszkał w jaskini w górach?
- A, ten – przypomniał sobie oberżysta – Prawie o nim zapomniałem. Nigdy nam się nie naprzykrzał. Podobno już umarł, wystraszony na śmierć przez duch, czy jakoś tak.
- Nikt nie ma pewności – dodała kucharka złowieszczo, koncentrując się na kruchych ciastkach.
- Cóż, to i tak bez znaczenia – Yost wzruszył ramionami i zakończył temat – Dziwiłem się tylko , dlaczego czarodziej chciałby nam pomagać, to wszystko.


https://scontent-b-ams.xx.fbcdn.net/hphotos-prn2/p480x480/1238722_626203917419553_1235611245_n.jpg

Offline

 

#5 2018-03-15 21:24:03

 janjuz

Najwyższy Kleryst

Call me!
Skąd: Zduńska Wola
Zarejestrowany: 2012-10-02
Posty: 829

Re: Bracia Majere

- Mój brat ma swoje własne powody – stwierdził krótko Caramon – Wiele rzeczy zrobił byle tylko pomóc zwykłym ludziom, takich na przykład jak ujawnienie fałszywego kapłana w Larnish.
- Larnish! – krzyknęła kucharka.
   Upuściła nawet torbę z mąką na stół posyłając w powietrze niewielką chmurkę.
- Słyszałaś o tym? – spytał Caramon.
- Mam tam rodzinę – odpowiedziała.
   Wojownik czekał, lecz kobieta już się nie odezwała.
- Cóż, powiedziałbym, że źle to wszystko wróży! Magowie! Tfu! – mruczał Yost i po chwili wyszedł z kuchni.
- Wiesz, mogę ci pomóc w wycieraniu – powiedział Caramon łapiąc ścierkę do wycierania i ustawiając się obok Maggie.
- Och nie, panie! To praca dla kobiet! Poza tym, możesz potłuc… - Maggie przerwała widząc, że Caramon już wyciera talerze, ito szybko i dokładnie.
- Moja matka sporo chorowała – powiedział cicho jakby chciał się wytłumaczyć – Mój brat i ja przywykliśmy do dbania o siebie. Raist zmywał naczynia i je wycierałem. To było zabawne. Nawet to lubiliśmy. Dużo gadaliśmy…
   Głos wojownika zamarł, jakby on sam właśnie sobie przypomniał szczęśliwsze czasy. Lecz Maggie właśnie się do niego uśmiechała a ten uśmiech rozświetlał kuchnię lepiej od świecącego za oknem słońca.
   Caramon wrócił do pokoju gdzie Raistlin i Earwig kończyli śniadanie
- Nie bardzo mi się podoba ta gra – powiedział poważnie Earwig.
- Hę? – wojownik wyglądał na oszołomionego.
- Nieważne – rzucił Raistlin – Gdzie byłeś?
- Och, po prostu spacerowałem. Dowiedziałem się paru rzeczy. Pomóc ci w pakowaniu, Raistlin?
   Caramon podszedł do brata dziobiącego widelcem mały kawałek chleba na talerzu i kilka kawałków owoców.
- Jestem spakowany.
   Raistlin wyglądał na nieobecnego, niezwykle wycofanego. Twarz miał szarą i ciemne obwódki wokół oczu.
- Zła noc? – spytał Caramon.
- Znowu ten sen – odparł krótko Raistlin.
   Odwrócił wzrok od brata i zaczął wyglądać przez okno.
- Ja też jestem spakowany!
   Earwig wpakował w usta potężny kawał ciasta kukurydzianego. Syrop spływał mu na talerz po napiętych policzkach. Wciąż jeszcze żując już głośno łykał mleko z dzbanka.
- Earwig, wyjdź na zewnątrz – kazał Caramon.
- Nie skończyłem!
- Skończyłeś. Raist, myślę, że powinienem…
- Wspaniała sugestia, bracie. Poczekaj razem z nim.
- Ale…
- Idź! – kazał mag zaciskając pięści.
   Wciąż patrzył w okno.
- Pewnie, Raist. Poczekamy na dole schodów. Przyjdź, jak już będziesz gotowy.
   Caramon złapał swój bagaż i brata i opuścił pokój. Earwig pociągnął ostatni łyk z dzbanka i też wyszedł.
   Raistlin usłyszał jak drzwi za plecami się zamykają. Ciepłe i ożywiające słońce świeciło przez okno. Powodowało, że skóra maga świeciła wewnętrznym złotem, które teraz wydawało się zdrowym, zwłaszcza w porównaniu do poprzedniego wieczoru. Sięgnął dłonią i dotknął Laski Magiusa. Dotyk drewna przyniósł trochę ulgi.
- Dlaczego nie mogę pamiętać? I dlaczego wściekam się przez taki pół sen, którego nawet nie pamiętam? Coś ważnego…
- Przepraszam, pani – odezwał się bojaźliwy głos osoby wyraźnie wystraszonej.
   Raistlin szybko się odwrócił. Nie słyszał otwierania drzwi.
- Czego chcesz? – spytał surowo widząc smukłą, ciemnowłosą kobietę stojącą w wejściu.
   Kobieta zbladła słysząc ostry ton, lecz zebrała się na odwagę i wykonała jeden, drżący krok do pokoju.
- Wybacz, panie, lecz rozmawiałam z twoim bratem i powiedział on, że to ty spowodowałeś upadek kapłana Larnish?
   Oczy maga ostro się zwęziły. Czyżby jakiś fanatyk religijny miał zamiar go tu zrugać?
- Był oszustem i szarlatanem. Trzeciorzędny iluzjonista – szepnął Raistlin.
   Obrócił się by stanąć twarzą do kobiety i zrzucił kaptur. Kobieta dostrzegła klepsydrowe oczy otoczone złotą skórą odbijającą poranne promienie słońca. Widok był co najmniej alarmujący, lecz się nie cofnęła.
- Ukradł pieniądze niwinnych ludzi w imieniu fałszywych bogów – ciągnął dalej Raistlin – Zrujnował niezliczonych ludzi. Tak, byłem odpowiedzialny za jego upadek. A teraz powtarzam, kobieto, czego ode mnie chcesz?
- Ja tylko… Ja po prostu przyszłam dziękować ci i wręczyć ci to – powiedziała kucharka podchodząc bliżej i dzierżąc coś w dłoni – Chodzi o mego syna, panie. Był jednym z tych co za nim poszli. Teraz jest znów w domu ze mną i dobrze nam się wiedzie.
   Kobieta złożyła podarunek na ręce maga.
- To amulet szczęścia – powiedziała wstydliwie.
   Raistlin uniósł przedmiot. Amulet zaiskrzył i błyszczał. Był gładki i nawleczony na łańcuszek. Był też bardzo stary a kamienie w nim zawarte miały swą wartość. Rozpoznał to, jako cenioną własność, taką co można sprzedać w czarnej godzinie, lecz jednak trzyma się ją przez pamięć kogoś, kogo się kochało, choć on już dawno odszedł.
- Muszę wracać do pracy – powiedziała kucharka i zaczęła się wycofywać – Chciałam tylko po…
   Raistlin wyciągnął wychudzoną na szkielet rękę i przytrzymał ramię kobiety. Skuliła się i lekko cofnęła.
- Dzięki ci, pani – powiedział miękko – Obdarowałaś mnie cudownym amuletem. Zawsze będę go chronił.
   Twarz kobiety rozjaśniła się radością. Skłoniła się nisko i nieśmiało ucałowała rękę maga. Zadrżała przy tym dotykając skóry nadto gorącej. Mag puścił jej ramię a ona szybko uciekła z pokoju.
   Osamotniony ponownie Raistlin starał się przywołać z pamięci sen, lecz nie mógł go uchwycić. Westchnął, wcisnął talizman do jednej z sakiewek po czym, mocno opierając się na lasce, podciągnął się do pionu. Rzucił jeszcze okiem na widok za oknem. Ujrzał ponownie, jak na tle zielonej trawy błyszczy dziwna, biała linia. I wiedzie na północ, do Mereklar.
   Raistlin wyszedł z gospody. Złote pazury laski błysnęły w promieniach słońca a blado błękitna kula jakby absorbowała świt i przekształcała jego światło we własne.
- Gdzie jest Caramon? – spytał Earwiga, który siedział przygarbiony na bagażach.
- Kazał mi zostać i poczekać na niego, ale to strasznie nudne. Moglibyśmy już pójść?
- Gdzie… - zaczął jeszcze raz Raistlin.
- Och, poszedł za róg tego budynku jakąś minutę temu – wskazał kender.
   Raistli popatrzył po bagażach, które już całą pewnością zostały przejrzane i zastanawiał się, jak wiele ich własności znalazło drogę do sakiewek Earwiga. Caramon był czasem takim głupcem.
   Z ponurą, pobrużdżoną ciemnymi liniami twarzą, mag obszedł naroże budynku gospody. Znalazł brata trzymającego w objęciach jedną z kelnerek. Potężne ramiona wojownika obejmowały znacznie mniejszą dziewczynę.
   Raistli patrzył nieobecnym wzrokiem. Lekki wiaterek powoli poruszał jego szatą i był to jedyny ruch w całej okolicy. Oddechu nie słychać a z ust nie padł żaden dźwięk. Wezbrały w magu uczucia, których źródło musiał na zawsze zapieczętować, jeśli zamierzał osiągnąć prawdziwą moc. Stał tylko i patrzył a żar gorzał w piersi. Po chwili jednak chłód wnętrza duszy zgasił powstałe, wszechogarniające ciepło. Mimo potężnego wysiłku woli coś zmuszało go by stał i patrzył aż wreszcie nie mógł już tego znieść.
- Chodź, Caramon! Nie mamy czasu na twoje kolejne, małe podboje! – syknął czarodziej.
   Z rozbawieniem patrzył, jak oboje podskoczyli a dziewczyna zaczerwieniła się ze wstydu. Odeszła szybko w stronę drzwi gospody.
- Muszę już iść – powiedział Caramon, wyraźnie powściągając własne chętki.
- Pewnie – szepnęła Maggie odsuwając z czoła potargane włosy – Masz. Chcę, żebyś to miał przy sobie – wcisnęła coś w rozcięcie koszuli mężczyzny – To tyko amulet. Żebyś mnie pamiętał i żebyś miał szczęście w podróży.
- Nigdy cię nie zapomnę! – przyrzekł Caramon.
   Przyrzekał tak już setki razy, setkom kobiet i zawsze robił to szczerze, całym sercem i duszą.
- Och, dajże spokój – odparła Mggi dając mu lekkiego klapsa.
   Westchnęła, oparła się o drzewo, przymknęła lekko oczy i patrzyła jak wojownik podąża za magiem. Towarzysze ruszyli w drogę idąc przez jakiś czas w kompletnej ciszy – mag usiłował pozbyć się irytacji a wojownik pozwalał bliźniakowi ochłonąć. Na całe szczęście Earwig pognał do przodu, żeby „wszystko sprawdzić”.
   Droga była pusta, lecz też wyraźne były dowody, że ktoś nią galopował nie więcej jak parę godzin temu. Podkowy były odbite w błocie na sporą głębokość, były też bardzo wyraźne.
   Raistlin przyglądał się śladom końskich kopyt i zastanawiał się jakiż to pośpiech kazał jeźdźcowi tak męczyć zwierzę. Powodów mogło być sporo. Po zastanowieniu mag doszedł do intuicyjnego raczej przekonania, że wiąże się to z ich osobami. W Raistlinie narastała niepewność. Odnosił mocne wrażenie, że miast maszerować stronę Mereklar, powinni raczej pośpiesznie się od niego oddalić. Zatrzymał się.
- Caramon. Co to jest? – Raistlin wskazał laską w stronę śladu znajdującego się w błotnistej drodze.
   Caramon cofnął się i uważnie popatrzył.
- Ten trop?
   Wojownik przyklęknął i zmarszczył brew w wyrazie koncentracji.
- Nie jestem pewien, Raist – oparł wstając i ostrożnie mówił dalej – Nie jestem wielkim tropicielem. Tutaj najlepszy byłby jeden z tych barbarzyńców z Que-Shu…
- Caramon. Jakie zwierzę zostawiło ten ślad?
   Wojownik wyglądał na bardzo zakłopotanego.
- Cóż, gdybym musiał…
- Musisz.
- Przypuszczam tylko… kot.
- Kot? – brwi Raistlina się mocno zmarszczyły.
- Bardzo… duży… kot – wyjąkał Caramon.
- Dziękuję , bracie – Raistlin poszedł spokojnie dalej.
   Caramon poszedł w jego ślady. Westchnął z potężną ulgą, że humor brata bliźniaka tak wyraźnie się poprawił. Wojownik wydostał z kieszeni niewielkie, płócienne zawiniątko. Podniósł je do nosa, powąchał i z uśmiechem powitał słodki zapach przypraw. Zawiniątko było udekorowane cekinami naszytymi delikatną rączką. Z czubka zawiniątka zwisała luźna wstążka, żółta wstążka wykonana z włosów dziewczyny.
- Co to jest? – spytał chłodno Raistlin.
- Prezent. Ma podobno przynosić szczęście!
   Caramon podniósł amulet za wstążkę i kręcąc nim w powietrzu popatrywał z uśmiechem, jak cekiny odbijają poranne słońce. Mag włożył rękę do kieszeni i palcami dotknął podarunku otrzymanego dzisiejszego poranka.
- Jesteś doprawdy zabobonnym głupcem, bracie! – powiedział prychając wzgardliwie.

Rozdział 8

   Była już noc, gdy zbliżyli się do Mereklar. Białe mury miejskie błyszczały złowieszczo w srebrnym świetle księżyca. Płaskorzeźby na murach – wyryte sceny z historii Krynnu, ogromne płaskorzeźby, błyszczały jak aktorzy zamarznięci w lodzie – rzucały dziwne, ruchome cienie na otaczające pola.
   Earwig był zafascynowany. Nigdy jeszcze, w żadnej ze swych wielu wędrówek, nie widział niczego równie wspaniałego. Uwielbiał historie i opowiadania. Teraz zaś miał przed sobą każdą z nich, tuż przed oczami. Dłońmi wodził po murach, szedł powoli i obserwował w zdumieniu.
- Tutaj to Huma i Srebrny Smok – powiedział wskazując na bohatera i jego tragiczną miłość, oddane w rzeźbie w sposób tak subtelny, delikatny i w doskonałych proporcjach.
- tej jednak nie rozpoznaję. O, i tej też nie. A ten mężczyzna to czarodziej. Prawda, Raistlin? Zupełnie jak ty. Hej, to przecież ty! Popatrz, Raistlin, tutaj walczysz z innym czarodziejem, z sobą – prawdziwym, stary magiem. A ten wojownik to przecież wygląda zupełnie jak ty, Caramon. Ten na arenie, walczący z Minotaurem. A ten… usta Earwiga zamarły, szczęka opadła… przysiągłbym, że Kuzyn Tas! Tutaj! Rozmawia z pięciogłowym smokiem! Raistlin, popatrz tylko, no popatrz!
- Nonsens!
   Mag walczył o oddech. Prawie nie patrzył na mury. Siły opuszczały go bardzo szybko. Działo się tak zawsze, gdy tylko zbliżała się noc. Od kilku już mil opierał się mocno na potężnym ramieniu brata.
- Pośpiesz się, Earwig! – cisnął Caramon.
   Konicznie chciał jak najszybciej doprowadzić brata do miejsca, gdzie ten mógłby odpocząć.
- Idę, idę – mruczał kender powłócząc powoli nogami – Zastanawia mnie, dlaczego ta część muru jest pusta… Wiem! Założę się, że oni czekają… czekają na wielkie zdarzenia, żeby je tu zapisać! A może nawet – tu westchnął jakby był w ekstazie – może nawet kiedyś i ja tu się znajdę!
   Każde posunięcie palcami po gładkiej płycie kamienia posyłało mu dreszcz emocji przez ramię aż do kręgosłupa. Prawie, że już widział. Widział siebie unieśmiertelnionego w kamieniu, dołączającego do sław i bohaterów Krynnu.
- Earwig! – zawołał zdenerwowany Caramon.
    Kender przestał, zatrzymał się i spojrzał wstecz na mur. Czarodziej zdecydowanie przypominał Raistlina. Jakim jednak cudem mógł mag być tu i teraz a jednak być tutaj również w dalekiej przezłości? Trzeba zapamiętać, żeby zapytać.
- Kender! – Caramon wrzeszczał z całych sił – Albo idziesz, albo cię tu zostawiam!
   Earwig przyśpieszył kroku, by ich dogonić. Mógłby nawet, w tym cudownym mieście, dostać szansę zostania bohaterem i uzyskania własnego obrazu na murze. Wyobrażając już sobie odpowiednie przygody kompletnie zapomniał zapytać Raistlina, jakim cudem mógł on być panem teraźniejszości i przeszłości.
- Zaczekaj chwilę, Caramon! – Raistlin zacisnął pięść na piersi – Pozwól… złapię oddech.
- Pewnie, Raist.
   Caramon przystanął. Raistli, ciężko wsparty na lasce, stał przed miejskim murem. Na szczęście nie miał kaszlu. Wojownik spojrzał uważniej i dostrzegł, że jego brat patrzy w ziemię, patrzy bardzo uważnie i z pełną koncentracją. Twarz Raistlina skrywał czerwony kaptur zasłaniający ją przed srebrnym światłem księżyca.
   Wojownik znowu doświadczył uczucia, jakie często towarzyszyło mu w pobliżu brata. Pewność, że nikt na świecie nie zdoła wedrzeć się w myśli młodego maga; że żadna siła na świecie nie zdoła pozbawić Raistlina jego ambicji i celów. Caramon często zastanawiał się, z dużym zreszta zakłopotaniem, jakie to mogą być ambicje i cele.
   Raistlin popatrzył na brata. Światło czerwonego księżyca wypełniło kaptur maga powodując, że jego złota skóra nabrała odcienia ognia – ognisko wewnętrznej siły, nieposkromionej, nienasyconej siły.  Klepsydrowe oczy wypełniała purpura nie skażona srebrną poświatą drugiego księżyca. Caramon patrzył i zastanawiał się, czy ta zjawa to naprawdę jego brat bliźniak. Rasistli, świadomy w pełni zdenerwowania brata, lekko się uśmiechnął.
- Nie wchodzimy do środka? – Earwig patrzył zaniepokojony.
   Caramon nagle krzyknął.
- Nie! – obrócił się i poszedł prosto do gospody.
   Z intuicyjną pewnością wyczuwał, że Raistlin wierzy iż wielkie niebezpieczeństwo chycha tuż, tuż. To odczuwanie czyniło ich bliźniakami w stopniu bardziej duchowym, niż fizycznym. Wielkie niebezpieczeństwo… lecz i wielka nagroda.
- No nie! Przecież to ty kazałeś mi się pośpieszyć! – piskliwym i zbyt przenikliwym jak na nocną porę  głosem naciskał Earwig.
- Magia – mruczał pod nosem Caramon – Zaryzykuje dla nie własne życie!
   A w ciszy dodał: i moje też.
   Raistlin wyciągnął przed siebie lewe ramię wskazując w stronę otwartej bramy Mereklar. Prawą dłonią ściskał Laskę Magnusa, czarną kreskę w czerwonym i srebrnym świetle księżyców.
- Nie powinniśmy już wejść, bracie?
   Wielka brama wiodąca do Merklar była dość duża by pięć wierzchowców nią wjechało jadąc jeden obok drugiego. A na skrzydłach zmieściłyby się jeszcze ze trzy. Była podnoszona i opuszczana niewidocznym z zewnątrz mechanizmem, skrytym gdzieś głęboko w murach. W każdym razie nie widać było ani łańcuchów, ani lin. Przesuwała się w naciętych po bokach głębokich rowach. Dzięki nim poruszała się gładko i bezgłośnie. Choć miasto było bardzo stare to jednak żelazne sztaby opuszczanej kraty nie nosiły znamion wieku. Zanjdowały się na nich jakieś metalowe płyty, najwidoczniej dodatkowe zdobienia. Na każdej z tych płyt wyobrażono wizerunek kota.
   Mury miejskie miały pięć stóp grubości, były doskonale gładkie i czyste od pleśni czy porostów. Nawet gniazda bramy, wycięte w portalu i powale były doskonale gładkie. Nawet najmniejszy odpryska skalny nie pozostawił szramy  na powierzchni bliskiej prowadnic, a każdy kto kiedykolwiek widział bramy zamkowe wiedział, że kamień w tym miejscu najszybciej ulega uszkodzeniom. Towarzysze weszli prosto w otwartą bramą. Caramon oceniał walory obronne miasta okiem żołnierza. Earwig po prostu podziwiał ogrom bramy i murów. Raistlin widział jedynie linię mocy, połyskujący pas u swych stóp, prowadzącą prosto do miasta.
- Stać! – zawołał przenikliwy głos.
   Z budynku straży wyszedł żołnierz i gestem przywołał pozostałą piątkę. Siedzieli gdzieś poza zasięgiem wzroku wygodnie rozparci w krzesłach i wdychający chłodne powietrze nocy. Teraz gwałtownie gnali do szyku dzierżąc potężne glewie. Ciała poruszały się w przesadnym rozkołysie na lewo i prawo równoważąc ciężar potężnej broni.
   Blixniaki i kender stali spokojnie. Caramon stał z przodu z ramionami skrzyżowanymi na piersi. Zza pleców wystawała rękojeść miecz a u boku zwisał pałasz. Raistli, wyraźnie wymęczony, ciężko wspierał się na lasce. Earwig wystąpił do przodu i uprzejmie wyciągnął dłoń na powitanie.
- Hej! Uwielbiam wasze mury miejskie!
   Caramon złapał go za kołnierz i odciągnął wstecz.
- Ja będę gadał!
   Żołnierz, który kazał im się zatrzymać był wysokim, szczupłym mężczyzną o gromnych dłoniach. Dystynkcje na niebieskim mundurze wskazywały, że jest sierżantem.
- Zgodnie z prawem, muszę wypytać każdego obcego, który chce wejść do miasta.
- Pewnie, rozumie się, Sierżancie – powiedział Caramon z przyjacielskim uśmiechem.
- Wasze imiona?
- Caramon Majere. Raistlin Majere – powiedział Caramon wskazując siebie i brata.
- A ten – tu poklepał kendera po ramieniu – to Earwig.
- Earwig. A nazwisko?
- Ee, po prostu Earwig.
- Nie, nie po prostu Earwig! – krzyknął oburzony kender kompletnie ignorując wysiłki wojownika zmierzające do uciszenia go – Nazywam się Earwig Lockpicker.
   Caramon tylko cicho warknął, przecież „lockpicker” we wspólnym oznacza tego, komu żaden zamek się nie oprze.
- Lockpicker? – sierżant opatrzył groźnie – Tak się zastanawiam, co może takie przezwisko oznaczać?
- Och, jeśli cię interesuje to zaraz ci wyjaśnię – żwawo zaoferował Earwig – Widzisz, kiedy pierwszy kender zamieszkał w Kenderówku, mój pra- pra- pra- pra- pra- pra- pradziadek… to znaczy tak sądzę, wiem, że to był jakiś pradziadek tylko nie iwem czy dość tych pra-. Może nawet to był pra- pra- pra- pra- pra- pra- pra- pradziadek, który…
- To tylko nazwisko, panie oficerze, i poza oznaczeniem ich plemienia nie posiada znaczenia – powiedział Raistlin gładko przecinając recytację Earwiga dotyczącą genealogii rodziny – Między kenderami jest całkiem zwykłe.
- Zwykłe? Wcale nie jest zwykłe… - zawołał Earwig, lecz wielka dłoń Caramona szybko go zakneblowała.
- Widzać, że wiesz o nich sporo, panie. Dużo masz Konderskich przyjaciół?
   Podejrzliwe oko sierżanta spoczęło na sylwetce maga, który stał teraz nieruchomo za swym bratem.
- O dwóch z dużo – kwaśno odparł raistlin.
   Nagle dopadł go kaszel tak potężny, że omal nie padł na ziemię. Caramon natychmiast skoczył na pomoc.
- Słuchaj – gniewnie powiedział wielki wojownik – Odpowiedzieliśmy na wszystkie pytania, sierżancie. Teraz daj nam przejść. Nie widzisz, że mój brat jest chory?
- To widzę. I to mi się nie podoba. Słyszeliśmy tu o zarazie za naszymi murami – powiedział coraz to bardziej nachmurzony sierżant – Chyba będzie leiej jeśli wasza trójka wróci tam, skąd tu przyszła.
- Nie niosę zarazy – powiedział Raistlin oddychając już troszkę lżej i stając prosto – I zamierzamy wejść do miasta.
   Mag wsunął dłoń w fałdy obszernej szaty. Palce prześlizgnęły się pomiędzy prostymi zapinkami dzierżącymi przednie poły.
- Nawet gdybyśmy mieli przejść przez was – rzekł ponuro Caramon i stanął obok brata z dobytym już mieczem.
- Zatrzymać ich! – wrzasnął sierżant.
   Żołnierze niechętnie obniżyli broń, strasząc towarzyszy szerokimi ostrzami glewii. Chociaż żaden nie próbował powstrzymać maga. Żaden nawet nie chciał się doń zbliżyć.
- No, chodźcie! – wołał Earwig wywijając hopakiem, który już zaczął wydaać charakterystyczny świst – Możecie nawet wszyscy na raz!
- Zaczekać, sierżancie! – zawołał jakiś głos.
Cienia wyszedł mężczyzna, który dotąd stał w ukryciu. Sierżant, dotąd groźnie spoglądający na towarzyszy, wystąpił krok do przdu. Dwójka mężczyzn porozmawiała krótko i sierżant po chwili skinął głową. Wrócił wyraźnie rozluźniony a jego ludzie rozpłynęli się w cieniu.
- Proszę wybaczyć moją podejrzliwość, panowie – powiedział sierżant z ukłonem – Sami rozumiecie; trudne czasy. W naszym mieście jesteście mile widziani.
- Doprawdy? – zdziwił się Caramon.
- Tak. Pokoje dla panów są już zamówione w Barnstoke Hall.
- Skąd ktokolwiek mógł się dowiedzieć, że nadcho… - zaczął Caramon, lecz ucichł szybko czując na ramieniu nacisk dłoni brata.
   Sierżant wręczył Caramonowi ozdobny pojemnik ze zwojem.
- Proszę. To dla was.
   Caramon wręczył pojemnik bratu a ten schował go w fałdach szaty.
- Jak możemy trafić do domu Radczyni Shavas? – dopytywał Raistlin.
- Dom Radczyni Shavas znajduje się w samym środku miasta. Po prostu idźcie jakąkolwiek główną ulicą. Wszystkie tam prowadzą. Pensjonat Barnstoke Hall jest na takiej drodze, to niedaleko stąd.
   Raistlina znów złapał kaszel. Caramon natychmiast wsparł go ramieniem.
- Dzięki, sierżancie. Pójdziemy już – powiedział.
   Powoli poszli ulicą. Za nimi pozostali strażnicy potrząsający głowami i mruczący jakieś przekleństwa pod nosem.
   Zaabsorbowani rozmową na temat przybycia czarodzieja strażnicy nawet nie dostrzegli ciemnej sylwetki na białych murach Mereklar. Ubrana na czarno postać, bez użycia lin czy innych narzędzi, wspinała się z łatwością po murze znajdując oparcie dla stóp i uchwyt dla rąk na powierzchni płaskorzeźb. Postać wspięła się do szczytu muru po czym lekko zeskoczyła lądując na czworakach na poziomie ulicy. Po chwili, wciąż trzymając się cienia, postać minęła strażników i oddaliła się ulicą. Utrzymywała wciąż kontakt wzrokowy z wędrującymi towarzyszami.
- Skąd u diabła mogli w Meleklar wiedzieć, że tu idziemy? – dopytywał barata Caramon, gdy już minął atak kaszlu.
- Ten mężczyzna co stał w cieniu – szepnął Raistlin – Był w gospodzie wtedy gdy i my tam byliśmy. Pamiętasz te ślady podków na szlaku?
- To jego? – Caramon rozejrzał się dokoła – Może powinienem tam wrócić i…
- Nie! Nie powinieneś - - cisnął przez zęby Raistlin – Słabnę z każdą chwilą. Chcesz mnie tu zostawić, żebym zdechł w błocie?
- Nie, Raist. Oczywiście, że nie – cierpliwie odpowiedział Caramon i dalej pomagał bratu w marszu cichą, nocną ulicą.
   Każdy mijany budynek był zbudowany z tego samego, białego kamienia. Każda ulica miała doskonały, gładki, biały bruk. Właściwie to całe miasto wyglądało jakby wyrzeźbione z jednego kawałka skały.
- Flint pokochałby to miejsce – mruknął Caramon.
- Hej! Popatrzcie tutaj! – krzyknął Earwig wskazując palcem.
   Drobiny światła unosiły się nad ziemią niczym wodą bulgocząca w garnku. Po kilku chwilach światło wzniosło się w powietrze ponad trotuary i uice, zalało je promiennym blaskiem, które wprost oświetlało dalszą drogę nocnym wędrowcom.
   Dzisiejszej nocy jednak świciło na darmo. W pobliżu nie było nikogo co Caramon uznał za dziwny fakt, bowiem wcale nie było jeszcze tak późno. Popatrywał ciągle w zacienione zaułki i ostro patrzył w ciemną bramę którą już przeszli. Ostrooki kender zauważył zdenerwowanie wojownika.
- Myślisz, że ktoś tu moża na nas wyskoczyć – spytał podniecony – Jesteś mi winien bójkę, no wiesz, od czasu jak pozwoliłeś mi przespać…
- Cicho bądź, kenderze! – warknął Raistlin.
- Raist – szepnął Caramon rozglądając się wokół – Ktoś próbował nas powstrzymać przed przybyciem do Mereklar. Dlaczego nie spróbował znowu?
   Mag ciężko kiwnął głową.
- Dobre pytanie, bracie. Ppatrz może na to z takiej strony. Tamtej nocy nikt nie miał pojęcie, że idziemy do Mereklar, poza zabójcą oczywiście. Możemy przypuszczać, jak sądzę, że ktoś dostrzegł jak zdejmujesz kartkę ze słupa na skrzyżowaniu. Gdybyśmy zginęli tamtej nocy…
   Mag ciężko walczył o oddech. Rozkaszlał się. Po chwili odzyskał głos i kontynuował.
- Gdybyśmy zginęli tamtej nocy to nikt by się o tym nie dowedział i nikogo by to nie obeszło. Kiedy jednak dotarliśmy do gospody to nie czyniliśmy żadnej tajemnicy ze swego celu podróży. Ludzie już wiedzieli, że idziemy i gdzie idziemy. Gdyby wtedy coś nam się stało, to zawsze mogłyby powstać pytania. Ludzie by się tym zaciekawili.
- To prawda – rzekła Caramon patrząc z podziwem na brata – Myślisz, że teraz jesteśmy już bezpieczni?
   Raistlin popatrzył na białą linię jak wciąż połyskiwała u jego stóp. Była bardzo jasna. Widział ją teraz wyraźnie, nawet nie potrzebował kropel wina w oku.
- Nie, Caramonie – odpowiedział – Nie przypuszczam…
   Ciało Raistlina przeszył spazm bólu. Przez całe jestestwo przelaciąl dreszcz agonii przypominający tysiące ognistych strzałek. Kłęby światła opuściły ulicę i rozpoczęły taniec w jego wizjach. Zwinął się wpół skręcony bólem w groteskową postać. Z płuc wyparło mu cały oddech, nie starczyło nawet powietrza na chrapliwy krzyk cierpienia. Raistlin padł nieprzytomny. Laska zadźwięczała na ulicy. Wojownik podniósł brata mocarnymi ramionami i dziko rozejrzał się wokół w poszukiwaniu pomocy. Sylwetka maga przypominała szmcianą lalkę.
- Tam jest gospoda! – krzyknął Earwig – Ale jest całkiem ciemna!
- Widać ludzie się kładą o zachodzie słońca! Idź po pomoc! – rozkazał Caramon.
   Kender pognał ulicą i dopadł drzwi Barnstoke Hall. Zaczął w nie walić i krzyczeć na całe gardło.
- Pomocy! Pożar! Złodzieje! Człowiek za burtą!
   Wrzeszczał co sił w płucach usiłując przypomnieć sobie co bardziej alarmujące zawołania. Zapłonęły światła. W oknach na parterze ukazały się głowy.
- O co chodzi? – zagrzmiał mężczyzna w szlafmycy stojący na balkonie pierwszego piętra.
- Otwórzcie! – krzyknął Caramon.
- Za późno dziś. Już zamknięte na noc. Przyjdźcie rankiem…
   Usta Caramona ponuro się zacisnęły. Mocno ujął nieruchome i jakbuy martwe ciało brata po czym kopnął drzwi pensjonatu. Drzazgi poleciały, lecz drzwi jeszcze wytrzymały. Caramon kopnął po raz drugi. Rozległ się potworny trzask i drzwi tym razem runęły. Mężczyzna na balkonie krzyknął coś gniewnie i zniknął we wnętrzu.
   Caramon przekroczył leżace szczątki. Rozejrzał się we wnętrzu i wypatrzył sofę. Delikatnie ułożył na niej brata. Pakunek ze zwojem wysunął się z rękawa aistlina i potoczył się po podłodze. Caramon nie zwrócił nań uwagi. Twarz brata była wynędzniała a wargi sine. Oddech Raistlina jakby ustał.
- Zawołam straże! – wrzeszczał ze schodów właściciel pensjonatu zaciskając ze złości pięści – Zapłacicie za…
   Caramon cisnął mu jedno spojrzenie.
- Gorące wody! – rozkazał – Szybko!
   Oberżysta aż się zachłystnął z wściekłości, lecz jego wzrok padł nagle na opakowanie porzuconego zwoju. Pobledł nagle.
- No? I co tak wszyscy sterczycie? – krzyczał na  zaspaną służbę – Nie słyszycie gentlemana? Gorącej wody! I nie marudzić!
   Służąca pognała do kuchni wróciła po chwili z dzbankiem wrzątku, jakiego zazwyczaj używa się do porannej herbaty. Caramon nalał parującej wody do filiżanki i potrząsnął zawartością jednej z sakiewek Raistlina. Zioła i kawałki kory wpadły do wody i zaczęły bulgotać. Caramon ostrożnie podniósł nieprzytomnego Raistlina i uniósł wywar do jego ust. Opary wpłynęły dp nosa i ust maga. Oddech Raistlina powrócił, lecz sam czarodziej pozostawał nieprzytomny. Caramon ciężko westchnął. Otarł spocone czoło wierzchem dłoni i delikatnie podniósł brata.
- Wasze pokoje są już gotowe, panie – pwiedział oberżysta – Tędy proszę. Pokażę je osobiście.
- Przepraszam za drzwi – mruknął Caramon.
- Och, proszę się tym nie przejmować – lekko odparł oberżysta, zupełnie jakby wymieniał takie drzwi co dzień – czy będziecie jeszcze czegoś potrzebować? Jedzenie? Coś do picia?
   Cała procesja wężykiem wspinała się po schodach. Earwig tymczasem, chwilowo całkiem zapomniany, ruszył za nimi, lecz nagle coś sobie przypomniał.
- Laska Raistlina! Zostawił ją na ulicy! Z pewnością chce, żebym ją przyniósł!
   Kender obrócił się na pięcie i pognał na zewnątrz. Na środku ulicy leżała spokojnie laska maga. Earwig spoglądał na nią w zachwycie. Kryształowa kula, mocno trzymana przez smocze pazury, wyglądała na ciemną i tak pozbawioną życia jak jej właściciel.
- Może uda mi się nią poświecić – mruknął kender i drżącą ręką złapał laskę.
   Ze wszystkich interesujących rzeczy jakie mu się w życiu przytrafiły ta chwila będzie najcudowniejsza. Oto dzierży laskę maga…
- Hej! – zawołał rozłoszczony – Co się…?
   Kender spoglądał dokoła we wszystkich kierunkach na raz.
   Laska zniknęła.
- Ups! – powiedział Earwig Lockpicker.

Rozdział 9

   Caramon pilnował Raistlina przez całą noc, nie odstąpił nawet na krok, nie poruszył się i odwrócił wzroku od nieruchomej postaci maga. Obserwował ały czas równomierne wznoszenie się i opadania oddychającej piersi brata. W tak złym stanie wojownik widział Raistlina tylko raz; gdy ścigał ich w lesie kapłan ludu Larnish. Mag wtedy stracił większość sił na odpieranie ataków włóczni i strzał podtrzymując tarczę, jakiej nie mogły pociski przebić. Chronił ich obu tak długo, aż wreszcie znaleźli schronienie w ukrytej jaskini.
   Caramon wtedy odszedł zatrzeć ich ślady przed ścigającymi a gdy wrócił ujrzał swego brata.


https://scontent-b-ams.xx.fbcdn.net/hphotos-prn2/p480x480/1238722_626203917419553_1235611245_n.jpg

Offline

 

#6 2018-03-31 16:41:24

DeepHeat

Rycerz Korony

Zarejestrowany: 2018-03-31
Posty: 61

Re: Bracia Majere

Wiedz, że wciąz są ludzie, którzy z niecierpliwością czekają na dalszy ciąg i doceniają Twoją ciężką pracę.
Nie poddawaj się! Czekam na dalszy ciąg.

Offline

 

#7 2018-04-01 21:46:08

 Chainekken

Rycerz Korony

Skąd: Lublin
Zarejestrowany: 2014-11-11
Posty: 77

Re: Bracia Majere

Mogę tylko potwierdzić na każdy kolejny fragment wyczekuję jak na ulubiony serial

Offline

 

#8 2018-04-02 19:40:38

 janjuz

Najwyższy Kleryst

Call me!
Skąd: Zduńska Wola
Zarejestrowany: 2012-10-02
Posty: 829

Re: Bracia Majere

Miałem troszkę problemów rodzinnych (choroby, agonie, jeden pogrzeb), lecz obiecuję, że dalej robotę poprowadzę. Przynajmniej cykl Preludiów MUSZĘ skończyć. A potem... kto wie.


https://scontent-b-ams.xx.fbcdn.net/hphotos-prn2/p480x480/1238722_626203917419553_1235611245_n.jpg

Offline

 

#9 2018-04-05 14:00:48

 janjuz

Najwyższy Kleryst

Call me!
Skąd: Zduńska Wola
Zarejestrowany: 2012-10-02
Posty: 829

Re: Bracia Majere

Leżał oparty o ścianę, Głowę miał odchyloną pod dziwacznym kątem. Oczy wywrócone białkami na zewnątrz. Po kilku jednak momentach Raistlin doszedł do siebie i zaczął działać jakby nic się nie przydarzyło. Caramon jednak zdawał sobie sprawę, że brat wyczerpał własne siły ponad wszelkie granice swej nieugiętej woli.
   Tej nocy Raistlin się jednak nie budził. I to pomimo faktu, że Caramon zadziałał na czas i tak, jak trzeba wmusił wdech oparów ziół prosto do płuc maga.
- Dzieje się coś, czego nie rozumiem – mruknął wojownik.
   Caramon popatrzył na nieruchomą postać wciąż spoczywającą na łóżku. Delikatnym ruchem odgarnął długie, białe włosy z twarzy maga. Zobaczył wręcz metaliczną maskę nie zdradzającą żadnych uczuć ani myśli, jakie się za nią kryją. Raistlina wciąż jeszcze spowijały purpurowe szaty a ich czerwień skrywała słabość ciała.
   Siedząc wciąż na wielkim, pluszowym fotelu, Caramon pozwolił sobie na przymknięcie oczu i przeciągnięcie wielkiego cielska. Był zmęczony, lecz nie miał najmniejszego zamiaru pozwolić sobie na zaśnięcie podczas gdy jego bliźniak był w mocy jakiejś dziwnej choroby.
   Oliwne lampki płonące w czterech narożach pokoju, opuszczone na srebrnych łańcuszkach ze sklepienia, tworzyły stałą, biało żółtą iluminację. Idąc od jednej do drugiej Caramon gasił je po kolei aż wreszcie mrok spowił cały pokój. Zgasiwszy ostatnią odwrócił się w stronę czarodzieja i aż wstrzymał oddech ze zdumienia. Ciało Raistlina okryte było jasno błękitnym blaskiem, aurą, która poruszała się i niemal tańczyła wokół złotej skóry maga. Krótkie błyskawice pobłyskiwały pomiędzy jego palcami.
- Raist! – szepnął zdumiony Caramon – Co się dzieje? Błagam, powiedz! Nigdy czegoś takiego nie widziałem! Jestem przerażony! Raist! Proszę!
   Brat jednak odpowiedzieć nie mógł.
- To się nie dzieje. To jakieś złudzenie oczu bo jestem niewyspany – Caramon przecierał oczy lecz blask wokół Raistina pozostawał.
   Biegnąc w stronę łóżka wojownik wyobrażał sobie, że aura wokół brata robi się coraz jaśniejsze w miarę jak on się doń zbliża. Niepewną ręką sięgnął i dotknął ramienia Raistlina. Świetlne linie wokół ręki maga wyciągnęły się w jego stronę jakby na ślepo wyczuwały jeszcze jedną obecność.
   Caramon szybko się wycofał. Nie miał ochoty na żaden kontakt z mocą, która teraz otaczała ciało czarodzieja.
- Mogę zrobić teraz jedną z dwóch rzezy – gadał do siebie Earwig stojąc na środku pustej ulicy – Mogę wrócić do Raistlina i powiedzieć, że zgubiłem jego laskę…
   Kender przerwał i zaczął sobie wyobrażać ciąg dalszy. Raistlin nie będzie zadowolony. Najpewniej też zrobi kenderowi coś niesamowicie interesującego, lecz Earwig nie był przekonany, czy chce spędzić resztę życia jako, na przykład, ślimak.
- Lub też – powiedział do siebie – Mogę pójść i odszukać laskę, a gdy mu ją przyniosę to będzie wdzięczny do końca życia.
   To już brzmiało dużo lepiej. Earwig zawrócił do gospody z zamiarem zabrania kolekcji sakiewek i swego hopaka. Miał jednak pecha bowiem jeden ze służących został postawiony na miejscu zrujnowanych drzwi i miał za zadanie ochronę gospody przed niechcianymi intruzami. Kendera zatrzymał natychmiast.
- Ależ ja jestem razem z Caramonem i Raistlinem Majere! Jestem Earwig Lockpicker! – oburzał się kender przejęty najwidoczniej własną ważnością.
- Tak, to jeden z nich – potwierdził oberżysta schodzący pośpiesznie po schodach – Radna Shavas kazała zapewnić im wszelkie wygody i zaopatrzyć we wszystko. Lecz – powiedział kiwając palcem w stronę kendera – Musicie pozostać w pokojach i nie włóczyć się po mieście! Chodź tędy.
   No i zanim jeszcze zaskoczony kender zdążył zaprotestować to już oberżysta wciągnął go po schodach, wprowadził do pokoju po czy zamknął za sobą drzwi na klucz.
- Cóż – powiedział głośno Earwig po czym usiadł i zaczął roztrząsać problem – To oczywiście miłe, że tak się przejmują moim wypoczynkiem, lecz przecież nie mają pojęcia jak ważna misja stoi przede mną. Nie mam ochoty ranić ich uczuć, oczywiście, zwłaszcza po tym jak zadali sobie ze mną tyle trudu. Och, po prostu poczekam aż pójdą spać i wtedy się wyślizgnę.
   Gdy tylko ucichły kroki oberżysty i wszystko wokół zamarło Earwig podszedł do drzwi. Oparł o framugę swój hoopak i wydobył skórzaną sakiewkę wielkości ludzkiej pięści. W jej środku był cały pęczek narzędzi o drewnianych rączkach i metalowych czubkach powyginanych pod różnymi kątami i uformowanych w różne kształty. Delikatnymi poruszeniami palców uważnie badał narzędzia a jednocześnie przyglądał się zamkowi. W końcu Earwig ujął instrument o czubku zakończonym w literę V i wsadził tenże w zamek. Po kilku chwilach powolnej, nieśpiesznej pracy dał się słyszeć z zamka cichy stuk mechanizmu. Drzwi były otwarte.
- Kiepski zamek. Powinni go jednak wymienić. Powiem im o tym rano.
   Przekradał się przez korytarz rozglądając się jednocześnie czy też nikt się nie obudził. Rzeczywiście, nikt.
   Zadowolony Earwig wrzucił narzędzie do sakiewki a samą sakiewkę schował do swego bagażu. Już miał zejść po schodach kiedy przypomniał sobie o dużym i niezbyt przyjaznym słudze siędzącym teraz przy drzwiach.
- Pewnie już zasnął. Nie należy mu przeszkadzać – powiedział do siebie i ruszył w przeciwnym kierunku.
   Zamknięte okno nie wymagało, ku wielkiemu rozczarowaniu Earwiga, używania żadnego z narzędzi. Wspiął się na zewnątrz, powoli zszedł po kracie i szczęśliwie wylądował na ulicy za gospodą.
   Barnstoke Hall stał w środku długiej alei domów i sklepów na Southgate Street. Była to jedna z trzech głównych arterii, każda o długości kilku mil, wiodących od bram do centrum Mereklar. Budynek był bardzo długi, okryty drewnianymi panelami o jasnych barwach zarówno na ścianach jaki na podłodze. Tylko sklepienie pozostawało nie przykryte odsłaniając biały budulec użyty do każdego budynku w mieście.
   Światła Mereklar rozjaśniały jaskrawo ulice miasta używając pewnie magii jako paliwa do lamp wyglądających na niewyczerpane. W jedną z nich wpatrywał się teraz Earwig. Wisiała nad nim, lecz była poza zasięgiem krótkich ramion kendera. Pomyślał nawet o użyciu linki jaką był przepasany, żeby złapać takie miniaturowe słońce dla siebie, lecz zdecydował się z tym jednak poczekać. Teraz miał bardzo ważną misję – odnalezienie laski Raistlina. Kender skręcił w prawo, zatrzymał się, popatrzył za siebie wyginając kark. Zminił zdanie, skręciłw lewo, lecz nagle znów się zaczął oglądać wstecz.
- Mhmm – mruknął – W którą stronę powinienem pójść? Pomyślmy. Gdybyn był laską czarodzieja to gdzie bym teraz był?
   Kender usiłował wyobrazić sobie samego siebie jako laskę. Okazało się to bardzo mało pomocne, niestety. Sięgnął do plecaka. Wydobył aksamitną sakiewkę, potrząsnął, zagrzechotała. Rozwiązał sznurek i ujrzał cały komplet gier; szklane kości do gry, szachy z kości słoniowej, kolorowe patyki – właściwie wszystko, czego używa się mając zręczność, szczęście lub szansę. Wpakował dłoń do sakiewki, troszkę pogrzebał rozsypując kości i pionki. W końcu wyciągnął niewielką, kwadratową deseczkę z metalową strzałką przygwożdżoną w samym środku.
   Na porozrzucane wokoło drobiazgi Earwig nie zwracał uwagi tylko usiadł na ziemi a ruchomą strzałkę umieścił na kamieniu przed swymi kolanami.
- No, to teraz popatrzmy, w którą stronę udała się laska – mruknął i popchnął strzałkę wskazującym palcem.
   Wstrzymał oddech a strzałka zaczęła się kręcić. Po chwili stanęła wskazując prosto na Barnstoke Hall.
- Ła! Ależ się pomyliłaś. Tam nie może być!
   Earwig zakręcił ponownie, lecz strzałka znów wskazała gospodę.
- Zepsułaś się?
   Kender ścisnął igłę i ją dość mocno wykrzywił. Odstawił tabliczkę z igłą na ziemię i znowu zakręcił. Wskazywała teraz dokładnie w samo serce miasta.
- Co za przypadek! Właśnie tam zamierzałem iść! – zawołał uradowany.
   Wsadził obrotową strzałkę do kieszeni torbiastych nogawic i pomaszerował na północ Southgate  Street dzierżąc Mosno hoopaka w dłoni.
   Raistlin tymczasem rzucał się na łóżku. Plecy miał wygięte w łuk a na twarzy zastygł mu straszliwy wyraz, złota maska z teatralnej groteski. Usta otworzył do krzyku, lecz ból agonii objął już ciało. Nie mógł wydać żadnego dźwięku. W płucach nie było ani odrobiny powietrza.
   Nagle całe ciało maga otoczyła błyskawica, która bielą i błękitem jakby przypalała jego mięśnie. Caramon stał tak blisko brata jak tylko to było możliwe, lecz blask był tak potężny, że musiał osłonić oczy. Braterska miłość przezwyciężyła strach. Przysunął się do łóżka o jeszcze kilka cali. Nie potrafił dłużej już patrzyć na swego bliźniaka. Światło stało się tak intensywne, że przenikało nawet zaciśnięte powieki. Gdy tylko je uchylił widział jak przed oczami przepływają wizje duchów, mięśni i zwykłe żółte plamy. Podchodził jednak bliżej. Był zdecydowany nieść taką pomoc, na jaką tylko będzie go stać. Wyciągnął ramię i dotknął dłoni Raistlina.
   Ból wybuchł z przodu ciała Caramona. Obszedł go po bokach i uderzył z tyłu ostrym szponem błękitnej błyskawicy. Zapłonął każdy nerw, ogień był takie, że mięśnie utraciły czucie, zdrętwiały ponad wszelką miarę. Ostrza ognia przeszyły mu płuca i uderzyły w serce aż wreszcie uznał, że zostanie spopielony na miejscu.
   Stracił równowagę. Opadł na kolano, lecz wciąż trzymał w dłoni sztywną dłoń brata. I nagle, bez najmniejszego ostrzeżenia, oślepiające światło znikło a Caramona spowiła ciemność. Poczuł jak dłoń Raistlina zaciska się na jego dłoni.
- Już po wszystkim, bracie – powiedział ciężko oddychający mag.
   Earwig spacerował tymczasem już od paru godzin. Oglądał widoki Mereklar i zapisywał wszystko w pamięci. Od czasu do czasu rozglądał się wokoło w poszukiwaniu laski. Nigdy jeszcze nie był w tak cichym mieście. Na ulicach nie było nikogo. Nie słyszało się żadnych dźwięków. Nie słyszał nawet miauczenia kotów a gorączkowo go nasłuchiwał. Po chwili Earwig czuł już, jakby całe miasto już wprost należało tylko do niego – wielkie, murami otoczone miasto a magiczne światła świciły tylko dla niego, jedynego wędrowca. Nagle zatrzymał się po dojściu do kolejnego skrzyżowania.
- I w którą stronę powinienem teraz pójść? – powiedział głośno po czym sam się klapnął w usta.
   Nie zamierzał naruszać ciszy. Pojawił się kot. Popatrzył niepewnie na kendera i prysnął w ciemność. Po kilku chwilach pojawiło się jeszcze trochę kotów biegnących samym środkiem drogi.
- Hej! – zawołał Earwig i ruszył w ich stronę, lecz one natychmiast rozprysnęły się w mroku.
   Kender patrzył za nimi zafascynowany.
- O rany! I pomyśleć, że tu bywało wokoło tysiące kotów! Ciekawe, dokąd poszły? Muszę to odkryć.
   Earwig głęboko pogrzebał w przepastnych kieszeniach i na powrót wydobył obrotową strzałkę. Zakręcił palcem a strzałka z uporem wskazała wstecz, prosto w gospodę.
- Głupia rzecz! – warknął kender i schował zabawkę do kieszeni.
   Odwrócił się w stronę dokładnie przeciwną do wskazań strzałki – w stronę alei stanowiącej wąski, oświetlony korytarz a zstępujące stopniowo w dół.
- To wygląda interesująco. Gdybym był laską albo kotem to z pewnością poszedłbym tam na dół.
   Kender wmaszerował w alejkę. Zaczął pogwizdywać marszową piosenkę, lecz po chwili zastanowienia przestał. Przecież nie miał zamiaru przeszkadzać nikomu, kto mógłby właśnie smacznie spać.
   Mury alejki były szare i surowe. Tak zazwyczaj błyszczący w świetle biały kamień był tu niewidoczny. Earwig miał przeczucie, że coś jeszcze różniło to miejsce od całej reszty, lecz nie potrafił uzmysłowić sobie, co właściwe..
   Hałas. To było to. Ta część miasta nie spała!
   Kender słyszał dźwięki ludzi śpiewających i roześmianych. Ostrym wzrokiem dostrzegł ciemno czerwony blask ognia dobiegający gdzieś z lewej strony na otwartej przestrzeni – samego miejsca jeszcze nie widział. Doszedł do końca alei i zachwycony rozejrzał się wokoło. Stanął tak nagle, że omal się przewrócił. Dotarł do arkad wypełnionych niewielkimi sklepikami i wystawami. Wzrok zaczął mu ganiać od jednego miejsca do drugiego a każde z nich wręcz wołało go by natychmiast podszedł i sprawdził, co też jest tam oferowane.
   Jeden ze straganów był dosłownie wypełniony kolorowymi klejnotami, które połyskiwały w księżycowym świetle. Inny sklepik sprzedawał ubrania tkane w piękne wzory a jeszcze inny oferował kupującym broń. Earwig szalał po w środku targowiska zastanawiając się, co by tu najpierw obejrzeć.
   Nagle aż podskoczył na dźwięk krzyku i rozbijanych garnków. Rozejrzał się dokoła. Ujrzał źródło czerwonawej poświaty – płonące palenisko prześwitujące przez okno gospody. Usłyszał kolejny krzyk dobiegający z tego samego miejsca.
- No, tej bójki to już nie ominę! – zawołał podniecony kender i zaczął popatrywać przez niezbyt czyste okno by ujrzeć co się dzieje we wnętrzu.
   Ze dwudziestu ludzi siedziało tam przy stołach i ławach. Wszyscy ubrani byli w czarne pancerze, które wyglądały kenderowi na znajome. Nie mógł tylko przypomnieć sobie, skąd je znał. Dzbany ale oraz flaszki piwa rozlewały zawartość po podłodze gdy tylko szli gospodą. Głosy ludzi tłumiły okiennice. Barmanki wywijały między klientami, zręcznie unikając drapieżnych łapsk. Oberżysta, wielki i niezbyt przyjemnie wyglądający mężczyzna, stał za barem i wycierał naczynia brudną ścierką.  Earwig dostrzegł, że wszyscy mężczyźni byli uzbrojeni – noże i miecze znajdowały się albo w pochwach, albo wręcz na stole, gotowe do natychmiastowego użycia w razie kłopotów. Earwig wspiął się na palce i ujrzał jak jedna z barmanek, ciemnowłosa, wcale atrakcyjnej budowy dwudziestolatka, schyla się by podnieść rozbity dzbanek. Jeden z mężczyzn, ubrany tak trochę lepiej od pozostałych, trzepnął ją w zadek płazem miecza. Dziewczyna poleciała aż do okiennej framugi co spowodowało wybuch śmiechu pozostałych mężczyzn. Z wysiłkiem wstała i spojrzała w okno. Jej wzrok napotkał zaciekawione oczy kendera. Zaskoczona dziewczyna odskoczyła do tyłu. Earwig z zainteresowaniem obserwował dalszy bieg wypadków.
   Zmęczonym krokiem dziewczyna podeszła do mężczyzny, który ją uderzył.
- Masz już chyba dość, panie. Lepiej wracaj do domu.
- A właśnie, że jeszcze chcę! – wybełkotał zapytany – Nie możesz mnie wyrzucić!
- Catherine! – warknął głośno oberżysta – Obudź stajennego. Wyślij go natychmiast do Radnej Shavas.
   Na sam dźwięk tego mienia na twarzy mężczyzny pojawił się wyraz głębszego zastanowienia. Pomrukując odsunął hałaśliwie krzesło i niepewnym krokiem skierował się do drzwi. Otworzył drewniane drzwi z hukiem. Podrapał się po potężnym brzuchu prawą ręką a lewą potarł po karku. Rozejrzał się po alejce i dostrzegł Earwiga.
- Skąd to masz, złodziejaszku? – zawołał chrapliwie i chwiejnym krokiem sszedł po schodach gospody – To mm moje!
   Zaskoczony Earwig położył dłoń na naszyjniku kociej czaszki i wzruszył ramionami. Nie polubił tego faceta.
- Ty zapluty opoju! – szydził kender zaciskając jednocześnie dłoń na hopaku – Tobie to nie powiedziałbym nawet czy jest noc, czy dzień. Nie powiedziałbym nawet czy masz roporek rozpięty, choć w rzeczy samej właśnie masz. Nie powiedziałbym…
   Mężczyzna sięgnął łapskiem w dół i pochwycił koszulę kendera. Drugą ręką wyciągnął zza pasa sztylet.
- Zabiję cię, robalu! – wrzasnął.
- Czym? Śmierdzącym tchem?
   Z całych sił podniósł Earwig hoopak między nogami opoja i walnął go w krocze. Mężczyzna złożył się w pół z bólu. Po sekundzie hoopak opadł na dół i trzasnął go w głowę pozbawiając przytomności.
- O rany! – rozległ się głos – Teraz Toś narozrabiał!
   Earwig ujrzał barmankę stojącą w drzwiach gospody. Głos miała zaniepokojony, lecz widać było, że z trudem powstrzymuje się od śmiechu.
- Lepiej już zmykaj! – powiedział miękko śpiesząc w dół po schodach – ten facet to ważna figura w mieście. Możesz mieć kłopoty.
- Mówisz o tych w gospodzie? Dam sobie z nimi radę! – śmiało odparł Earwig.
- Nie, nie o nich. Lepiej zmykaj, szybko. I… dziękuję – szepnęła cicho i przymilnie.
   Schyliła się i delikatnie pocałowała kendera w policzek. Słysząc głośne nawoływania z gospody pomachała mu tylko i pognała po schodach zamykając za sobą drzwi. Earwig został na środku alejki z dłonią dociśniętą do policzka i wyrazem kompletnego zaskoczenia na twarzy.
- O rany! Nie dziwota, że Caramon tak lubi całujące dziewczyny! To nawet lepsze od otwierania zamkniętych zamków!
   Caramon tymczasem stał nad swym bratem i obserwował go z zaniepokojeniem.
- Jesteś pewien, że wszystko już w porządku? Co się dzieje, Raist? Co to było?
- Nie wiem – odparł mag słabym głosem – Nie jestem pewny. Caramonie, bądź cicho. Pozwól mi pomyśleć.
   Jego umysł z jakiegoś powodu powędrował aż do lat ich wspólnego dzieciństwa. Raistlin miał niejasne wrażenie, że coś takiego przydarzyło mu się w przeszłości. Dawno temu. Pamiętał jaskrawe, kolorowe ubrania, i muzykę, i jedzenie zbyt dużych ilości słodyczy… ciastek. Prawie czuł zapach świeżo upieczonych ciastek.
   Festiwal Oka!
   Raistlin usiadł w takim pośpiechu, że aż w głowie mu zawirowało a światło pociemniało w oczach. Upadł bokiem na łóżko, zamknął oczy i sięgnął po laskę jak zawsze gdy tylko słabość brała górę nad wolą. Gdy tylko dotknął czarnego drewna wielka sfera błyskawicy objęła mu ramię i rozświetliła cały pokój błękitem.
   Caramon krzyknął z przerażenia, lecz pokój po chwili znów stał się ciemny gdy tylko ostatnie już resztki magii się wyczerpały i powróciły do labiryntów zamkniętych w lasce. Raistlin usiadł. Na wspomnienie młodości zagościł mu na ustach gorzki uśmiech – czasy gdy stawał się celem wszystkich drwin i obelg.
   Festiwal Oka. Raz do roku dzieciakom wolno było ubrać się jak dorośli i zachowywać po dorosłemu. On sam nosił szaty maga, zszyte byle jak przez niezbyt cierpliwą i kiepską w robótkach starszą, przyrodnią siostrę; Kitiarę. Caramona przebrała za wojownika, miał i drewnianą tarczę i takiż miecz, a potem chodziła z nimi od drzwi do drzwi prosząc o specjalne ciastka wypieczone z okazji tego święta. I to był już ostatni dla braci festiwal wspólny z siostrą. Wkrótce potem Kit odeszła i dalej maszerowała przez życie na własny sposób.
   Tamtej nocy, kiedy już wracali uradowani do domu by cieszyć się w spokoju zdobyczą, Raistlina nagle dopadła choroba, ból ściskający żołądek i boki. Brat i siostra musieli go zanieść do domu. Kiedy jednak splunął chcąc pozbyć się gorzkiego smaku z ust, to wystrzelił mu z gardła niewielki kłąb błękitnego płomyka. Wciąż jeszcze pamiętał wyraz przerażenia na twarzach rodzeństwa.
   Następnego ranka Raistlin był już całkiem zdrów. Choroba już nigdy się nie powtórzyła a brat i siostra nikomu nie powiedzieli co zaszło.
   Raistlin pomyślał, że oto zaczyna coś rozumieć.
- Podaj moją paczkę – powiedział bratu.
   Zdumiony Caramon usłuchał. Mag przetrząsnął bagaż i wyciągnął niedużą książkę. Powoli przewracał strony. Caramon popatrywał ponad ramieniem brata, lecz widział tylko kolumny i rzędy liczb wydrukowane na pożółkłych stronicach. Pozycje i fazy księżyców też się tam znajdowały.
   Niektóre daty były okolone dużymi kółkami wokół liczb, zwłaszcza gdy obraz dwójki księżyców tworzył sporą kropkę na danej stronie. Raistlin dalej przewracał strony aż wreszcie dotarł do środka książki. Otworzył ją szeroko aż grzbiet oprawy zaprotestował trzaskiem i położył na łóżku przed sobą. Po kilku chwilach cichych obliczeń zamknął ją i schował do paczki.
- Co jest? – spytał Caramon.
-Festiwal Oka – odparł Raistlin – Pamiętasz? Dawno temu, kiedy jeszcze byliśmy mali?
  Oczy Caramona zwęziły się w zamyśleniu. Usta mu opadły.
- A niech mnie – wymamrotał patrząc na brata – Co to może oznaczać? Przecież to tylko święto, nie?
- Dla większości z was, tak – odparł Raistlin gorzkim tonem – To czas na przebieranki i złamanie nudnej codzienności. Lecz dla nas, magów, to coś więcej, o wiele więcej.
- Taa, pamiętam – powiedział Caramon – W ten dzień świadczycie usługi bez zapłaty.
- Ba! To akurat najmniejsze ze wszystkiego! – parsknął niecierpliwie Raostlin – W rzeczywistości jest to czas potężnej mocy magicznej. Zaczęło się tp całe wieki temu, gdy trzech magów o wielkich i niezrównanych zdolnościach oddało życie swej sztuce, kończąc własną egzystencję w jednym, wielkim wydarzeniu, jakie wyssało im dusze. Użyli własnej energii by powołać potęgę nieskończenie większą niż ktokolwiek samotny mógłby kiedyś wezwać.
   Caramon poruszył się nerwowo, co czynił zawsze zresztą gdy tylko bliźniak zaczynał mówić o arkanach swej sztuki.
- Niektóre teksty mistyczne stwierdzają, że z tej trójki magów każdy miał inną proweniencję – kontynuował Raistlin – Dobro, bezstronność i zło – inkantacje wymagały obecności trzech członków trzech zakonów Wielkiej Równowagi Świata. Niektóre księgi stwierdzają, że magowie rzucili czar ryzykując hazard dla przyszłości swych bóstw, mając nadzieję, że to ich własny porządek rzeczy zdobędzie całą kontrolę, gdy nadejdzie właściwy czas – Raistlin wzruszył ramionami – Magowie wybrali grę, lecz to bogowie rzucali kości. Magowie umarli, lecz energia pozostała, chociaż przytłumiona. Teksty twierdzą, że energia ta zostanie uwolniona tylko wtedy, gdy Wielkie Oko znajduje się w niebiosach.
- Wielkie Oko?
- Nie przerywaj mi, jeśli chcesz wiedzieć o co tu chodzi. Festiwal Oka będzie w tym roku bardzo różny od pozostałych. Wszystkie trzy księżyce, włączając czarnego Nuitari, poruszają się w kierunku rzadkiej koniunkcji. Uformują Wielkie Oko – kulę czerwieni, srebra i czerni wiszącą na niebie i spoglądającą na Krynn z niezgłębionym zamiarem.
   Raistlin przerwał i popatrzył na brata złotymi, klepsydrowymi oczami.
- W historii świata zdarzyło się to dopiero raz – w czasie Kataklizmu.
   Caramon potrząsnął głową.
- Spójrz no, przecież Festiwal Oka jest co roku. A przecież nigdy przedtem tak nie chorowałeś. Poza tym jednym przypadkiem.
- A tamtej nocy Festiwalu – nocy, gdy tak dziwnie zachorowałem – była według tych książek konwergencja dwójki widzialnych księżyców – Lunitari i Solinari. To coś, co zdarza się trochę częściej. W tym zaś roku, zgodnie z książką, ma się to zdarzyć ponownie, lecz zgodnie z moimi obliczeniami i trzeci księżyc – czarny księżyc zapomnianej boginii, Takhisis, Królowej Mroku – zetknie się z nimi dwoma i utworzy Wielkie Oko. To, co odczułem wiele lat temu było wczesnym gromadzeniem tajemnej mocy, jak zostanie uwolniona w trakcie zbliżającego się festiwalu. To wiele wyjaśnia – dodał, myśląc o białej linii i rozumiejąc teraz dlaczego mógł ją widzieć.
- Może tobie, lecz nie mnie – warknął ziewający już Caramon.
   Popatrzył na brata z zakłopotaniem.
- Czy ta choroba może jeszcze powrócić?
   Lecz Raistlin już zatopił się w rozważaniach i nie odpowiedział.
Earwig tymczasem dziarsko maszerował z powrotem Suthgate Street mijając całe szeregi zblokowanych domów.
- Każdemu mój naszyjnik przypada do gustu – rzekł dumnie sam do siebie – Ciszę się, że go znalazłem. O rany, ale jestem zmęczony. Bycie wielkim wojownikiem i jeszcze te całusy od pięknych kobiet to naprawdę wysysają siły z mężczyzny.
   Wracał właśnie do Barnstoke Hall gdy znalazł uliczkę dosłownie obsypaną kośćmi do gry oraz kawałkami gier. Pozbierał je wszystkie i wpakował do kiszeni nogawic. Dziwił się tylko, skąd to się tam wzięło.
   Wielki i niezbyt przyjazny służący wciąż trzymał straż w drzwiach gospody. Kender uprzejmie nie przerywał mu odpoczynku tyko poszedł na tyły gospody gdzie wspiął się po kratownicy i przelazł przez okno.
- Tylko jeszcze wpadnę i opowiem Caramonowi o swoich przygodach – powiedział podchodząc do drzwi pokoju bliźniaków o głośno w nie pukając.
   Drzwi otworzył zaspany Caramon.
- Ty! – warknął na kendera – Czy ty wiesz która godzina?
- Nie – radośnie odparł Earwig – Lecz dla ciebie mogę zaraz sprawdzić. W główne komnacie jest zegar. Ja… - usta kendera zamarły a on sam tylko się gapił.
- Laska Raistlina!
- Taa, i co z tego?
- Ale ona… to znaczy ja chciałem… ona przecież zni…!
- Zobaczymy się rano, Earwig! – warknął Caramon i trzasnął drzwiami omal nie przycinając ciekawskiego nosa kenderowi.
- Ale to cudowne! Musiała chyba wrócić całkiem samodzielnie! Ale przecież – dodał Earwig – można by sądzić, że powie coś zanim pozwoli mi podjąć trud poszukiwań.
   Ziewnął i ruszył w stronę swego pokoju, tylko nie potrafił teraz przypomnieć sobie który to pokój. Szedł więc na dół, prosto do ciemnej jadalni, odpakował śpiwór i padł zasypiając pod głównym stołem.
- Ty mały…!!!
   Okrzyk kobiety rozległ się echem po całej gospodzie i rozbudził Caramona. Po chwili na schodach zadudniły szybkie kroki a pięść walnęła w drzwi.
   Wojownik szybko obrócił się w stronę Raistlina, mając nadzieję, że brat jeszcze śpi. Mięśnie na twarzy brata poruszyły się a on sam nerwowo przez sen się obrócił. Caramon skoczył na równe nogi a zmęczenie opuściło go natychmiast gdy wściekły dopadł drzwi. Z rozmachem je otworzył i ujrzał właściciela gospody, którego krótko widział ostatniego wieczoru.
- Dość tych wrzasków! – szepnął z całych sił – Mój brat jest chory!
- Błagam, łaskawy panie! Wiem, żeście ważni ludzie – przyjaciele radnej – ale musisz mi pomóc! – właściciel wskazał na schody – Wasz druh napada na moich gości!
- Mój przyjaciel?
   Wojownik rozejrzał się po pokoju szukając kogo tu mógł zapomnieć i nagle się zorientował.
- Earwig! – warknął.
- Błagam, panie, błagam!
   Oberżysta ciągnął Caramona za ramię chcąc już wyrwać go za drzwi. Ten jednak stanął twardo w miejscu i popatrzył właścicielowi prosto w oczy.
- Nie pozwól nikomu przeszkadzać memu bratu, zrozumiano? – paluch wskazujący przed oczami właściciela podkreślał znaczenie słów.
- Oczywiście, że nie pozwolę – odezwał się oberżysta – A teraz błagam, przemów do rozumu swemu przyjacielowi, panie?
- Rozum? Kender? To byłby pierwszy raz w życiu! – mruczał pod nosem Caramon delikatnie zamykając drzwi.
   Caramon wszedł do jadalni i szeroko otworzył oczy ze zdumienia. Earwig stał na niewielkim, dębowym stole w narożu komnaty i dzierżył w dłoni hoopak. Groził nim wszystkim pracownikom gospody. Coś białego i falbaniastego zakrywało mu głowę.
   Jeden z kucharzy, potężny i tłusty mężczyzna, wywijał wielkim rzeźnickim nożem.
- Obetnę ci uszy! – groził zbliżając się do kendera.
- Wytnij mi też oczy – drwił kender – To nie będę już musiał patrzyć na taką paskudną gębę!
   Łup! Hoopak zawinął w powietrzu i trafił mężczyznę prosto w nos.
- No, chodźcie! Kto następny? Jestem wielkim wojownikiem, ja, Earwig Lockpicker! – wywinął laską odganiając zbliżających się ludzi – Podziwiany przez ludzi! Kochany przez kobiety!
   Ciężko wzdychając Caramon podszedł bliżej. Widząc przyjaciela Earwig zaczął ostrzeżenia.
- Oddal się ode mnie, panie. Jestem w stanie sławnego Kenderskiego Transu Bezerkera, jakiego nie widziano na Krynnie od setek lat!
   Caramon chwycił laskę przelatującą właśnie nad jego głową. Drewno klasnęło mu w dłoń z siłą, która u kilku obecnych w jadalni wywołała grymas bólu.
- Dość tego, Earwig – wojownik wyrwał hoopak z dłoni kendera.
- Dobądź miecza, Caramon! Tnij ich wszystkich! – wołał kender zeskakując ze stołu – Zaatakowali mnie!
- Zaatakowali ciebie? – Caramon wpatrywał się w kendera – Co takiego, na Otchłań, masz na głowie?
   Wyraz twarzy Earwiga zmienił się z prawdziwego gniewu na czystą niewinność w czasie o wiele krótszym niż wymaga powiedzenie tego.
- To moje włosy, Caramonie.
   Wojownik popatrzył na tasiemkowate nakrycie głowy owinięte wokół kitki kendera. Nakrycie wyglądało znajomo. To było…
- Podwiązki! – nagle krzyknął wojownik.
   Twarz Caramona zarumieniła się głęboką czerwienią. Sięgnął ramieniem i chwycił część żeńskiej garderoby spodniej.
- Słyszałem już, że kender potrafi capnąć wiele rzeczy! – syknął prosto w ucho Earwiga potrząsając jednocześnie malcem aż mu zęby zaczęły dzwonić – Tylko w jaki sposób udało ci się ukraść TO?
- W tym kłopot, panie – powiedział oberżysta schodząc ze schodów gdzie oczekiwał zakończenia bitwy – Że ta… osoba.. starała się… chciała ukraść…
- Ukraść! – oczy Earwiga aż rozszerzyła się na sam dźwięk tak nieuczciwego oskarżenia – Kender… ukraść?
   Aż mu słów brakło tak oburzające podejrzenie.
- Panie – Kontynuował właściciel – Młoda dama zasiadła właśnie do śniadania gdy ta … hm… osoba…
   Ignorując jąkającego się oberżystę Caramon groźnie popatrzył na Earwiga.
- Co się tu stało? – zapytał z ciężkim westchnieniem przygotowując się długie i skomplikowane objaśnienia.
- No więc, ostatniej nocy poszedłem podnieść laskę Raistlina, którą zostawił na ulicy, tylko, że gdy ją chwyciłem to laska zniknęła. Pomyślałem, że lepiej będzie jak jej poszukam… sam wiesz, Caramonie, jak twój brat lubi tą laskę. Cóż, w każdym razie poszedłem z powrotem…
- Przecież zamknąłem cię w pokoju! – zagrzmiał oberżysta – radna Shavas nie chciałaby, żeby włóczył się po ulicach po zmroku – dodał pośpiesznie w stronę Caramon – Tak mała osoba mogłaby doznać krzywdy.
- Hmmmpf! – mruknął Caramon i wzruszył ramionami.
- Cóż, w każdym razie – kontynuował Earwig decydując się wspaniałomyślnie na pominięcie nazwania go „ małą osobą” – Poszedłem sobie po mieście i widziałem dużo kotów, i widziałem taki bar co wyglądał na zabawny. I był! Jakiś mężczyzna chciał mnie zabić, Caramonie! Nożem! Co o tym myślisz? Walczyłem z nim! Trzask! Dostał hopakiem w głowę. A wtedy najpiękniejsza dziewczyna jaką kiedykolwiek widziałem pocałowała mnie w policzek. Zupełnie jakbym był tobą, Caramon! No ale potem to już poczułem się trochę zmęczony, więc wróciłem i znalazłem te wszystkie drobiazgi porozrzucane na ziemi więc je pozbierałem i wspiąłem się po kratownicy a potem przez okno i…
- Co takiego!? – wrzasnął właściciel.


https://scontent-b-ams.xx.fbcdn.net/hphotos-prn2/p480x480/1238722_626203917419553_1235611245_n.jpg

Offline

 

#10 2018-04-16 21:12:05

 janjuz

Najwyższy Kleryst

Call me!
Skąd: Zduńska Wola
Zarejestrowany: 2012-10-02
Posty: 829

Re: Bracia Majere

- Ćśśś! – naciskał Caramon czując, że teraz musi nastąpić najciekawsza część opowiadania kendera.
- Poszedłem do twojego pokoju a tam okazało się, że laska Raistlina sama do niego wróciła! To doprawdy zdumiewające, tylko, że przez nią wpadłem w masę kłopotów a mogła przecież okazać więcej zrozumienia. Kiedy potem nie mogłem sobie przypomnieć numeru pokoju to poszedłem spać pod stołem a kiedy się obudziłem to tamta kobieta siedziała dokładnie nade mną i widziałem jak części jej ubrania zjeżdżają jej po nogach, a gdyby to – tu kender wskazał na podwiązki – opadło na dół i owinęło się jej wokół kostek to mogłaby się przewrócić i nawet poranić, tak więc jej to zdjąłem. Przypuszczam, że słyszałeś jej krzyki, co? A potem to ona zemdlała. A jeszcze potem to ci wszyscy ludzie na mnie napadli. I to zupełnie bez powodu! – dodał z oburzeniem.
   Caramona paliła twarz gdy tak wciąż trzymał damskie podwiązki i rozglądał się niepewnie dokoła. Zastanawiał się, co właściwie ma zrobić i powiedzieć.
- Ja to wezmę, panie – odezwała się jedna ze służących.
- O tak! Dzięki! – Caramon z ulgą oddał jej trofeum kendera – tak naprawdę to on wcale nie miał zamiaru spowodować komukolwiek jakichś kłopotów, pani oberżysto. Po prostu w dziwny sposób znalazł się w niewłaściwym miejscu o niewłaściwym czasie. Będę miał teraz oko na niego. Nic więcej się nie zdarzy.
- Mam nadzieję, że nie – odparł lekko już udobruchany właściciel.
- Proszę przekazać nasze serdeczne przeprosiny dla młodej damy – dodał Caramon ciągnąc jednocześnie Earwiga w górę schodów.
- A miałem nadzieję na jeszcze jednego całusa, Caramonie – zawołał radośnie kender – O rany! Ależ to była zabawa!
   Raistlin stał przy oknie i obserwował ulicę poniżej. Nawet teraz, za dnia, nie było tam wielu więcej przechodniów niż w nocy. Natomiast ci, którzy akurat przechodzili mieli głowy zwieszone i rzucali ukradkowe spojrzenia na wszystkie strony. Raistlin widział już miasta będące w uścisku zarazy. Czuł wtedy zapach strachu unoszący się w powietrzu. Mógłby przysiąc, że teraz czuje ten sam odór. I na dodatek wciąż na tle białego kamienia świeciła jasna linia.
   Caramon wszedł do pokoju zaraz za plecami Earwiga. W rzeczy samej to popychał kendera przed sobą skutecznie udaremniając jakąkolwiek próbę ucieczki. Raistlin powoli odwrócił się od okna.
- Jak się czujesz? – spytał Caramon.
- A jak ja się zawsze czuję? – parsknął Raistlin.
   Ujrzawszy zranione spojrzenie Caramona mag tylko potrząsnął głową.
- Wybacz, bracie. Czuję się, jakby przygniatał mnie miażdżący ciężar. Jakby mnie tu przysłano bym zdziałał coś bardzo ważnego a ja nawet nie mam pojęcia o co chodzi! I nie mamy zbyt wiele czasu by tego dokonać!
- O czym ty mówisz? Mamy cały czas tego świata – stwierdził praktycznie Caramon – Zamówiłem już śniadanie. Za chwilę będzie na górze.
- Czas! – Raistlin odwrócił się do okna patrząc na białą linię – „by znaleźć bramę, by tam być gdy czas nadejdzie”. Nie, nie mamy czasu, bracie. Tylko do Festiwalu Oka. Trzy dni.
- Co? – Caramon wzruszył ramionami.
- To właśnie ten wiersz cytowałeś, co Raistlin? – zapiszczał Earwig – Ja go pamiętam, wiesz? „Mrok wyśle agentów, niewidzialnych i czarnych, by znaleźć bramę, by być tam gdy nadejdzie czas”. Uwielbiam historie a ta jest wspaniała. Mówiłem wam może o Dizzy Longtongue i Minotaurze…?
- Chyba coś ci wypadło – powiedział Caramon wysypując zawartość jednej z sakiewek kendera na podłogę.
   Szklane i kościane kawałki gier potoczyły się po podłodze. Jeden z nich zatrzymał się przy stopie Raistlina. Sięgnął i podniósł. Była to mała pożółkła figurka wyrzeźbiona na podobieństwo pięknej kobiety – pięknej, królewskiej, złej i dominującej. Mag podniósł ją do oczy i uważnie obejrzał. Oglądał każdy detal wycięty w kości. Obrócił do góry nogami i obejrzał podstawę na jakiej stała figurka kobiety. Zobaczył wyrzezane na dni „X”. Taki znak określał postać jako Mroczną królową w jedenj z ulubionych gier maga; Czarodzieje i Wojownicy.
- To nie może być przypadek – mruknął – „koty zadecydują o przeznaczeniu” a one znikły. Nadchodzi znowu czas Wielkiego Oka gdzie niewypowiedziane moce oczekują tych, którzy potrafią ich użyć. Gdybym był Królową mroku i chciał wybrać czas powrotu na świat…
   Głos Raistlina zamarł. Caramon zaczął wręcz drwić.
- Hej, Raistlin, nie gadaj tak! Sam to już powiedziałeś. Przypadek. Znajdziemy te koty i one same staną się doskonale logicznym wyjaśnieniem ich zniknięcia. A może to było jak w tej historyjce co to gość z fletem przyszedł do miasta i zaczął grać a wszystkie szczury za nim opuściły granice miatsa.
- Tyle, że zapominasz, bracie, końca tej historii. Na koniec flecista wrócił i zabrał precz wszystkie dzieci.
   Caramon zamilkł. Chyba jednak w niczym nie pomógł. Raistlin jeszcze raz popatrzył na figurkę z gry i oddał ją kenderowi. Earwig popatrzył na nią równie uważnie jak mag, lecz nie doszukał się niczego szczególnie interesującego. Po prostu, jeszcze jedna figurka gry.
- Los działa jak chce – mruknął pod nosem Caramon powtarzając ulubione przysłowie – Co teraz zrobimy?
- Czas już przyjrzeć się Mereklar.
- A co ze spotkaniem z Radną Shavas? Nie powinniśmy pójść do niej na spotkanie?
- Sądzę, bracie, że chyba pozwolę jej przyjść do nas – zimno stwierdził Raistlin.

*****

- Jesteście tu obcy więc nie widzicie spraw tak, jak my.
- Przypuszczam, że nie, pani – powiedział Caramon – Jak dla mnie, to to miejsce wygląda na przepełnione.
- Nie, panie, wcale nie. Tam gdzie kiedyś były tysiące teraz jest tylko kilka. Zbyt mało – stwierdziła starsza kobieta.
- To prawda – wtrącił mężczyzna siedzący przy sąsiednim stole – Od rana do wieczora. Koty wypełniały wszystkie ulice. Białe, szare, brązowe, pasiaste, łaciate i kudłate. Wszystkie rodzaje kotów.
- Poza czarnymi – wtrąciła starsza kobieta – Niegdy nie dowiedzieliśmy się dlaczego, lecz w tej całej masie nie było ani jednego czarnego kota.
- Niektórzy uważają, że jakiś mag tu przybył i zabrał wszystkie czarne – dodał mężczyzna popatrując z ukosa na Raistlina.
   Raistlin uniósł brew i spojrzał z ukosa na brata. Caramon czuł się wspaniale, właśnie zanurzył nos w kolejnym kuflu ale. Trójka towarzyszy włóczyła się teraz po mieście udając, że oglądają znaki drogowe. Za każdym jednak razem gdy tylko zoczyli jakąś tawernę Raistlin upierał się, żeby tam wejść. Konwersację pozostawiał bratu. Przystojny, rubaszny i dobry z natury wojownik łatwo nawiązywał kontakty a inni wręcz do niego lgnęli.. Początkowo Caramon zastanawiał się jak mają zapłacić za wszystko, co wypili, lecz wystarczało, że Raistlin tylko pokazał tubę zwoju a na sam jej widok każdy wzbraniał się wręcz przed przyjęciem pieniędzy.
   Raistlin głównie nasłuchiwał i trzymał wzrok na postaci kendera; obserwował, czy ktoś nie wykaże nienaturalnego zainteresowania czaszkowym naszyjnikiem noszonym przez Earwiga.
- Zawsze zostawiamy talerze z jedzeniem i niewielkie czarki z mlekiem zaraz za domem dla kotów, które tam przychodzą się posilić – powiedział wojownikowi mężczyzna w średnim wieku – Choć czasem to tylko zostawimy otwarte drzwi i czekamy aż koty wejdą, mogą się wtedy przyłączyć do śniadania.
- Zawsze włóczą się ulicami czy w parkach i tylko czekają, żeby je głaskać – powiedziała, wpatrująca się wciąż w Caramona, młoda barmanka – Nikt by nawet nie pomyślał, żeby je skrzywdzić. Przecież kiedyś to one ocalą świat!
   Wszyscy w tawernie ochoczo potwierdzili słowa barmanki.
- Nie widzieliście tu nigdzie w okolicy nikogo grającego na flecie, co? – zaczął Caramon, lecz brat cisnął mu tak zjadliwe spojrzenie, że wojownik nagle zamilkł. Wstali i ruszyli do wyjścia.
- Do Otchłani z czarodziejami! Warknął jeden z gości, gdy mag wyszedł.
- O! Ależ to brutalne! – zawołał Earwig.
   Caramona wręcz obróciło. Zacisnął pięści, lecz Raistlin położył dłoń na węźlastym ramieniu brata.
- Spokój. Caramonie.
- Jak możesz pozwolić im wygadywać takie rzeczy? – złościł się wojownik.
- Ponieważ ich rozumiem – odparł szeptem Raistlin – Ci wszyscy ludzie siedzą tu w uścisku strachu – dodał gdy wyszli na ulicę – Całe życie spędzili w tym mieście a teraz coś, co wielbili, jedyny święty dla nich byt, nagle zaczyna znikać. Bez widocznej przyczyny, bez żadnego powodu. A ja jestem w takiej sprawie łatwym celem, łatwo na maga zrzucić winę.
   Popatrzył w dal ulicy. Biała linia, prowadząca wciąż do przodu, była tam nadal. Nie oddalali się od niej od chwili opuszczenia gospody choć ani Caramon, ani Earwig nie mogli jej widzieć.
- Dom radnych? Po prostu idźcie prosto tą ulicą  powiedział przechodzień zapytany przez Caramona o drogę.
- Dzięki – odparł wojownik wracając do brata i do kendera, siedzących przy stoliku zewnętrznym kolejnej tawerny.
   Od chwili przybycia do Mereklar widzieli tylko kilka kotów. Czasami któryś z kotów przechodził obok towarzyszy w czasie przechadzki. Caramon miał wtedy dziwne wrażenie, że oto jest badany i oceniany przez zielone, nigdy nie mrugające oczy. A potem coraz to ich więcej i więcej pojawiało się w pobliżu. Teraz zaś Earwig był dosłownie pochłonięty przez koty. Skakały mu na ramiona, bawiły się kitką i ocierały o szyję małego kendera. Ten zaś ich uwagą i obecnością był wprost zachwycony i więcej niż chętny do zabawy z nowymi przyjaciółmi.
   Obok siedział Raistlin; cichy i całkiem samotny. Żaden kot do niego nie podszedł.
- Tylko popatrz – Caramon usłyszał szept kobiety wskazującej na maga – Nigdy nie widziałam by koty zachowywały się aż tak nie przyjaźnie wobec kogokolwiek.
- Widzę – odparła jej towarzyszka – Może wiedzą coś, czego my nie wiemy!
   Trzecia kobieta syknęła.
- Założę się, że czarodziej ma coś wspólnego z zaginionymi kotami! Przecież nie było żadnego problemu póki się nie pojawił!
- Wasze kłopoty zaczęły się zanim tu przybyliśmy – gorąco zaczął Caramon, lecz brat rzucił mu znów ostrzegawcze spojrzenie i wojownik wręcz połknął własne słowa.
- Słyszałam, że to oni są odpowiedzialni za całe zło jakie dzieje się na świecie!
   Mag zignorował te słowa. Siedział swobodnie na krześle i popijał od czasu do czasu lokalny specjał zwany hyava, jaki podano mu w niewielkiej porcelanowej filiżance. Ciepło napoju wypełniające całe ciało było mile widziane mimo, że dzień nie był specjalnie chłodny a on był odziany od stóp do głów w czerwone szaty maga.
   Caramon usiadł i starał się rozmawiać z bratem przekrzykując ciągłe chichoty Earwiga.
- Strażnik powiedział, że mamy dalej iść Southgate Street do samego centrum miasta gdzie znajdziemy dom radnych. On powiedział, że wszystkie drogi tam prowadzą i nie zdołamy zabłądzić.
- Nie sądzisz, że to dość dziwne? – spytał Raistlin – Dom radnych w dokładnym środku miasta?
- Taaa, pomyślałem, że dość to dziwaczne, lecz z drugiej strony… całe to miejsce jest dość dziwaczne – mruknął wojownik.
- Sądzę, że dobrze by było zobaczyć ten dom.
   Raistlin sięgnął wyciągniętym ramieniem do barku Earwiga. Koty zaprzestały zabawy z kenderem i obróciły spojrzenia na maga. Zastygły wszystkie jakby nagle stały się posążkami.
- Earwig – powiedział Raistlin patrząc na koty – Czas już iść.
   Ponieważ koty nawet się nie poruszyły, to kender wstał powoli z rozhuśtanego krzesła. Koty zeskoczyły, lecz wzrok wciąż miały wlepiony w Raistlina.
   Mag zaciągnął kaptur na twarz. Zasłonił wąskie, złote źrenice przed światłem dnia. Szukał ucieczki w cieniu szat. Wziął Laskę Magnusa i na niej wsparty ruszył ulicą. Caramon i Earwig poszli w jego ślady.
   Koty postały chwilkę i również one wolno pomaszerowały za towarzyszami, tyle, że trzymały się o dziesięć stóp w tyle.
- Popatrzcie na to! – zawołał zachwycony Earwig.
   Raistlin przystanął i obejrzał się za siebie. Koty stanęły w miejscu. Raistlin ruszył do przodu to i one ruszyły za nim. Coraz więcej kotów przyłączało się do towarzyszy i już po chwili szli oni w otoczeniu gromady futer, ogonów i błyszczących ślepi poruszających się bez wydawania najmniejszych dźwięków.
- Dlaczego tak się zachowują? – spytał ktoś z boku.
- Nie wiem – padła odpowiedź – Może ich jakoś zaczarował!
- Wątpię. Raczej wie co robimy z tymi, co to używają magii na nasze koty.
   Nagle Raistlin odwrócił się i zerwał kaptur z głowy. Koty natychmiast się rozprysły pozostawiając ulicę do dyspozycji maga.
   Caramon był już w życiu w wielu miastach i miasteczkach. Nigdy jeszcze nie widział czegoś w podobie Mereklar. Było tu więcej miejsc gdzie można było zjeść i wypić na jednej Southgate Street niż wojownik pamiętał w dotąd odwiedzonych miastach. I na dodatek miejsca tutaj specjalizowały się w jednym typie posiłków a nie serwowały tego samego co dzień.
- I jeszcze te okna – mruknął wojownik pod nosem – Skąd ludzie biorą pieniądze na tyle szkła?
   Wzdłuż ulicy znajdowały się też sklepy. Wszystkie rodzaje sklepów jakie można sobie wyobrazić. Sprzedawały wszelkie cuda i cudeńka. Mijali właśnie sklep z książkami, który na oknie miał wymalowaną nazwę – „Oxford”. Na drewnianym piedestale wystawy pokazany był, całkiem pokaźnych rozmiarów, otwarty słownik. Raistlin popatrzył na tom i wydał długie westchnienie. Pokazana cena była wręcz niewyobrażalnie wysoka, w każdym razie Raistlin jeszcze tyle w życiu nie zarobił.
   W miarę jak mag postępował dalej szeroką aleją coraz to więcej ludzi zatrzymywało się, przerywało własne czynności i obserwowało czerwone szaty skrywające człowieka mocy. Kilkoro dzieci pobiegło w kierunku Raistlina. Wyciągniętymi ramionami usiłowały dotknąć laski z czarnego drewna ze złotymi szponami dzierżącymi błękitną, kryształową kulę. Mag nie czynił niczego, by im w tym przeszkodzić. Wyglądało na to, że gdy tylko podeszli bliżej to sama czarna laska ich odgoniła.
   Caramon również przyciągał uwagę. Mężczyźni popatrywali nań zazdroszcząc młodości i siły. Kobiety rzucały spojrzenia tylko kątem oczu podziwiając potężne ramiona, szeroką pierś, kędzierzawe brązowe włosy i miłą twarz.
- Hej, Caramon, dlaczego te dziewczyny ci się przyglądają? – podchwytliwie wypytywał Earwig.
   Kiedy wojownik tylko spojrzał  ich kierunku natychmiast zasłoniły twarze dłońmi chichocząc na widok lubieżnego i szerokiego grymasu młodego mężczyzny.
- Pewnie nigdy nie widziały tak wielkiego miecza – kpił wojownik.
   Raistlin tylko parsknął z oburzeniem. Minęła jeszcze kolejna godzina nim podróżni wreszcie ujrzeli dom Shivas. Bystry wzrok Earwiga pierwszy rozpoznał niektóre detale.
- Wygląda jak pokryty roślinnością. A jego okna zrobiono z kolorowego szkła!
   Raistlin się nie odzywał, lecz opisów domu radnej w wykonaniu kendera słuchał z napiętą uwagą. Jeżeli kender miał rację to ten dom ogromnie się musiał różnić od wszystkich domów w mieście. Mag, oparty o laskę bardziej dla wygody niż z konieczności, wpatrywał się w dal przed sobą. Czuł się niezwykle odświeżony, wręcz ożywiony, od czasu niezwykłej próby poprzedniej nocy. Biała linia wciąż błyszczała mu u stóp. Teraz już jaśniej i czyściej z każdym, kolejnym krokiem.
   Wkrótce już wszyscy towarzysze mogli wyraźnie zobaczyć dom wzniesiony gruntowym wzgórzu, wzgórzu perfekcyjnie okrągłym, które kończyło się w miejscu, gdzie zaczynał się wszechobecny biały kamień ulic i szerokie aleje. Wzgórze wznosiło się ponad poziom miasta a kamienna ścieżka wiła się zakolami do domu radnej okrążając niewielki zagajniki porastające wzgórze. Szczyt wzniesienia był wystarczająco spory i płaski by pomieścić niewielki staw z którego wypływały niewielkie strumienie zasilające kolorowe ogrody rosnące na obrzeżach posiadłości.
   Raistlin stanął. Uważnie przyglądał się witrażowym oknom domu. Z fascynacją obserwował grę kolorów gdy słoneczne refleksy zatańczyły na barwionym szkle odbijając całą gamę kolorów – czerwień, błękit, zieleń, biel i czerń. Pięć kolorów. Przypomniało mu to sen z ostatniej nocy. Pięć kolorów…
   Mag mrugnął oczami i ujrzał, że szkło w oknach to tylko szkło podtrzymywane ołowianymi pasmami powyginanymi w dziwaczne kształty, które z dziwnego powodu wydawały się znajome. Chciał bardzo mocno przypomnieć sobie gdzie przedtem je widział, lecz umysł odmówił współpracy.
   Raistlin nagle poczuł straszne osłabienie, nie mógł iść dalej.
- Caramon! – zawołał do brata idącego troszkę z tyłu – Muszę odpocząć.
   Mag opadł na krzesło należące do kolejnego lokalu sprzedającego hyava. Oparł się ciężko o laskę. Oddech mu się skrócił. Odwrócił się plecami od posiadłości i okrył głowę kapturem gdy Caramon pośpiesznie doń podszedł. Wyglądająca na zdenerwowaną młoda barmanka szybko przyniosła dwie czarki mocnego, ciemnego napitku.
- Nie – zawołał wojownik – On potrzebuje gorącej wody.
- To całkiem wystarczy, bracie.
   Raistlin odebrał z rąk dziewczyny oba napitki. Natomiast gdy brat rzucił mu pytające spojrzenie odparł lekko.
- Po prostu trochę mnie przechadzka zmęczyła. Raistlin używał chwili, odpoczywał dzierżąc dziwacznie małe naczynie palcami i powoli popijając. Earwig usiadł uszczęśliwiony i zaczął przetrząsać swe sakiewki.
- Widzisz to? - spytał kender wyciągając kryształowe pióro przetkane złotymi nićmi – Znalazłem to leżące na ulicy. Pomyślałem „jak leży na ulicy to pewnie nikt tego nie chce” no i znalazłem też to.
   Earwig wyciągnął cekinową kulkę z przyszytą żółtą tasiemką.
- Oddawaj! – krzyknął Caramon nachylając się nad stołem i palcami łapiąc już kendera.
- To moje! Ja to znalazłem!
- Było moje! Tamta dziewczyna gospodzie mi to dała! A to wiele znaczy!
- Więc nie powinieneś tego gubić odciął się kender wręczając jednocześnie kulkę prawowitemu właścicielowi.
   Kulka zakręciła się rozsiewając wokoło miriady refleksów.
- Daję słowo, Caramon! Bywasz strasznie nieuważny. A poza tym, to jest wspaniała zabawka dla kotów. One ją uwielbiają! Widzisz, jak ten czarny się w nią wpatruje?
   Raistlin nachylił się mocno w swoim krześle.
- Jaki czarny kot?
- Tamten czarny kot – odparł Earwig wskazując za plecy maga.
   Raistlin obrócił się żywo i stanął twarzą w twarz ze zwierzęciem. Kot, chociaż nie należał do największych, był bardzo, ale to bardzo czarny. Siedział teraz spokojnie i wpatrywał się w maga szerokimi, błękitnymi oczami.
- Hej, kici, kici – Caramon pokiwał zabawką na wstążce.
   Kot pozostał w bezruchu jeszcze przez chwilkę. Jego wzrok wbity w maga wyrażał zmagania woli – błękitne oczy przeciw klepsydrowym źrenicom. Po chwili kor ruszył ze swego miejsca na białym kamieniu i spokojnie przeszedł obok Raistlina. Zwierzę trzykrotni pacnęło w kulkę i znów usiadło obserwując jak Caramon wpatruje się w brata.
   Earwig nie chciał utracić uwagi kota więc sięgnął dłonią i pogłaskał czarne futro. Kot nie okazał ani przyjemności ani odrazy. Spojrzał krótko na kendera i powrócił do obserwowania wojownika.
   Caramon usiłował wciąż nakłonić zwierzę do zabawy kulką. Obserwując to Raistlin pocierał palcami drewn laski. Był to pierwszy czarny kot jakiego ujrzał w całym Mereklar. Zastanawiał się czy nie rzucić czaru pozwalającego mu zobaczyć czy ten zwierzak nie jest zawładnięty przez ducha – stałby się wtedy famulusem czarodzieja – gdy zza rogu ulicy wyjechał otwarty powóz ciągnięty przez dwa białe konie. Znaki drzwiczkach powozu były dokładnie takie same jak na tubie zwoju.
- Radna – powiedział Raistlin poszturchując brata.
   Caramon się rozejrzał a Earwig aż podskoczył z podniecenia. Czarny kot przykucnął za nogami kendera i zszedł z widoku, wyraźnie chciał się ukryć.
- Zatrzymaj tu – dobiegł ich głos.
   Powóz podjechał bliżej i stanął przed frontem lokaliku z hyava. Z siedzenia powozu podniosła się kobieta. Ubrana w biały, pofałdowany jedwab. Skórę miała tak jasną, że porównać ją można było do tego jedwabiu. Ciemne włosy nosiła zaplecione w warkocz, ciasno obwiązany wokół głowy. Z szyi, zwieszając na złotym łańcuchu, czerwienił się ognisty opal.
   Kobieta popatrzyła na nich władczym spojrzeniem.
- Jestem Radna Shavas. Przyłączcie się, proszę, do mnie na posiłek.
   Co powiedziawszy odjechała. Konie powiodły powóz naprzód w stronę posiadłości na wzgórzu. Głęboki, wibrujący głos radnej wciąż jeszcze rozbrzmiewał im w myślach.


- Moja rodzina zamieszkuje w Mereklar od wielu już lat – powiedziała radna Shavas siedząc przy kominku w głównej bibliotece swej posiadłości. Właśnie skończyli wspaniały obiad a ona siedziała z wielką szklanką nienapoczętej brandy w dłoni.
   Za jej plecami tańczyły płomienie kominka rzucając migotliwe światła i cienie i podkreślając jej figurę. Rozmawaiła z braćmi swobodnie, zupełnie jakby znała ich obu całe życie. Urodę miała niezrównaną a głos jak płynny bursztyn. Nic więc dziwnego, że ani Caramon, ani Raistlin nie zauważyli nieobecności kendera.
- Mówiłaś, że twoi przodkowie mieszkali w niedalekiej, wiejskie okolicy?
   Raistli przysiadł przy kominku. W złoconej dłoni trzymał szklankę brandy, lecz i ta pozostawała nienaruszona. Mag nie miał zamiaru poświęcić własnej samokontroli za fizycznie przyjemne doznania. Kaptur miał odrzucony na kark a płomienie oświetlały mu oczy wypełniając ich czerń ogniem.
- Tak, to prawda. Nie jestem niestety pewna dokładnego umiejscowienia – odparła radna.
   Raistlin spostrzegł, że choć kobieta zwracała się do nich obu, jego i brata, to spojrzenie miała utkwione tylko w jego osobie. I w jej oczach nie mógł dostrzec odrazy czy strachu, jakie przywykł widzieć w oczach kobiet. W oczach tej kobiety dostrzegał fascynację, nawet uwielbienie. Czuł od tego mrowienie krwi w żyłach.
- Być może ich pochodzenie mogło by być odnalezione w tej bibliotece? – zasugerował wskazując jednocześnie ramieniem tysiące woluminów dosłownie pokrywających ściany. Pamiętał jak mu mówiono, że niektóre z nich są magiczne.
- Gdybyś tego chciała, to mógłbym w takich poszukiwaniach pomóc.
- Tak, chyba by mi to odpowiadało – odparła radna.
   Lekki blask rozświetlił jej bladą skórę. Spojrzała w głąb własnej szklanki po czym podniosła wzrok i wlepiła spojrzenie wielkich oczu w maga. Raistlin uważnie obserwował siedzącą przed nim kobietę. Coś było nie w porządku, coś było źle, coś go kłopotało, dokuczało, wymagało uwagi. Olśniony jej urodą nie potrafił tego przemyśleć. Być może chodziło o samą Shavas. Powiedziała im bardzo dużo… i nie powiedziała niczego. Więcej już dowiedział się od ludzi na ulicy. Czuł wyraźnie, że ona coś ukrywa, coś co wyjaśni mu tylko na osobności. Mag rzucił ostre, znaczące spojrzenie na brata.
   Caramon udał, że tego nie zauważa. Bywał już świadkiem jak brat traktuje innych. Znał dobrze nieustanne manipulacje i manewry, te delikatne wskazówki mające wpadać do odpowiednich uszu, aluzje do spraw jakie tylko przypuszczał, zmuszanie ofiary do wyjawienia informacji jaką zdołała zachować w tajemnicy przed pozostałymi. Wojownik zawsze był zawstydzony faktem, że mag wręcz żył potrzebą wykazywania swej poznawczej wyższości nad innymi. Poza tym Caramon wcale nie miał ochoty pozbawiać się obecności pięknej kobiety. Zauważył już, że choć głównie rozmawia ona z Raistlinem to wciąż jakby popatrywała na potężnego wojownika.
- Cóż, Mistrzu Czarodzieju – odezwała się Shavas przerywając nieco przedłużającą się, kłopotliwą ciszę – Czy ty i twój brat zechcecie pomóc naszemu w miastu w tak poważnej potrzebie?
- Mówi się tu – oznajmił mag wyciągając zza pazuchy zwinięty pergamin – Że wynagrodzenie za pracę jest „negocjowalne”. Jakie pole zostało pozostawione do ewentualnych negocjacji?
- Wynagrodzenie określone przez Ministra Finansów wynosi dziesięć tysięcy stalowych monet – odparła Shavas.
   Caramonowi opadła szczęka. Dziesięć tysięcy stalowych monet nie oglądał przez całe życie, nie mówiąc już żeby jednorazowo. Sama myśl o tak wielkiej sumie rozpoczęła gonitwę myśli na temat możliwości zakupu! Gospoda! Nie! Wielka tawerna, z kominkiem na środku jadalni i z tuzinem gościnnych pokoi. I jeszcze stajnie na zapleczu. Samo wyobrażenie tawerny zawieszonej wysoko w konarach drzew vallen podnieciło go do tego stopnia, że zaczął łazić po pokoju, uderzać w meble a nawet wywrócił krzesło.
- Caramon – odezwał się Raistlin głosem pełnym irytacji – Gdzie jest Earwig?
- Nie wiem – odparł Caramon – To nie jest mój dzień na pilnowanie kendera.
   Radna była wyraźnie zaalarmowana, twarz wyrażała spore zaniepokojenie.
- Nie chcę, żeby włóczył się po moim domu! Jest tu zbyt wiele cennych drobiazgów, które nawet dotykane być nie mogą! Czy pójdziesz go odszukać, panie?
   Popatrzywszy w oczy kobiety Caramon poczuł, że gdyby tylko poprosiła go aby udał się do Otchłani i dopadł pięciogłowego smoka to wyruszyłby natychmiast.
- Pewnie. Z przyjemnością, pani – odparł.
   Przeszedł przez pokój do bocznych drzwi i wyszedł, głośno je za sobą zamykając. Raistlin wstał z krzesła wspierając się na Lasce Magnusa choć nie czuł się jakoś bardziej zmęczony niż wcześniej tego popołudnia. Podszedł do półki z książkami. Oparł się o nią. Rzucał ukradkowe spojrzenia na teksty. Może to, co go niepokoiło pochodziło z tych tomów?
- Jest coś, o co muszę cię zapytać ,pani.
- Mów mi Shavas, proszę – powiedziała podchodząc bliżej.
   Mag przesunął dłonią po grzbietach kilkunastu książek. Na palcach zebrało mu się sporo kurzu. Wzdrygnął się lekko na ten widok; nie podobał mu się sposób traktowania jakiego księgi doświadczyły. Otrząsnął palce i zrzucił kurz na dywan.
- Ile jest dla ciebie wart nasz sukces?
- Obawiam się, że nie rozumiem pytania – odpowiedziała Shavas lekko potrząsnąwszy głową i zmarszczywszy brwi łukowate brwi.
- To bardzo proste, Radna – powiedział Raistlin bezwiednie się do niej przybliżając – Jaką wartość przykładasz do naszego sukcesu?
- Będzie oznaczał uratowanie miasta i właściwie reszty całego świata. To oczywiste. Dla mnie oznacza wszystko. Przecież jeżeli nie wygracie to nie pozostanie nic poza rozpaczą i mrokiem.
   Shavas odpowiedziała niejako mimochodem, nie było widać najmniejszego podekscytowania. Nawet lekko się uśmiechnęła, zupełnie jakby mrok i rozpacz nie były niczym, z czym nie umiała by sobie poradzić.
- Jakich słów się po mnie spodziewasz? Że sukces twej misji wart jest bogactw całego miasta? Że mógłbyś, Mistrzu Czarodzieju, zażądać czego tylko chcesz?
   Popatrzyła kusząco na maga. Poczuł, jak całe ciało reaguje na jej obecność i natychmiast rozzłoszczony wzniósł obronne bariery.
- Nie jestem Mistrzem, tak wysokiego poziomu nie osiągnąłem – odparł z pozorną pokorą – Wybacz, pytałem tylko dla zasady, jeżeli poczułaś się urażona przepraszam powtórnie – dodał zaciągając jednocześnie kaptur na głowę.
   Radna podeszła o krok bliżej.
- A więc zgadzasz się na nasze warunki?
- Och, nie. Tego nie powiedziałem. Muszę mieć troszkę czasu na zastanowienie – odparł mag z głębi czerwonych szat.
- Odpowiesz jutro? – spytała troszkę zniecierpliwiona Shavas.
- Być może.
   Raistli odwrócił do ognia i z zaskoczeniem zauważył, że Shavas znowu staje tuż obok niego. Przywdział na twarz zwykły wyraz złotej maski i spytał szorstko.
- Radna, czy coś jest nie w porządku?
- Nie – odparła bawiąc się naszyjnikiem noszonym na szyi – ja tylko nigdy jeszcze nie znajdowałam się tak blisko czarodzieja.
- W Mereklar nie ma mistyków? – zapytał Raistlin lekko podnosząc głos.
- Tak, to prawda. Od bardzo dawna żaden czarodziej nie przekroczył bram miasta.
- Zastanawiam się, z jakiego powodu.
- Nie wiem – Shavas wzruszyła jasnymi ramionami a po chwili zastanowienia dodała – Jakiś czarodziej żył w tutejszych górach. Słyszałam tylko, że został zabity dawno temu przez jakieś… mroczne siły.
- Duchy – dodał z pół uśmiechem Raistlin.
- Co? – kobieta wyglądała na zaskoczoną.
- Nic takiego, jakieś idiotyzmy mego brata. Jakaż to moc go zabiła?
- Nie jestem pewna. To tylko legenda rozpowszechniana od czasów jeszcze przed moimi narodzinami. Lecz wracając do tych… idiotyzmów. Słyszałam, że zabiły go duchy zmarłych. Czy tak bywa między magami?
- ten rodzaj magii nie znajduje się w kręgu mych studiów, radna. Nie jestem nekromantą.
   Shavas lekko się pochyliła.
- A nigdy nie rozważałeś tego kierunku?
   Niemal go dotykała. Raistlin uważnie na nią popatrzył.
- Cóż, Radna? – spytał miękko – Czyżbyś oferowała mi swe nauki?
   Kobieta wesoło się roześmiała.
- Ależ żartowniś z ciebie! Jak gdybym mogła cię czegokolwiek nauczyć! Nie wiem nic o magii i magach.
   Tak, tak, moja pani – pomyślał cicho mag – w tą stronę zmierzasz. Tylko czemu zadajesz takie pytania? Dlaczego księgozbiór masz wypełniony magicznymi księgami jeśli nie możesz ich czytać?
   Między radną a magie zapadła chwila niezręcznej ciszy. Raistlin powoli rozglądał się po bibliotece. Shavas stała nieruchomo. Poruszała się tylko głowa śledząca ruchy maga. Jej warkocz połyskiwał głębokim, czerwonawym brązem. Światło z kominka nie sięgało do jej zielonych oczu, lecz połyskiwały teraz jak szmaragdy.
- Dokąd zmierzaliście nim zdecydowaliście się zajść do Mereklar? – spytała.
   Raistlin powiódł palcami po zgromadzonych tomach, przeczytał parę tytułów i nazwisk autorów.
- Masz tu wspaniałą kolekcję ksiąg, Radna – stwierdził napotykając szczególnie interesujący manuskrypt – Historia Nowoczesnej Filozofii.
- Dziękuję, lecz nadal nie odpowiedziałeś na moje pytanie.
   Raistlin obrócił twarz w stronę gospodyni a księga sama wpadła na swoje miejsce.
- Moi towarzysze i ja przebyliśmy Nowe Morze w prywatnych interesach.
   Głos miał zimny, omalże obraźliwy.
- Teraz to moja kolej stwierdzić, że jest mi przykro jeśli kogoś obraziłam – powiedziała radna siadając z powrotem w fotelu.
   Raistlin skorzystał z okazji i włożył palec w szklankę stojącą na stoliku. Kiedy już był pewien, że radna nie patrzy w jego stronę potarł palcem oczy i spowodował łzawienie wywołane alkoholem. Szybko rozejrzał się po pokoju oglądając również sklepienie i ściany.
   Linia – strumień wieku i niewypowiedzianej mocy – znikła. Gdzież jest? Przecież musiała prowadzić tutaj aż od Southgate Street i ucięła się gdzieś w tym domu!   Raistlin podszedł do okna i zaczął się rozglądać na zewnątrz, na drogę do bramy. Miał nadzieję na odnalezienie tam linii lecz szkło okienne było matowe.
- Szukasz czegoś, Raistlinie? – spytała poważnym tonem Shavas.
- Jakiś popiół wpadł mi do oka – odparł pocierając oczy.
   Nagle pojął, co go tak dziwiło. Wiedza dosłownie go oszołomiła. Efektem posiadania klepsydro kich źrenic było postrzeganie wszystkiego wokół przez pryzmat czasu. Taką klątwę nań rzucił Mistrz Wieży, mając nadzieję, że nauczy go to współczucia dla innych, mając też nadzieję, że będzie mu to przypominało, że jest równie śmiertelny jak inni ludzie. Książki na półce spostrzegał jako rozpadające się tomy a ich skórzane okładki były już szare i postrzępione. Widział jak stoły traciły politurę i stawały się stare i pokrzywione.
   Kiedy jednak patrzył na Shavas widział ją młodą, piękną i niezmienną.
   Tak nie może być – krzyknął w duchu i mocno potarł oczy. Gdy je znów otworzył, zamarł z zimna. Ciało radnej było już tylko gnijącymi zwłokami poddanymi działaniu niewypowiedzianych epok, były abominacją dla życia, czymś nienaturalnym, parodią do zniszczenia. Koniecznie.
   Cóż za nowy żarcik mistrzowie dlań przygotowali? Wbił teraz pięści w oczy starając się wymazać horrendalny obraz jakiego właśnie doświadczył.
- Coś złego? – spytała Shavas wstając z fotela.
   Podeszła bliżej i Raistlin poczuł jak jej dłoń dotyka ozłoconego ciała. Czuł dotyk kobiety, śmiertelny dotyk czegoś, czego nie spodziewał się poczuć.
- Jak już mówiłem; wszystko w porządku – odparł szorstko.
  Jednym ruchem wyrwał ramię z uchwytu kobiety.


https://scontent-b-ams.xx.fbcdn.net/hphotos-prn2/p480x480/1238722_626203917419553_1235611245_n.jpg

Offline

 

#11 2018-05-03 16:38:21

 janjuz

Najwyższy Kleryst

Call me!
Skąd: Zduńska Wola
Zarejestrowany: 2012-10-02
Posty: 829

Re: Bracia Majere

Popatrzyła na niego wzrokiem, który przypominał zranionego Caramona. Raistlin westchnął. Jego ramię sięgnęło po laskę, lecz ta została oparta wcześniej o półkę z książkami.
- Wybacz mi, radna. Nie przywykłem, by ktokolwiek… dotykał mnie. Wybacz jeśli wydałem się nieokrzesany.
- Przeprosiny nie są potrzebne, Raistlinie. Sądzę, że cię rozumiem. Zawsze byłeś źle traktowany, wykorzystywany. Szybko wzniosłeś swe mury obronne – radna uniosła dłoń i położyła ją na ramieniu maga – Zapewniam cię, panie – mruknęła przysuwając się tak blisko, że poczuł nawet zapach jej włosów – W mojej obecności obronne mury są ci zbyteczne!
   Raistlin poczuł jej oddech, odczuwał zapach wręcz jako duszący. Lecz to uczucie, odwrotnie do objawów jego choroby, było wręcz przyjemne. Była piękna, jedyne piękno jakie widział przez bardzo długi czas. Ramię maga prześliznęło wokół smukłego ciała kobiety. Przyciągnął ją do siebie.

Rozdział 13

    Caramon maszerował korytarzami domu radnej i z każdym krokiem stawał się coraz bardziej nerwowy, choć nie umiał powiedzieć z jakiego powodu. Nic w posiadłości nie było groźniejszego od nieożywionej przecież zbroi w bibliotece. Potarł dłonią mięsień na prawej nodze; niewielka, cienka blizna właśnie zmieniała odcień na niebieskawy.
- Kiedy to się stało? – pytal sam siebie – Nie pamiętam, żebym w cokolwiek walnął.
   Korytarz powiódł go z biblioteki do środka domu. Tutaj już oświetlenie słabe i miało dziwny, lekko purpurowy czy lawendowy kolor. Brązowe lampy oliwne, rozmieszczone w regularnych odstępach i przymocowane bezpośrednio do ściany, dawały tylko lekki odblask. Matowe szkło okrywające knoty rozpraszało żółto białe płomienie i tłumiło je prawie ze szczętem.
- Dlaczego u licha, trzyma tu wszystko w takiej ciemnicy? – mruczał do siebie i zastanawiał się o ile też drzwi kender go wyprzedza – Earwig! Earwig! Gdzieś ty się podział?
   Łaził tak po domu i nawoływał, potem czekał na odpowiedź aż wreszcie, wydawało mu się, że po paru godzinach, usłyszał:
- Caramon? To ty?
- Oczywiście, że ja! Gdzie jesteś?
- Tutaj, wewnątrz!
   Caramon przeszedł jeszcze kilka kroków i doszedł do drzwi w środku korytarza. Przekręcił gałkę, wszedł i stanął jak wryty.
- Sypialnia Shavas – mruknął.
   Wiedział, że powinien wyjść. Wiedział, że to, co robi jest niewłaściwe. Nic nie mógł poradzić. Piękno i kusząca tajemnica pokoju niejako go wciągnęły do środka. Poza ty, mówił do siebie, słyszałem głos kendera a chyba ostatnią rzeczą, jaką mogłaby taka kobieta pragnąć, to kender buszujący w jej osobistych drobiazgach.
- Tylko się troszkę wślizgnę i szybko rozejrzę za Earwigiem – mruknął cicho Caramon wchodząc do pokoju.
   Nie mając pojęcia czemu to robi, zamknął ostrożni drzwi za sobą.
   Pokój radnej był doskonale oświetlony, znacznie jaśniej od korytarza. Obfitość świec płonęła w kandelabrach, a każda w innym kształcie przypominającym przeróżne rodzaje stworów: gryfów, smoków i innych dziwnych  i groteskowych stworzeń. Topiący się wosk wydzielał słabą woń perfum, która przywiodła Caramonowi na myśl osobę kobiety. Szarpnęła nim nić pożądania, nagle stwierdził, że stoi u boku jej łóżka.
   Sama konstrukcja łoża była wykonana z brązu. Była też udekorowana wizerunkami tych samych stworzeń, jakie wyobrażono na świecach. Łoże dominowało nad wyposażeniem całego pokoju. Zasłony i draperie z szarego jedwabiu zwieszały się ze sklepienia i metalowych prętów. Toaletki i szuflady porozstawiane były dosłownie wszędzie. Wszystkie pokryte lakierem; czarnym, czerwonym i pomarańczowym. Pokryte też były rysunkami dziwnych ptaków, pokręconych drzew i niesamowitych kwiatów. Było też sześć krzeseł pasujących do reszty sposobem zaprojektowania. Trzy stoliki pokryte były niewielkimi puzderkami zawierającymi biżuterię. Złoto, srebro i inne szlachetne metale, ukształtowane w tak drobiazgowo przedstawione detale, że musiały wręcz stanowić prastare artefakty. Caramon nie był co prawda ekspertem w obróbce metali, lecz z łatwością mógł orzec, że puzderka wykonał mistrz swego rzemiosła.
   Podłoga była wręcz zasłana przebogatymi dywanami a ich wzory wypełniały szalone wiry, wstążki i koła. Wszystko w tych samych kolorach jak i cała reszta w tym pokoju. Na ścianach przymocowano kilka luster. Było też jedno o pełnym wymiarze. To jedno obramowano ramą złotą i drewnianą i stało w rogu pokoju. W tej chwili odbijało obraz samego Caramona. Wojownik zauważył, że jego odbicie w lustrze nadbiega z jakby większej odległości niż w rzeczywistości.
- Jak długo już tu stoję? – pytał głośno samego siebie.
   Zamrugał, dźwięk własnego głosu jakby rozwiał fascynujący, lubieżny czar pokoju.
- No i gdzie jest Earwig?
   Rozejrzał się nerwowo po pokoju a później nawet przeszukał. Nie znalazł nawet śladu kendera.
- Powinienem wyjść – powiedział so siebie opierając się stoliku lakierowanym na czarno i ozdobionym malunkami pomarańczowych kwiatów i zielonych liści.
   Pod naciskiem dłoni drewno stolika stało zadziwiająco ciepłe. Bezwiednie ujął w dłonie część ubrania porzuconą przypadkowo na stole i zaczął ją głaskać. Nie myśląc nawet co czyni podszedł w kierunku łóżka wciąż pieszcząc chłodną, gładką tkaninę.
- Radna jest najwspanialszą kobietą jaką kiedykolwiek w życiu widziałem – mruknął.
   Ubranie w jego dłoniach stawało się coraz cieplejsze – Ciekaw jestem, jak ona naprawdę jest? – powiedział miękko.
   Wstał i podszedł do wielkiego lustra gdzie uważnie przyjrzał się swej twarzy – twarzy, którą wielu uważało za całkiem przystojną. Ciało miał poszramione po wielu bitwach a mięśnie nie skrywały potężnej siły. Wziął głęboki wdech i obserwował jak wielka pierś się rozszerza a ramiona stają się twarde. I wtedy spostrzegł, co trzyma w dłoniach.
- Co ja wyczyniam?
Zakłopotania aż mu gęba poczerwieniała. Szybko ruszył do stołu by odłożyć czarny jedwab, jaki wciąż jeszcze gładził gdy za jego plecami zadźwięczał wysoki, świergotliwy głosik.
- Co tam trzymasz, Caramon?
- Nic! – ryknął wojownik i odwrócił się w stronę gapiącego się nań, uśmiechniętego kendera.
- Co to jest? – spytał Earwig obchodząc Caramona przy stoliku.
- Nie rusz! – szybko powiedział wojownik – To tylko… coś, co należy do radnej.
- Och – powiedział kender i wzruszył ramionami.
- Chodźmy, Earwig! Nie powinno nas tu być – powiedział CAramon poważnie bowiem czuł się winny.
   Wyciągnął kendera z pokoju. Wojownik ruszył szybko do drzwi. Earwig początkowo poszedł za nim, lecz nagle dostrzegł na stoliku niewielkie pudełko.
   Zabierz mnie! Zabierz mnie!
- Co takiego? – powiedział kender wpatrując się w pudełko z zachwytem w oczach.
- Nic nie mówiłem! – cisnął Caramon.
   Zatoczył się na wilki, ręcznie malowany parawan i omalże go wywalił. W ostatniej chwili go chwycił i uratował od upadku.
  Zabierz mnie! Zabierz mnie!
- Sam chciałeś! – wrzasnął kender.
   Złapał pudełko i szybko wcisnął je do jednej z wielu sakiewek.
- Earwig!
   Caramon, uporawszy się z parawanem, stał już przy drzwiach. Znowu używał Tego Głosu. Earwig dołączył i razem opuścili pokój. Caramon delikatnie zamknął drzwi za sobą.
- O co chodzi, Caramon? – spytał kender zauważając, że twarz wojownika stała się czerwona a on sam oddycha gwałtownie, duzo szybciej niż zwykle.
- O nic! Zostaw mnie w spokoju! – rozkazał Caramon i ciężko pomaszerował korytarzem.
  Otwórz mnie! Otwórz mnie!
- To doprawdy niezwykłe! – rzekł Earwig gdy uradowany sięgnął do sakiewki po pudełko.
   Doprawdy nie było żadnego powodu, by nie otwierać go w obecności Caramona, lecz kender poczuł nagłe pragnienie by cudowne pudełko jednak przed przyjacielem ukryć. Pozwolił wojownikowi odejść trochę do przodu a sam palcem trącił zatrzask. Pokrywa pudełka odskoczyła. W środku znajdował się jeden tylko pierścień – prosta, złota obrączka bez żadnego kamienia czy rytu. Leżał sobie na czerwonym aksamicie. Earwig, lekko rozczarowany, tylko wzruszył ramionami. Zdecydowanie miał nadzieję na coś bardziej interesującego. No przecież to pudełko samo do niego wołało.
- Więc, gdzieś ty był? – zażądał odpowiedzi Caramon gwałtownie zatrzymując się przed kenderem – Chowałeś się za zasłoną?
   Earwig szybko wepchnął pudełko pod tunikę.
- Zasłoną? Nie byłem za żadną zasłoną!
- Przecież słyszałem jak wołasz mnie z tamtego pokoju! Przecież gdzieś tam musiałeś być. W jakimś kredensie?
   Earwig potrząsnął głową.
- Nie wiem o czym ty gadasz, Caramon. Wszedłem do tego pokoju szukając właśnie ciebie!
   Wojownik popatrzył na kendera dość sceptycznie, by nie powiedzieć podejrzliwie. Potem wzruszył ramionami, potrząsnął głową i westchnął.
- To dziwny dom. Sprawia, że słyszę głosy. No więc, gdzie byłeś?
- Cóż, byłem w Solace, w Thelgaard i na Południowym Ergoth i…
- Miałem na myśli ten dom! – krzyknął wyczerpany już caramon.
-- Och. Dlaczego tego nie powiedziałeś? – powiedział Earwig klepiąc się w czoło wierzchem dłoni i wznosząc oczy ku niebu – Tam jest taki fantastyczny pokój, cały wypełniony roślinami, i one rosną wewnątrz.
- Rośliny? – zdumiewał się caramon – Jesteś pewien tego pokju z roślinami?
- Taaa. I tam jest bardzo ciepło i parno.
- A-ha. Zaraz mi jeszcze powiesz, że gdzieś tam jest tajna komnata.
- O rany! Skąd ty wie…
- Na Otchłań! Earwig! Przestań już tymi dzikimi opowiastkami! – Caramon ostro pomaszerował korytarzem – Chodź już. Chyba powinniśmy już wracać do Raista.
- Pewnie, Caramon – radośnie zgodził się Earwig.

- Ty i Caramon jesteście bliźniakami? – dopytywała Shavas poprzez niewielki stolik.
   Raistlin tymczasem, kompletnie zresztą zaskoczony wynikiem obserwacji, wpatrywał się w planszę do gry leżącą na stole. Nie zauważył jej wcześniej.
- Nie sądziłem, że to takie oczywiste – odparł sucho.
- Zapewne, przecież wcale nie jesteście podobni, choć z drugiej strony przypominacie siebie nawzajem znacznie bardziej niż może się to wam wydawać.
- Powątpiewam, Lady Shavas. Po prostu, tem sam informator, który powiedział o naszych planach udania się do Mereklar musiał przekazać pani i tą informację.
- Nie złość, Raistlin – odparła wpatrując się weń jednocześnie wspaniałymi, cudownymi oczami pozbawionymi wieku – Wobec tak strasznych kłopotów nadciągających do naszego miasta jest moim obowiązkiem jako radnej, by poznać intencje i motywy każdego, kto zmierza do Mereklar.
   Miała rację, musiał to przyznać. Raistlin niechętnie to uznał i ironicznie się do sibie uśmiechnął. Ta przeklęta natura każąca mu uzyskać dominację nad każdym… niezależnie od faktu, że wciąż jeszcze czuł słodycz jej ust na swoich.
   Planszę gry stanowił blok niezidentyfikowanego metalu długości męskiego ramienia i grubości kilku cali. Na wierzchu była szachownica kwadratów srebrnych i czarnych. Mag sięgnął ramieniem i przesunął wyrzeźbioną figurę jeźdźca o dwa kwadraty w lewo i jeden do przodu.
- Ruch doskonały, lecz dobrze mi znany – uśmiechnęła się radna.
   Wzięła złoty żeton – prostokąt z wzniesionym czerwonym kwadracikiem – z wagi ustawionej obok graczy i umieściła go w niewielkim stosie jaki właśnie gromadziła. Waga przechyliła się w stronę maga. Shavas przeniosła jeden ze swych żetonów – mężczyznę z wielką tarczą i włócznią – z przed Raistlinowego rycerza w stronę dwóch innych w tym samym rzędzie. Pod swymi ludźmi umieściła stalową sztabkę tworząc w ten sposób barierę, której jeździec Raistlina nie mógł pokonać.
   Mag wystawił jeden ze swych żetonów – wieżę – za plecy swego konnego i zabrał z wagi większą sztabkę. Waga lekko się pochyliła, lecz wciąż jeszcze wskazywała na niego. Zabrał sztabkę i trzech mężczyzn z planszy a swego rycerza przesunął do przodu o jedno pole.
- Ten ruch też jest mi dobrze znany – odparł Raistlin i oparł się o krzesło uważnie obliczając sytuację na planszy.
   Jego taktyka zmusiła Shavas do poświęcenia ważnej magii – przedstawionej tu za pomocą sztabek kruszcu – i przesunięcia jej części ze strony, na której czekała już prawdziwa koncentracja sił maga. Zmusił ją do poświęcenia gospodarza, fortyfikacji oraz pozycji w grze. A wszystko za pomocą niewielkiej dywersji.
   Shavas również rozparła się wygodnie w krześle. Szybko zliczyła pozostałą w jej dyspozycji magię odczytując wskazania wagi. Wyraźnie przechlała się na korzyść przeciwnika.
- Doskonale grasz, Mistrzu Magii.
- Dziękuję. Sporo w to grywam.
   Drzwi otworzyły się z hukiem i uderzyły w ścianę. Caramon i Earwig wmaszerowali do pokoju.
- Znalazłem go – powiedział Caramon.
- Znalazłeś kogo? Mnie? Ja się nie zgubiłe, prawda? Zgubiłem się, Raist? – dopytywał  Earwig.
   Mag tymczasem uważnie obserwował Shavas, której wzrok dosłownie wpił się w Earwiga. Oczy jej zalśniły a powieki zwęziły do szparek. Raistlin rzucił szybkie spojrzenie na kendera i dostrzegł, że kołnierz jego koszuli był przekrzywiony a naszyjnik kociej czaszki jasno świecił w ogniu kominka. Spojrzał szybko na radną, lecz wyraz jej twarzy nie zdradzał żadnych emocji.
   Pomyśla, że musiał się chyba pomylić choć przez ciało i tak przebiegł mu zimny dreszcz.
- Dużo czasu ci to zajęło. Coś ty takiego robił? – pytał lakonicznie usiłując ukryć własne emocje.
- Ja tylko… łaziłem wkoło – wymamrotał Caramon.
   Popatrzył na rozstawioną grą w jaką przed chwilą grali.
- Czarodzieje i Wojownicy. Nigdy nie załapałem o co tu chodzi.
- Większość ludzi ma kłopoty z uzyskanie biegłości w tej grze, Caramonie – uspokajająco odezwała się kobieta.
- Przypuszczam, że ja po prostu nie mam głowy do długoterminowych strategii – wyznał wojownik.
   Wzrok radnej napotkał oczy Caramona. Wydało mu się, że chce ten wzrok powiedzieć, iż zachwyca ją ktoś, kto czuje się ponad głupimi gierkami. Wojownik poczuł jak gorąca krew napływa mu do twarzy.
- Hej! – zawołał podniecony Earwig – te żetony wyglądają zupełnie jak inne w mojej sakiewce. Chcecie zobaczyć?
   Kender klapnął na kanapę, wpadł ostro na Caramona, który stracił równowagę i szturchnął planszę do gry. Żetony posypały się we wszystkie strony.
- Ty niezdarny ośle! Gramy już całe godziny! – warknął rozzłoszczony raistlin.
- Ja… ja przepraszam, Raist – szepnął skruszony wojownik.
   Chciał dodać coś jeszcze, lecz spojrzenie radnej spowodowało, że natychmiast zapomniał, co.
- Nic się nie stało – Shavas uśmiechnęła się prosto w oczy Caramona – Tak czy inaczej, powinniśmy już wrócić do rozmowy o naszych sprawach. Twój brat i ja spędzaliśmy po prostu czas przy grze w oczekiwaniu na wasz powrót.
   Jej spojrzenie wyraźnie powiedziało Caramonowi, że liczy na coś więcej. Nigdy jeszcze wojownik nie spotkał kobiety tak fascynującej, tak kuszącej. Nie potrafił nawet pojąć, w jaki sposób mógł wytrzymać bez nie j tak długo. To ten dom… pomyślał… ten dziwny dom.
- A tak poza tym, co co cię tak długo zatrzymało? – pytał Raistlin – Z całą pewnością nie potrzeba aż tyle czasu żeby odnaleźć kendera!
- Ależ ja się nie zgubiłem! – twardo oznajmił Earwig – Cały czas wiedziałem gdzie jestem. Jeżeli ktokolwiek się zgubił, to Caramon. Znalazłem go w…. ouć! Hej!
- Co? Och, wybacz Earwig. Nie miałem zamiaru siadać na tobie.
   Caramon wyciągnął kendera spod siebie i sam przesunął się na drugą stronę kanapy, bliżej swego brata.
- Jak już zapewne wiecie – zaczęła radna doczekawszy się aż jej goście wygodnie usiądą – Dobro Mereklaru zależy od żyjących tu kotów. Chronią nas przed złem tego świata. Proroctwo…
- Czytaliśmy proroctwa – przerwał Raistlin krótko – Lecz może możesz na zdradzić, kto je dał?
- Przykro mi. Nie potrafię. Mogę kontynuować? W ostatnim czasie koty zaczęły znikać. Nikt nie ma pojęcia dokąd odchodzą. Obywatele zaczynają obawiać się o swe życie. Wiecie, wierzą w proroctwo. Obawiają się, że nadchodzi koniec świata.
- Czy znacie pochodzenie naszego miasta? – spytała całą trójkę.
- Trochę słyszeliśmy o Mereklar – odparł mag – lecz może mogłabyś uzupełnić parę detali?
   Shavas lekko się uśmiechnęła i skinęła głową.
- Nikt jest pewien początków miasta. Pewne jest tylko, że miasto przetrwało Kataklizm bez uszczerbku. Jego mieszkańcy już niestety nie. Kiedy ludzie żyjący w otaczających nas okolicach napłynęli do miasta to odkryli, że wszystkie budynki są puste. Mieszkańcy Mereklar – jeśli tacy istnieli – po prostu zniknęli.
- Co rozumiesz przez „ jeśli istnieli”?
- Są tacy, co uważają, że miasto datuje się samego Kataklizmu. Że go tu przedtem wcale nie było. To absurd, wiem, lecz uważam, że i o tym należało wspomnieć.
- Gdzie to ja? A, tak. Po pewnym czasie niektóre rodziny zajęły w mieście kluczowe pozycje jeśli chodzi o sprawowanie władzy. Mieli obowiązek pomagać wszystkim we wspólnym bytowaniu w nowym miejscu.
- Twoja rodzina między innymi? – spytał Raistlin.
- To prawda. W mojej rodzinie zawsze byli radni, tacy co to kierują i przewodzą we wszystkich aspektach życia miasta. Lord Brunswick to nasz Minister Rolnictwa sprawujący pieczę nad ziemiami produkującymi dla nas żywność. Lord Alvin to Minister Własności. Pozostalo lordowie i ladies zajmują się innymi sferami działalności. Jest Sierżant Armii, Mistrz Bibliotek i podobne, inne funkcje. Jest ich zawsze dziesięciu.
   Shavas poprawiła się w fotelu leniwym ruchem. Dłoń z gracją poprawiła fałdy szat odsłaniając przy tym szyję, długi,wygięty w łuk kark i marmurowo białą skórę. Bracia patrzyli jak urzeczeni.
- Mówiąc, że nie było tu żadnych śladów poprzednich mieszkańców nie była całkiem precyzyjna – mruknęła bawiąc się jednocześnie opalowym naszyjnikiem – Znaleźliśmy proroctwa, w każdym bez wyjątków domu były proroctwa. A te wszystkie ksiązki były tu już w bibliotece. A poza tym były…
- … koty! – zawołał Earwig.
   Raistlin i Caramon podskoczyli, jakby głos kendera przebudził ich z pożądliwych snów na jawie.
- Ta, to prawda, Earwig – radna uśmiechnęła się do kendera – Koty. Tysiące ich swobodnie poruszało się po ulicach. Zawsze przyjacielskie, zawsze zadowolone z obecności ludzi wokoło. Nowi obywatele Mereklar uznali koty za znak od bogów.
- A kiedy zorientowaliście się, że koty znikają? Spytał odchnąkąwszy, Caramon.
- Troszkę ponad miesiąc temu.
- Ale skąd wiedzieliście, że znikają. To znaczy, wciąż jest ich tu mnóstwo włóczących się we wszystkie strony…
- Nie było to łatwe, bowiem kotów jest tu rzeczywiście mnóstwo. Ludzie jednak z niektórych kotów uczynili swych ulubieńców… a może to koty uczyniły ulubieńców z ludzi, czasem to trudno odróżnić. Ci ludzie pierwsi zauważyli znikanie kotów a potem to już liczba kotów w mieście zaczęła dramatycznie spadać.
- I jesteście pewni, że nigdzie się nie skrywają? Albo, że po prostu wyszły za mury miasta?
   Shavas zmarszczyła brwi.
- Nie jesteśmy głupcami.
   Caramon zaczerwienił się aż po korzonki włosów.
- Nie miałem zamiaru…
- Wybacz, panie – radna ciężko westchnęła – Proszę o wybaczenie. Ja… to był czas trudnej próby. Tak, jesteśmy pewni. W przeciwnym wypadku nie oferowalibyśmy nagrody.
- Tak dokładnie, to czego od nas oczekujecie. Co mamy zrobić? – spytał Raistlin.
- No jakże? Chcemy, byście oskryli co się dzieje z kotami i to powstrzymali – odparła zaskoczona pytaniem Shavas.
- Mówisz „my”. Czy mogę przez to rozumieć, że pozostali członkowie rady miasta też chcą naszej pomocy?
   Raistlin uważnie obserwował kobietę. Zauważył, ze trochę pobladła. Opuściła wzrok.
- Niektórzy są niechętni… ściąganiu z zewnątrz… - Shavas wyraźnie miała problem z dokończeniem zdania.
   Usta Raistlina wygięły się w drwiącym grymasie.
- Chcesz chyba powiedzieć, pani, że niektórzy członkowie rady nie chcą czarodzieja w mieście ponieważ sądzą, że cały za cały problem odpowiada społeczność magów!
- Nie złość się, Raistlin! – oczy Shavas wręcz błagały – Część członków rady rzeczywiście obwinia czarodziejów za znikanie kotów. Jak na razie. Przekonałam ich jednak, że potrzebujemy twojej pomocy, że nie każdy czarodziej to samo zło. Pomożesz nam? Proszę?
   Caramon wręcz czuł satysfakcję płynącą od brata – satysfakcję, że oto przymusił tą piękną, pociągającą kobietę do błagania. Wojownik był wręcz wściekły na swego bliźniaka. Nagle ujrzał jak Earwig wpycha do sakiewki pionki, rycerze i inne żetony radnej. Z westchnieniem przesunął ramię i chwycił kendera.
- Odłóż to!
- Odłożyć co?
- Te żetony!
- Dlaczego? Przecież to moje!
- Nie, nie twoje.
- A właśnie, że moje. Zapytaj Raistlina. Oglądał je dziś rano. O, tutaj mam Mroczną Królową, i jeszcze jedną mroczną Królową… O rany! Mam dwie! Czy to nie wspaniale…
   Caramon chwycił sakiewkę kendera… ignorując zresztą jego gorące protesty… i wywalił jej zawartość na planszę.
- Czy widzisz tu jeszcze cokolwiek, co do ciebie należy, pani?
   Spojrzenie Shavas błysnęło w kierunku kendera i przez chwilkę spoczywało na pierścieniu na jego palcu.
- Nie – powiedziała do Caramona – Dziękuję ci.
- Na nas już najwyższy czas – rzekł Raistli wstając i ciężko opierając się o laskę – Zmęczony już jestem a dużo jeszcze do przemyślenia.
- Mój powóz odwiezie was do gospody. Czy jutro odpowiesz mi, raistlinie, czy podejmujecie się tej pracy? – spytała Shavas wstając z gracją z fotela.
- Być może, pani – odparł mag, skłonił się i opuścił pokój.

Rozdział 11

- Dlaczego ty zawsze tak traktujesz ludzi, Raist? – wypytwał Caramon.
   Rozsiadł się już wygodnie na skórzanym siedzisku prywatnego powozu radnej. Powoz był zamknięty dla ochrony przed wieczornym chłodem. Raistli spojrzał na brata. Był wyraźnie rozbawiony niezwykle wrogim tonem.
- Traktuję jak co?
- Dobrze wiesz – Caramon nie umiał dobrze ubierać myśli w słowa – Nie zrobiła nic co by ci mogło szkodzić.
- Doprawdy? – mruknął Raistli, lecz te słowa stłumił już kaptur czerwonej szaty. Mag lekko się poruszył – Nie bądź naiwny, Caramonie. Ona chce naszej pomocy tak długo, jak to jej odpowiada. Słyszałeś przecież, jak wyznała, że pozostali członkowie rady nas nienawidzą i zamierzają na wynająć tylko dlatego, że muszą. Nie mają innego wyjścia.
- Nienawidzą tylko ciebie – strzelił Caramon i natychmiast palnął się w usta.
   Nie mógł sobie wyobrazić, że właśnie to powiedział. Poza tym, natychmiast gorzej się poczuł. Wnętzności zaczęły mu się kręcić jak węże w brzuchu. Raistli spojrzał twardo na brata.
- Cóż – powiedział Earwig – bieżemy tą robotę czy też nie?
- A co to za różnica dla ciebie? – spytał rozzłoszczony Raistlin – Od kiedy to tak troszczysz się o pracę?
   Earwig zamrugał i potarł dłonie. Swędziło go przy jednym z palców.
- Troszczę się o wiele spraw! A wy nigdy nie traktujecie mnie poważnie, to wszystko. A powinniście! – stwierdził wbijając wzrok w towarzyszy – Jeśli nie, to któregoś dnia tego bardzo pożałujecie!
- Uspokój się – mruknął Caramon pocierając dłonią palący brzuch.
- Weźmiemy tą pracę. Nigdy nie było w tej sprawie wątpliwości – zaznaczył Raistlin.
- To kiedy zaczynamy? Co robimy najpierw? Musze to wiedzieć! – zawołał głośno Earwig.
   Caramon popatrzył na przyjaciela krzywo. Całą twarz miał wykrzywioną z bólu i zakłopotania.
- Dlaczego?
- Po prostu musze i już! – buntowniczym tonem odezwał się kender.
   Opadł z powrotem na siedzenie powozu i skrzyżował ramiona na niedużej piersi.
- Co się z tobą dzisiaj dzieje? – pytał zdumiony Caramon.
- Co się dzieje z nami wszystkimi? – cisnął Raistlin.
   Nikt się już nie odezwał. Każdy z braci miał jakąś tam własną odpowiedź, lecz żaden nie powiedział jej głośno.
   Jazda do tawerny odbyła się w ciszy. Noc też była cicha i spokojna. Raistlin widział porozwieszane dekoracje, przygotowywane na zbliżający się Festiwal Oka. Z wolna potrząsnął głowa i stuknął parę razy w podłogę Laską Magiusa. Ci wszyscy ludzie. Są tak głupi. Będą świętować i tańczyć. Nie wiedzą nawet dlaczego. Nie rozumieją straszliwego poświęcenia jakie ma odbyć się w to święto. Gadał do siebie w ciszy.
   Powrócił myślami do czasu spędzonego z radną. Dzielona z nią intymność była bardzo podniecająca i stanowczo za krótka. Wyślizgnęła się z jego objęć równie gładko jak przedtem w nie weszła. Szeptała coś o obecności służby. Raistlin więc ażeby się otrzeźwić, skupić znowu na tym co ważne, zaczął przeglądać uważniej półki z księgami. Znalazł tam księgi sztuk magicznych, czarąw, przywołań. Zauważył nawet rzadko spotykane woluminy z imionami magów, iluzji, inwokacji. Cuda z przeszłych wieków spoczywały na półkach, cuda zaginione przed setkami lat.
   Słyszał o tych księgach kiedy jeszcze był tylko uczniem. Dlaczego znajdują się właśnie tutaj? Dlaczego w jej posiadaniu? Coś sobie przypominał, że mówiła iż wszystkie te księgi znajdowały się tu gdy jej rodzina tu przybyła po Katakliźmie. Odpowiedź to wiarygodne, lecz…
   Mag usiłował sobie przypomnieć każdy szczegół wszystkiego, co widział w jej pokoju – każdą dekorację, statuetkę, obraz. Na stole spoczywało tam pięć kamieni o niezwykłych odcieniach i kolorach. Każdy był długości palca. Każdy niezwykle gładki i połyskujący w świetle kominka. Mogły nawet pasować do opisu zaginionych Kamieni Odesłań. Był tam też model wszechświata – wykonana z brązu konstrukcja ruchomych części, sfer i wskaźników, skręcanych sprężyn, stalowych zwojów uwalniających energię po naprężeniu…
   Raistlin poczuł dłoń na ramieniu. Podskoczył, lecz szybko się uspokoił widząc, że to tylko dłoń Caramona.
- Nie dotykaj mnie! Wiesz, że tego nie znoszę! – warknął.
- Przepraszam, Raist, lecz… nie czuję się dobrze.
- Doprawdy? Shirak – szepnął.
   Światło laski rozjaśniło wnętrze powozu. Raistlin popatrzył w twarz brata. Oczy miał zapadnięte i podkrążone z ciemnymi obwódkami u spodu. Wyglądał, jakby nie spał od wielu dni. Plecy zgarbione, Ramiona opuszczone.
- To musi być ta brandy – mruknął Caramon i oparł się o bok powozu.
- Dużo tego wypiłeś? – spytał Raistlin.
- Nie za wiele – usprawiedliwiał się Caramon.
   Raistlin w ciszy skinął głową. Caramon mógł w zawodach w piciu każdego zapędzić pod stół. Raistlin ujął brata za przegub. Poczuł puls; przyśpieszony i słaby. Krople potu zaczynały już kapać z czoła wojownika i z górnej wargi.
   Raistlin znał te symptomy. Znał bardzo dobrze. Nie chciał ich jednak uznać nawet przed samym sobą.
- Musisz nauczyć się kontrolować swe apetyty, bracie – powiedział.
   Powóz wysadził ich przed samym wejściem do gospody. Tym razem to Raistlin pomagał bratu w wejściu do Barnstoke Hall.
- Wszystko w porządku, Raist. Naprawdę – powiedział caramon wyraźnie zawstydzony własną słabością.
   Stanął prosto i odsunął ramię brata. Raistlin popatrzył nań i wzruszył ramionami. Opierając się na lasce poszedł w kierunku schodów. Earwig potruchtał w jego ślady. Głowa kendera wisiała opuszczona. Nie patrzył na lewo, czy prawo, lecz trzymał wzrok spuszczony prosto na podłogę leżącą u jego stóp. Caramon szedł za nimi lekko się zataczając. Zastanawiał się czy sklepienie komnaty nie zamierza zamknąć mu się na głowie. Przynajmniej tak to wyglądało.
   Właściciel gospody stał za ladą z boku głównej komnaty, przeglądał księgi i robił czarnym piórem notatki. Podniósł wzrok jak tylko goście nadjechali.
- Późno wracacie. Jest już dobrze po północy. Zatem przypuszczam, że spotkanie z naszą radną przebiegło pomyślnie, czyż nie, panowie?
- Nie sądzę, żeby był to twój interes – odparł miękko Raistlin mijając ladę.
   Powoli wstępował na schody kierując się do swego pokoju. Urażony właściciel wrócił do swej pracy.
   Caramon potknął się idąc do schodów i upadł na kolana. Raistlin obejrzał się i popatrzył z troska.
- Idź dalej – machnął Caramon w stronę brata – ja… musze odpocząć. Spotkamy się… w pokoju.
   Wojownik z wysiłkiem wstał i oparł się o poręcz schodów. Earwig tymczasem, na nikogo się nie oglądając, wciąż wspinał się na górę.
   Raistli popatrzył na kendera. Zachowywał się równie dziwacznie i obco jak Caramon. Mag nie wiedział komu towarzyszyć.
- Zaczekam na ciebie na półpiętrze, bracie – powiedział mając jedno oko zwrócone na Caramona a drugim obserwując kendera.
   Wojownik skinął głową i zaczął wspinać się po schodach. Raistlin chwycił go pod ramię i poprowadził w stronę pokoju.
- Earwig, otwórz drzwi.
   Kender tylko skinął i bez komentarza zrobił o co został poproszony. Zachowywał się jakby był pogrążony we śnie. Caramon wtoczył się do pokoju. Podniósł głowę i w świetle laski dostrzegł szybkie poruszenie w ciemnym narożniku.
- Raist…
   Zaczął tylko, lecz zanim zdążył powiedzieć cokolwiek brat już odepchnął go mocno na bok. Strzałka, z grotem połyskującym w świetle laski, pomknęła z ciemności wprost w kierunku wojownika. Raistlin stanął na jej drodze otwierając szatę jak tarczę z tkaniny. Za pierwszą poleciały jeszcze dwie strzałki i ugrzęzły w Zojach szaty nim zdołały dosięgnąć celu.
   Zabójca runął do przodu – postać w czerni prześlizgnęła się obok maga ze zwinnością akrobaty. Przeskoczyła nad ogłupiałym kenderem, schodami dopadła jednym susem parteru i zniknęła na ulicy.
   Raistlin dopadł okna wyciągając jednocześnie szklaną kulę z sakwy. Używał kuli do rzucania zaklęć, lecz zabójca zdążył już zniknąć. Mag odwrócił się i dopadł do leżacego na podłodze Caramona.
- Caramon? Jesteś ranny? – zapytał przyklękając przy bracie.
- Nie… nie sądzę.
   Caramon popatrzył w twarz bliźniaka i ujrzał tam prawdziwą obawę, prawdziwą troskę. Ciepło rozlało mu się po całym ciele na moment przeganiając słabość. A więc gdzieś tam głęboko jednak Raistlin też się o niego troskał. Za taką wiedzę mógł zapłacić spotkaniem ze wszystkimi zabójcami świata.
- Dzięki, Raist – rzekł słabym głosem.
   Raistlin przejrzał uważnie szaty i wydobył z materii trzy strzałki. Dwie utknęły w fałdach materiału, lecz trzecie uderzyła prosto w metalowy dysk – amulet szęścia otrzymany od kobiety w Czarnym Kocie. Spojrzał nań z uczuciem rozbawienia. Tymczasem Earwig, włócząc się bez celu i pomysłu po pokoju, znalzł jeszcze jedną strzałkę porzuconą przez zabójcę. Nie mówiąc nic braciom kender wrzucił ją do kieszeni.
- Potrzebujesz czegoś, Caramon? – spytał Raistlin.

Ostatnio edytowany przez janjuz (2018-05-03 16:38:47)


https://scontent-b-ams.xx.fbcdn.net/hphotos-prn2/p480x480/1238722_626203917419553_1235611245_n.jpg

Offline

 

#12 2018-05-15 17:39:23

 janjuz

Najwyższy Kleryst

Call me!
Skąd: Zduńska Wola
Zarejestrowany: 2012-10-02
Posty: 829

Re: Bracia Majere

- Nie, nic. Po prostu muszę odpocząć.
   Wojownik padł na łóżko. Brat usiadł na brzegu opodal brata.
- Raist, myślałem, że obiecywałeś, że już nikt tu na nas nie czyha. Zbyt wielu ludzi już wie, że tu jesteśmy.
- Tu nie chodziło o „nas” Caramonie – Raistlin uważnie przyglądał się strzałkom – Chodziło tylko o ciebie.
- Hę? – wojownik aż uniósł się na łokciu.
- A dlaczego ktoś chciałby zabijać Caramona? – ziewnął Earwig.
- Te strzałki były wymierzone dokładnie w ciebie. Żadna nie leciała na mnie, czy kendera. No i ta tajemnicza choroba. Gdyby mnie tu nie było, nie byłbyś zdolny do reakcji, nie zrobiłbyś uniku. Byłbyś wtedy łatwą zdobyczą, bracie.
   Raistlin przytrzymał jedną ze strzałek w świetle lampy. Powąchał czubek i odsunął twarz marszcząc nos z nieukrywanym obrzydzeniem.
- Thorodrone – powiedział zaciskając usta i ponownie wąchając – Zdecydowanie. Niesamowicie zabójcza trucizna. Masz szczęście, że cię nie dosięgła, Caramon. Umarłbyś natychmiast, w mgnieniu oka.
   Mag potrzymał strzałkę w płomieniu pobliskiej lampy, co spowodowało, że czubek strzałki zalśnił na zielono. Spluwając na palce i pocierając czubek Raistlin zdjął truciznę, która przybrała już postać szarego proszku na czarnym metalu. To samo zrobił z pozostałymi strzałkami po czym ostrożnie schował je do kieszeni szaty.
   Raistlin wstał z łóżka, zgasił lampę i stłumił światło laski. Podszedł do okna.
- Co widzieliście, jeśli chodzi o tego mężczyznę? Spytał, jednocześnie lustrując ulicę w poszukiwaniu znaków jakichś intruzów.
- Nic. Ubrany był na czarno, no i był diablo szybki.
- I doprawdy wiedział jak się posługiwać dmuchawką – dodał Earwig usuwając szczyt hopaka.
   Odkrył w ten sposób otwór wylotowy własnej dmuchawki. W ciemności całkiem niewidoczny, kender ujął zatrutą strzałkę i starał się wpakować ją do swej broni. Nie pasowała; była jednak za duża. Popatrzył rozczarowany, lecz po chwili zorientował się, że jeśli usunie część piór to strzałka będzie doskonale pasować. Zaczął działać.
- Też za wiele nie widziałem – powiedział Raistlin.
   Earwig wsunął pozbawioną piór strzałkę w niewielką, ukrytą kieszonkę w rękawie po czym zamknął hoopak. Ziewnął ponownie, rozwinął śpiwór, położył się i błyskawicznie zasnął.
- Zauważyłeś może coś niezwykłego kiedy tak włóczyłeś się wieczorem po jej domu? – spytał nagle Raistlin.
- Niezwykłego?
- Niezwykłego. Dziwacznego. Nie na miejscu. Czy widziałeś lub słyszałeś cokolwiek dla ciebie niezrozumiałego?
   Caramon wrócił myślami do pokoju Shavas. Pamiętał dotyk jedwabiu, jego gładkość między palcami, chłodną a nagle się ocieplającą satynę. Falę ciepła skradzioną z jego ciała. Przypomniał sobie jak usłyszał głos earwiga kiedy kender przysięgał, że nie był w tym pokoju. Pomyślał też o fakcie, że błądził po domu godzinami, lecz dla niego wyglądało to tylko na kilka minut.
- Nie. Nic – odparł krótko – Damę zostaw w spokoju, Raist. Nie ma z tym nic wspólnego. Po prostu za dużo wypiłem, to wszystko. To moja wina.
- Być może – mruknął Raistlin – Muszę ponownie dostać się do tego domu… sam.
- Co? - ospale zapytał Caramon.
- Nic, bracie.
   Mag poszedł do łóżka. Kiedy posłyszał chrapanie Caramona, głęboki i regularny oddech brata, sam również odpłynął w objęcia snu.

Earwig. Co ty robisz?
-  Śpię. A wygląda, że co robię? – odpalił kender.
   Wielkie szpony, czarne szpony, szpony gigantycznego kota świsnęły w jego stronę. Earwig ledwie zdążył dać przed nimi nura.
Co robią twoi przyjaciele?
- Oni też śpią!
Obydwaj? Bezpieczni? Cali?
- Tak! Zostaw mnie w spokoju. Muszę zejść temu potworowi z drogi!
   Kender przeskoczył nad czymś co przypominało wyglądem metalowe pudełko z zębami.
Ja wrócę, Earwig… wrócę… wrócę…

   Następnego dnie, po nocy spędzonej na głęboki i mocnym śnie, Caramon zbudził się czując normalny wigor i chęć do życia. Z wczorajszej choroby nie zostało już ani śladu. Earwig jednak był nerwowy i wyraźnie nieswój.
- Co się z tobą dzieje? – pytał Caramon w czasie śniadania.
- Nic – odparł kender – Źle spałem, wystarczy?
- Pewnie – odparł zaskoczony Caramon – Tylko pytałem. Co zamierzasz dzisiaj robić, Raist?
   Raistlin pomyślał, że do Festiwalu Oka jest już tylko dwa dni. Mało czasu. Tylko jeszcze dobrze byłoby wiedzieć; mało, na co?
- Trzeba by jeszcze zbadać resztę miasta – powiedział głośno.
- Co? Po co? Czego my szukamy? – gwałtownie dopytywał Earwig.
   Mag popatrzył na kendera.
- Niczego szczególnego.
- Dobra, ja też idę – oznajmił Earwig – Dokąd idziemy?
- Do pozostałych dwóch bram miasta. No a potem sprawdzimy drogi od nich do centrum miasta.
- Właściciel gospody powiedział, że te czarne powozy to „transport publiczny” – oznajmił Caramon powtarzając obco brzmiące sformułowanie ze szczególną ostrożnością – I trzeba płacić za każdą jazdę.
- A więc radna Shavas zapłaci za nasze jazdy – stwierdził Raistlin – Idź i znajdź jeden.
   Przyjaciele pojechali powozem drogą zewnętrzną aż do Eastgate. Od każdej bramy wiodła do centrum miasta magistrala główna. Droga, którą jechali przebiegała przez przedmieścia. Dawało to szybki dostęp do dowolnego sąsiedztwa. Podróż zajęła mniej niż godzinę a dzień na szczęście dzień był ciepły.
   Koty były wszędzie – wylegiwały się na poboczach dróżek czy wręcz leżały ludziom na kolanach. Kilka co odważniejszych zwierzaków wchodziło do sklepów mieszając się z ludźmi wchodzącymi z ulicy, lub też wdrapywało się na fachy by stamtąd obserwować świat leżący poniżej.
   To Earwig był pierwszym, który zauważył, że część kotów idzie za ich powozem w bezpiecznej, dziesięciostopowej odległości. Kiedy powóz zwalniał omijając spacerujących ludzi, lub też by przepuścić wóz przecinający ulicę, koty też zwalniały.
- Popatrzcie! Zawołał zachwycony widokiem Kinder.
   Kiedy tylko Raistlin się do kotów obrócił te natychmiast uciekły. Poza jednym.
- To ten czarny kot. Ten, którego napotkaliśmy blisko domu radnej.
- _ Nie wiem, skąd możesz być tego pewien, Raist – rzekła Caramon – Jak dla mnie, to wszystkie czarne koty są takie same.
- Tyle, że w tym mieście nie ma innych czarnych kotów – mruknął Raistlin i obserwował kota podczas gdy powóz ruszył dalej – Idzie za nami.
   Z niezwykle poważną, przynajmniej jak na niego, twarzą Caramon pochylił się na siedzeniu powozu.
- Raist, to mi się nie podoba – powiedział – Nic mi tu nie odpowiada. Nie podoba mi się sposób w jaki te koty na nas patrzą. Nie podoba mi się, że są tu ludzie, którzy chcą nas po prostu zamordować. Nie podoba się, w jaki sposób zachowuje się kender…
- Nie zachowuję się w żaden sposób! – zaprotestował Earwig.
   Caramon zignorował protest.
- To wszystko nie jest warte dziesięciu tysięcy stali, Raist. Odejdźmy stąd… znajdźmy jakąś miłą, bezpieczną wojenkę.
   Raistli początkowo nie odpowiedział. Wpatrywał się wciąż za tył powozu. Prosto na kota postępującego w ich ślady. Po chwili, skinąwszy głową potwierdzająco, powiedział.
- Masz rację, bracie. To nie jest warte tych dziesięciu tysięcy stali.
   Nie powiedział nic więcej. Caramon tylko ciężko westchnął i opadł wstecz na siedzisko powozu.
   Dojechali w końcu do bramy. Podbnie do kraty w bramie południowej i ta tutaj była wykonana z metalu udekorowanego dziwnymi płytami i arkuszami na których zawsze widniała głowa kota.
- Jak nazywacie tą ulicę? – spytał mag woźnicę.
- Tą, panie? To jest Eastgate Street, panie.
- Twoją należność wypłaci Radna Shavas – powiedział Raistlin i powloi zaczął wysiadać z powozu – Nie musisz tu czekać.
- Tak, panie. Dzięki, panie.
   Woźnica chlasnął konie batem i oddalił jak najszybciej tylko mógł, omalże nie rozjeżdżając Caramona i Earwiga.
- Skoro już tu jesteśmy, to co teraz robimy? – spytał Caramon.
- Napijemy się czegoś – odparł Raistlin kierując kroki do pierwszej gospody hyava jaką wypattzyl.
- Hę? Tak rano? Od kiedy to…
- Ćśś, bracie. Jestem spragniony.
   Wojownik spojrzał na bliźniaka z widocznym zdumieniem. Najpierw zastanawiał się co też mu się stało, lecz po chwili wzruszył ramionami, pociągnął za sobą kendera i ruszył za bratem.
   Pijalnia hyava była dokładnie taka sama jak inne, jakie już mijali. Oferowała tak samo małe czarki napitku ustawione na równie małych talerzykach a stoliki i krzesełka ustawione były zawsze na zewnątrz, wprost na ulicy. Earwig i Caramon zamówili zwykłą hyava z babeczkami. Raistlin zamówił małą szklaneczkę brandy. Cała trójka wypoczywała w promieniach słońca.
- Dlaczego to wziąłeś? – spytał Caramon – Myślałem, że chcesz hyava.
   Raistli powoli sączył brandy. Caramon usiadł i zrobił groźną minę. Earwig swoją babeczkę połknął jednym kęsem. Widząc, że ogromny druh nie zamierza napocząć swojej, kender chwycił ciastko i podniósł do ust.
- Hej! Co robisz? – wrzasnął Caramon i palnął kendera w dłoń.
- Uważaj! - odkrzyknął kender i mocnie chwycił babeczkę.
   W rezultacie ciastko pękło i upadło na ziemię.
- No i widzisz coś narobił? Zniszczyłeś moją przekąskę!
- Twoją przekąskę? – odparł z niedowierzaniem wojownik – Co rozumiesz przez „twoją przekąskę”?
- Nie zamierzałeś jej jeść więc uznałem, że chcesz mi ją dać.
- A skąd ci przyszło do głowy, że nie zamierzałem jej zjeść? Ja tylko… a zresztą, do licha. Przynajmniej i tak się nie zmarnuje.
   W pobliżu włóczyło się parę kotów. Spostrzegły, że ani kender, ani wojownik nie chcą babeczki więc ją zabrały i rozwiązały problem. Wojownik serdecznie się uśmiał i pochylił, by pogłaskać zwierzaki. Kątem oka dostrzegł odzianą na czarno postać kucającą w cieniu.
- Earwig! – szepnął Caramon – Widzisz kogoś czającego się w tamtej alei? Nie, nie patrz tak!
- Co? Głośno spytał kender i podniósł głowę – Gdzie?
   Caramon zazgrzytał. Przyszło mu do głowy, że towarzystwo kendera nie zawsze jest warte ponoszonych wysiłków.
- Mówiłem, żebyś się nie gapił!
- No to nie wiem jak mam coś zobaczyć jak mam nie patrzyć!
- Nieważne. Teraz już za późno. Czy widzisz kogoś stojącego w alejce po drugiej stronie ulicy?
- Nie. Nikogo.
   Caramon się wyprostował i rozejrzał dokoła. Patrzył prosto w alejkę. Nie było tam nikogo. Jak się tak lepiej przyjrzał, to w rzeczy samej ujrzał, że jednak musiał się pomylić. To, co uznał za postać w czerni było tylko beczką na wodę.
- Więc? – domagał się wyjaśnień Raistlin.
- Nic. Chyba jeszcze jestem jeszcze ogłupiały po ostatniej nocy – mruknął Caramon.
   Pogłaskał kota, podniósł twarz i ujrzał ku swemu zdumieniu jak strumienie łez spływają po złotej skórze na twarzy bliźniaka.
- Raistlin! Co się dzie…
- Nic, Caramonie – przerwał mag – A nawet wręcz przeciwnie. Zaczynam rozumieć co nieco na temat tego miasta.
   Raistlin mocno zacisnął dłonie na drewnie swej laski chcąc opanować ogarniające go podniecenie.
   Tu są dwie linie, stwierdził. Obie idą środkiem głównych ulic miasta. Ta tutaj też z pewnością zmierza w stronę domu radnej! No i założę się o swą laskę, że trzecia linia biegnie od strony zachodniej. Linie mocy. Linie rozciągające się pewnie przez cały świat. Linie z każdym momentem bardziej jaśniejące. Te linie tutaj się kończą! W tym mieście. „Mieście co stało przed pierwszymi bogami”.
- Caramon – powiedział głośno Raistlin – Muszę mieć sekstant.
   Przyjaciele pomaszerowali trzecią dzielnicą miasta przeszukując sklepy z instrumentami nawigacyjnymi. Kiedy w końcu znaleźli jeden – mosiężny instrument z niezwykle dokładną lunetą i nawet bardziej dokładną podziałką – okazał się o wiele za kosztowny jak na ich możliwości.
- To okazja – zapewniał sklepikarz, lecz mag wręczył mu instrument z powrotem.
- Zwoju radnej Shavas nie możesz tu użyć? – spytał Caramon.
- Nie. To na, pozwoli pokryć tylko „mniejsze wydatki”. Wątpię by sekstant można do nich zaliczyć.
   Bracia wyszli na ulicę nie zauważając zniknięcia kendera do momentu aż znowu do nich dołączył.
- Raistlin – powiedział Earwig ciągnąc maga za szatę.
   W niesamowitych oczach zabłysnął gniew.
- Nie ośmielaj się mnie dotykać! Nigdy! – mag odepchnął kendera.
- Ale ja mam coś dla ciebie! – powiedział Earwig.
   Sięgnął za pazuchę i wydobył sekstant.
   Mag podniósł szybko dłoń do ust i palcami zakrył drgające wargi.
- Earwig. Skąd to wziąłeś? – Caramn próbował brzmieć bardzo surowo.
- Ze sklepu, to chyba oczywiste – odparł kender potrząsając głową – Właściciel powiedział, że możesz go wziąć jeśli przyrzekniesz zwrot gdy już skończysz pracę.
- Doprawdy? Właściciel osobiście ci to powiedział?
- Cóż. Może w rzeczywistości tego dosłownie nie powiedział, lecz s pewnością tak by się zachował gdyby był w tym czasie w pokoju.
   Raistlin odwrócił głowę. Szczupłe ramiona zaczęły się trząść a Caramon mógłby przysiąc, że brat właśnie się śmieje.
- Ehm, Raist. Nie sądzisz, że powinniśmy to oddać?
- Co? I zmarnować prezent od Earwiga? Nigdy! – odparł Raistlin.
   Odebrał narzędzie z rąk kendera i ukrył je w fałdach własnych, obszernych szat.
- Dzięki, Earwig – powiedział poważnie – To było bardzo ładnie z twej strony.
- Och, to nic takiego – odparł kender z ukłonem dzięki czemu zaczął wyglądać jak dawniejszy Earwig.
   Podróżnicy znaleźli inny powóz. Raistlin powiedział woźnicy by zabrał ich do Westgate Street. Zanim osiągnęli cel przejażdżki dzień zaczął się gwałtowni kończyć. Ostatnia brona była dokładnie taka sama jak pozostałe – metal nietknięty rdzą i z tymi samymi, niemożliwymi do odczytania arkuszami i płytami na prętach brony.
   Następnie udali się do kolejnego lokalu hyava, zamówili te same napitki i z identycznymi rezultatami. Earwig próbował zabrać babeczkę Caramona a gdy wojownik trzepnął go w dłoń ciastko upadło, przełamało się i zostało zjedzone przez kilka kotów siedzących u stopni lokalu.
- Następnym razem muszę mieć osobny stolik bo padnę z głodu – mamrotał wojownik.
   Caramon spojrzał w kierunku sklepu po drugiej stronie drogi – widać tam było wspaniałą kolekcję mieczy – i ujrzał ciemno skórego mężczyznę wpatrującego się prosto w nich poprzez szklane okno. Śmiało zmierzył się spojrzeniem z tajemniczym obserwatorem. Zadrżał z chłodu, mimo, że słońce wciąż jeszcze ogrzewało mu barki. W tym mężczyźnie było coś bardzo dziwnego. Dziwnego, lecz jakby znajomego.
   Wojownik odwrócił się  stronę brata, który właśnie zamierzał nakarmić jednego z kotów kawałkiem własnego ciastka. Caramon nigdy nie widział, by Raistlin okazywał jakieś uczucia skierowane ku zwierzętom. Jeden z kotów zaczął obwąchiwać oferowany kawałek i odbił się od wyciągniętej, złotej dłoni i po chwili odszedł.
   Mag westchnął i oparł się o Laskę Magiusa. Trzymał ją mocno a na twarzy miał wyraz rozzłoszczonego zaskoczenia. Caramon nie cierpiał wtrącać się w zamyślaenia brata, lecz teraz sprawę miał ważną.
- Raistlin, jesteśmy obserwowani.
   Mag ledwie nań spojrzał.
- Ten człowiek po drugiej stronie w sklepie z bronią? Tak, wiem. Jest tam od dziesięciu minut.
   Caramon zaczął się podnosić.
- Wiedziałeś? To może być jeden z tych co chicieli na zabić…
- Siadaj, bracie. Zabójcy nie obserwują zwierzyny tak otwarcie. Ten mężczyzna chce, żebyśmy wiedzieli, że nas obserwuje.
   Zdumiony Caramon usiadł cokolwiek niechętnie. Earwig też tam spojrzał.
- Hej! Ten człowiek koniecznie chiał mój naszyjnik!
- Co? Kiedy? – Raistlin wręcz rzucił się na zdumionego kendera.
- No, co … - bełkotał Earwig – To było… niech pomyślę… pamiętam. Tam, w Gospodzie Czarny Kot.
- Dlaczego nic o tym wtedy nie powiedziałeś? – Raistlin miał dosłownie pianę na ustach i zaczął gwałtownie kaszleć łapiąc się za pierś.
- Hej, raist! Spokojnie – powiedział Caramon.
- O rany, pewnie zapomniałem – wzruszył ramionami Earwig – Nie było to nic poważnego. Po prostu spytał mnie skąd wziąłem taki naszyjnik a ja powiedziałem, że to pamiątka rodzinna. Wyglądał na takiego, co bardzo go chce. Ja go nie potrzebowałem więc próbowałem mu go dać ale nie chodził. Jeden z ludzi co to był z nim mówił coś o „wyrwaniu moich flaków” ale chyba zdecydowali, że jednak nie – Earwig wyglądał na lekko tym rozczarowanego – A potem odeszli.
- Chyba lubię ten naszyjnik – dodał dumnie po chwili – Dzięki niemu spotykam masę ciekawych ludzi. Jeden człowiek w tawernie, tu w mieście, próbował nawet mnie zabić dla niego.
- Ja cię chyba zabiję! – chrapnął Raistlin, gdy już odzyskał głos.
- Kiedy to było? – spytał Caramon.
- Niech pomyślę. To była noc przed tym porankiem, kiedy miałem kłopoty z kobietą w gospodzie. Chodziłem po mieście kiedy usłyszałem jak mężczyźni się śmieją. Spojrzałem w okno, żeby zobaczyć co to takiego śmiesznego i zobaczyłem jak mężczyzna uderzył jedną barmankę. Wyrzucili go z gospody a wtedy zobaczył mój naszyjnik i zawołał, że to jego, i podszedł do mnie z nożem. Walnąłem go hopakiem a wtedy barmanka mnie pocałowała.
- To był ten sam mężczyzna, który już wcześniej chciał naszyjnik?
- Oczywiście, że nie! Tamten był miły. Ten absolutnie nie.
- Imię? – szepnął Raistlin – Słyszałeś jego imię?
- Nie – kender się namarzył, tak mocno myślał – Ale ta barmanka mówiła do niego „mój panie”.
   Raistlin wziął głęboki oddech. Caramon ruszył po gorącą wodę, lecz mag potrząsnął tylko przecząco głową. Spazm już minął. Mag zamyślił się głęboko popatrując przy tym na własne, złotoskóre dłonie. Caramon obrócił głowę by sprawdzić, czy wciąż są obserwowani.
- Już poszedł – rzekł Raistlin.
   Caramon zadrżał.
- Zupełnie jakby patrzył przeze mnie na wylot. Może też jest magiem?
- Nie sądzę – potrząsnął głową Raistlin – Istnieją pewne… odczucia… wspólne dla wszystkich magów. Takie odczuwanie – chwilkę szukał potrzebnego słowa – mocy. Nasz obserwator takie odczucia u mnie nie wywołał.
- Jakieś odczucie jednak ci wywołał – powiedział Caramon słysząc nutę wątpliwości w głosie brata.
- Tak, to prawda. Cokolwiek to jednak było to nie sądzę, żebym to czuł napotkawszy innego czarodzieja.
   Caramon chciał jeszcze spytać dlaczego Raistlin tylko „nie sądzi”, lecz chłodne spojrzenie maga ucięło dalszą dyskusję. Wojownik wolał zasugerować, że powinni już zjeść pełny, bardziej wszystkich zadowalający, posiłek.
- Czas chyba wrócić na Sothgate Street – uprzedził go Raistlin – Chciałby jeszcze raz spotkać się z Radną Shavas.
Rozdział 14

- Przybyliśmy, żeby przyjąć twoje zlecenie – powiedział Raistlin.
   Radna popatrzyła na towarzyszy z wyrazem twarzy przepełnionej wprost zadowoleniem i przyjemnością.
- Dziękuję – powiedziała – Jakoś tak wiedziałam, że przyjmiecie.
   Usiadła z gracją na krześle przed zestawem zbroi, której jedna rękawica dzierżyła dwuręczny miecz znacznie dłuższy od postury kendera. Gestem zaprosiła wszystkich by do niej dołączyli. Caramonowi wydawało się, że wpatruje się w jego oczy z wyrazem wskazującym na wiedzę.
   Wie, że byłem w jej pokoju, powiedział do siebie i aż się zarumienił z zakłopotania. Ona wie, że… trzymałem jej szal. Byle tylko ukryć własne zakłopotanie Caramon obrócił się w stronę półki z książkami i chwycił pierwszą z nich jak tylko wpadła mu w ręce.
   Raistlin rozmawiał z radną, omawiał warunki umowy i zadawał pytania na temat płaskorzeźb na murach miasta. Caramon nie zwracał na to najmniejszej uwagi. Myślał tylko o tej pięknej kobiecie. Bogata, wykształcona, dobrze urodzona… stała daleko wyżej od niego, była poza zasięgiem, jak księżyc czy gwiazdy.
   Caramon pomyśla, że robi z siebie durnia. Taka kobieta nigdy go przecież nie pokocha. Lepiej już pozostać przy kobietach w rodzaju Maggie… tyle, że nie umiał głodnego wzroku oderwać od jej twarzy.
- Kiedy miasto zostało ufundowane – mówiła Shavas – większość murów była zupełnie pusta. Uważamy, że kamień na mury został przez bogów zesłany pierwszym budowniczy. Jest nie do przełamania, choć wielu już próbowało. Niektórzy ludzie zauważyli, że w miarę upływu czasu na murze zaczęły pojawiać się płaskorzeźby. Zupełnie jakby ktoś je tam wyrył czystą magią.
   Cały czas patrzyła na nieruchomą postać maga.
- Płaskorzeźby ilustrowały opowieści o największych wydarzeniach na Krynnie; takich jak upadek Króla-Kapłana w Istar, Legenda o Humie, opowieść o Rycerzu Czarnej Róży, Lordzie Soth. Najwidoczniej jakaś nieznana moc ryje opowieści ze świata na naszych murach.
   Lord Soth. Ależ głupie imię, pomyślał Caramon odrywając wzrok od kobiety. Otworzył księgę i ją przejrzał. Głupia księga, pomyślał, kartkując szybko aż doszedł do jej końca. Ani ilustracji, ani pisma, no nic. Wzruszył ramionami i odłożył księgę skąd ją wziął. Rozejrzał się i dostrzegł, że Shavas uważnie mu się przygląda. Pod spojrzeniem aż się zarumienił.
- Znalazłeś coś interesującego? – spytała.
- Wątpię – Raistlin zastąpił brata w odpowiedzi – Caramon nie jest jakoś szczególnie zainteresowany czytaniem ksiąg. Ja, wprost przeciwnie, z wielką przyjemnością spędziłbym trochę czasu w twojej bibliotece.
- Oczywiście, czuj się w moim domu, w całej posiadłości, jak u siebie. Wszyscy tak się czujcie – dodała patrząc na Caramona.
   Caramon poczuł się lżej i uśmiechnął się w jej stronę. Może być bogata i wykształcona, lecz gdy dochodzi co do czego, to tak czy inaczej jest kobietą. A on jest mężczyzną.
- Musi się też spotkać z pozostałymi członkami rady miasta – ostro rzekł Raistlin.
   Caramo popatrzył na brata. Gdyby nie wyglądało to na niemożliwość to mógłby przysiąc, że bliźniak jest zazdrosny!
- Już zapalnowałam takie spotkanie na dzisiejszy wieczór – odezwała się nieśmiało – jak już mówiłam, byłam pewna waszej akceptacji.
   Spotkanie odbyło się w posiadłości Lorda Brunswicka niedaleko północnego końca trójkątnych murów Mereklar. Lord nawet, dla zapewnianie dyskrecji i pełnej prywatności, wysłał z miasta całą swą rodzinę.
   Najwyżsi urzędnicy miasta spotkali się w bibliotece, w której Lord trzymał model miasta. Krzesła i stoły wypełniły i tak już zatłoczony pokój. Wyglądał teraz na mniejszy niż w rzeczywistości. Caramon czuł się tu nieco klaustrofobicznie i nawet mocnie niż lekko nerwowy na samą myśl, że będzie przepytywany przez ludzi tak ważnych jak Ministrowie Mereklar.
- Spokojnie, bracie – odezwał się spod kaptura Raistlin – Nie musisz tu się angażować. Gadanie zostaw mnie.
   Wojownik się rozluźnił.
- Pewnie, Raist. Cokolwiek powiesz.
   Earwig wyglądał jakby wreszcie swą marudność porzucił bowiem doprowadził Caramona do kompletnego rozproszenia uwagi wtrącając się we wszystko i zaglądając wszędzie. Kender omal nie wywalił modelu miasta! Potem został pojmany gdy usiłował do kieszeni wpakować wielką księgę. W końcu Caramon chwycił go za kołnierz i wcisnął na kanapę pomiędzy siebie i Raistlina. Zagroził nawet, że go zwiąże przy pierwszej próbie ruchu. Kender wyciągnął z kieszeni pozwijany metal i zaczął potrząsać zwojem, chcąc go rozłożyć na części.
   Do pokoju jako pierwsza weszła Shavas i zajęła miejsce naprzeciwko towarzyszy. Rozdzielał ich model miasta. Biała szata ciasno owijała pełne kształty i stanowiła piękny kontrast z ciemnymi, zaplecionymi włosami.
   Następnie wszedł Lord Brunswick, właściciel tego domu. Obszedł pokój powolnym krokiem i usiadł obok Shavas. Twarz miał całkiem pozbawioną wyrazu, wyglądał… oficjalnie. Wszedł kolejny mężczyzna. Lord Alvin. Usiadł naprzeciw Brunswicka rzucając Raistlinowi złowrogie spojrzenie. Kolejni lordowie oraz damy wchodzili do pokoju przez szerokie, podwójne drzwi. Niski mężczyzna z ciemnymi włosami wąsami usiadł obok Lorda Brunswicka. Po lewej stronie Alvina usiadł inny mężczyzna, wysoki i nieco patykowaty.
   Do pokoju weszła kolejna kobieta. Ciemne włosy miała ciasno ściągnięte do tyłu – tworzyły czapkę ze skręconych kosmyków spiętą krótką, srebrną szpilą. Razem z nią wmaszerował nieciekawie wyglądający mężczyzna ubrany w szarą kamizelę i trochę ciemniejsze nogawice i koszulę. Miał niewielką szramę pod prawym okiem a czarne włosy nosił zaczesane na jedną stronę.
   Kolejna trójka urzędników dołączyła do obecnych w pokoju. Dwóch pierwszych stanowili mężczyźni. Jeden z nich był dosłownie opakowany w długą, brązową szatę – kapłan jakiejś religijnej sekty. Drugi nosił ceremonialny napierśnik ze stali i nagolenniki ze skóry. Jako trzecia weszła kobieta odziana w pełną, błękitną szatę. Nosiła amulet, lecz  jego symbolika nie była widoczna.
   Shavas podniosła się ze swego krzesła.
- Raistlinie Majere. Caramonie Majere. Earwigu Lockpicker. Pragnę przedstawić wam Radę Miasta Mereklar.
- Lord Brunswick, Minister Rolnictwa i nasz łaskawy gospodarz. Lord Alvin, Minister Własności. Lord Young, Minister Spraw Wewnętrznych. Lord Creole, Minister pracy. Lady Masak, Dyrektor Protokołu. Lord Wrghtwood, Minister Finansów. Lord Cal, Kapitan Gwardii.Lady Volia, Dyrektor Opieki Społecznej. Lord Manion… Shavas zamilkła… gdzie jest Lord Manion?
   Pozostali zaczęli się rozglądać.
- Nie wiem – kwaśno stwierdził Lord Alvin – Znał porę. Sam mu to mówiłem.
- Nigdy się nie spóźnia. Nie podoba mi się to.
   Shavas zagryzła dolną wargę. Cienka zmarszczka przecięła marmurowo gładkie czoło. Raistlin zauważył, że palce jednej dłoni zaczęły się zaciskać, po chwili stanowiły pięść.
- Może powinniśmy zaczekać – zasugerował mag podnosząc się lekko.
- Nie… nie – twarz Shavas się rozjaśniła, choć z wyraźnym wysiłkiem woli – Jestem pewna, że za chilę się zjawi.
- Oczywiście, Radna.
- Proszę o chwilkę rozmowy, Radna – odezwał się Lord Cal – Jedno słowo z tobą i pozostałymi członkami rady. Na osobności.
   Ministrowie zebrali się na uboczu rozmawiając szeptem. Raistlin obserwował ludzi, którzy też obserwowali jego osobę. Zdecydował szybko, że nie może zaufać żadnemu z nich. Jego doświadczenia z czynnikami oficjalnymi nauczyły go już, że przymierza między różnymi władcami państwa są niewidoczne i niebezpieczne.
- Osobnik złapany w sieć intryg szybko staje się karmą pająka – zacytował sobie po cichu stary cytat wielkiego rewolucjonisty politycznego, Eyavela. Zastanawiał się o czym oni mogą tak dyskutować. Rozważał już jak by się tu przysunąć bliżej by coś podsłuchać, gdy cienki chichot przypomniał mu o czymś ważnym, co miał zrobić.
   Pochylił się nad ramieniem Caramona, złapał Earwiga za kołnierz i złotą, wychudzoną dłonią przyciągnął go bliżej.
- Earwig, poznajesz kogoś z nich? Czy to może ktoś z nich próbował cię zabić?
   Kender natychmiast potrząsnął przecząco głową.
- Nie, Raist. Ale przecież mogę zapytać, czy nie wiedzą, kto by…
   Raistlin tylko papatrzył i zacisnął chwyt.
- Jeśli ośmielisz się odezwać choćby słowem to zamienię cię w kawałek szkła i cisnę z samego szczytu góry.
- Naprawdę? Zrobiłbyś to dla mnie? – wzruszony Earwig sięgnął dłonią, by poklepać z zachwytem palce, które go trzymały.
- Ouć! Ach! – mag wyszarpnął rękę z powrotem – Coś ty zrobił? Oparzyłeś mnie!
- Nic! Nie zrobiłem nic, Raistlin! – protestował Earwig gapiąc się z konsternacją na rękę.
   Raistlin chwycił przegub kendera. Przytrzymał i oglądał w świetle lampy. Jego uwagę przykuł gładki, złoty pierścień na czwartym palcu.
   Mag rozejrzał się, czy nikt się im nie przygląda. Ministrowie ciągle byli pogrążeni w prywatnej rozmowie.
- Earwig! – szepnął – Skąd masz ten pierścień?
- Pierścień? A, ten. Gdzieś go znalazłem – odparł beztrosko kender – ktoś go pewnie wyrzucił.
   Raistlin przytrzymał palec z pierścieniem i wymruczał zaklęcie. Pierścień zaczął świecić jakby padało nań jakieś światło z nieznanego źródła.
- Magia.
   Mag usiłował zdjąć pierścień z palca kendera.
- Ouć! Przestań! To boli! Hej, czy powiedziałeś, że mój pierścień jest magiczny?
   Wypytywał kender gdy Raistlin puścił dłoń z pierścieniem.
- Nie, Earwig. Powiedziałem tragiczny. To tragedia dla kogoś, kto zgubił tak cenny pierścień.
- Proszę! Dość już tych sprzeczek!
   Głośniejszy niż zwykle głos Shavas przerwał magowi.
- Zacznijmy.
   Kiedy już wszyscy w pokoju wrócili na miejsca i się uciszyli, mogła kontynuować.
- Dzisiejsze zebranie Rady Mereklar jest inne niż jakiekolwiek do dnia dzisiejszego. Miasto nasze jest w niebezpieczeństwie a los świata zawisł na włosku. Poprosiliśmy tych ludzi – gestem wskazała na towarzyszy – by wsperli nas w potrzebie. Czas teraz nadszedł na zadawanie pytań.
- Dziwnym zda mi się przypadek, że mag pojawia się właśnie teraz. Któż nam powie, czy to nie on jest powodem naszych problemów? – Lord Alvin ironicznie wskazał Raistlina – Wszak wiadomo, że czarodzieje zawsze spiskowali by przejąć władzę nad światem!
- Powiadam, Radna, że ich nie potrzebujemy! – dodał Lord Cal – Straż miejska zajmie się całym problemem. Potrzebujemy tylko więcej czasu!
- Proszę, Lordzie Alvin, opanuj się. Nie masz żadnych dowodów na wsparcie swych oskarżeń. A ty, Lordzie Cal, okaż trochę szacunku naszym gościom – poleciła Shavas – Pewna jestem, że gdyby Lord Manion był tu z nami, to zgodziłby się z podjętymi przeze mnie działaniami.
- Wybaczcie, Majere, jeśli was uraziłem – przeprosił Lord Alvin, choć mówił to przez zaciśnięte zęby.
   Lord Cal nic nie powiedział. Przez moment wydawało się, że wybiegnie z pokoju, lecz w końcu obłaskawił go lodowaty wzrok Shavas.
- Mag jest tu wyłącznie z powodu dziesięciu tysięcy sztuk stali – oznajmił Lord Brunswick.
- Całkiem na odwrót – odezwała się cokolwiek niedbale Shavas – Raistlin Majere odmówił jakiejkolwiek zapłaty.
   Całkowicie zaskoczeni ministrowie zaczęli na siebie nawzajem popatrywać. Zszokowany Caramon niedowierzająco patrzył na brata.
- Musi więc coś innego go tu ciągnąć – rzekł cicho Alvin.
- Muszę przypomnieć, Lordzie Alvin – odezwał się raistlin z głębi swego kaptura – że zgodnie z tradycją, służby czarodzieja są bezpłatne w trakcie Festiwalu Oka.
- A ja muszę ci przypomnieć, Mistrzu Magii, że festiwal to nic więcej jak dziecinna igraszka. Żadne legendy ani opowieści nie zmienią tego faktu! – parsknął Alvin – Powiedz więc o co ci naprawdę chodzi… jeśli się ośmielisz!
- Lordzie Alvin! – zawołała zszokowana radna Shavas – Skoro brakuje tu Lorda Maniona by cię skutecznie uciszyć, to ja będę zmuszona usunąć cię z dalszych rozmów o ile nie powstrzymasz swych wybuchów!


https://scontent-b-ams.xx.fbcdn.net/hphotos-prn2/p480x480/1238722_626203917419553_1235611245_n.jpg

Offline

 

#13 2018-05-26 12:52:22

 janjuz

Najwyższy Kleryst

Call me!
Skąd: Zduńska Wola
Zarejestrowany: 2012-10-02
Posty: 829

Re: Bracia Majere

- Dziękuję, radna, za twą interwencję – wolno wstając odezwał się Raistlin.
   Wciąż zaciskał dłoń na lasce Magiusa.
- Pytania Lorda Alvina są jednak w pełni uzasadnione. Moim powodem pozostania w waszym mieście jest fakt, że uznałem to za interesujące doświadczenie. Nigdy wcześniej nie widziałem miejsca o takiej urodzie i cudach. Zrobię, co w mej mocy by wam pomóc. My, magowie szat czerwieni, nie praktykujemy sztuk mrocznych w odróżnieniu od naszych, czarno odzianych, braci. Poszukujemy własnego oświecenia i przyrostu wiedzy.
- Chcesz więc po prostu profitować dzięki doświadczeniu? – spytała lady Volia wyciągając podbródek i intensywnie patrząc na maga.
- To bardzo wnikliwa uwaga, pani. Moi towarzysze i ja wierzymy, że prawdziwą cnotą jest pomagać tym w potrzebie, na światowe profity nie zważając – skromnie odezwał się Raistlin.
   Caramon dobrze wiedział, że jego brat kłamie. Raistlin nigdy nie odrzucał oferty pieniędzy. Dlaczego to im teraz wmawia? O co mu naprawdę chodzi? Wojownik był zdumiony. Spojrzał na Radną Shavas, która z uwielbieniem wpatrywała się w jego brata. Caramon z zazdrością pomyślał, że oto ma odpowiedź na swe wątpliwości.
   Zapadła cisza. Oświadczenie maga zaskoczyło obecnych. Caramon spostrzegł jednak, że Lord Alvin i Lord Cal wyglądają na nie bardzo przekonanych. Pozostali ministrowie powoli zmieniali opinie.
- W jaki sposób zamierzasz rozpocząć dochodzenie? – spytała Lady Masak.
   Raistlin lekko się skłonił.
- Wybacz mi, pani, lecz moje metody nie są przeznaczone do otwartej dyskusji.
   Ta wypowiedź spowodowała wybuch niezadowolenia. Wszyscy ministrowie  zaczęli gadać – niektórzy zaczęli krzyczeć – a wszystko to jednocześnie. Caramon już lekko zdrętwiał od siedzenia w nieruchomej pozycji. Teraz troszkę się poruszył. Earwig drapał dłoń; obszar w pobliżu pierścienia zrobił się już czerwony od ciągłego drapania.
   Shavas skinęła na Lorda Cala.
- To jest niemożliwe! Odnajdź natychmiast Maniona!
   Kapitan opuścił pomieszczenie.

   Lord Manion narzucił na ramiona opończę zakrywającą czarny strój biurowy. Zapiął pod szyją klamrę, złoty łańcuch spleciony na kształt liny. Obrócił się by jeszcze raz sprawdzić komnatę, której porządek go wyraźnie ucieszył. Zgasił lampę, zamknął drzwi i przekręcił w nich zamek przy pomocy sporego, spiżowego klucza.
   Manion mieszkał w posiadłości podobnej do domów pozostałych członków rady w Mereklar – prostokątny obiekt z białego kamienia wyposażony w tafle szkła na każdej ścianie. Ten dom jednakże wyglądał na nieco zaniedbany. Minister Spraw Wewnętrznych nie był bogatym człowiekiem. Niektórzy powiadali, że roztrwonił pieniądze na kobiety w tawernach. Nie posiadał własnego powozu, lecz posiadłość Lorda Brunswicka była wystarczająco blisko, by zażyć spaceru.
   Lord Manion ruszył ulicą w kierunku centrum miasta. Droga wiodła przez część miasta a potem prosto do parku. Idąc tak popatrywał od czasu do czasu w niebo obserwując gwiazdy i księżyce. Uśmiechał się na widok okręgów Solinari i Lunitari. Wkrótce, pomyślał. Bardzo niedługo.
   Ciężkie, czarne buty Maniona stukały na białym, kamiennym chodniku. Noc była cicha. Mieszkańcy miasta pozamykali się w domach. Zabarykadowali drzwi przed niejasnym i nieznanym zagrożeniem.
   Lord się tylko uśmiechał. Potrząsał głową w zdumieniu nad szaleństwem tych ludzi gdy nagle usłyszał gardłowy pomruk.
   Manion obejrzał się na ulicę za sobą. Chodnik był jasno oświetlony magicznym światłem. Nie zobaczył nic a ni nikogo więc poszedł dalej, teraz już jednak co jakiś czas oglądając przez ramię. Po jakimś czasie usłyszał kolejny pomruk, bliżej, oraz odgłosy miękkiego stąpania. Miast obrócić się i zatrzymać, by móc to sprawdzić Lord tylko przyśpieszył kroku. Ciężkie buty grzmiały teraz na chodniku aż wreszcie doszedł do parku. Odetchnął lżej. Miękki grunt głuszył jego kroki a wysokie drzewa skrywały postać. Nie słyszał już prześladowcy.
   I nagle był tu znowu. Ciemność nie pomieszała mu szyków. Warkot słychać było bliżej. Był coraz groźniejszy.
   Lorda oblał zimny pot. Zaczął oddychać płytko, krótkimi, urywanymi haustami. Skoczył za drzewo, przycisnął się do jego kory i wyciągnął sztylet – długie ostrze o zakrzywionym czubku – i dzierżył go w dłoni czubkiem do dołu. Czekał, był nieruchomy jak sama noc, czekał tak długo jak tylko się ośmielił i nasłuchiwał wokoło. Wzmacniał zdolność widzenia i słuchu tak daleko jak tylko się dało.
   Nie słyszał niczego, nie widział niczego. Lord Manion lekko westchnął z ulgą.
   Twarde ramię docisnęło mu głowę do drzewa. Obca ręka porwała mu sztylet i odrzuciła w pobliski żywopłot. Został unieruchomiony i rozbrojony jednym, efektywnym działaniem.
- Jak się tu dostałeś? – szepnął napastnik.
   Był ubrany cały na czarno. Stanowił cień w otaczającym cieniu.
   Manio wpatrywał się w oczy napastnika – oczy lśniące czerwienią w połyskliwym świetle księżyców. Lord splunął z niechęcią i nienawiścią.
- Odpowiadaj! – syknął mężczyzna w czerni i przesunął ramię w stronę gardła ministra.
   Lord uniósł kolano i kopnął napastnika w brzuch odrzucając go wstecz. Manion doskoczył do odepchniętego mężczyzny, wylądował na nim i dopadł dłonią gardła.
   Mężczyzna w czerni uniósł ramię do pozycji poziomej i dłonią przejechał po piersi Maniona. Szpony rozdarły czerń odzieży i odsłoniły biel jedwabnej koszuli. Lord zawył z bólu. Napastnik chwycił drugą ręką ministra za gardło, podniósł go z ziemi i odrzucił rozwalonego.
   Manion potrząsnął głową dla otrzeźwienia i ruszył znowu do walki. Walczył gołymi dłońmi. Szpony cięły ponownie, tym razem rwąc ciało. Lord padł na kolana. Napastnik tylko uniósł prawą nogę w kopnięciu, które odrzuciło głowę Maniona. Padł na plecy z rozrzuconymi nogami i rękoma całkowicie bezbronny. Mężczyzna w czerni pochylił się nad ministrem i sięgnął ramieniem do dołu chcąc chyba dociągnąć lorda do swych stóp. Manion trzasnął głową w pierś napastnika. Uchwycił czarno odziane ramiona wroga i ruszył do przodu waląc z całych sił jego ciałem o drzewo.
   Powietrze z sykiem wyparło z płuc napastnika a on sam ukląkł i podparł się dłońmi. Zupełnie jak minister przed chwilą. Manion podniósł mężczyznę za kołnierz i palnął go w twarz przez co jego głowa odbiła się od drzewa. Napastnik niemrawo uchylił się przed kolejnym ciosem, lecz to wystarczyło. Pięść lorda trzasnęła w drzewo krusząc korę, której kawałki poleciały w powietrze. Trzymając napastnika drugą ręką Manion powalił go na ziemię i kopnął z taką mocą, że przód buta całkowicie rozwalił.
   Mężczyzna padł a lord stanął nad nim. Wyraz okrucieństwa i nienawiści wykrzywił mu twarz.  Uniósł nogę chcąc walnąć bezpośrednio w głowę napastnika. Lekkie zwahnie lorda było wszystkim czego obcy potrzebował. Złapał nogę Maniona, wykręcił z całych sił i wyłamał ze stawu biodrowego. Manin upadł z przeraźliwym wrzaskiem. Napastnik wstał. Podniósł za gardło Ministra Spraw Wewnętrznych jedną ręką. Warknął ukazując niezwykle długie, ostro zakończone zęby.
- Dlaczego tu jesteś? – spytał ponownie.
- Sczeźniesz ty i cały twój rodzaj! – krzyknął chrapliwie Manion.
- Czyżby? – spytał mężczyzna w czerni.
   Ostrym ruchem odgiął głowę lorda wstecz. Kark trzasnął. Minister nagle zwiotczał, choć – przynajmniej jeszcze przez chwilę – jego oczy były nadzwyczaj żywe. Nadzwyczaj wrogie.
   Zabójca cisnął Maniona na ziemię i schylił się nad martwym ciałem. Ostre szpony darły opończę i ubranie, skórę i ciało.

- Będziesz miał wszystko czego potrzebujesz, Raistlin – rzekła Shavas.
   Dyskusja została zakończona. Ord Cal nie wrócił i Caramon zaczął się już zastanawiać czy przypadkiem Shavas nie wysłała go z jakimś bzdurnym zadaniem byle tylko się go pozbyć.
- Dziękuję, Radna… dziękuje, władcy Mereklar – rzekła raistlin z lekką drwiną w głosie.
- Kiedy zamierzasz zacząć? – spytała Lady Masak.
- Już zacząłem, Lady Masak.
   Mag się lekko uśmiechnął natomiast kobieta wyglądała na cokolwiek zaniepokojoną. Pozostali zaczęli szykować się do wyjścia, zbierać notatki jakie spisali podczas spotkania i swoje przybory kiedy nagle drzwi otworzyły się z hukiem.
   W drzwiach ukazał się Lord Cal.
- Radna! Muszę z tobą natychmiast mówić!
   Głos mężczyzny był  niepokojący, napięty. Podchodząc do Shavas coś wyszeptał. Wszelkie kolory uciekły z twarzy kobiety.przełknęła, otworzyła szeroko usta, zamknęła je.
- Szanowni panowie – Lord Cal patrzył na Raistlina i jego przyjaciół – Muszę rozmówić się z ministrami na osobności. Czy zechcecie nam wybaczyć, proszę?
   To nie była prośba, to był rozkaz. Raistlin i Caramon opuścili komnatę, Caramon zawrócił  na chwilę i wyciągnął kendera.
- Nie wiedziałem, że ma też mnie na myśli! – powiedział Earwig wywijając się z uścisku wojownika – Nikt jeszcze nie nazwał mnie szanownym panem!
   Drzwi za nimi zpstały zamknięte. Raistlin odczekał aż ułyszy charakterystyczny stuk zamka w drzwiach po czym szybko chwycił jedną z sakiewek wiszących mu u pasa. Wyjął czarkę używaną do przygotowywania napoju i przystawił do drzwi, przyłożył ucho i nasłuchiwał. Z wnętrza dotarł jakiś zgrzytliwy dźwięk więc Raistli szybko odskoczył chowając czarkę w fałdach szaty.
   Drzwi się otworzyły i stanęła w nich Shavas.
- Przykro mi, lecz niestety musimy teraz zakończyć spotkanie. Mój powóz zawiezie was zaraz do waszej gospody.
   Popatrzyła na nich jakby coś jeszcze chciała powiedzieć, lecz chyba zmieniła zdanie. Potrząsnęła głową, odprawiła służącego i wróciła do pokoju rady zamykając drzwi za sobą.
- Co słyszałeś?
   Caramon podszedł do Raistlina, który ciężko wspierał się na lasce i w zamyśleniu patrzył za kobietą.
- Lord Manion. Został zamordowany. Ciało znaleziono niedaleko w parku.
   Caramon wytrzeszczył oczy.
- Zamordowany?
- Proszę o wybaczenie, panowie – wszedł do komnaty woźnica – Radna Shavas poleciła mi odwieźć panów do waszej gospody.
- Chyba jeszcze nie całkiem jesteśmy go…
   Raistlin przerwał Caramonowi dotykiem dłoni.
- Czuję się zmęczony. Mogę już się udać na nocny spoczynek.
   Zrobił krok do przodu, lecz nagle stanął rozglądając się dokoła.
- Moja laska! Zostawiłem w pokoju rady!
- Nie, przeciwnie – powiedział Caramon – Miałeś ją przed chwilką…
   Wojownik wytrzeszczył oczy. Nigdzie w pobliżu nie było laski.
- Nie chcę przeszkadzać w spotkaniu. Gdybyś mógł na nas poczekać, panie – powiedział Raistlin woźnicy – Zaraz wyjdziemy. Możesz poczekać na zewnątrz – dodał z nacikiem.
   Woźnica patrzył powątpiewająco, lecz ponieważ nie miał poleceń tego zaraniających po prostu wyszedł z pokoju.
   Raistli odetchnął z ulgą.
- Dobrze. Ateraz Caramonie musimy ten dom opuścić i to tak by nikt nas nie widział. Muszą być tu drugie drzwi… A, tak. Użyjemy tamtych.
- Dokąd idziemy?
- Do parku. Musimy sprawdzić ciało.
- O rany! – z zachwytem sapnął Earwig.
   Idąc szybkim marszem, z energią u niego rzadko spotykaną, ruszył Raistlin korytarzem. Caramon deptał mu po piętach. Widział co prawda sporo już martwych i niespecjalnie tęsknił za oglądaniem kolejnych zwłok.
- Hej, Raist! – zawołał coś sobie przypominając – A co z twoją laską?
   Mag się obrócił. Laska Magiusa spoczywała w jego dłoni.
- A co chodzi? – spytał.
   Park, w którym miał miejsce napad, był teraz dobrze oświetlony lampami i pochodniami dzierżonymi przez strażników w błękitnych mundurach i z wysokimi hełmami. Otaczali teraz zwłoki szerokim kręgiem, patrzyli w ziemię, mówili po cichu głosami wypełninymi przerażeniem. Nikt nawet nie zauważył cichego podejścia maga trzymającego się cienia za ich plecami.
   Wszystko, co zostało z Lorda maniona leżało rozciągnięte na trawie. Kończyny; powyginane pod dziwacznymi kątami. Głowa; prawie oderwana od reszty ciała.
- Skręcono mu kark – powiedział jeden ze strażników – I gardło też ma rozerwane. Tak naprawdę, to chyba wszystkie wnętrzności ma wyrwane. Zupełnie jalby złapała go gigantyczna łapa i wypatroszyła.
   Caramon popatrzył nad jego ramieniem i poczuł, jak żołądek wywraca mu się na lewą stronę. Wielki mężczyzna popatrzył w dal, byle gdzie indziej. Widywał już przedtem straszną śmierć, lecz tylko na polach bitewnych. Śmierć w ciemności, od niewidzialnych sił, sprawiała, że się prawie pochorował.
   Earwig patrzył. Stał prosto, obracał na palcu pierścień a zwykle wesołą twarz pokrywała śmiertelna bladość.
- Raistlin – powiedział szarpiąc rękaw maga.
   Raistlin uciszył go jednym spojrzeniem.
- Ręka tego nie dokonała – stwierdził drugi strażnik – A przynajmniej nie ludzka ręka. To były pazury! Gigantyczne pazury!
- Lady Shavas – odezwał się głos, po którym CAramon rozpoznał Lorda Cala – Nie powinnaś tu przychodzić. To bardzo smutny widok.
- Jestem Radną. To mój obowiązek.
   Shavas weszła w krąg światła. Spojrzała na makabryczne zwłoki na ziemi i zakryła dłonią usta. Odwróciła się. Inni członkowie rady, którzy przyszli wraz z nią, przepychali się teraz przez strażników by również zobaczyć ciało.
- Brunswick, zabierz radną do domu – rozkazał Lord Cal.
   Minister już zaczął wyprowadzać Shavas gdy ta niespodziewanie podniosła wzrok i ujrzała Raistlina.
- Ty! – zawołała pustym głosem.
- Co ci ludzie tu robią? Straż! Usunąć ich! Natychmiast! – komenderował Lord cal.
   Shavas szybko się opanowała.
- Proszę, Raistlin. Zostaw nas teraz. To jest bardzo osobista strata…
   Jeden ze strażników wyciągnął ramię by pochwycić maga, lecz szybkie spojrzenie oczu o kształtach klepsydr natychmiast go powstrzymało. Caramon przybliżył się o krok. Chciał być gotów gdyby brat potrzebował asysty. Earwig, wciąż cichy i przygaszony, wpatrywał się w martwe ciało.
- Wszystko będzie w porządku, Radna – uspokajająco odezwał się Raistlin – Nikomu nie powiemy o tym ani słowa.
- Ale ja…
- Co tutaj robisz, magu? Skąd wiesz o śmierci tego człowieka jeśli nie pomagałeś dokonać tego mordu? – wołał lord Cal – Przecież to oczywiste, że zginął przez jakiś przeklęty czar!
- Doprawdy? – spytał mag nieco obojętnie – To chyba wyjaśnia nieobecność krwi?
   Wszystkich to pytanie zaskoczyło.Shavas aż ze świctem wciągnęła powietrze przez zaciśnięte zęby. Lord Alvin drżącą ręką wskazał na maga.
- Nikt w tym mieście nie zmarł na skutek przemocy póki się nie pojawiłeś!
- Nie bądź głupcem – zripostował Raistlin i spojrzał znów na ciało – Najoczywiściej ten człowiek zginął idąc na spotkanie. W tym czasie byłem już w towarzystwie radnej Shavas.
- Magowie potrafią wtręczyć się innymi w swych mrocznych sprawkach, przynajmniej tak słyszałem – ponuro stwierdził Lord Cal – Innymi… dobrze im znanymi! Jak gigantyczne koty!
   Radna cisnęła Lordowi spojrzenie tak wypełnione jadem, że Caramon wolal się cofnąć by trucizna go splamiła. Raistlin się odwrócił.
- Może powinienem pozostawić wasze miasto jego własnemu losowi…
- Nie ma takiej konieczności, zapewniam Raistlinie – odparła Shavas.
   Przesunęła się bliżej maga i złożyła dłoń na okrytym szatą ramieniu. Oczy miała wciąż odwrócone od strasznego horroru na ziemi.
- Nieprawdaż, Lordzie Cal?
   Lord był wyraźnie spięty, zupełnie jakby w tym głosie pobrzmiewała ukryta groźba. Odchrząknął i powiedział.
- Nie, oczywiście, że nie.
   Shavas zaczęła się załamywać i całym ciałem oparła się o Raistlina. Wspierając ją, otoczył kobietę ramieniem.
- Raistlin! – niecierpliwie odezwał się Earwig.
- Nie teraz!
   Mag nawet nie zaszczycił kendera spojrzeniem. W tej chwili coś szeptał razem z Shavas.
   Caramon obserwował brata i radną i czuł coraz to większą złość. Coś się w nim zaczynało gotować. Raistlin nie znosi być dotykany! A tutaj, proszę, obejmuje Shavas! Jak mógł mi to zrobić? – pytał się gdzieś w głębi wojownik czując wzbierającą frustrację.
   Już nawet miał coś powiedzieć, co prawda nie bardzo wiedział co mianowicie, gdy ujrzał jak kot wyłazi z krzaków rosnących obok drzewa. Zwierzę wyraźnie pozdrowiło go spojrzeniem oczu, oczu błyszczących czerwienią świetle pochodni. Caramon skinął a kot skoczył do przodu. Stojąc już na tylnich łapach przednimi drapało mu nogę.
- Cóż, przynajmniej jest tu ktoś, kto mnie kocha – mruknął Caramon rozpoznając czarnego kota z poprzedniego popołudnia – Chcesz wejść?
   Kot skoczył prosto na ramię Caramona zachowując przy tym idealną równowagę. Brat wojownika i Shavas wciąż w ciszy konferowali, przy czy ramię Raistlina obejmowało kobietę. Wojownik sięgnął ręką by podrapać kota za uchem.
- Jest pewien test, jaki mogę wykonać – powiedział Raistlin odsuwając się od radnej – Powie nam, czy mężczyzna zginął na skutek działania magii.
   Machnął nad ciałem Laską Magiusa i przymknął oczy przygotowując się do rzucenia zaklęcia. Głos Shavas przerwał mu koncentrację.
- Nie możemy ci na to pozwolić, Mistrzu Magii! Mamy pewne… święte rytuały, jakie musimy odprawić nim ciało zostanie powierzone ziemi.
- Nie zrobię niczego, co mogłoby wpływać na wasze wierzenia religijne…
- Obawiam się, że muszę nalegać. Proszę, raistlin – ze łzami w oczach ujęła naszyjnik – To dla mnie bardzo trudne. Był… bliskim przyjacielem!
   Raistlin opuścił laskę.
- Proszę o wybaczenie, Radna. Gadałem bezmyślnie. Proszę o wybaczenie.
   Lady Shavas kiwnęła na strażnika a potem nachyliła się i cicho coś mu do ucha mówiła. Żołnierz tylko raz potwierdził skinieniem głowy i gdzieś pobiegł.
- Dzisiejszy wieczór to straszne dla nas napięcie i stres – powiedziała do wszystkich obecnych w parku – Czas chyba, byśmy wrócili do domów.
   Żołnierz wrócił po chwili powożąc powozem po który został posłany. Było oczywiste, nawet dla Caramona, że tym razem nie będą mogli przekonać woźnicy by poczekał na nich gdzieś na zewnątrz.
   Raistlin odrzucił kaptur z głowy. Odwrócił się do brata i spokojnie powiedział.
- Chodźmy, Caramon, Earwig... czas na nas.
   Kot wbił szpony w ramię Caramona z taką siłą, że nawet popłynęły cienkie strumyki krwi.
- Ouć! Hej ty! – zawołał starając się jednocześnie zrzucić zwierzaka.
   Kot jednak nie miał zamiaru opuścić ramienia Caramona i trzymał się uparcie. Wpakowali się wreszcie do powozu. Kiedy już wreszcie wsiadł i Caramon, i usadził się wygodnie, kot lekko zeskoczył mu z ramienia i zwinął na kolanach. Wzrok czerwonych oczu utkwił w bliźniaku siedzącym po przeciwnej stronie. Powóz prowadzony przez żołnierza tłukł się przez puste, ciche uliczki.
- Raistlin – odezwał się cicho Earwig.
- O co chodzi, kenderze? – spytał mag zmęczonym głosem.
- Tamten człowiek. To on próbował mnie zabić.
   Caramon natychmiast uniósł głowę i zaczął się rozglądać. Raistlin jednak nawet się nie poruszył.
- Co myślisz, Raist? – spytał Caramon czując jak chłodny dreszcz przebiega mu przez całe ciało.
- Myślę – odparł mag – że został nam tylko jeden dzień, bracie. Jeszcze jeden dzień.

Rozdział 15

   Nikt w powozie się już słowem nie odezwał. Nikt nawet nie wydał głośniejszego dźwięku poza kotem, który mruczał jak niewielka burza z piorunami. Earwig siadł w narożniku powozu i dalej drapał rękę. Raistlin siedział w drugim rogu okrywając głowę kapturem. Mógł być równie dobrze zamyślony jak i we śnie. Caramon siedział smutny, szerokie ramiona zwiesił w dół  i marzył o powrocie do Solace.
- Spytałbym Tanisa o cały ten bałagan – powiedział do siebie w duchu.
   Zalała go fala tęsknoty za domem. Półelf był chyba najmądrzejszą istotą jaką znał Caramon. Zawsze taki spokojny i stateczny. Rzadko co mogło go wyprowadzić z równowagi – chyba tylko przyrodnia, starsza siostra bliźniaków, Kitiara. Caramon ciężko westchnął. Zdawał sobie sprawę, że nie ujrzy Tanisa jeszcze bardzo długo. Kto wie, może nawet nigdy jeśli wziąć pod uwagę fakt, że świate chyba teraz pędzi w stronę mrocznej katastrofy. Mieli się wszyscy spotkać za pięć – nie, teraz Ti już tylko cztery – lata. Czuje się to jakby za wieczność. Caramon znowy westchnął. Kot polizał mu dłoń szorstkim języczkiem.
- Barnstoke Hall, panowie – powiedział żołnierz woźnica.
   Powóz się dotoczył do gospody i zatrzymał. Towarzysze wysiedli a żołnierz uważnie ich obserwował. Było oczywiste, że nie zamierza się oddalić nim nie znajdą się bezpiecznie w gospodzie. Patrząc na żołnierz caramon pomyślał, że on pewnie planuje tu spędzić całą noc. Z kotem pod pachą wojownik podszedł do drzwi wejściowych, lecz te były zamknięte na głucho. Załomotał głośno kołatką. Po kilku minutach właściciel uchylił drzwi i ostrożnie wyjrzał na zewnątrz. Ujrzał towarzyszy i zamknął drzwi. Po kilku chwilach usłyszeli dźwięk zdejmowanych łańcuchów. Na koniec drzwi się otworzyły, lecz wielki wojownik z prawdziwym trudem zdołał się przecisnąć przez uchyloną szparę.
   Właściciel z trzaskiem zamknął drzwi gdy tylko cała trójka znalazła się wewnątrz gospody. Trząsł się i ze strachu i ledwie na nogach mógł się utrzymać.
- Wybaczcie, panowie. W mieście był okropny wypadek. Lord Manion..
- Wiemy – przerwał mu Raistlin – I to nie był wypadek.
   Caramon zauważył, że brat właściwie nie potrzebował wsparcia laski wchodząc po schodach. Krok Raistlina był mocny, i to nawet po takim czasie na nogach tej nocy! Nie kaszlnął ani razu. Przypominał teraz Caramonowi postać jaką był przed podjęciem testu. W oczach wojownika pojawiły się łzy. Odgonił je mrugnięciem i szybko pomodlił się do każdego z bogów jacy mogli go wysłuchać, żeby ta zmiana już pozostała na stałe.
   Pod pachą wojownika nagle zaczął się wiercić zniecierpliwiony kot. Wyskoczył z objęć Caramona i wylądował na podłodze. Przez chwilkę popatrzył wojownikowi w twarz po czy wzniósł pionowo ogon i pomaszerował w stronę kuchni.
   Właściciel zaczął natychmiast zabezpieczać drzwi łańcuchami. Raistlin wspiął się po schodach w stronę swego pokoju. Caramon szedł za nim ciągnąc Earwiga, który z zawodowym zainteresowaniem przyglądał się zamkom w kolejnych drzwiach.
   Kiedy jednak podeszli do swego pokoju Raistlin ostrzegawczo podniósł rękę. Caramon zacisnął chwyt na Earwigu, który mógłby teraz wprost runąć do przodu z ekscytacji.
- Czekaj – powiedział wojownik.
- Dlaczego? – pytał Earwig patrząc na Raistlina.
- Shirak – mruknął mag.
   Święcącą kulą w lasce wodził nisko nad podłogą i intensywnie czegoś tam wypatrywał.
- Co on robi? Sprawdza kurz? – spytał kender.
- Taa, coś w tym rodzaju – odparł Caramon.
- Wszystko w porządku – rzekł Raistlin prostując grzbiet.
   W dłoni trzymał płatek róży.
- Leżał tam gdzie go zostawiłem. Nikt tędy nie szedł.
- Pozwól, że pójdę pierwszy. Tak, na wszelki wypadek – powiedział caramon i wyciągnął miecz.
    Mag przekręcił klucz w zamku. Wojownik odepchnął drzwi zasłaniając drogę towarzyszom. Nic się nie stało. Caramon ostrożnie wkroczył do pokoju. Za nim wszedł Raistlin wysoko unosząc świecącą w lasce kulę. Wskoczył również earwig z nadzieją w sercu, że płatek róży się mylił i w środku może się  dziać coś interesującego.
   Nic takiego się nie stało.
   Raistlin ciężko opadł na łóżko i nagle się ciężko rozkaszlał. Przetrząsnął sakiewkę w poszukiwaniu torebki ziół.
- Nie ma, przepadła!
- Co? Co przepadło?
- Ziołowa mieszanka! Sakiewka musiała mi wypaść w parku.
- Już idę… - zaczął Caramon.
- Nie, nic z tego, bracie! – Raistlin trzymał się za klatkę piersiową – Nie dasz rady wyjść z gospody. Nie sforsujesz zamknięć.
- Ja pójdę! – zawołał podskakujący już z podniecenia Earwig – Ja się wydostanę!
- Tak! – potwierdził Raistlin opadając na łóżko – Poślij kendera.
   Zamknął oczy.
- Pośpiesz się! – Caramon poważnie spojrzał na kendera – Żadnych przystanków po drodze!
- Nie ja!
   Kender otworzył drzwi i wybiegł. Usłyszeli tylko lekkie kroki na schodach w dół a potem zapadła cisza.
   Raistlin wziął wdech i usiadł pośpiesznie. Podniósł się i bystro podszedł do okna. Caramon był zdumiony.
- Raist? O co…
- Ćśś, bracie – mag lekko uchylił załonę starając się jednak pozostać w ukryciu a po chwili dodał. Tak. Pobiegł. Teraz możemy pogadać swobodnie.
- Myślisz, że Earwig jest szpiegiem?
   Caramon sam nie wiedział, czy ma wybuchnąć śmiechem czy się popłakać.
- Nie wiem,co myśleć – ponuro odparł Raistlin – Poza tym, że nosi magiczny pierścień i nie ma pojęcia skąd go ma. A przynajmniej tak mówi. A sam też widziałeś, jak dziwnie się zachowuje.
   Caramon ciężko opadł na krzesło. Oparł łokcie o blat stołu i w dłoniach ukrył twarz.
- Nie podoba mi się to wszystko! Człowiek zamordowany… a jego ciało porozdzierane. Nie ma krwi. Tylko jakiś brązowy proszek. Kender noszący magiczny pierścień…
- I będzie jeszcze gorzej, bracie, nim zacznie być lepiej.
   Raistlin sięgnął w głębiny własnych szat, wyjął torebkę z ziołami i uważnie na nią popatrzył. Stawał się coraz silniejszy, nie miał co do tego wątpliwości. Czyżby skutek tego lekarstwa? Czy też…
- Czy jesteś w stanie złamać drzewo, Caramonie? Jedno z tych w parku? – spytał nagle.
- Rany… A dlaczego chcesz wiedzieć?
- Jedno z drzew stojących obok ciała miało potrzaskaną korę, zupełnie jakby ktoś weń uderzył.
   Caramon się zamyślił.
- Cyba dałbym radę, oczywiście gdybym miał rękawicę chroniącą pięść – nagle się zatrząsł na samą myśl implikacji tego co powiedział – Ktokolwiek to zrobił musi być mocarny! Czy… czy myślisz, że to był… ielki kot? Tam wszędzie były ślady pazurów…
- Albo to był kot, albo ktoś chce żebyśmy myśleli iż to był kot – nieobecnym głosem, wyraźnie zatopiony we własnych myślach, odparł Raistlin.
   Nagle przyciągnął krzesło i usiadł twarzą w twarz z Caramonem.
- Co myślisz o Lady Shavas?
   Pytanie kompletnie zaskoczyło Caramona.
- Myśle, że jest… atrakcyjna.
- Przecież uważasz, że jest nieodparta!
- Co przez to rozumiesz? – nieco obronnie odezwał się wojownik.
- Uważam, że coś do niej czujesz.
- A skąd możesz cokolwiek wiedzieć o moich uczuciach? – Caramon podniósł się i zaczął chodzić po pokoju.
   Nigdy jeszcze nie rozmawiał z bratem o kobietach. Była to od zawsze ta część życia Caramona, która kompletnie nie interesowała Raistlina. Co prawda, to nigdy dotąd żadna kobieta nie zainteresowala się mocniej chudym i chorowitym młodzieńcem. Przypomniawszy sobie o tym, Caramon poczuł pewne wyrzuty sumienia. Mogłoby być dla Raostlina dobre, gdyby… cóż… poznał trochę lepiej kobiety. A może właśnie to działa teraz jak cudowny lek. Miłość potrafi dokonywać cudów.
- Słuchaj, Raist! – Caramon usiadł ponownie – Jeśli jej pragniesz, to ja się wycofam…
- Pragniesz! – przerwał raistlin z płonącym wzrokiem.
  Popatrzył na brata z taką odrazą, że aż się Caramon odsunął.
- Nie pragnę jej, a przynajmniej nie w tak wulgarnym sensie o jakim myślisz.
   A jednak słowa jakoś podziałały. Palcami gładził powierzchnię drewnianego stołu jakby wodził nimi po gładkiej skórze.
- Więc po co o niej zacząłeś mówić?
- Obserwowałem cię. Od momentu jak pierwszy raz się z nią spotkaliśmy, zacząłeś się zachowywać jak uczniak walnięty pierwszą miłością. Wpatrujesz się w nią z głupkowatym uśmiechem.
- Wygląda, że ona to lubi – odpalił Caramon.
- O tak, lubi – głos Raistlina wyraźnie opadł.
   Caramon rzucił mu zakłopotane spojrzenie.
- Co chcesz przez to powiedzieć?
- W jej domu jest mnóstwo bardzo starych, bardzo potężnych tomów magii. Muszę się im przyjrzeć… samotnie.


https://scontent-b-ams.xx.fbcdn.net/hphotos-prn2/p480x480/1238722_626203917419553_1235611245_n.jpg

Offline

 

#14 2018-06-01 18:15:47

 janjuz

Najwyższy Kleryst

Call me!
Skąd: Zduńska Wola
Zarejestrowany: 2012-10-02
Posty: 829

Re: Bracia Majere

- To mi się nie podoba, Raist.
- Och, spodoba ci się. Jestem tego pewien.
- A jeśli nie będzie chciała ze mną wyjść?
- Widziałem, jak na ciebie patrzy – rzekł Raistlin.
   Caramon wyczuł pewną gorycz w głosie brata.
- A ja widziałem, jak patrzy na ciebie, Raist – odparł miękko.
- Dobrze, więc… - Raistlin puścił uwagę mimo uszu.
   Caramon mógłby przysiąc, że delikatny rumieniec zabarwił złotą skórę. Ku jego zaskoczeniu bliźniak nagle zacisnął obie dłonie w pięści a złote oczy aż mu rozbłysły.
- Księgi! Magia! To jest ważne. Reszta jest nieistotna. Reszta to sprawy ulotne! – z brwi skapnęła mu kropla potu – Zrobisz to? – chrapliwe zapytał brata nawet nań nie patrząc.
- Pewnie, Raist – odparł Caramon.
   Na żądania brata wojownik miał w zanadrzu tylko taką odpowiedź, zawsze.
- Dzięki, bracie – chłodno odparł Raistlin – Musisz być pewnie zmęczony. Radzę, żebyś się trochę przespał.
   Caramon wzruszył ramionami.
- A co z tobą?
- Mam pracę do wykonania.
   Raistlin wydobył z zakamarków szaty sekstant oraz notatnik z danymi o którym już wcześniej mówił. Otworzył notatnik i położył go na stole obok pióra i kałamarza z inkaustem. Mag podszedł do okna i popatrzył w niebo przez spiżowy przyrząd nawigacyjny. Zaczął coś notować, rysować dziwnie wyglądające linie i nie mniej dziwne krzywe a równolegle notował na pergaminie słowa i liczby. Po dość krótkiej obserwacji tych czynności znudzony Caramon poszedł do łóżka.
   Mag pracował tak intensywnie, że nawet nie zwrócił uwagi na otwarcie drzwi.
- O rany, Raistlin, tak późno a ty na nogach. Dobrze się czujesz?
  Głos kendera zaskoczył maga. Zirytowany wtrąceniem rozejrzał się wokół.
- To było naprawdę szybko – mruknął i wrócił do rysunków.
- Och, żołnierz mnie podwiózł. To znaczy, on nie wiedział, że mnie podwozi, lecz przypuszczałem, że musi wracać do parku, więc wskoczyłem na tył powozu a on pojechał. Taka jazda jest o wiele zabawniejsza niż jazda w środku. Kiedy dostałem się do parku to tam miało miejsce wielkie spotkanie. Wszyscy ministrowie wciąż tam byli i Radna Shavas…
- Shavas? – Raistlin podniósł wzrok.
- Taak – ziewanie kendera omal nie rozdarło mu twarzy na dwoje – Powiedziałem jej, że zgubiłeś sakiewkę. Pomagała szukać ale jej nie znaleźliśmy. Znalazłem parę innych jakbyś był nimi zainteresowany – tu kender rzucił na stół sporo sakiewek, głównie z pieniędzmi, wyciągając je z mnóstwa różnych kieszeni .
   Pomiędzy sakiewkami znalazł się też niewielki zwój pergaminu ciasno owinięty czerwoną wstążką.
- A co to jest? – spytał Raistlin podnosząc zwitek.
- Och, to od Lady Shavas. Powiedziała, żebym to dał Caramonowi.
   Raistlin spojrzał na łóżko, na którym spał brat. Mag rozwiązał wstążkę i rozwinął pergamin.
Obiad. Jutro wieczorem. Miejsce prywatne jakie znam tylko ja, tam możemy być sami. Przyślę powóz po zmierzchu.
   W podpisie było tylko Shavas.
   Raistlin odrzucił pismo jakby go parzyło. Earwig rozwinął tymczasem swój śpiwór.
- Och, dowiedziałem się czegoś jeszcze – rzekł ziewając – Żołnierz gadał z jednym ze straży. Chodzi o tego zamordowanego. On nie miał serca!
   Raistlin usiadł wpatrując się w notatkę.
- No to miał szczęście – powiedział.

   Kiedy Caramon się obudził, przekonał się, że jego brat zasnął z głową na stole opartą o jakieś książki a ręką wciąż chroniącą sekstant.
- Raist? – powiedział Caramon, lekko potrząsając bratem.
   Mag obudził się gwałtownie i wyprostował na krześle.
- Jeszcze nie! Jeszcze nie czas! Muszę stać się silniejszy…
- Raist! – zawołał Caramon.
   Mag zamrugał i rozejrzał się wokół. Zupełnie, jakby był zdumiony tym, gdzie się znajduje. Poznawszy pokój oraz bliźniaka zamknął oczy i ciężko westchnął.
- Dobrze się czujesz? Spałeś choć trochę ostatniej nocy?
- Nie za wiele – przyznał Raistlin – Ale to nie jest ważne. Teraz znam dokładny czas.
- Czas na co?
- Na konwersję trzech księżyców – Raistlin mówił głuchym tonem ciemne obwódki pod oczami tylko podkreślały zmęczenie – Mamy dokładnie jeden dzień, jedną noc i kolejny dzień. Jutrzejszej nocy, gdy ciemność stanie się najgłębsza, niebo rozświetli Wielkie Oko.
- Co więc teraz robimy?
- Teraz będziemy szukać kotów. Nie jestem w stanie uwierzyć, że tak całkiem odeszły z całego Krynnu. A kiedy je już znajdziemy to będziemy w posiadaniu klucz do całej tej zagadki.
- A dziś wieczór…
   Caramon odzywał się dość niechętnie. Miał nadzieję, że Raistlin zapomniał już o swych poleceniach z poprzedniego wieczoru lub może zmienił zdanie. Potężny wojownik jakoś nie potrafił zobaczyć samego siebie jak błaga tą piękną, królewską kobietę by towarzyszyła mu w romantycznej, wieczornej schadzce. Nie miał wątpliwości; zostanie po prostu wyśmiany. Brat tymczasem rozwinął zwój pergaminu opakowany czerwoną wstążką.
- Ostatniej nocy, kiedy już poszedłeś spać, kender dostarczył to dla ciebie. Prosto od Lady Shavas.
   Caramon poczuł jak rumieniec sam wypływa mu na twarz. Sięgnął po zwój, otworzył i spojrzał. Nie było potrzeby odczytywania bratu, wiedział, że Raistlin poznał treść poprzedniego wieczoru. Wojownik odchrząknął. Właściwie powinien być wniebowzięty, tylko jakoś nie był. Poczuł chłód strachu.
- Tak jakby… jakby czytała w naszych myślach.
- Prawda? – powiedział Raistlin wstając z krzesła – Obudx Earwiga. Jest mi potrzebny.
- On? Tobie? – Caramon był doprawdy zdumiony.
- Tak – Raistlin rzucił bratu chytre spojrzenie – Lub też, tak między nami, muszę widzieć gdzie się znajduje… a gdzie go nie ma.
   Caramon tego nie zrozumiał więc tylko wzruszył ramionami i poszedł obudzić kendera. Nie miał też najmniejszego pomysłu na rozpoczęcie poszukiwań zaginionych jak tylko stanąć na ulicy i wołać:
- Kici, kici, kici!
   Dręczyły go inne, znacznie poważniejsze obawy. Ulice, które przedtem były kompletnie puste, teraz wypełniał gęstniejący tłum ludzi dyskutujących o morderstwie z ostatniej nocy. Głosy przycichały gdy tylko odziany w czerwone szaty mag ukazywał się w oknie. Po chwili gwar narastał znowu, lecz tym razem wyraźnie ukierunkowany na nowy cel.
- To magia zabiła naszego lorda… Nikt tu jeszcze nie zginął nim mag nie dotarł do miasta!... Pewnie też zabił nasze koty!
   Caramon kroczył ulicami z dłonią na rękojeści miecza. Groźnie popatrywał na każdego, kto tylko ośmielał się gadać zbyt głośno czy też podejmował kroki w stronę Raistlina. Czy to z powodu aury tajemniczości i mocy otaczającej, czy też z powodu grozy mocarnego ramienia dzierżącego ostry miecz nikt za blisko nie podchodził. Tłum topniał. Ludzie znikali w bocznych alejkach lub zmykali pod mrocznymi arkadami. Caramon słyszał jednak mamrotane groźby i widział nienawiść na twarz gdy przechodził z bratem i z kenderem. Przeszli może z pół mili od Barnstoke Hall idąc jedną z trzech głównych ulic Mereklar gdy Raistlin wszystkich zatrzymał.
- A teraz, Earwig, instrukcje dla ciebie. Znam zaklęcie, które doprowadzi nas do kotów, lecz aby je rzucić potrzebuję torbę pełną pewnego ziela – nepeta cataria. Jak tylko go znajdziesz sptakaj się z nami w Barnstoke Hall.
   Earwig doskoczyl do Raistlina, przycisnął się do niego omal nie zbijając maga z nóg.
- Nie! Błagam, nie odganiaj mnie. Ja chcę tylko zostać z wami! Ja czuję… strach, gdy nie jestem przy tobie.
- Hej ty, daj spokój! – zawołał Caramon odciągając kendera od brata – Co w ciebie wlazło? Przecież kenderzy nie boją się niczego!
- Nie odganiaj mnie, Caramon! – Earwig teraz przykleił się do ramienia wielkiego mężczyzny, który nie mógł się go pozbyć niezależnie od podejmowanych wysiłków – Proszę! Będę się zachowywał…
   Dłoń Raistlina wśliznęła się do sakiewki. Wyciągnął garść płatków róży i powoli rozsypał je nad głową kendera.
- Ast tasarak sinuralan krywani – wymamrotał cicho.
   Earwig nagle ziewnął i zaczął trzeć oczy pięścią.
- Już będę dooo…
   Palce kendera ześlizgnęły z ramienia Caramona. Earwig przewrócił się na stertę siana na poboczu.
- Co się stało? – Caramon przyklęknął przy małym druhu.
- Z nim wszystko w porządku, bracie – powiedział Raistlin – Śpi.
   Earwig zaczął lekko pochrapywać.
- Połóz go może na tamtej ławce to nikt go nie nadepnie – doradził Raistlin – A teraz bracie, ty i ja możemy już kontynuować nasze poszukiwania bez towarzystwa.
   Spojrzenie maga powędrowało w stronę pierścienia na palcu kendera. Caramon postąpił jak brat kazał. Pozostawili radośnie chrapiącego Earwiga przy lokalu hyava.
- Co to było, co miał ci znaleźć? Jakiś rodzaj ziela?
- Nepeta cataria ¬– mag lekko się uśmiechnął – Kocimiętka.
   Bracia dalej szli ulicą wyglądając na zwykłych przechodniów zaglądających do sklepów i zatrzymujących się przy wystawach. Wszystkie sklepy były jednak puste a domy mialy okna zamknięte na głucho. Ludzie wylegli na ulicę, wszystkim udzielał się strach bliski zwykłej paniki.
- Zupełnie jak w oblężonym mieście – zauważył Caramon.
- Dokładnie. I z takich samych powodów. Strach. Przerażenie. I jeszcze zauważ – dodał Raistlin – Nie ma kotów. Nigdzie.
   Caramon zaczął się rozglądać.
- Msz rację! Nie widać ani jednego! Wszystkie zniknęły?
- Nie sądzę. Myślę, że się poukrywały. On też się czegoś boją.
   Caramon zastanawiał się nad kierunkiem, w jakim zmierzają. Raistlin wyglądał na takiego, co to doskonale wie gdzie idzie i maszeruje bez zastanowienia. Wojownik uznał, że już rozumie wszystko gdy ujrzał park, ten sam park. Park, gdzie zabito Lorda Maniona. Był teraz pusty, ani żywej duszy. Miejski ludek widać omijał szerokim łukiem miejsca dotknięte zbrodnią.
- Co my tu robimy? – spytał Caramon.
   Nie czuł się tu zbyt komfortowo, właściwie podzielał uczucia mieszczan. Brat jednak nie odpowiadał. Mag zatrzymał się obok ławki. Oparł się o laskę i wpatrywał w zdeptaną trawę.
   Caramon stawał się powoli coraz bardziej podenerwowany. Wydobył żółtą kulkę otrzymaną od Maggie i zaczął się nią bawić. Próbował odgonić ponure myśli. Dziwne, lecz myśli o Maggie przywiodły natychmiast myśli o Shavas. Zdawał sobie sprawę, że właściwie to powinien z upragnieniem oczekiwać wieczoru – jakiż mężczyzna nie chciałby spędzić paru chwil w towarzystwie pięknej, kuszącej kobiety? Caramonowi przeszkadzała świadomość, że właściwie to ma ją wyprowadzić w pole, że stanowi tylko odwrócenie jej uwagi i nic poza tym. Nie podobało mu się to i już chciał powiadomić  o tym brata gdy poczuł lekkie szarpnięcie ramienia. Popatrzył w dół. Czarny kot, siedzący  na tylnich łapach zabawiał się żółtą kulką.
- Cześć – powiedział Caramon i nachylił się by podnieść kota.
   Kot, odsunął się na bok. Uszy i ogon lekko drżały. Wojownik wzruszył ramionami i siadł wygodnie na ławce zamykając oczy przed blaskiem słońca. Kot otarł się o jego nogę.
- Dobra, pogłaszczę cię – powiedział i znów się schylił.
   Kot odwrócił się i odszedł, obrócił głowę i błyszczącymi oczami popatrzył na wojownika. Caramon potrząsnął głową.
- Co za dziwny zwierzak.
   Raistlin wyglądał jak właśnie zbudzony ze snu. Intensywnie wpatrywał się w kota.
- Czy to nie jest ten sam kot, który przyszedł do nas ostatniej nocy? Ten, co siedział ci na ramieniu?
- Tak przypuszczam. To jedyny czarny kot jakiego w tym mieście widziałem.
   Raistlin patrzył dalej na zwierzaka.
- Chce, żebyśmy za nim poszli.
- Skąd możesz wiedzieć?
   Kot odbiegł dalej i po chwili znowu dobiegł do Caramona. Wojownik postąpił krok w jego kierunku i kot znowu odbiegł.
- Zobaczmy, dokąd na zaprowadzi – powiedział Raistlin.
   Kot odbiegł na jakieś dwadzieścia stóp do przodu. Kierował się wokół parku do zachodniej części miasta. Kiedy już wydawało się, że zwierzaka stracą z oczu ten zatrzymał się. Siadł na ziemi i cierpliwie na nich poczekał. Kiedy bliźniacy znaleźli się na wyciągnięcie ręki od kota ten skoczył dalej poruszając się wciąż w tym samym kierunku.
- Jak myślisz, dokąd nas prowadzi? – spytał Caramon.
- Gdybym wiedział to nie musiałbym leźć za nim! – odpalił Raistlin.
   Bracia szli dalej, ulica za ulicą aż wreszcie nawet mag pogubił się w tej liczbie alei, traktów i ścieżek. Za każdym razem, gdy tylko dochodzili na kilka stóp do czarnego kota ten odskakiwał dalej, czekał gdzieś z przodu, lecz zawsze był widoczny. Nie wydawał żadnych dźwięków tylko patrzył wstecz oczami, w których odbijało się słoneczne światło świecące równi jaskrawo jak błękitna kula na lasce Raistlina. Caramon odchylił głowę do góry i popatrzył w niebo nie przerywając marszu.
- Już prawie południe. Mam nadzieję, że wkrótce dojdziemy gdziekolwiek to mamy dojść.
- Sądzę, że się zbliżamy – odparł Raistlin – Zwierzak wyraźnie przyspieszył.
- Rozpoznajesz tą część miasta?
- Nie. Widzę, że ty również nie.
   Caramon potrząsnął głową. Znajdowali się teraz na jakimś bulwarze w otoczeniu budynków, sklepów i domów, które wyglądały na opuszczone lub całkiem nie używane. Kilka alei wcinających się między budynki wyglądało jak brudne i ropiejące rany, tak były wypełnione odpadami. Nawet biały kamień miasta wyglądał szaro, staro i brudno.
- Bardzo to dziwne – Raistlin odrzucił kaptur i patrzył w czarne okna.
- Taaa. W tym miejscu czuje się śmierć – Caramon mówił cicho, choć nie wyglądało na to by ktokolwiek był w pobliżu.
- Ta część miasta umarła i nigdy nie została pochowana. Patrz, nasz przyjaciel najwyraźniej znalazł to, co chciał byśmy zobaczyli.
   Czarny kot skrobał pazurami pokrywę kanału ściekowego blisko prawej krawędzi trotuaru. Bliźniacy podeszli do zwierzęcia zmęczonym krokiem. Nie uciekł jak poprzednio tylko dalej skrobał i przeraźliwie miauczał.
- Chce, żebyśmy zeszli tam na dół – stwierdził Raistlin wskazując kierunek długim, szczupłym palcem – Podnieś pokrywę, Caramon.
   Wojownik popatrzył na brata.
- Do ścieków? Jesteś pewny, Raist?
   Kot skrzeknął głośno.
- Rób co mówię! – syknął Raistlin.
   Potężny mężczyzna zgiął się w pół chwytając oburącz metalową pokrywę. Napiął mięśnie i zaczął ciągnąć. Z wysiłku aż poczerwieniał na twarzy, której wyraz zmieniał się stopniowo od koncentracji aż do wyczerpania. Po kilku długich chwilach płyta zazgrzytała i można ją było odciągnąć na bok.
   Kot z uwagą przypatrywał się braciom pochylając łepek to w jedną to w drugą stronę. Co chwila rzucał spojrzenie w stronę drogi, by zaraz powrócić wzrokiem do braci. Bez żadnego ostrzeżenia nagle skoczył prosto do dziury i zniknął w ciemności.
   Caramon otarł pot z czoła. Patrzył w nieprzeniknioną ciemność dziury. Wyglądała jak sama Otchłań. Czuł się jakby jakieś lodowate szpony z niej sięgały, chwytały go i ciągnęły do królestwa śmieci. Zadrżał i odstąpił o krok.
- Naprawdę musimy tam iść?
   Raistlin skinął potwierdzająco. Twarz maga przypominała stwardniałą bryłę. Odczuwał chyba podobne wrażenia jak jego brat. Niemniej ruszył naprzód.
- Lepiej pozwól, żebym szedł pierwszy – powiedział Caramon.
   Wojownik zmusił się do podejścia do brzegu dziury. Przyklęknął, wziął kilka głębokich wdechów i powoli zanurzył się w czarny otwór. Najpierw nogi pochłonęła ciemność, potem zwolna otoczyła mu ramiona a na końcu głowę.
   Raistlin zebrał wokół siebie poły szaty i też przygotował się do zejścia pod Mereklar.

*****
- Hej, ty! Albo coś pijesz albo zjeżdżaj!
   Earwig otworzył oczy. Zobaczył pochyloną nad sobą, poirytowaną twarz oberżysty. Wpatrywał się w kendera.
- Żadnych włóczęgów.
- Nie włóczyłem się – odparł oburzony kender – Drzemałem. Choć muszę przyznać – dodał wytrząsając z włosów płatki róż – że nie miałem drzemki od czasu jak byłem bardzo małym kenderem. Tyle, że ostatniej nocy bardzo późno się położyłem i to chyba wszystko wyjaśnia. A teraz to zastanawiam się, gdzie też może Raistlin i Caramon. Dokąd oni poszli?
   Początkowo Earwig był strasznie zaniepokojony nie mogąc odnaleźć przyjaciół po chwili jednak uczucie dyskomfortu odpłynęło w dal. Czuł się teraz weselszy niż kiedykolwiek od paru już dni. Ten niewielki, irytujący głosik gdzieś wewnątrz niego samego przestał go dręczyć nagabywaniem by zrobił to, by zrobił tamto. No i nie było już zagrożenia, że jeśli nie zrobi czego głos wymaga to będzie zaciągnięty siłą do miejsca gdzie nie ma zamków do zbadania, sakiewek do znalezienia ani ludzi do rozmowy. Jednym słowem; do miejsca wiecznej nudy.
   Tearz więc, kiedu już był oddzielony od Raistlina i Caramon, poczuł się beztrosko i szczęśliwie. Zaczął więc natychmiast to, co każdy kender umie najlepiej: zwiedzanie.
   Earwig poszedł dalej ulicą rozglądając się z zaciekawieniem wokoło. Niektórzy ludzie jakich mijał kojarzyli go z towarzystwa maga i teraz szeptali, że ten maluch o szpiczastych uszach może być demonem. Odsuwali się od niego i popychali dzieci szybko do dmów. Zamykali drzwi barykadowali je na sam widok kendera.
- Ależ niegrzecznie – powiedział kender.
   Wzruszył ramionami i pomaszerował dalej stukając drewnianym hopakiem w ziemię w spokojnym, stałym rytmie.
- Chyba już tu kiedyś byłem, chyba tak? – spytał głośno sam siebie.
   Doszedł do skrzyżowania i ujrzał wąską alejkę prowadzącą do podcieni.
- Pamiętam! To tutaj przyszedłem zaraz pierwszej nocy w mieście! Tam jest ta gospoda gdzie jakiś człowiek chciał mnie zabić i tam dziewczyna mnie pocałowała.
   Earwig poszedł w kierunku rynku. Żaden sklep nie był otwarty. Kilku zdenerwowanych ludzi szło alejkami. Najwyraźniej chcieli szybko zakończyć zakupy i powrócić w bezpieczne domowe pielesze.
- Hej tam – usłyszał nagle dźwięczny, młody głos.
   Earwig się obejrzał.
- Pamiętasz mnie? Pomogłeś mi tamtej nocy. Nie miałam nawet szansy zapytać, jak ci na imię. Ja nazywam się Katerine. A ty?
- Earwig. Earwig Lockpicker – powiedział kender wyciągając do dziewczyny malutką dłoń.
   Zastanawiał się jednocześnie, czy Caramon tak samo pozdrawia dziewczęta. Spotkanie warte zapamiętania.
- No i nie miałem szansy podziękować ci za pomoc. Odbiegłeś nim zdążyłem cokolwiek powiedzieć. Czy mogę kupić ci coś do picia? Pracuję tuż obok – powiedziała Katerine wskazując na gospodę – Naszą specjalnością jest napitek o nazwie Niespodziankowy Zmywacz Kamieni.
- Niespodziankowy? Nigdy nie słyszałem – odparł Earwig.
- Och, tylko najtwardsi awanturnicy tego próbowali, i nadal żyją – zachichotała Katerine.
   Gospoda była tak duża i brudna jak ją zapamiętał; rozlane piwo i inne, nienazwane napitki poplamiły podłogę. Ściany zrobiono ze źle dopasowanych desek, sękatych i na dodatek już naruszonych zębem czasu. Katerine poszła za ladę i zaczęła mieszać składniki w szklance dolewając z karafki czerwonej, zielonej i niebieskiej. Po skończeniu popchnęła szklankę w stronę Earwiga, który już rozsiadł się na jednym z rozklekotanych stołków.
   Pociągnął łyk i oczy mu się rozszerzyły.
- Uroczysty Cios! – zawołał wyraźnie uradowany – A w każdym razie podobne.
- Uroczysty cios? Co to takiego? Spytała Katerine.
- Tym kenderzy świętują uroczystości, oczywiście – Earwig rozejrzał się dokoła – Ruch dzisiaj nie za duży.
   W rzeczy samej gospoda, jeśli nie liczyć kendera i młodej kobiety, była całkiem pusta.
- To przez morderstwo – powiedziała Katerine spokojnym tonem – Każdy tu wystraszony na śmierć. A ja powiem; i krzyżyk na drogę.
- Tak, pamiętam. To właśnie ten mężczyzna cię uderzył  - powiedział Earwig pociągając kolejny łyk.
- Wiesz, to całkiem zabawne. Lord Manion często tu wpadał i tak ogólnie to strasznie dużo pił. Tyle, że zawsze był dżentelmenem. Niejednej nocy upewniałam się, że dotarł bezpiecznie do domu. Aż nagle, dosłownie parę tygodni temu, zmienił się. Stał się – dziewczyna zadrżała na samo wspomnienie – brzydki, okrutny. To było gdy tylko zaczął nosić ten naszyjnik, podobny zresztą do twojego.
- Jaki naszyjnik? A, ten? – powiedział Earwig popatrując na srebrną czaszkę kota z rubinowymi oczami.
- Nie zmienisz się w okrutnika, co?
- O jej, myślisz, że jest jakaś szansa, że mógłbym? – ochoczo spytał kender.
   Katerine zaczęła się śmiać.
- Nie. Przykro mi. Nie sądzę.
- Ja też nie przypuszczam – westchnął Earwig.
   Kender w myślach przeglądał listę rzeczy jakie mówi się kobietom gdy niechcący dotknął złotego pierścienia na palcu. Wybrał coś, co uznał za właściwe i spytał.
- Co taka miła dziewczyna jak ty robi w takim miejscu?
   Katerine zachichotała.
- To tylko praca. Jedna z kilku.
- O, a ile ich jeszcze masz?
- Dwie czy trzy, zależy co trzeba robić. Pracuję w Tawernie Hyava, na Westgate Street.
- mam nadzieję, że to nie takie miejsce jak tutaj.
- Ba! Potrafie sama o siebie zadbać. Ale założę się, że ty widziałeś już wiele różnych miejsc – powiedziała tęsknie.
- O tak! Właściwie to cały Krynn widziałem. Południowy Ergoth, Północny Ergoth, Solamnia…
- Nigdy nie byłam nigdzie indziej, tylko tutaj.
   Earwig uważnie popatrzył na kobietę stojącą po drugiej stronie lady. Stała prosto i mocno, ramiona miała też dość muskularne. Wierzył, że potrafi o siebie zadbać w prawie każdej sytuacji.
- trochę przypominasz mi kogoś, kogo znam. Ma na imię Kitiara.
- Doprawdy? A jak ona jest?
- To ostry i sprytny wojownik – powiedział kender.
   Katerine wyglądała na lekko zszokowaną.
- Cóż… dziękuję, earwig. Myślę…
- Mówisz, jakbyś to mijsce chciała opuścić – kender pociągnął jeszcze parę łyków – Dlaczego po prostu się nie podniesiesz i pójdziesz?
- Nie mam dość pieniędzy.
- Przecież nie trzeba pieniędzy, żeby podróżować! Wszystko, co potrzeba to dobry hoopak i rytmiczna piosenka do marszu.
   Earwig roześmiał się i wywinął hopakiem młyńca w powietrzu. Czuł się świetnie. Nie pamiętał nawet by kiedykolwiek czuł się lepiej i radośniej niż teraz. Katerine wzruszyła ramionami i zadrżała.  Odchyliła się wstecz i zaparła łokciami o ladę.
- Och, przepraszam, Katerine. Nie miałem zamiaru przysparzać ci przykrości.
   Earwig przetrząsnął kieszenie i wyciągnął pierwszą rzecz jak wpadła mu w dłoń – zwój drucików z ziarnem wewnątrz.
- Masz. Chcę, żebyś to miała.
   Uśmiechając się wbrew samej sobie barmanka sięgnęła p prezent. Podniosła zwój do światła i przypatrywała mu się z fascynacją.
- Co to jest?
- Nie wiem. Znalazłem to podczas jednej z wielu przygód, jakie przebyłem z przyjaciółmi. Sporo razem przeżyliśmy. Przyjaciele i ja. A jeden z nich jest nawet czarodziejem – dodał kender z poczuciem własnej ważności.
- To jest naprawdę wspaniałe, Earwig – Katerine wciąż wpatrywała się w zwój – Jak się dobrze przyjrzeć, to widać, że na ziarnie jest jakiś napis!
   Earwig usłyszał jak za jego plecami otwierają się drzwi. Starał się właśnie przypomnieć sobie, w jaki sposób Caramon doprowadzał dziewczyny do pocałunku. Katerine spojrzał ponad jego głową i szybko schowała zwój drucików do kieszeni. Skinęła raz głową po czym zbliżyła twarz do kendera.
- Opowiedz o swych przyjaciołach – powiedziała – Opowiedz o magu. Bardzo bym chciała go spotkać.
- Raistlin i Caramon? Urodzili się obaj w miejscu zwanym Solace, daleko na wschodzie. Caramon jest wielkim i silnym wojownikiem. Muskuły na ramieniu ma takie, jak… jak to – Earwig wskazał na baryłkę w rogu – Kiedyś widziałem przeciął dwudziestu ludzi na pół jednym uderzeniem!
- Nie! Naprawdę?
   Katarina wyglądała na zdenerwowaną. Zupełnie, jakby zmuszała się do trzymania wzroku na kenderze.
   Earwig zamrugał. Pochylił się naprzód i rzekł konfidencjonalnym tonem.
- Nie oatrz teraz. Trzyamj… trzymaj się… czegoś. Ściany tutaj się kręcą, kręcą.
- Potrzebujesz kolejnego drinka, to wszystko. Opowiedz o drugim przyjacielu.
- Drugi ma na imię… Raiszlin. Ma szkórę świecącą jak złoto i oczy jak klepszydry. On widziiii… śmierć – kender powiedział poważnie i wpakował nos w napitek – Tylko, że choć to brzmi sztraszliwie to sztraszniejsze szą czary, jakie rzuca żeby żniszczyć wroga.
- Kiedyś tutaj też był czarodziej, mieszkał na wzgórzach za miastem – powiedziała Katerine rzucając szybkie spojrzenie za plecy kendera.
- Żnasz jego imię?
- Tego nikt nie wie, lecz plotka mówi, że jego jaskinia wciąż tam jest. Jest pomiędzy kilkoma kamieniami, które razem wyglądają jak łapa wielkiego zwierzęcia.
   Ściany zaczynały się kręcić coraz intensywniej, a na dodatek dołączyło do nich sklepienie co Earwig uznał za fascynujące. Siedział wyprostowany na krześle i obserwował dziejącą się na jego oczach karuzelę. Nagle i krzesło kendera do niej dołączyło kręcąc samym kenderem wciąż szybciej i szybciej, aż wreszcie kender stwierdził, że znalazł się na podłodze.
   Mężczyzna w czarnym, skórzanym pancerzu nachylił się nad nim a potem przyklęknął. Silne ręce podniosły kendera i przewiesiły przez potężny bark.
- Nie zrobisz mu krzywdy? – głos Katerine opływał głowę kendera jak cudowna chmurka.
- Nie – odparł szorstki głos – Dokładnie jak ci powiedział nasz pan. Mały człowiek jest w niebezpieczeństwie nosząc tak otwarcie ten  naszyjnik. Chcemy go ochronić, to wszystko. Dzięki za twą pomoc.
   Tymaczasem Earwig, obijając się o bark mężczyzny, poczuł, że strasznie mu się kręci w głowie. Patrzył zaczerwienionymi oczami na Katerine, która stawała się coraz to mniejsza i mniejsza.
- Jeszcze… Uroczysty… Cios! Na drogę! – zawołał kender i całkiem odleciał.

*****
- Aj! Uff!
- Co jest, Caramon?
- Tutaj płunie wartki strumień! A zimny jest jak lód. Lepiej będzie jak cię poniosę.
   Raistlin zszedł po stopniach w dół i wskoczył do wody.
- Nonsens! O mnie się nie obawiaj. Wszystko w porządku.
   Caramon usiłował wzrokiem przebić ciemności i dostrzec wreszcie bliźniaka.
- Jesteś pewien? To znaczy, wiem przecież jak bardzo nie cierpisz marznąć i moknąć.
- Jak powiedziałem, wszystko w porządku – odparł poirytowany mag – jeżeli chłód tak bardzo cię zajmuje to może chciałbyś, żebym to ja ciebie poniósł?
- Nie no, coś ty! – Caramon poczuł się troszkę głupio.
-Shirak.
   Delikatne, białe światło Laski Magnusa wypełniło tunel. Przed braćmi otwierało się długie, mroczne przejście sięgające znacznie dalej niż magiczne światło laski. Ściany tunelu połyskiwały wilgocią.
- Kiepsko tu pachnie – powiedział Caramon – Ale jednak nie tak, jakbym się spodziewał po kanalizacji. Śmierdzi bardziej jak… żelazo.
   W głosie wojownika brzmiało wyraźne niedowierzanie.
- Albo krew – dodał cicho Raistlin.
- Taaa.
   Nie było tu miejsca na machanie mieczem więc Caramon wydobył tylko ciężki sztylet. W świetle laski jego ostrze błyszczało złowrogo.
- Trzeba więc uznać, że ten kanał to nie kanalizacja, lecz połączenie z jakąś drogą wodną – dodał Raistlin.
   Kot niecierpliwie zamiauczał i mag ruszył do przodu mijając zresztą brata. Caramon już miał ochotę zaprotestować – przecież zawsze szedł pierwszy gdy istniało ryzyko napotkania zagrożenia. Przypomniał sobie, że to Raistlin niesie światło. Szedł za bratem trzymając się o krok w tyle.
   Kot poruszał się powoli. Upewniał się, że idący za nim nie zagubią się w tym, co jak Caramon zauważył, okazało się labiryntem tuneli. Kot chyba nie za bardzo lubił wodę, nie lepiej zresztą od wojownika, bowiem strzepywał łapy po każdym kroku i chyba wykrzywiał pyszczek, gdy tylko musiał wrócić do strumienia.
   Wydawało się, że maszerują już całe mile, lecz coś w tyle głowy Caramona upierało się, że żadnej wielkiej odległości nie pokonali.
- Co mówisz, Caramonie?
- Powiedziałem, że przydałby się teraz krasnolud – odparł wojownik – Doprawdy chciałbym widzieć trochę lepiej! Przecież tu może nam skoczyć na kark kto chce.
- Nie wyczuwam tu dla nas żadnego zagrożenia. Jedyne co czuję jeśli chodzi o to miejsce, to że jest ono stare… bardzo, bardzo stare.
- Stare i zapomniane.
- Zgoda, bracie. To bardzo niezwykłe.
   Szli tak i szli. Chłodna woda przesiąkła już przez buty Caramona. Drżał i jednocześnie obawiał się o bliźniaka. Zdawał sobie sprawę, że szaty Raistlina już musiały nasączyć się na wylot. Wiedział jednak, że lepiej o to nie pytać. Kot gwałtownie skręcił i pognał pasażem który pod ostrym kątem spotykał się z poprzednim. Nowe przejście było równie czarne jak i poprzednie. Caramon się zawahał, lecz kot ostro miauknął, poganiał ich.
   Raistlin bez wahania ruszył naprzód. Laskę trzymał na wysokości oczu bowiem sklepienie było tu niskie i nie mógł podnieść jej wyżej.
- Chodź, Caramon. Nie zostawaj w tyle!
   Doszli do skrzyżowania i czarny kot poskokiem ruszył w lewo, zaczął biec chlapiąc jednocześnie łapami w wodzie. Bracia przyspieszyli napędzani ciekawością
- … co zabiło koty – mruknął pod nosem Caramon.
   Tunele stawały się zagadkową łamigłówką, labiryntem wytworzonym w nieznanym celu i z niezrozumiałego powodu. Raistli wyciągnął Laskę Magiusa do przodu a lanca światła przebijała mroki. Caramon brodził tuż za bratem. Zauważył, że ściany zaczynają się tu zmieniać. Stawały się bardziej suche.
- Popatrz na to! – sapnął Raistlin wznosząc laskę.
   Ściana była pokryta rysunkami i rycinami ukazującymi obrazy których żaden z braci nie umiał zidentyfikować. Szli szybko dalej, najpierw na lewo, potem na prawo, potem prosto i trochę wstecz. Krzywy tunel wiódł do pasażu o nachylonej posadzce.
   Kot ruszył szybciej. Bracia obeszli naroże kanału i nagle stanęli jak wryci patrząc przed siebie szeroko wytrzeszczonymi oczami.
- W imię Otchłani! – zawołał głośno Caramon.
   Musiał się dłonią oprzeć o ścianę z wrażenia. Raistlin nic nie powiedział tylko patrzył przed siebie w słabym świetle laski.
   Komora w której się znaleźli miała parę setek stóp długości. Na prawo i lewo od niej odchodziły liczne przejścia wyglądające jak czarne dziury w kamiennej ścianie. Niewielki strumyki zbierały się w kałuże świecące oleistym odbiciem. Gdziekolwiek spojrzeli, wszędzie były koty Mereklar. Tysiące kotów leżało w odpoczynkowych pozach. Bez żadnego dźwięku, bez ruchu. Raistlin przyklęknął trzymając laskę blisko siebie.
- Patrz – powiedział wskazując coś palcem.


https://scontent-b-ams.xx.fbcdn.net/hphotos-prn2/p480x480/1238722_626203917419553_1235611245_n.jpg

Offline

 

#15 2018-06-07 20:05:28

 janjuz

Najwyższy Kleryst

Call me!
Skąd: Zduńska Wola
Zarejestrowany: 2012-10-02
Posty: 829

Re: Bracia Majere

Z każdego pyszczka i z każdego nosa wypływał wąski strumyczek krwi.
- One wszystkie są… martwe! – sapnął Caramon.
   Raistlin zbadał jedno, małe ciałko. Dotknął szczupłym, złotym palcem tygrysio pasiastego futra i delikatnie stuknął. Potem przeszedł do kolejnego ciała, i kolejnego, podnosił łebki i wpatrywał się w błyszczące oczy.
- Nie rozumiem – miękko odezwał się Caramon – Co mogło je wszystkie zabić? Jakaś trucizna?
- One nie są martwe.
- Z pewnością wyglądają na takie.
- Zapewniam cię, że są całkiem żywe. Choć muszę przyznać, że ich umysły gdzieś się zapodziały.
   Caramon podszedł do najbliższego kota i ostrożnie dotknął futerka. Pod dłonią poczuł jego ciepło, malutkie serce wciąż biło a i oddech, choć bardzo mizerny, też dało się wyczuć.
   Czarny kot podskoczył tuż przed nim i przykucnął na przednich łapach. Wyglądał jakby miał się z Caramonem kłócić.
- Dobra, dobra! – Caramon wstał i odstąpił o krok – Nie zamierzam ich skrzywdzić. Masz rację, Raist. One żyją!
- A to odpowiada na twoje pierwsze pytanie; nie, nie zostały otrute. Nie znam trucizny, która mogłaby zrobić coś w tym podobie.
- A więc co to było?
- Jedyną odpowiedzią jest magia. Chociaż muszę przyznać, że zaklęcie mogące spowodować tak specyficzne skutki jest daleko poza moimi możliwościami.
   Caramon odczekał chwilę i zastanowił się nad wynikającymi z tego wnioskami.
- Więc uważasz, że to robota jakiegoś czarodziej?
- I to maga o niespotykanej mocy, pewnie nawet potężniejszego od Par- Saliana.
   Caramon wzdrygnął się na samo przypomnienie mocy Mistrza Wieży Wielkiej Magii. Czarny kot obserwował ich i słuchał z niezwykłą intensywnością, nie odwracał od nich połyskliwych, odbijających światło oczu.
   Raistlin uniósł ramiona i zaczął mówić w dziwnym, skomplikowanym języku magii. Pieczara się rozświetliła – matowa, purpurowa aura magii pokryła wszystko. Włącznie z korytarzami, którymi tu przyszli.
- Dobrze – powiedział mag głosem pełnym satysfakcji – Możemy tu wrócić, kiedy tylko zechcemy.
   Odwrócił się i ruszył wstecz.
- Ale…
- Niczego więcej, tu nie dam rady zrobić, bracie. Muszę wrócić do pokoju i pomyśleć. A ty z kolei, o ile pamiętasz jeszcze, to masz dziś wieczorem randkę.
   Raistlin ruszył korytarzem do wyjścia.
   Caramon stał jeszcze chwilkę ze smutkiem w sercu. Patrzył wstecz na koty. Wyjął z kieszeni żółtą, cekinową kilkę i delikatnie położył ją na posadzce.
- Przykro mi… zaczął gadać do czarnego kota, lecz ten zdążył już zniknąć.

Rozdział 16

- Nie mam pojęcia gdzie się podział Earwig. Może gdzieś zabłądził.
   Powiedział Caramon podczas porządkowania pokoju. Matka nauczyła go, że po sobie się sprząta i wojownik nie pozwalał umrzeć starym przyzwyczajeniom.
- Żaden kender nigdy nie zabłądził. Pewnie dlatego, że tak naprawdę żaden z nich nigdy nie jest pewien, gdzie się znajduje.
   Raistlin usiadł przy biurku przed oknem i zaczął coś pisać na zwitku pergaminu. Caramon tymczasem, skończywszy własne sprzątanie, zabrał się za porządkowanie rzeczy brata. Mag też nie chciał pogrzebać na dobre starych obyczajów.
- Co robisz? – pytał Caramon.
Czerwony kaptur został zsunięty z twarzy Raistlina co pozwoliło popołudniowemu słońcu oświetlić nieco złotawą twarz. Odłożył pióra, z ukosa popatrzył na Caramona i skrzywił się nieco nim wrócił do pracy.
- Skoro musisz wiedzieć, to właśnie proszę Lady Shavas o dopuszczenie do księgozbioru dziś wieczorem.
- To wspaniale! – z ulgą wykrzyknął Caramon.
- A cóż to za ton, bracie?
- To tylko… myślałem, że…
- Sądziłeś, że wślizgnę się do jej domu jak złodziej?
- Cóż… - wojownik czuł się teraz paskudnie.
- Ależ z ciebie dureń, Caramonie.
   Potężny mężczyzna zachował ciszę. Zazwyczaj to jego bliźniak odznaczał się lepszą intuicją z nich dwóch, lecz tym razem Caramon wiedział dokładnie, co czuje brat. Nagłe uderzenia zazdrości są ostre i zostawiają ropiejące rany.
   Raistlin skończył pisać i siedział teraz czekając na wyschnięcie inkaustu. Stukanie do drzwi zaalarmował ich obu.
- Spodziewasz się kogoś, Caramonie?
- Nie – wojownik już wysunął miecz – A ty?
- Też nie. Wejść! – zawołał Raistlin.
   Miast otworzyć drzwi tajemniczy doręczyciel wsunął coś przez szparę między podłogą a drzwiami. Odgłos stóp świadczył o gwałtownym odwrocie od ich pokoju.
   Mag podniósł przesykę i z głośnym trzaskiem złamał woskową pieczęć. Odwrócił się w stronę okna dla lepszego oświetlenia i trzymając pergamin oburącz uważnie czytał.
- Co to? – spytał wojownik wciąż dzierżąc miecz.
- List od Lady Shavas. Czeka na ciebie na dole – powiedział mag obojętnie.
   Caramon dostrzegł, że dłonie maga wręcz drżą.
- Coś jeszcze?
   Raistlin zmiął przesyłkę w kulę.
- Pisze, że mogę dziejszego wieczoru pracować w bibliotece radnej.

- Bardzo się cieszę, że przyjąłeś ofertę wspólnego wieczoru, Caramonie – powiedział Radne Mereklar.
   Siedzieli teraz oboje w prywatnym powozie Shavas, prowadzonym przez jej osobistego woźnicę.
- C-c-cała przyjemność po mojej stronie – wydukał Caramon.
   Wpatrywał się w towarzyszącą mu kobietę przez zatokę jaka rozciągała się między siedzeniami powozu.
   Shavas miała na sobie strój podobny do tego, jaki nosiła gdy towarzysze ujrzeli ją po raz pierwszy. Tyle, że teraz miał odkryte białe ramiona. Owinęła się wokół jedwabnym szalem – czarnym szalem co nerwowo zauważył Caramon – z listwowym wzorem wrobionym w tkaninę i zakończonym frędzlami z obu stron. Na szyi miała opalowy wisorek.
- Nie jest ci może zimno, pani? Okryję cię swą opończą – zaoferował wojownik uznając to za zachowanie godne dżentelmena.
   Nim Shavas zdążyła cokolwiek odpowiedzieć, już zdążył odpiąć z szyi czarną opończę i niezdarnie nią otulił kobietę. Wygładzając fałdy przypadkowo dotknął szyi kobiety. Miała skórę równie delikatną jak dotknięcie chmur. Poczuł ciepło, błysk życoa pod palcami.
- Wybacz – przeprosił czerwieniąc się i wrócił na swoje siedzenie.
   Shavas uśmiechnęła się poprawiając jednocześnie opończę. Czerwone obramowanie opończy wojownika czyniło wygląd kobiety jeszcze bardziej magicznym – równie ciemnym i błyszczącym jak trzy księżyce Krynnu. Raistlin miał rację, pomyślał Caramon z rozgoryczeniem, niezły ze mnie idiota. Czemu nie potrafię być swobodny gdy z nią jestem? Nigdy tak się nie czułem w towarzystwie kobiety. Pewnie dlatego, że to jest dama – prawdziwa Lady. Najpiękniejsza jaką w życiu widziałem. Jak te królewskie Ladies w opowieściach o Rycerzach Solamnijskich. Jak ty być się zachował, Sturm, stary druhu? Jak rycerze traktują damy?
   Caramon nawet nie zdawał sobie sprawy, że wptruje się w Shavas aż wreszcie to ona opuściła głowę a jej policzki pokrył delikatny rumieniec.
- ja… Ja przepraszam. Wiem, że zachowuję się jak idiota, lecz nic na to nie umiem poradzić. Jesteś tak piękna! – wypalił wreszcie.
- Dziękuję, dzielny wojowniku – powiedziała Shavas.
   Niemal wstydliwym ruchem pozwoliła swym palcom otrzeć się o jego dłoń. Zadrżał.
- Tak się cieszę, że mogłeś przypyć do mnie dzisiejszego wieczora. Pomagasz zapomnieć o… o…
   Kobieta zadrżała a twarz jej wyraźnie pobladła.
- Nie mów o tym – po prostu stwierdził Caramon.
- Nie, masz całkowitą rację. Nie będę – odważnie podniosła głowę – Bo przecież nie mam się czego bać, prawda? Nie z tobą u mego boku!
- Umrę nim pozwolę by ktoś wyrządził ci krzywdę, Lady Shavas.
   Radne uśmiechnęła się słysząc powagę w głosie olbrzymiego mężczyzny. Ścisnęła dłonią silne palce wojownika.
- Dzięki – powiedziała – Choć zdecydowanie wolę cię żywego!
   Fala pożądania wstrząsnęła Caramonem. Krew zaczęła mu płonąć. Wszelkie mysli o królewskich damach wyparowały z głowy. Chcaił przyciągnąć Shavas bliżej, lecz ona nagłym ruchem odtrąciła mu dłoń. Oparła się o tył powozu i leniwie spoglądała przez okno. Caramon, wciąż jeszcze zmagając się z własnymi chętkami, uznał za najlepsze wyjście zrobienie tego samego.
   Światła miasta świeciły tak jak zawsze – jasne gwiazdy nad ulicami. Te kilka osób przemykających po chodnikach Mereklar unosiło kapelusza i kłaniało się kiedy ich powóz przejeżdżał. Caramon obserwował uśmiech Shavas i sam też kiwał przechodniom w odpowiedzi. Zauważył jednak, że uśmiech kobiety był jakby wymuszony.
   Powóz skręcił w lewo w kolejną ulicę i wjechał do dużego, otwartego parku otoczonego płotem grubych drzew i żywopłotem. Na końcu parku stał niewielki budynek.
- To tam jedziemy? – spytał z bijącym sercem Caramon.
   Miejsce wyglądało na opustoszałe.
- Jeśli ci nie odpowiada możemy pojechać gdzie indziej – chłodno odparła radna.
- Och nie. Tu jest… miło – odparł wojownik.
   Powóz przejechał wzdłuż budynku. Caramon wyskoczył i wyciągnął ramiona. Uniósł Shavas za wąską kibić przytukając ciepłe ciało do swego gdy opuszczał ją na ziemię. Czarny szal załopotał jak ptasie skrzydła.
- Dziękuję, Caramonie – powidziała pozostając na moment w jego objęciach.
- Dobry wieczór, Radna Shavas. Cieszę się, że przyjechała pani na czas – powiedział ktoś wysokim tonem.
   Zaskoczony Caramon aż zawirował w miejscu. Za jego plecami stał mężczyzna w zarnej pelerynie. Jego zdenerwowanie rzucało się w oczy, co i rusz popatrywał niepewnie w stronę ulicy.
- Jesteś pani pewna, że chcesz  spożyć posiłek dzisiejszego wieczoru tutaj? Sł€żba odmawia przyjścia po zmroku, i…
- Dziękuję, Robere, wszystko będzie w porządku – gładko przerwała Shavas.
- Czy mam wskazać drogę, pani? – spytał Robere ściskając nerwowo dłonie.
   RRadna potrząsnęła lekko głową i się uśmiechnęła.
- Nie. Sądzę, że potrafimy sami odnaleźć drogę.
- Bardzo dobrze, pani – odparł Robere.
   Skłonił się ponownie, obrócił na pięcie i pozostawił podróżnych.
- Nie czekaj – powiedziała Shavas do woźnicy powozu.
- Kiedy mam wrócić po ciebie, pani?
   Shavas kątem oka popatrzyła na Caramona.
- Jutro rano – odparła spokojnie.
   Caramon pomyślał, że łomot własnego serca rozsadzi go od środka. We dwójkę obeszli niewielki budynek, który, przynajmniej sądząc po dobiegającym zapachu, musiał być kuchnią. Doszli do czegoś, co wyglądało na wejście do parku. Oczy wojownika przyzwyczajały się do mroku. Ujrzał tkaninę rozłożoną na trawie i zorientował się, że zamierzają zjeść na zewnątrz. Rozejrzał się wokoło, był zaniepokojony. Wspaniałe miejsce na zasadzkę. Przypomnienie widoku zwłok jakie obejrzał ostatniej nocy omal nie spowodowało, że odwróciłby się i odszedł. Shavas tymczasem wsunęła mu rękę pod ramię i spacerem szła obok wojownika.
- To jedno z moich ulubionych miejsc. Pozwala mi się troszkę bardziej… zrelaksować… niż nawet pobyt w domu – szepnęła prosto w ucho Caramona podnosząc miękki policzek blisko jego twarzy.
   Całe otoczenie było przygotowane zanim przyjechali. Robere dodał kilkanaście czarnych poduszek, rozmieścił je w dogodnych miejscach wokoło białego nakrycia. Dwa srebrne kandelabry stały w samym środku, zapachowe szczapki płonęły w nich ciepłym światłem. Na talerzach i tacach oczekiwaly owoce i ciepłe mięsa. Dwa kryształowe puchary, wypełnione perlistym czerwonym winem, oczekiwały opróżnienia. Shavas poprowadziła Caramona w stronę nakrycia. Puściła jego ramię i opadła na poduszki naprzeciwko wojownika. Wyciągnęła się wygodnie.
- Proszę, usiądź – powiedział i z gracją wskazała stos poduszek.
   Usiadł niezgrabnie, skrzyżował nogi aż zaskrzypiały wysokie, skórzane buty.
- Wyglądasz wspaniale, Caramonie.
   Komplement Shavas wywołał rumieńce u wojownika.
- Och, dzięki – odparł nie będąc pewnym czy należy oddać komplement, czy też lepiej przyjąć go z wdzięcznością.
- Wybrałaś wspaniałe miejsce na spotkanie. Jest bardzo… ehm…
- Prywatne – skończyła za niego – Jako Radna Mereklar jestem wciąż wzywana do wszystkiego a wtedy stoję przed oczyma publiki. . Ale nawet ja mam swoje potrzeby, a jedną z nich jest sporadyczna prywatność.
- Wygląda na to, że masz bardzo zajęty tryb życia – Caramon pociągnął łyk wina.
- Tak, bardzo ale to bardzo zajęty. I… samotny.
   Shavas opuściła wzrok. Rzęsy kobiety rzuciły długi cień a pojedyncza łza spłynęła po policzku. Caramon pragnął wziąć ją w ramiona, lecz nie wiedział jak ma obejść te wszystkie tace i talerze z jadłem.
   Shavas popatrzyła w puchar i podniosła go do światła świecy. Radna nagle zamrugała i się wzdrygnęła. Potrząsnęła głową jakby budziła się ze snu.
- Toast – powiedziała czytym, jasnym tonem – Za ciebie i twego brata…
- I za sukces naszej misji – dodał głośno Caramon.
   Kobieta wyglądała na zaskoczoną.
- Oczywiście – powiedziała – Za … sukces.
   Pociągnęli łyk jednocześnie. Caramon mógłby opróżnić puchar jednym pociągnięciem gdyby nie zauważył, że gdy towarzyszka odstawiała swoje szkło to było ono prawie pełne.
- Nie jesteś głodny? – spytała radna sięgając poprzez obrus po talerz wojownika.
   Nie czekając nawet na odpowiedź zaczęła nakładać na talerz wybierając mięso, warzywa i ryby. Sama sobie też nałożyła choć doprawdy nieporównanie mniej..
   Caramon zaczął rozglądać się za widelcem czy łyżką, lecz nie znajdując niczego znowu zaczął się denerwować czy przypadkiem nie strzelił jakiejś piramidalnej gafy. Shavas zauważyła jego niepokój.
- Jedz dłońmi, Caramon! Nikt nas tu nie obserwuje! Jesteśmy całkowicie, kompletnie sami.
   Kobieta ujęła wiśnię palcami i wolno podniosła do ust zlizując kroplę soku. Wojownik patrzył na ten obraz a gorączka wręcz wypływała mu na twarz. Zanim siedli był rzeczywiście głodny, teraz jednak wątpił by mógł cokolwiek przełknąć. Nigdy w życiu nie pragnął żadnej kobiety z taką siłą jak teraz tej jednej, jedynej. W trakcie posiłku nie odezwali się nawet jednym słowem. Każde chyba oczekiwało końca z niecierpliwością.
   Gdy skończyli Shavas otarła palce jedwabną chusteczką. Dosłownie znikąd pojawił się Robere i zaczął sprzątać zastawę.
- Gdy skończysz możesz odejść – powiedziała Shavas ze wzrokiem utkwionym w Caramona.
- Dziękuję, pani – z widoczną ulgą odpowiedział Robere.
- A teraz, Caramonie – powiedziała Shavas – O czym porozmawiamy?
- Rozmawiamy? – odparł zaskoczony i rozczarowany wojownik, któremu w głowie błąkały się kompletnie inne zamiary – Nie wiem. A o czym chciałabyś rozmawiać?
   Shavas nalała sobie kolejny puchar wina.
- Opowiedz o sobie. Opwiedz o jednej ze swoich przygód.
   Wojownik pomyślał o opowieściach jakie zwykle wiódł w tawernach, opowieściach o krwi, odwadze i stali.
- Wątpię by jakieś z moich opowieści cię zainteresowały, pani – wymamrotał omalże wywracając przy tym własny puchar.
   Zdążył go chwycić i opróżnić jednym haustem.
- Możesz być zaskoczony – powiedziała Shavas – Jeśli jednak nie chcesz opowiadać o bitwie to opowiedz o swym bracie. Opowiedz o Raistlinie.
   Ach ha! Pomyślał Caramon niespokojnie i z odcieniem zazdrości. A więc o to ci chodzi!
- Raist? A co chcesz o nim wiedzieć?
- Powiedz mi, jaki on jest. Jest chyba bardzo młody jak na swą moc, prawda?
- Jest pierwszym tk młodym adeptem, który przeszedł Test w Wieży Wielkiej Magii – niechętnie przyznał Caramon, który tego okropnego czasu nie chciał wspominać ani nawet o nim mysleć.
- Doprawdy? – naciskała dalej Shavas – To musiało być przerażające doświadczenie.
- Było. Ci, co nie przechodzą Testu, umierają.
   Shavas zauważyła wzrastający dyskomfort Caramona. Usmiechnęła się do siebie i zmieniła temat.
- Czy ty i brat dużo razem podróżowaliście?
- Całe nasze życie – powiedział cicho Caramon wpatrując się w pustą szklankę w dłoni – Nigdy się nie rozdzielamy.
- Poza chwilami gdy każdy z was goni za własnymi pragnieniami.
   Shavas z gracją podniosła się z poduszek. Uniosła ramiona i rozplątała warkocze zwinięte wokół głowy uwalniając kaskadę miękkich, brązowych włosów. Caramon obserwował to odczuwając wręcz fizyczny ból pożądania.
- Usłyszeć chciałby objawienie twe korony kobiecości i bawić się jej świetlnymi pasmami – szepnął.
   Radna nachyliła się klękając przed swym gościem. Przesuwając policzek blisko jego ust usadziła się tuż obok.
- To było piękne. Twoje własne?
- Nie – odparł wojownik obejmując ją mocnymi ramionami i kładąc obok siebie na trawie – To coś, co powiedział Raistlin. Chyba gdzieś to przeczytał. On zawsze … czyta… księgi.
   Shavas uniosła dłoń i wierzchem długich, pięknych palców pogładziła go po twarzy.
- Powiedz to jeszcze raz, Caramonie – szepnęła.
   Lecz on dobrze zdawał sobie sprawę, że wcale nie chciałe powtórki cytatu. Co akurat było wspaniałe, bowiem nawet za cenę życia nie zdołałby go sobie przypomnieć.

   Raistlin siedział na kanapie w bibliotece radnej i nieobecnym ruchem karkował księgę, którą przeglądał dwa wieczory wcześniej Caramon. Zauważył tylko puste strony więc odłożył ją na bok z nieukrywanym obrzydzeniem.
   Radna zostawiła drzwi do swej rezydencji otwarte, wyraźnie pozwalając magowi na wstęp. Notatka od niej nie mówiła, kiedy wróci, lecz znając umiejętności Caramona uznał, że przed świtem raczej nie przybędzie. Mag stłumił niewielki płomyk zazdrosnego pożądania, który już miał się rozpalić w ogarniający go płomień wściekłości.
- Magia – mówił do siebie – Nigdy nie zapominaj co jest ważne.
   Raistlin wstał i przygotował się do rzucenia zaklęcia. Zaśpiew zaczął się od niskiego pomruku a po chwili pieśń wypełniła pokój jakąś nieopisywalną muzyką. Lewa dłoń maga otworzyła się szeroko, potem zamknęła, palce znowu się otworzyły tworząc wzór mocy, ciągnąc siłę z Krynnu i niewidocznych płaszczyzn istnienia. Czarną laskę uniósł w powietrze, wyprostował ramię i powoli je opuścił do boku odzianego w szaty ciała jednocześnie kreśląc łuk wygięty w jego stronę.
   W odpowiedzi na jego polecenie trzy księgi zaczęły świecić. Zdawał sobie sprawę, że zaklęcie nie przetrwa długo więc w pamięci zapisał ich położenie i ponownie usiadł na kanapie. Zaciągną; się długim, drżącym oddechem. A kiedy spojrzał na okzany skarb to i jego ciało aż zabolało pożądaniem.
   Pozbierał myśli i je uspokoił po czym podszedł do półki z książkami. Drżącą ręką sięgnął po pierwszą z nich. Nosiła tytuł, „Mereklar”. Poniżej zaś widniał dopisek – „Władca Kotów”.
- O co tu chodzi?
   Raistlin zmarszczył brwi przyglądając się brązowej okładce. Wyglądała tak jakby druga część tytułu została dodan w wielkim pośpiechu, zupełnie jakby introligator dostał polecenie w ostatnim momencie. Położył księgę na stoliku obok kominka, usiadł wygodnie w drewnianym krześle, otworzył księgę na pierwszej stronie. Między czerwonymi, błękitnymi i złotymi zdobieniami widoczne były litery nabazgrane niezdarnie przez skrybę z przed wielu wieków.

„Początki Mereklar są nieznane i nieznane pozostaną aż do czasu gdy ich poznanie nie będzie niezbędne. Przyczyny powstania miasta są jasne i znane a ci w mieście znają je dobrze. Koty żyć tam muszą albowiem ich cel znany będzie gdzy czas na to nadejdzie.”

- Nonsens! – warknął mag – Spodziewałem się księgi zaklęć a nie przewodnika po mieście!
   Odwrócił kolejną stronę i napotkał obraz czarnoskórego mężczyzny ubranego w czarne szaty i stojącego przed widokiem zniszczonego miasta. Błyskawica rozdzierała pomarańczowe niebo a trzy księżyce formowały Wielkie Oko w nienaturalnej atmosferze. Ilca wyglądała Raistlinowi na znajomą choć nie potrafił jej natychmiast umiejscowić. Poniżej obrazu widniał opis: Władca Kotów w swym królestwie rozpaczy czekający, niewidzialny i czarny, na otwarcie bramy.
- Interesujące. Bardzo interesujące powiedział Raistlin a cały gniew już gdzieś zeń ulecial.
   Ostrożnie odwracał karty prastarych pergaminów. Jedna po drugiej aż dotarł wreszcie do końca księgi.
- To z całą pewnością rzuca inne światło na wypadki niż czyni to przepowiednia.

„Władca Kotów sprowadzi demony… poprowadzi koty przeciwko światu… zniszczy miasto co stało przed pierwszymi bogami… zabije tych co zranili jego władztwo… agent zła.”

   Dotarł do końca i podniósł palec do ust. Interesujące to wszystko, lecz magii w tym ani trochę. Co spowodowało, że odpowiedziała na zaklęcie?Nigdy z czymś takim nie miał jeszcze do czynienia. W co tu uwierzyć? W legendy miasta czy w fakty zawarte w książce?
   Odłożył tekst na półkę i poszedł do kolejnej z trzech jakie wykrył. Podnosząc ramię do górnej półki zauważył leżącą na parapecie inną księgę. Nosiła tytuł „Tarn Pół-Elf”.
- Fascynujące, lecz niestety niezbyt ważne – mruknął Raistlin.
   Wcześniej wybraną książkę podjął z półki i położył na stole. Uniósł czarną, wystrzępioną okładkę i odwrócił stronę tytułową.
„ Rzecz o Magu Ali Azra ze Świecących Płaszczyzn – Miasto Białego Kamienia”
- Ach! – sapnąl podniecony Raistlin.
   Opowieści o podobno szalonym czarodzieju Ali Azra z mitycznych Świecących łaszczyzn należały do jego ulubionych. Przplatały tekst magiczny z bardzo zajmującymi opowieściami. Czytał je dawniej wbrew poleceniom swych mistrzów, którzy utrzymywali, że zawarte tam informacje są zbyt zaawansowane i niebezpieczne dla umysłu młodego maga. Nigdy to jednak Raistlina nie powstrzymało. Techniki Azry uważał za zdumiewające chociaż styl raczej był dlań irytujący.

„Długo badałem kamienie Mereklar, dłużej nawet niż wtedy gdy badałem Filary Isclangaardu.”

   Raistlin uśmiechnąl się na wzmiankę o Isclangaardzie. Jego kroniki były stanowiły pierwszą lekturę maga.
„I podobnie jak przy Filarach, wiele fantastycznych spraw poznałem, które teraz oto na te karty kładę dla wiedzy moich dzieci. A dzieci moich lista …”

   Raistlin przeskoczył trochę do przodu. Ali Azra nigdy nie pomijał listy wszystkich swoich uczniów. Mag przerzucał strony aż natrafił na nagłowek pierwszego rozdziału.

„Mury: Symbole Czystości. Mury fantastycznego i cudownego miasta Mereklar otaczają ziemie z trzema wielkimi barierami przeciwko złu. Biały marmur jest ostrzeżeniem dla tych co chcą krzywdę nieść mieszkańcom. Wypisane na Murach Fantastycznego i Cudownego Miasta Mereklar zostały legendy i opowieści świata, Krynnu, i miejsc innych o których nawet Wielki i Potężny Mag Ali Azra wyznać musi, że jeno okiem na nie rzucił przeto pełnego ich opisu dać nie może choć pewien jest, że ty, miły czytelniku, byś tego pragnął.”

   Raistlin się ciężko skrzywił na widok samych słów „miły czytelnik”, nie cierpiał tego określenia.

„Kiedy postąpisz w moje wspaniałe ślady, jak jestem pewien że uczynisz, chcąc lepiej mą wielkość pojąć i pragnąc posmakować mocy jaką teraz swobodnie rządzę, dowiesz się, że Mury Fantastycznego i Cudownego Miasta Mereklar nie mogą zostać nawet draśnięte żadną mocą, żadnym zaklęciem rzuconym w dobrej czy złej intencji. „A dlaczegóż to?” spytasz, jak pytać winieneś, bowiem w widzy jest moc. Niechże więc wiadomym będzie, że ja, Wielki i Potężny Mag Ali Azra, znam początki Miesta Mereklar a są one takei, że oto Niezrównani Bogowie Dobra, a w ich liczbie Paladine, Majere i Mishakal, z którymi przyjemność miałem rozmawiać, posłali miasto na ziemię, rozkazując by nie uszkodził żaden człowiek, nie żaden żywioł.”

- Dobrze już, dobrze! – warczał niecierpliwie Raistlin – Jeżeli to bogowie dobra stworzyli miasto, to jaki mieli w tym cel?
   Mag dalej wertował księgę w nadziei znalezienia odpowiedzi na to pytanie. Niczego interesującego jednak nie znalazł. Pozostałe zapisy dotyczyły tylko podróży i włóczęgi Azry, od czasu do czasu nawet jakaś wzmianka o mieście, lecz ani krzty użytecznej informacji.. Czarodziej nawet się nie pofatygował, że zawrzeć w zapsach jakieś użyteczne zaklęcie.
   Raistlin z trzaskiem zamknął zapsy szalonego maga i odłożył na półkę. Poszedł po księgę trzecią i ostatnią. Wydobył tom okryty czerwonym aksamitem wyraźnie już pociemniałym ze starości. Tytuł był prosty, „Arcanus”, imię spotykane często w przeróżnych magicznych rozprawach.Podszedł na powrót do stołu i otworzył tom na pierwszej stronie. Oczy mu się rozszerzyły na widok spirali runów wypalonych na pierwszej stronicy, pojedynczych liter otoczonych żółtymi odbarwieniami wywołanymi ciepłem.
- Ach! – szepnął – Nareszcie!
   Ściskał kurczowo laskę a złota twarz błyszczała w świetle czerwonego płomienia z kominka. Zaczął czytać gdy nagle przed oczami ujrzał widok Caramona i Shavas splecionych w gorącym uścisku.
- Nie mam czasu na takie głupstwa! – warknął, zamknął oczy i rozproszył wizję.
   Dyscyplina. Przygotował umysł na pierwszy hieroglif. Wziął głęboki wdech. Umysł skoncentrował na własnych celach, wolę na pożądaniu i ruszył krętą ścieżką mocy.
   Pocisk bieli zatopił mu zmysły w bólu a wszystkie nerwy zaczęły palić. Żółte strzały okryły go niczym deszcz i powykręcały cialo w nieprawdopodobne kształty. Pomarańczowe promienie wypalały umysł a powódź chłodu łamała wolę. Czerwone zwoje niszczyły myśli odsyłając je gdzieś w nieskończoność. Błękitne włócznie cięły ciało.
- Nie! Nigdy! – zawołał raistlin.
   Złapał laskę w obie ręce i stał samotnie we wszechświecie bólu. Całą wolę zebrał wokół  siebie i stał się jakby świecącą gwiazdą pożądania, utrzymującą wciąż jego ptrzaskany byt przed upadkiem w desperację. Wielokolorowe demony wywijały wokół niego. Bezkształtne stwory z płaszczyzn zniszczenia próbowały schwytać jego ducha i zaciągnąć w Otchłań. Choć czuł jak jego jestestwo spadało głębiej i głębiej to jednak zmusił oczy do spoglądania na przeklęte runy. Raistlin wiedział, że jeśli się podda, przestanie czytać choćby na mgnienie oka to zaklęcie zniszczenia wygra z jego bytem.
   I nagke już wiedział, że nie walczy samotnie. Ktoś jeszcze wziął udział w bitwie o Raistlina. Zaśmiał się zuchwale odrzucając każdy świat jaki chciałby go porwać, każdą płaszczyznę żądającą jego życia.
   Stwory przerwały tortury i uciekły. Wyczerpany Raistlin padł na księgę. Słyszał, jak pod jego ciałem tekst znika z wężowym sykiem. Pułapak została pokonana. Uciekł.

Rozdział 17

   Shavas szła spacerem po białym, łaciatych chodniku wiodącym z powrotem do domu. Podziwiała swe kwiaty, których ciężkie od nektaru głowy zwieszały się nad ścieżką. Poranne słońce odbijało się od barwionych szkieł w oknach. Z uśmiechem potrząsnęła głową odrzucając luźne sploty włosó z twarzy.
   Posiadłość była bardzo cicha. Nawet dźwięk wodnego zegara wydawał się stłumiony, zupełnie jakby i on obawiał się jej przeszkodzić. Shavas weszła do biblioteki otwierając ciężkie drzwi i ostrożnie je za sobą zamykając. Pokój był pusty. Zdumiona zmarszczyła brwi. Co też spodziewała się tu zastać? Ciało młodego adepta magii z wydartą duszą, wyrwaną by stanęła przed Mroczną Królową? Czyżby rzeczywiście umknął dowodząc tym swej siły? Czy też moż najzwyczajnie w świecie w ogóle nie próbował? Shavas obejrzała pokój w poszukiwaniu znaku jego obecności. Nie znalazła.Księgi na półkach stały nienaruszone. Pewnie nawet ich nie czytał. Pewnie nawet nie przyszedł.
   Nie. Shavas uśmiechnęła się i podniosła książkę, o której odniesieniu na miejsce mag nawet nie pomyślał. Książkę, jaką uznał za całkowicie nieważną. Był tutaj. I zatryumfował. Jest, zaprawdę, godny.
   Shavas zabrała książkę na górę, do swej sypialni. Położyła się na łózku nawet się nie rozbierając. Otworzyła ciężką książkę, usiadła w wygodnej pozycji by przeczytać strony, które już wcale nie były puste. Na grzbiecie tomu widniały dwa słowa, świeżo wybite złoconymi literami: „Bracia Majere”.
   Ilustracja ukazywała dwóch mężczyzn siedzących przy obozowym ognisku – jeden z nich to ogromny, przystojny wojownik, drugi szczupły i wątły, odziany w czerwone szaty i trzmający czarną laskę na której w złotych szponach smoka spoczywała jasno niebieska kula. Shavas zaczęła czytać.

  „ Caramon lubił pilnować snu Raistlina. Tylko w tym czasie mag wydawał się bratu spokojnym, choć od czasu do czasu i we śnie wstrząsały nim niespokojne sny. Caramon zawsze strzegł słabszego brata przed niebezpieczeństwami świata, zimną pogodą, chorobą czy też bardziej oczywistymi zagrożeniami. Czuł się osobiście odpowiedzialny za pomyślność Raistlina, choć ten niewiele czynił by okazać docenienie takiej postawy.
   Odpowiedzialność jaką Caramon odczuwał w stosunku do brata ma swe początki w ich wczesnej młodości. Fizyczna słabość Raistlina, duża inteligencja i naturalnie przebiegły, cyniczny charakter, czynił go celem wszelkich prześladowców. Natychmiastowe interwencje Caramona ochroniły słabszego brata przed poważnymi szkodami gdy kilkanaście razy takiego rodzaju psoty i docinki obracały się w poważne stracia. Caramon niemiał zrozumieć czyjejś potrzeby znęcania się nad słabszymi i bezbronnymi, więc szybko został strażnikiem Raistlina. W Raistlinie z kolei rozwinęła się nienawiść w stosunku do tych, co ranią niewinnych i słabych. Bracia razem odbyli wiele walk i przygód na Krynnie tylko z tego powodu.”

   Shavas westchnęła i zagryzła lekko wargę. Czyżby źle osądziła Raistlina? Nie, jakże by mogła? Czuła wręcz jak ambicja przepala mu skórę. I chyba też prawidłowo oceniła że pożądanie magii przezwycięży u niego żądzę przyjemności cielesnych.

   „Bliźniacy są nierozdzielni, zawsze są razem, choć zawsze osobno. Caramon obserwował jak Raistlin stawał się coraz bardziej posępny i introwertyczny podczas gdy wojownik stawał się coraz bardziej towarzyski. Kiedy zaś Raistlin opuścił już studia magiczneCaramon dostrzegł w nim jeszcze większe zmiany. Raistlin odkrył, że magia może skompensować fizyczne niedostatki. Dzięki magii mógł kontrolować, manipulować i dominować – lista potrzeb niezrozumiałych dla Caramona, czy też  raczej do niczego mu nie potrzebna.
   Wojownik jest popularny. Silny i przystojny. Jest podziwiany i szanowany audytorium, a szczególnie przez rówieśników czy może raczej zbieraninę szwendających się wędrowców (patrz księgi: Tanis  Pół-Elf, Flint Fireforge, Sturm Brightblade, Kitiara Uth Matar, Tasslehoff Burrfoot). W tym gronie Raistlin jest tylko tolerowany.
   Raistlin posiada zalety jakich żaden z rówieśników nawet nie widzi. Najważniejsza z nich to odwaga, wola walki przeciwko tym, co rządzić chcą żelazną ręką. Ta cecha skrywana jest przez pozę młodego maga, pozę nieprzyjaznego zachowania i cynicznej postawy.
   Wiele było przykładów gdy Raistlin, jeszcze nawet jako uczeń magii, z sukcesem demaskował triki i chwałę kapłanów tego, co zwano „nowymi bogami”. Ujawniał ich szarlatanerię i to tą najbardziej jadowitego rodzaju, ujawniał żywienie strachem najbiedniejszych i bezbronnych.
   Raistlin żadnemu z nich nie uwierzył i często obracał ich trujące sztuczki przeciko nim samym, udowadniał zebranym, pełnym podziwu i wystraszonym, tłumom, że kapłani ci są fałszywi tak samo jak ich idee. Niejeden raz musiał Caramon siłą wyciągać brata z kłopotów jakie ściągała nań zemsta zrujnowanych kapłanów.”


https://scontent-b-ams.xx.fbcdn.net/hphotos-prn2/p480x480/1238722_626203917419553_1235611245_n.jpg

Offline

 

#16 2018-06-24 10:53:37

 janjuz

Najwyższy Kleryst

Call me!
Skąd: Zduńska Wola
Zarejestrowany: 2012-10-02
Posty: 829

Re: Bracia Majere

"Gdzieś, w głębi duszy, Caramon zdawał sobie sprawę, że drogi jego i jego brata powoli acz nieubłaganie się rozchodzą. Widział dobrze, jak każdy dzień dodaje mu mocy, zwiększa zrozumienie i magię choć ciało maga czasem ledwo daje sobie z tym radę. Obserwował kiedyś jak brat rzuca zaklęcie spopielające groźnego wojownika by po chwili paść wijąc się w konwulsjach miotających nim od wewnątrz i rzucających wręcz krew na usta.
   Za każdym razem jednak Raistlin wstawał, podnosił się z cierpienia ledwie opierając się na ramionach zbyt słabych i nogach chwiejnych ze zmęczenia. A Caramon dostrzegał wtedy bardzo słaby uśmiech niemal rozświetlający twarz brata – uśmiech mówiący o wielkim duchu nie mającym zamiaru ginąć, nie mającym zamiaru opuszczać śmiertelnego ciała nim wszelkie cele i zamiary nie zostaną spełnione.
  Ta właśnie wytrwałość zmuszała Caramona do uznania końcowej porażki z rąk brata, choć przecież gorąco się przed tym wzbraniał. Wizja Wież Wielkiej Magii – obraz Raistlina gotowego by w szale zazdrości zabić nawet własnego bliźniaka – była dręczącym wrzodem w snach Caramona."
- Ach – mruknęła Shavas – Do czegoś wreszcie dochodzimy. Proszę o dokładniejsze informacje.
   Księga posłusznie dodała przed oczami kobiety kolejną stronę.

  " Nikt nie wie z całą pewnością, w jaki sposób zdołał Raistlin przejść test. Tajemnice Wieży są ukryte nawet dla mnie. Z całą pewnością młody mag był prawie pokonany przez czarnego elfa znanego jako Dalamar. Uważa się, że Raistlin przehandlował życiową energię za życie samo. Jeżeli to prawda, to znaczy że na jakiejś płaszczyźnie istnienia znajduje się potężny byt, który strzeże i chroni młodego maga – nie z życzliwości bynajmniej, lecz chroniąc własne interesy.
   Shavas na chwilkę zamknęła księgę, choć palcami dalej pilnowała miejsca. Jeżeli tak ma się prawda to może to utrudnić realizację jej planów. Może też je wspomóc, wszystko zależy od natury tego protektora. Żałowała, że nie miała tej wiedzy wcześniej, teraz zostało już bardzo mało czasu. Shavas wróciła do swej lektury.
  W samym końcu testu mistrzowie zaaranżowali wszystko tak, by Raistlin uznał, że jego bliźniak, Caramon, jest obdarzony magią. W szale zazdrości, myśląc, że brat ukradł jedyną rzecz jaka miała znaczenie w nieszczęsnym życiu maga, Raistlin zabił Caramona. W rzeczywistości był to tylko fantom Caramona stworzony przez mistrzów. Par-Salian jednak, Mistrz Białych Szat, tak wszystko przygotował, że Caramon musiał obserwować własne morderstwo z rąk bliźniaka. Kiedy bracia opuścili Wieże ich życie uległo całkowitej zmianie. Raistlin uzyskał moc jakiej pożądał. Wszystko co dostał Caramon to tylko czas."
   Shavas upuściła księgę na podłogę. Oparła plecy o stertę poduszek i zaczęła się śmiać.

   Tego samego ranka Lord Brunswick siedział w ulubionym fotelu w głównym salonie swej rezydencji, przestrzennym pomieszczeniu pokrytym ciemnym drewnem i wypełnionym wyposażeniem wskazującym na potęgę i bogactwo. Minister chłodnym wzrokiem obserwował zabawę własnych dzieci a palcami wodził wzdłuż i wszerz skórzanej torby dziwacznie uformowanej na kształt trójkąta. Najmłodsza z córek dobiegła nagle do niego i złapała za torbę.
- Tatusiu, co to jest?
   Lord trzepnął ją po twarzy i wyrwał torbę.
- Nie dotykaj, wstrętny bachorze!
   Dziewczynka zaczęła głośno lamentować i uciekła do matki. Żona lorda, pocieszając dziecko, popatrzyła na męża krzywo.
- Alfred! – zawołała – Co cię napadło?
   Minister nie odpowiedział tylko wymaszerował z pokoju trzaskając za sobą drzwiami. Słyszał jeszcze stłumiony głos żony pocieszający dziecko.
- No już, już. Dzisiaj Festiwal Oka. Pomyśl, jaka to będzie zabawa!
   Lord się skrzywił. Taak, dzisiaj zacznie się zabawa – pomyślał.
   W wielkim domostwie było ciemno. W żadnym pokoju nie było ludzi, służba dostała wolne. Brunswick szybko przemaszerował i pośpiesznie wyszedł na trawiasty podwórzec wciąż ściskając pod pachą torbę.
   Lord wetknął torbę za pas i pomaszerował przez pole otaczające domostwo. Wyszedł nad jeden z wielu strumieni opływających całe miasto. Szedł dalej brzegiem, pod prąd strumienia, w kierunku Mereklar. Brunswick wszedł do parku z niewielkim zagajnikiem pośrodku – pomnikiem rodzinnym. Stał teraz i nań patrzył. Po chwili drwiąco się roześmiał.
   Odpowiedziało mu miauknięcie. U stóp drzewa siedział kotek, zagubiony, rozglądający się za matką, która już pewnie nigdy nie wróci. Lord sięgnął i pochwycił zwierzątko za kark. Rozzłoszczony i waleczny kociak zaczął drapać a w końcu wbił mleczne ząbki w kciuk lorda.
   Z przekleństwem na ustach lord odrzucił kota. Skupił się na własnym bólu; krew już zasychała a rana zaczynała się zamykać i leczyć.
   Twarz lorda pociemniała. Zza pasa wydobył torbę i zdecydowanym ruchem zerwał klapę. Wyciągnął krótką różdżkę dziwacznie na końcu wygiętą. Skierował ją prosto na kociaka.
   Gdzieś wyżej, ponad jego głową, rozległ się wściekły warkot. Przerażony lord spojrzał w górę. Za późno. Z drzewa skoczył ogromny, czarny kot. Sam jego ciężar powalił lorda na ziemię. Różdżka wyleciała z dłoni Brunswicka. Zwierz obnażył długie pazury i szykował się ciosu rozdzierającego gardło mężczyzny.
   Z nadludzką siłą minister zrzucił zwierza ze swej piersi. Skoczył na równe nogi i przygiął kolana w bojowej postawie.
   Wielki kot powoli krążył w lewo a i lord w odpowiedzi kroczył w tą stronę. Człowiek i bestia nieufnie patrzyli sobie w oczy, w świecące, połyskliwe oczy. Jednym, szybkim ruchem minister skoczył do przodu wyciągając rękę, by schwycić wielkiego kota za kark. Zwierzę było jednak szybsze. Odskoczyło w bok i runęło na plecy mężczyzny.
   Minister walczył desperacko chcąc zwalić z pleców panterę sięgając ręką za siebie. Kot na karku przerażał ministra. Tylnimi łapami darł już ciało a z ran płynęła krew. Takie rany zabiłyby każdego innego człowieka w jednej chwili.
   Minister ciężko padł na ziemię a jego dłoń pochwyciła porzucony przedmiot. Rozbłysło oślepiające, czerwone światło. Ogłuszona pantera spadła z pleców człowieka. Lord Brunswick, wciąż poplamiony strumieniami krwi cieknącej z wielu ran, wstał i zmrużył oczy koncentrując się na obrazie stojącego przednim wroga. Kolejny czerwony błysk przypalił skórę na grzbiecie pantery. Kot nawet nie wydał  dźwięku; wstrząs bólu przywrócił mu zmysły. Skoczył ponownie na przeciwnika, lecz minister nagle zniknął.
   Pantera zaczęła przemierzać zagajnik uważnie rozglądając się na boki. Szła wolno z łbem spuszczonym niżej barków. Była wściekła. Nie wydawała najmniejszego dźwięku póki nagle nie okręciła się w miejscu i zatopiła pazury przedniej łapy w ramieniu ministra właśnie mierzącego do niej różdżką. Zranione ramię zwisło bezwładnie a różdżka wypadła ze sparaliżowanych palców.
   Zdesperowany lord usiłował zdrowym ramieniem pochwycić zwierzę za kark, lecz pantera z łatwością się uwolniła. Przykucnęła na tylnich łapach zbierając siły a potem skoczyła mężczyźnie do gardła ukazując białe kły.
   Rozległ się rozdzierający wrzask a po chwili na trawię upadł zakrwawiony naszyjnik – srebrna czaszka kota z rubinowymi oczami.

Rozdział 18

- Słyszeliście może kiedyś o Dizzy Longtongue? To był kender, który umiał cisnąć swym hopakiem z taką zręcznością i dokładnością, że ten mu wracał do ręki.  Cóż, pewnego dnia jakiś minotaur założył się z Dizzy Longtongue, że ten nie zdoła swej laski po obwodzie lasu a Dizzy odparł: założę się o złoto w mojej kieszeni przeciw kółku w twym nosie, że mój hoopak wróci do mnie okrążywszy las. Minotaur się zgodził i odparł, że jeśli się to nie uda to będzie miał Dizzy’ego na deser. Oczywiście, Dizzy na to przystał.
   Earwig przerwał i zaczął nasłuchiwać ewentualnych komentarzy towarzystwa w więzieniu. Takich oczywiście, jak „Wow! Czyż to nie interesujące?” albo też „Nie mogę się doczekać co się dalej wydarzyło!”. Niestety, wokoło była kompletna cisza. Earwig westchnął i ciągnął dalej niezrażony.
- Dizzy wziął co najmniej sto kroków rozbiegu zanim cisnął hopakiem. Rozległ się wtedy taki tęgi dźwięk, coś jak „ziiing” wiecie. Dizzy i minotaur czekali parę godzin nasłuchując dźwięku powracającego hopaka. Po upływie dnia minotaur powiedział – „Cóż, chłopcze, chyba będziesz niezłą przekąską” a Dizzy odparł…
    Uderzający ból tuż za gałkami ocznymi zmusił Earwiga do przerwania opowieści o Dizzym Longtongue. Zupełnie stracił wątek. Wrażenie z pewnością należało do interesujących – w skroniach waliło mu z taką mocą, że pewien już był iż czaszka mu pęknie. Po pewnym zastanowieniu uznał, że bez takich wrażeń mógłby się jednak obejść.
   Chciał właśnie podnieść ręce by pomasować twarz i oczy, lecz nie mógł ich tak wysoko podnieść z powodu łańcuchów na przegubach. To też było całkiem interesujące doświadczenie.
- Oto jestem więźniem w jakiejś czarnej, zatęchłej celi, pewnie nawet ze sto stóp poniżej gruntu, pilnowany przez tysiące wojowników uzbrojonych po same zęby. Takiej sytuacji zawsze chciałem popróbować.
   Przez jakąś godzinę był doprawdy we wspaniałym humorze, lecz potem…
- Wiecie – odezwał się do współwięźniów, których zresztą z trudnością mógł dostrzec (jeden z nich był chyba całkiem łysy) – To nawet w przybliżeniu nie jest tak zabawne jak myślałem.
   Najważniejsze było to, że niezależnie od bólu głowy i łańcuchów na nadgarstkach, Earwig zaczynał się nudzić. A każdy przecież na Krynnie wie, że nie ma nic niebezpieczniejszego niż znudzony kender.
- Nie no, chłopaki, musicie być tak cicho? – powiedział Earwig usiłując jednocześnie przebić ciemność wzrokiem.
   W odpowiedzi usłyszał tylko stałe, melodyjne kapanie wody a i ono na chwilę ucichło jakby zastanawiało się co też ma jeszcze do powiedzenia nowy mieszkaniec celi. Po chwili znów zaczęło kapać chyba jednak rozmową mało zainteresowane.
   Earwig westchnął i potrząsnął łańcuchami. Zbadał zamknięcie na ile w ciemności było to możliwe, lecz za dużo dostrzec nie zdołał.
- I tak nie mógłbym tego otworzyć. Zabrali mi narzędzia – kiedy sobie to uzmysłowił to poczuł się mocno urażony – To doprawdy nie jest w porządku. Wychodząc stąd z całą pewnością im to powiem.
   Same łańcuchy były bardzo ciężkie i grube. Wątpił, by nawet tak potężny przyjaciel jak Caramon mógł je zerwać za jednym pociągnięciem. Podłoga na jakiej właśnie siedział była zimna i wilgotna; z tej wilgoci już zaczął kichać. Ściany zbudowano z litej skały, której pewnie nic nie zdołałoby przebić. Pomyślał o Wujku Trapspringerze, który podobno uciekła z celi więziennej przekopując sobie przejście zwykłą łyżeczką. Ta łyżeczka teraz świętą relikwią dla wszystkich kenderów.
- Ciekawe, co też zrobiłby Wujek Trapspringer, gdyby się tu znalazł na dole? – powiedział dość głośno i prawie że miał nadzieję na otrzymanie odpowiedzi.
   Nikt przecież nie ma pojęcia kiedy i gdzie może się pojawić Wujek Trapspringer. Najwyraźniej jednak nigdzie w pobliżu nie przebywał.
   Earwig nie miał najmniejszego pojęcia jak długo już znajduje się tu, gdzie się znajduje, gdziekolwiek to zresztą jest. Wiedział tylko, że szybko musi stąd wyjść. W przeciwnym razie rozum sam mu wymaszeruje i pójdzie w drogę.
- A może któryś z was opowiedziałby mi jakąś historię? Coś takiego, czego jeszcze nie słyszałem – nalegał kender na cichych współwięźniów – Co? Co powiecie?
   Żadnej odpowiedzi. Earwig wzruszył ramionami. W takiej sytuacji zaczynał tracić resztki posiadanej cierpliwości. Przetrząsnął po raz dziesiąty wszystkie kieszenie w Nadzie znalezienia czegoś, co albo pomoże mu stąd wyjść, albo przynajmniej dostarczy jakiejś rozrywki.
- Chustka do nosa i jakieś piórka. Pusto. Pusto. Mój kręciołek i nic poza tym.
   Ciężko sfrustrowany kender podniósł dłoń w kajdanach i zakręcił kręciołkiem. Coś ukłuło go w ramię, coś w prawym rękawie.
- Strzałka! – krzyknął Earwig odsłaniając wewnętrzną klapkę w której ukrył pocisk.
- Nie martwcie się, chłopaki. Wydostanę nas stąd za parę minut! – zawołał w stronę cichych współwięźniów w celi.
- Wiecie, to doprawdy dziwne – gadał byle tylko ułagodzić cichych towarzyszy – Ktoś użył już takiej strzałki usiłując zabić Caramona a teraz taka strzałka pomoże nam w ucieczce.
   Earwig wpakował strzałkę w zamek kajdan spinających mu ręce. Pamiętał niejasno, że Raistlin mówił coś o truciźnie, śmiertelnej truciźnie na czubku strzałki, lecz to teraz nie miało znaczenia. Śmierć jest lepsza od siedzenia tutaj w kompletnej bezczynności.
   Kiedy tylko włożył strzałkę w dziurkę od klucza zaczął ją prowadzić do przodu używając własnego palca jako przewodnika. Poczuł pierwszy zatrzask. Poruszając strzałką minął drugi i trzeci zatrzask, przełamał się przez czwarty i poczuł ostre szarpnięcie na skórze.
- O właśnie!
   Ostatni zatrzask się poddał. Coś miękkiego, pewnie kurz, posypał się ze strzałki wprost na skórę, lecz w podnieceniu nawet tego nie zauważył. Wsunął strzałkę do kieszeni, zrzucił kajdany i stał tryumfalnie wyprostowany.
- W porządku! Teraz wasza kolej, chłopaki!
   Przez krótki, fascynujący moment kender myślał, że zaraz zejdzie z tego świata z powodu nagłego ataku bólu głowy. Oszałamiające zaklęcie jednak odeszło a ból głowy ustał. Earwig zaczął na ślepo kuśtykać po pomieszczeniu wyciągając przed siebie ramiona ochronnym gestem. Doszedł do ściany gdzie dłonie klapnęły mu o wilgotny kamień.
- Nie martw się, Łysolku. Nadchodzę.
   Szedł przy ścianie aż wreszcie nadepnął na lichy łańcuch na posadzce.
- Tutaj jesteś! – powiedział nachylając się do kajdan – Dlaczego mi wcześniej nie powiedziałeś?
   Dłoń kendera zamknęła się na drodze współwięźnia, lecz na jego ciele a na gołej kości. Kości dawno już zmarłego człowieka.
- Przypuszczam, że to dlatego nie byłeś zbyt zainteresowany przygodami Dizzy Longtongue – rzekł Earwig z wyraźną ulgą w głosie bowiem już się zaczął obawiać ytraty swgo talentu gawędziarza – Cóż, Łysolku, jeśli wybaczysz to ja jednak sobie stąd pójdę. Nie chciabym być nieuprzejmy, lecz nie stanowisz wybornego towarzystwa.
   Earwig zaczął na ślepo krążyć po pomieszczeniu gdy nagle, po kilku chwilach, kopnął jakiś przedmiot, długi i sprężysty, leżący tuż przy ścianie. Przyklęknął i zacisnął dłoń na kawałku drewna – kawałku drewna bardzo dobrze mu znanego.
- Mój hoopak! – zawołał.
   Zaczął macać wokoło drugą ręką i odnalazł swoje sakwy. Przetrząsnął je szybko i odkrył, że wszystko co pamiętał, że posiadał, było na swoim miejscu. Nawet krzesiwo i mała pochodnia. Po chwili już jasny, żółty płomień oświetlał pomieszczenie. Znajdowały się tu jeszcze cztery, przpięte łańcuchami do ścian, szkielety. Wyglądały na takie, co to są tu już dłuższy czas. Co jednak naprawdę przykuło uwagę kendera to same ściany celi. Wszystkie były pokryte malunkami i dekoracjami, złoto i czerń.
- Kolejne opowieści! – zawołał oczarowany Earwig – i zaczął je badać – Dawno, dawno temu – wodził palcem po malunku – Świat stanowił całość… i wszystko było w porządku. Potem coś się stało i były wojny. Potem nic się nie działo i wszyscy sądzili, że są szczęśliwi, lecz wcale nie byli. Potem przyszedł Kataklizm! – domyślił się Earwig widząc wielką górę ognia spadającą z nieba – A potem co? Wracamy a tu człowiek w czerwonej szacie buduje miasto z białego kamienia. Nie, to chyba nie tak. Popatrzmy, człowiek w czarnej szacie powoduje dziwną sztuczką, że człowiek w czerwonej szacie buduje miasto z białego kamienia. A potem człowiek w czerwonej szacie buduje to miasto i pomaga mu zza pleców człowiek w białej szacie.
   Earwig cofnął się o krok i zdezorientowany zaczął drapać się po głowie. Pierwszą część opowieści śledził z łatwością. Płynęła wprost po ścianie z dołu do góry, lecz teraz wszystko zaczęło się rozwidlać jak gałęzie drzew w setkę różnych kierunków. Szły malunki po sklepieniu, w poprzek posadzki i po ścianach. Złote linie schodzące się w wielki trójkąt. Idąc śladem linii doszedł do wielkiego, stylizowanego oka w bieli, czerwieni i czerni. Oko spoglądało na niego ze ściany przeciwnej do trójkąta. Wszystkie złote linie w pomieszczeniu schodziły się do tego symbolu.
- Coś kiepska ta historia – parsknął kender – Przecież to do niczego nie prowadzi.
   Zarzucił swój bagaż na ramię, poprawił żeby leżał wygodniej i lekko uniósł ramiona. Ruszył przed siebie, żeby stąd wyjść gdy nagle dotarło do niego, że plan ucieczki pominął najistotniejszy element.
- Drzwi! Tu nie ma drzwi! To jak ja niby mam się stąd wydostać – warknął rozzłoszczony – Zaraz! Może oni ukryli drzwi a ja mam je po prostu znaleźć.
   Pocieszony Earwig zaczął hopakiem postukiwać po ścianie a drewniana laska głośno stukała w cichej celi. Systematycznie szedł wzdłuż ścian od jednego naroża do drugiego. A potem do kolejnego.
   Stuk. Stuk. Stuk. Stuk. Stuk. Stuk. Łup.
- Jest! To tu!
   Z całych sił nacisnął na kamienny blok, lecz ruszyć go jednak nie zdołał.
- Może to jednak nie ten – pomyślał.
   Chcąc odpocząć oparł się o ścianę.
- Wooo-aaa!
   Kamień obrócił się na ukrytych zawiasach rzucając zaskoczonego lecz zachwyconego kendera na posadzkę po drugiej stronie.


- Obudź się, Caramonie!
   Szczupłe palce wbiły się ramię młodego mężczyzny. W jednej chwili był obudzony i na nogach. Z jego instynktem wojownika ciało zaczynało funkcjonować szybciej od umysłu.
- Jestem! I jestem gotowy! – krzyknął a dłoń już szukała broni.
- Nie bój się! Jeszcze. Lepiej się ubierz.
   Zaspanym wzrokiem rozejrzał Caramon dokoła i stwierdził, że znajduje się w wygodnym pokoju w Barnstoke Hall a nie w obozie wojennym na który nacierają całe hordy goblinów.
- Jasne, Raist – ocenił, że musiał spać od kilkunastu godzin – Daj mi parę minut to się umyję, ogolę i…
   Raistlin stuknął metalowym końcem laski w podłogę z taką siłą, że zatrzęsły się lampy na ścianach.
   Zaskoczony Caramon popatrzył na brata. Ból i oburzenie widoczne na złotawej twarzy błyskały też w przymrużonych oczach. Wojownik ubrał się błyskawicznie, zupełnie jakby zaraz miał stanąć do walki.
   Raistli nbezsłowa poprowadził na ulicę. Co się stało? – zdumiewał się Caramon. Ludzie, jakich napotykali na ulicy odsuwali się od nich a nawet przechodzili na drugą stronę ulicy byle nie spotkać się z magiem. Bracia weszli do powozu. Raistlin rzucił krótkie polecenie.
- Westgate Street.
  Woźnica skinął potwierdzająco i szarpnął lejce. Powóz jechał spokojnie wzdłuż Southwall Street. Pyatania wręcz paliłu usta Caramona, lecz zachowywał kompletną ciszę. Raistli nawet nie spojrzał na niego od momentu, w którym go obudził. Mag wpatrywał się w mijane sklepy wzdłuż drogi i ostentacyjnie ignorował brata.
   Caramon przypomniał sobie, w jaki sposób spędził ostatnią noc i krew mu ruszyła nagłym przypływem. Pomyślał, że chyba już zna przyczynę kiepskiego humoru brata. Tylko dlaczego obwinia właśnie jego? – myślał wojownik czując się trochę winny. Stanowczo nie lubił tego uczucia. Przecież to on dokonał wyboru. Dostał, czego chciał. Ja też.
   Powóz skręcił w prawo w Westgate Street. Caramon dostrzegł jak napinają się wszystkie mięśnie brata, jak kostki dłoni zaciśniętej na lasce aż bieleją. Wojownik nie dostrzegał niczego co by im zagrażało, lecz wydobył sztylet. Raistlin to dostrzegł i parsknął wzgardliwie.
- Odłóż sztylet, Caramon. Nic ci nie grozi.
- A tobie? – spytał wojownik.
   Raistlin rzucił okiem na brata. Ból krzywił złotą twarz. Mag szybko spojrzał w bok. Ręce zacisnął na Lasce Magiusa z taką siłą, że chyba niedługo połamałby własne palce i zaczął z nich krwawić.
- Stań – zawołał do woźnicy.
   Powóz potoczył się trochę jeszcze i stanął. Mag wyskoczył i zaczął szybkim krokiem iść Westgate Street. Caramon szedł szybko za bratem choć łatwe to nie było.
- Dokąd idziemy? – spytał.
- Na filiżankę hyava – odparł Raistlin nawet się nie odwracając.
    Caramon popatrzył na brata z rozbawieniem. Już miał zaryzykować kolejne głupie pytanie byle rozbroić gniew brata gdy nagle zobaczył obraz, jaki całkowicie zamknął mu usta. Ulica nagle została dosłownie zapchana wielką falą kotów a w jej samym środku, tuż przed tawerną, siedziała samotna postać … czarny mężczyzna ubrany na czarno.
- Raist! To ten człowiek co…
- Caramon, zamknij się – przerwał mag.
   Widząc zbliżanie się braci koty się porozbiegały. Przeskakiwały niskie murki lub uciekały dalej ulicą. Raistli podszedł i stanął przed mężczyzną. Caramon dołączył do brata wciąż trzymając dłoń na rękojeści miecza.
- Zapraszam, dołączcie do mnie – powiedział mężczyzna w czerni.
   Głos miał lekko syczący, przyprawiający Caramona o dreszcze. Wojownik popatrzył na Raistlina a ten skinął głową, więc przyciągnął sobie krzesło i usiadł. Mag uczynił to samo.
   Caramon patrzył uważnie na obcego mężczyznę. Był niesamowicie przystojny, miał ciemne włosy, które lokami spadały mu na kark. Niebieskie oczy, kapitalny kontrast do połyskującej, czarnej skóry, były lekko skośne. Oczy te teraz się im przyglądały uważnie, bez jednego mrugnięcia.
- Mam na imię Bast – powiedział nagle.
   Klejnoty jakimi miał wyszywaną czarną odzież lekko połyskiwały w świetle słońca.
- Czy mogę zaproponować wam coś do picia?
   Nie czekając na odpowiedź podniósł rękę przywołując barmankę.
- Katerine. Proszę dwie filiżanki hyava dla moich gości.
   Katherine popatrzyła przez chwilkę po czy obróciła się na pięcie i pognała na powrót do wnętrza tawerny. Niemal natychmiast wróciła z dwiema filiżankami napoju.
- Dziękuję – powiedział Caramon.
   Dziewczyna coś wymamrotała i odeszła, lecz wciąż była w pobliżu, obserwowała.
   Raistlin siedział cicho i nieruchomo jak posąg. Usta miał zaciśnięte w wąską, ciemną kreskę.
- Tak. Pytania – powiedział czarny mężczyzna patrząc na maga jasnobłękitnymi oczami.
- Kim jesteś? – spytał Raistlin.
- Wiesz, kim jestem.
- Dlaczego nas śledzisz?
- Wiesz, dlaczego.
   Raistlin, lekko już zdenerwowany, poczerwieniał. Mężczyzna w czerni wyglądał na rozbawionego. Caramon pociągnął duży łyk z filiżanki sparzył sobie podniebienie. Najwyraźniej jego brat spotkał kogoś równego sobie.
- Więc jaką w tym pełnisz rolę? – nalegał Raistlin – Dlaczego tu jesteś?
- Wiesz, dlaczego – odparł Bast i uśmiechnął się szeroko ukazując olśniewająco białe zęby.
   Caramon aż się skulił oczekując wybuchu. Brat był wręcz przepełniony tłumioną wściekłością i zdenerwowaniem. Mężczyzna w czerni obserwował go spokojnie a gniew zaczął uchodzić z Raistlina jak krew z otwartej rany.
- Doprawdy? A skąd mam wiedzieć, w co wierzyć?
- Wierz sobie w co chcesz. Dla mnie to bez różnicy.
- O nie, w to ci nie uwierzę – spokojnie odparł Raistlin – Jeśli nawet tak, to dlaczego jesteś tutaj, spotykasz się z mną?
- Nie przyszedłem tu, by wykazywać się przed tobą, lecz żebyś ty wykazał się przede mną.
   Mężczyzna w czerni, który sam siebie nazywał Bastem, wstał powoli i leniwie. Swobodnie się przeciągnął aż muskuły zadrgały w szczupłych ramionach. Kiwnął im z gracją głową i powli poszedł w dal ulicą.
- Chcesz, żebym go zatrzymał? – Caramon już wstawał.
- Nie! – ostro odparł Raistlin chwytając dłoń brata – Ten przeciwnik jest poza zasięgiem twoich sił, poza zasięgiem twego zrozumienia. W jednej chwili byłbyś martwy.
   Caramon usiadł ponownie, ulżyło mu nieco. W ostrzeżeniu brata czuł prawdę, choć nie bardzo umiał powiedzieć dlaczego. Jedyne co wiedział to, że zdarzyło mu się coś bardzo rzadko spotykanego, bał się. Raistlin popatrzył chłodno na brata i zmrużył oczy.
- jedna noc z kobietą uczyniła cię, bracie, niezwykle śmiałym. Musiała być doprawdy… niezwykła.
- Nie chcę o tym mówić – cicho odparł Caramon.
- Dlaczego nie? Nigdy przedtem nie miałeś oporów przed gadaniem o swych podbojach!
- Możliwe, że nie! Tyle, że nadal mogę tych uczuć doświadczać! Ja wiem, co to znaczy kogoś kochać!
   Caramon cisnął kolczaste słowa bez namysłu, chcąc zwalczyć jakoś gorzki sarkazm brata. Kiedy jednak zobaczył jak sięgają celu to duszę by oddał byle by je wrócić. Ramiona Raistlina opadły jakby dostał pocisk w serce. Szczupła sylwetka niemal zapadła się w sobie. Głowę opuścił, drżał na całym ciele. Niezdarnym ruchem owijał się szatą.
- Przepraszam, Raist… - zaczął Caramon.
- Nie, Caramonie – brat wzniósł lekko drżącą dłoń – To ja powinienem przepraszać. Twoja uwaga była niezwykle… wnikliwa.
- Co ci się przydarzyło w nocy? – intuicja Caramona nie zawiodła.
   Przez minutę mag milczał. Patrzył na swoją hyava i obserwował jak wiruje w filiżance.
- Ostatniej nocy omal nie zostałem zniszczony.
- Zasadzka? – Caramon już wstawał – To ten facet, tak? Ten Bast! Ja mu…
- Nie, bracie. To była pułapka… magiczna pułapka. Została osadzona w jednej z książek.
- Zasadzka? Gdzie? W domu Lady Shavas? – dopytywał zdumiony Caramon.
- Tak, w domu Lady Shavas.
- Uważasz, że to ona ją osadziła, tak? – naciskał rozzłoszczony Caramon.
- W jej bibliotece znalazłem trzy magiczne księgi, bracie, a w jednej z nich była spirala runów, które omalże wydarły mi duszę i zaciągnęły ją do Otchłani! Co ty byś pomyślał?
- To jakiś wypadek. Przecież nawet nie mogła wiedzieć, że ma coś takiego w domu!
-jak mogłaby nie wiedzieć? Ach, pamiętam. Nie mam magów w Mereklar – całkiem dobrze udawał głos kobiety – Doskonała wymówka.
- Nie podejrzewasz… Nie myślisz chyba, że zrobiła to celowo!
   Spojrzenie i milczenie raistlina rozpaliło Caramona do reszty.
- Dlaczego miałaby to robić? – wrzasnął – Przecież to ona nas wynajęła! Broniła nas przed resztą ministrów!
- Dokładnie. Dlaczego miałaby chcieć mnie… - Raistlin urwał i zmrużył oczy.
- Słuchaj, Raist! – dyszał ciężko Caramon starając się opanować własny gniew – Jesteś mądrzejszy ode mnie. Przyznaję to. Wiesz o wiele więcej ode mnie co się tu dzieje. Ktoś chciał nas obu zabić jeszcze w lesie. Później ktoś chciał zabić mnie. Zniknął gdzieś Earwig. Teraz zaś ty przychodzisz tutaj, żeby spotkać z człowiekiem co to nas śledzi. Skąd wiedziałeś, że tu będzie? Kim on jest? Chyba jednak powinieneś mi powiedzieć o co tu chodzi.
   Raistlin potrząsnął głową.
- Tak wiele do zrobienia. I tak mało czasu. To dziś wieczór, Caramonie. Wielkie Oko zaświeci dzisiaj. A ja nie jestem gotowy… - ciężko westchnął i kontynuował – Jeśli chcesz wiedzieć to w jednej z ksiąg widziałem tego mężczyznę, jak stoi w znanym mi miejscu. Dziś rano zdałem sobie sprawę, że to tuttaj – Westgate Street.
- Widziałeś go w księdze? A co o nim mówiła?
- Że to jest stwór strasznego zła. Choć teraz, po spotkaniu z nim, nie bardzo jestem pewien, w co mam wierzyć.
- Wiem – Caramon zadrżał – Wyglądał tak, jakby mógł wydrzeć ci serce tylko na ciebie patrząc.
- Być może. Tylko, że…
- Wybaczcie, panowie.
   To była barmanka. Caramon niejasno sobie przypominał, że ma na imię Katerine.
- Nie mogłam nie dosłyszeć jak mówicie o Earwigu. Czy chodzi o Earwiga Lockpickera? Kendera?
- Widziałaś Earwiga? Gdzie on jest? – spytał wyraźnie zainteresowany Raistlin.
- Nie wiem. I właśnie dlatego podeszłam. Sądzę, że został porwany.
- Porwany? – parsknął Caramon – Jak ktoś przy zdrowych zmysłach mógłby gonić za kenderem?
- Myśmy właśnie rozmawiali w tawernie, tam gdzie pracuję, i poszłam na zaplecze po zapas piwa, i kiedy wróciła, to jego nie było!
   Katerine przyglądała się czubkom własnych butów. Rozumne oczy Raistlina obserwowały dziewczynę z głębi kaptura.
- Pewnie po prostu sobie poszedł.
- Nie, z pewnością nie.
   Katerine zaczęła miąć i szarpać brzeg fartucha. Raistlin uważnie się przyjrzał zachowaniu dziewczyny i nagle złota wystrzeliła z szat i chwyciła jej przegub.
- Gdzie go zabrali? – spytał surowo.
- Ouć! – Katerine lekko krzyknęła i zaczęła się wyrywać – Błagam, panie. Ja… To boli!
- Gdzie go zabrali?
   Raistlin zacisnął chwyt. Twarz dziewczyny pobladła. Z całych sił chciała się wyrwać.
- Raist… - zaczął Caramon.
- No, no, dziewczyno! – mag zignorował brata – przecież wzięłaś w tym udział, prawda? Wpakowałaś go w pułapkę.
   Katerine wreszcie wyrwała ramię.
- To on kazał mi to zrobić.
- Kto?
- Ten mężczyzna. Bast. Powiedział, że wasz przyjaciel jest w niebezpieczeństwie, ponieważ nosi ten dziwny naszyjnik. Ja miałam tylko dopilnować, żeby kender poszedł z nimi spokojnie. Żeby nie było kłopotów.
   Zwinęła fartuch w ciasny węzeł.
- Nie chciałam żeby doznał krzywdy! Chciałam tylko pomóc!
   Łzy spływały jej po policzkach. Unisła ramię i rozmazała je na nosie.
- Dokąd go zabrali? – naciskał Raistlin.
- Myślę, że… do jaskini martwego czarodziej.
- Gdzie to jest?
- W górach, pół dnia drogi stąd – odparła Katerine wskazując palce kierunek na południowy wschód – Prowadzi tam stara ścieżka. Znaczą ją czarne kwiaty.
- Czarne kwiaty! – Raistlin wbił w nią wzrok – Nie próbuj mnie okłamać!
- Nie kłamię! – Katerine przecierała oczy – Żałuję tego, co zrobiłam. On był dla mnie miły. Idźcie i odnajdźcie go, dobrze?
- Czarne kwiaty – mruczał mag.
- Co to znaczy, Raist?
- W naszym bractwie czarne kwiaty mają specjalne znaczenie, bracie. Oznaczają miejsce śmierci złego czarodzieja – Raistlin wstał – Musimy odszukać Earwiga.
- Nie wiedziałem, że tak obchodzi cię los kendera – odparł zadowolony Caramon.
- Nie chodzi o niego! Chodzi o magiczny pierścień jaki nosi!
   Raistlin zaczął już maszerować ulicą. Caramon tylko potrząsnął głową i już ruszał za bratem gdy poczuł delikatne dotknięcie ramienia. Obrócił się i ujrzał dziewczynę.
- No, co jeszcze? – spytał szorstko – Nie zrobiłaś już dosyć?
   Katherine zaczerwieniła się i spuściła wzrok.
- Tylko chciałam… Jeśli zobaczysz Earwiga to powiedz mu… - wzruszyła ramionami – powiedz, że jest mi przykro.
- Taaa, pewnie! – mruknął Caramon i odmaszerował.

Rozdział 19

   Earwig przystanął i ciężko westchnął. To był już piąty tunel jaki napotkał na trasie ucieczki i zaczynał być trochę zmęczony. Nawet malunki na ścianach obrzeżone liniami złota, czerni i bieli – obrazy, które wcześniej były tak fascynujące – zaczynały tracić wszelki urok. W brzuchu mu zaburczało.
- Ja też jestem głodny – powiedział Earwig i współczująco klepnął swój brzuch.
   Niewielka pochodnia w jego dłoni wciąż płonęła miękkim, żółtym blaskiem. Żywica na jej końcu czasem sypała iskrami. Takie pochodnie były czymś ulubionym pośród kenderów i żaden z szanujących się podróżników nie ruszał w drogę bez posiadania całego ich zestawu.
Earwig zaczął z pięcioma a choć każda mogła świecić przez parę godzin to jedną zużył już w tej wędrówce do samego końca.
- To już nie jest zabawne! – krzyknął – Chcę stąd wyjść, i to chcę wyjść natychmiast ma się rozumieć! Bez dalszych bzdur!

Ostatnio edytowany przez janjuz (2018-06-24 13:01:18)


https://scontent-b-ams.xx.fbcdn.net/hphotos-prn2/p480x480/1238722_626203917419553_1235611245_n.jpg

Offline

 

#17 2018-06-26 11:21:45

 janjuz

Najwyższy Kleryst

Call me!
Skąd: Zduńska Wola
Zarejestrowany: 2012-10-02
Posty: 829

Re: Bracia Majere

Cienki głosik odbijał się zwielokrotnionym echem po korytarzach. Nie na długo jednak, ani nie za daleko bowiem w przeciwnym wypadku kender zrobiłby coś więcej niż stanie w jednym miejscu, wrzeszczenie i nasłuchiwanie własnego głosu odbijającego się setki razy od prastarych kamieni. Odpowiedzi jednak nie usłyszał. Był tym mocno rozczarowany. Skręcił w prawo i wdepnął w niewielką, jeszcze ciepłą kałużę żywicy. 
- Już tu wcześniej byłem! Chodzę w kółko!
   I wtedy przypomniał sobie co mawiał pradziadek – Jeśli wdepniesz w nudną sytuację, to skręć w lewo i dalej skręcaj w lewo. Earwig przemyślał dobrą radę i postanowił pójść jej śladem. Wszedł w kolejne tunele gdzie było jeszcze więcej rysunków na ścianach, jeszcze więcej złotych, czarnych i białych linii. Kender to wszystko zignorował. Przeszedł jeszcze parę korytarzy i zauważył, że rysunki zaczynają zanikać. Wszystkie linie zaczynały się zbiegać tworząc pojedynczą, potężną taśmę złota, czerni i bieli.
- Nic nie szkodzi – powiedział kender do nieznanego artysty - Mnie też to wszystko już zaczynało nudzić.
   Earwig nagle stanął, opuścił pochodnię i oparł się o ścianę ratując się przed upadkiem. Właśnie kuśtykał do komnaty – a właściwie kopuły pod ziemią. Na nagich ścianach, w regularnych odstępach umieszczono płonące pochodnie, których światło nie całkiem jednak przebijało szarą mgłę unoszącą się w powietrzu.
- No, przynajmniej wreszcie coś innego niż te tunele – powiedział wyraźnie zadowolony kender.
   Wszedł do środka rozglądając się z ciekawością na wszystkie strony. Posadzka była gładka i twarda a pośrodku komnaty umieszczono okrągłe, kamienne podium wyższe od samego kendera.
- Ależ to wielkie! – zawołał.
   Podszedł do kamienia i przeciągnął dłońmi po gładkiej, nie pokrytej znakami powierzchni.
- Co to może być? Już wiem! Musi tu być droga wyjścia!.
   Nie była. Earwig obszedł kamień wokoło obstukując go hopakiem tak, jak wcześniej zrobił to w celi. Szukał sekretnych drzwi czy ukrytego przejścia. Nie znalazł niczego więc rozejrzał się po reszcie pomieszczenia. Pochodnie były zamocowane w kinkietach i to w regularnych odstępach. Było ich równo dziesięć. Próbował jedną wyjąć lecz ni miał dość sił by wydobyć pręt z uchwytu. Wszystkie rzucały jasne, żółte światło. Podobne do słońca w mglisty dzień. Nie dawały ani ciepła, ani dymu.
- Magia – z pełną świadomością rzeczy stwierdził kender.
   Był gorzko rozczarowany, że nie może choć jednej zabrać ze sobą. Komnata była nieduża, nie było tu zbyt wiele do zobaczenia, no i nie miała innego wyjścia jak to, którym tu wszedł. A to prowadziło znowu do tuneli. Brzuch zaburczał z coraz większym uporem.
- Przecież staram się nas stąd zabrać, przeklęty głodomorze! – sklął kender nieszczęśliwą partię własnej anatomii – I mógłbym się nad tym lepiej skupić gdybyś zostawił mnie w spokoju!
   Earwig oparł się o podium i poirytowany stukał weń palcem na którym miał złoty pierścień.
- I co ja mam teraz zrobić? – pytał głośno.
- KTO PYTA? – odezwał mu się głowie głos, który wysyczał pytanie jak wąż plujący jadem.
- Wow! – zawołał zachwycony kender.
   Komnata zaczynała się ściemniać. Pochodnie w uchwytach przygasały a szara mgła przechodziła w czerń.
- KTO PYTA? – powtórzył głos w głowie kendera.
- Ja! – wrzasnął podekscytowany Earwig – Nazywam się Earwig Lockpicker.
   Przerwał na chwilę po czym zapytał bardzo uprzejmie.
- A ty jak się zwiesz?
    Przestrzeń nad jego głową wypełniły świetlne punkciki, węzły i zwoje w basenie mroku. Kender nagle zdał sobie sprawę, że widzi gwiazdy na nocnym niebie Krynnu a czołową konstelacją, jaką pokazano był…
- CZEGO ODE MNIE CHCESZ, NOSICIELU PIERŚCIENIA?
- Nie brzmisz zbyt przyjaźnie – stwierdził Earwig na wypadek gdyby głos był tym faktem zainteresowany – Zwłaszcza zaś po tym jak przeszedłem taką drogę…
- CZEGO ODE MNIE CHCESZ?
   Tym razem głos miał siłę gromu.
- Uff – sapnął Earwig, który stawał się coraz bardziej zakłopotany sytuacją.
   Uznał, że obserwacja kręcących się gwiazdozbiorów to cudowne doświadczenie, lecz żołądek nie był tym wszystkim zbyt zachwycony.
- Eee, chyba chciałbym wyjść…
- WYCHODZIMY PRZEZ BRAMĘ!
- Dobrze! Zaczynamy do czegoś dochodzić. A gdzie jest brama?
- WIESZ, ŻE NIE MOGĘ UJAWNIAĆ JEJ POŁOŻENIA! TO DOPRAWDZIŁO BY ICH DO DRZWI!
- Najpierw brama, potem drzwi.
   Kenderowi zaczynało się coraz bardziej kręcić w głowie. Zaczynał zastanawiać się, czy przypadkiem nie wypił o jednego Uroczystego Ciosu za dużo.
- MUSISZ CZEKAĆ A NIE BRAĆ UDZIAŁU! NASZYM AGENTOM NIE WCHODŹ W DROGĘ BO DOPROWADZISZ ICH DO NASZYCH DRZWI! ONI ZNAJDĄ – ONI – ONI…
   Głos przygasał i powoli stawał się szeptem. Po chwili całkiem zanikł. Wokół kendera zamknęła się absolutna ciemność. Nie widział nic. Nie słyszał nic.
   Głośno zaburczał brzuch.
- Och, zamknij się – żałośnie mruknął kender.
   Pierścień palił dłoń. Zaczął wściekle drapać aż poczuł, że po palcach spływa mu coś cieplego i lepkiego.
- Zatrzymaj to! – zawołał szaleńczo – Zatrzymaj! Zatrzymaj!


   Powóz zabrał bliźniaków na obrzeża miasta. Wyjechali przez Southgate.
- Krzyżyk na drogę – powiedział jeden ze strażników.
- Nie kłopoczcie się powrotem – dodał drugi.
- Jak przejdziemy przez bramę w drodze powrotnej? – spytał Caramon.
   Raistlin obejrzał się za siebie.
- Ich jest tylko czterech, bracie.
- A, tak – odparł Caramon rozluźniając prawicę.
   Bliźniacy obrócili swe kroki w kierunku wskazanym przez barmankę i po krótkim czasie pozostawili miasto za sobą.
- Podróż za dnia, mapa przyjaciela i dobra pogoda to wszystko, czego pragnę – powiedział głos.
   Caramon obrócił się a miecz już zadźwięczał w pochwie.
- Spokojnie, bracie – powiedział Raistlin.
   Bast opierał się o drzewo krzyżując ramiona na piersi. Cień rzucany przez kręcone włosy okrywał na twarz powodując, że cała postać stawała się jeszcze mroczniejsza.
- Jesteś nieźle oczytany – stwierdził Raistlin opierając Laskę Magiusa o miękki grunt..
- Willians to mój ulubiony autor.
   Bast ruszył w stronę bliźniaków. Wydawał się raczej płynąć w powietrzu niźli iść po ziemi. Kroki miał ciche jak mrok skrywający świat nocą.
- Czego chcesz? I nie mów, że już wiem czego chcesz – dodał kwaśno Raistlin.
- Ale przecież wiesz. Chcę wam towarzyszyć do jaskini maga.
   Caramon się napiął. Ciągle czuł tajemniczą moc wprost emanującą z obcego mężczyzny.
- Nie potrzebujemy żadnego towa… - zaczął.
- A więc chodź z nami – wtrącił Raistlin nie zważając na słowa Carmona.
   Mag narzucił kaptur czerwonej szaty na twarz.
   Ziemie otaczające Mereklar były żyzne i bogate w plony i drzewa owocowe posadzone tu jeszcze przez pierwszych ludzi zasiedlających to miasto. Pszenica, kukurydza i inne zboża rosły w odmierzonych polach, przedzielanych regularnie rosnącymi zagajnikami krzewów i innych upraw. Na polach jednak nie było rolników a ich narzędzia leżały wszędzie porozrzucane. Zupełnie jakby porzucono je w pośpiechu. Podróżni zignorowali te widoki. Szli dalej główną trasą prowadzącą od wielkiej południowej bramy aż dotarli do jeziora.
- Tutaj skręcamy na wschód – powiedział Bast.
- Jeżeli mojemu przyjacielowi wyrządzono krzywdę – gorąco krzyknął Caramon – To ja ci…
   Mężczyzna w czerni obrócił się do wojownika.
- Nie – powiedział - ty nic mi.
   Caramon nie podjął sprzeczki. Dochodziło południe gdy wreszcie dotarli do krańca pól uprawnych i stanęli na brzegu lasu. Przystanęli przyglądając się ścieżce kręcącej się wśród drzew, śladom zwierząt i liściom z zeszłej zimy porozsypywanym dokoła. Zapach roślinnych soków i kwiatów rozchodził się w rozproszonym świetle słońca jak lekkie perfumy.
   Raistlin ruszył do przodu łamiąc pod stopami wysuszone gałązki. Za nim szedł brat czyniąc jeszcze więcej hałasu. Jedynie Bast, idąc za obojgiem braci, szedł nie poruszając nawet obła trawy czy liścia na ziemi. Nagle mag zatrzymał się i skręcił w stronę drzewa. Achylił i uważnie obserwował trawę.
- Co to jest? – spytał Caramon.
   Raistlin zerwał kwiat rosnący w korzeniach drzewa. Podniósł go i obejrzał.
- Czarna lilia.
   Caramon powąchał i skrzywił nos.
- Śmierdzi jak… sama śmierć.
   Czarodziej przytaknął i wyciągnął kwiat w stronę Basta by i on się przyjrzał. Mężczyzna w czerni nie wyglądał na zainteresowanego. Raistlin wzruszył ramionami i wciąż ostrożnie trzymając kwiat poszedł ścieżką między drzewami.
- Tędy – powiedział i spojrzał na Basta – Prawda?
- Decyzja należy do ciebie – odparł Bast – ja nie używam tego wejścia. Ty jednak powinieneś, magu. Uznasz to za… interesujące.
   Oczy Raistlina zamrugały.
- Czego ty ode mnie chcesz?
- Niczego. Wszystkiego. Teraz wszystko jest zależne, prawda?
   Mag minął mężczyznę w czerni i ruszył głębiej w las. Caramon szedł śladami brata. W pewnej chwili spostrzegł ciemny dywan rozpostarty na zielonej od trawy glebie, ścieżka czarnych lilii .Wejście do jaskini było już widoczne w oddali – krąg kamieni ułożony na kształt zwierzęcej łapy.
- No, na co czekamy? – spytał wojownik i ruszył do przodu.
   Laska Magiusa wystrzeliła gwałtownie i pacnęła go w pierś zatrzymując na miejscu.
- Teraz będziemy bardzo ostrożni, bracie – powiedział cicho Raistlin – To jest grobowiec czarodzieja!
   Cała trójka ruszyła powoli ścieżką – Prowadził mag, za nim szedł wojownik a na końcu Bast. Chociaż to było wciąż południe, to promienie słoneczne były skutecznie blokowane przez gałęzie potężnych drzew, kamienie i skały. Z wejścia do jaskini wiało chłodem. Caramon potarł ramiona.
- Wrzucić tu tego prostackiego kendera, prosto w miejsce jak to. Przydałoby mu się, jeśli zdołałby się wydostać. Przypuszcza, że wchodzimy do środka?
- Oczywiście! – Raistlin uniósł wyżej laskę nad głową i rzekł – Shirak.
   Jasno błękitne światło wystrzeliło  między smoczymi pazurami na szklanej kuli. Nie sięgnęło jednak daleko w głąb jaskini. Caramon sięgnął po miecz lecz Raistlin tylko pokręcił głową.
- Stal nic ci tu nie pomoże, bracie. Tu potrzebne inne umiejętności.
   Raistlin pochylił się mocno, żeby wejść do jaskini i gestem zaprosił pozostałych. Jaskinia nie była wielka ani zbyt wysoka. W każdym razie Caramon miał kłopoty z prostą postawą. Niezależnie od tego, co powiedział brat wolał jednak dobyć pałasza z pleców i teraz oburącz trzymał broń. Widział w świetle laski zakrzywione ściany i sklepienie ciągnące się na dziesięć kroków i przechodzące stopniowo w brudną posadzkę.
   Pośrodku jaskini stała replika Mereklar.
- Kolejny model – spytał i nachylił się mocnie by się lepiej przyjrzeć – taki sam jak stoi w domu Lorda Brunswicka.
- Nie całkiem – stwierdził Raistlin.
   Caramon się przyjrzał i nagle oczy mu się rozszerzyły.
- Gdzie jest dom Shavas? – podniósł głowę, nagle było mu zimno i był przerażony – Gdzie jest ten dom?
- Gdzie jest dom Lady Shavas? – spytał Raistlin popatrując na Basta – Może ty mógłbyś powiedzieć?
  Mężczyzna w czerni powoli potrząsnął przecząco głową.
- Nie. Nie mogę. Ale on może – powiedział wskazując palcem.
   Nagły powiew chłodnego wiatru przyprawił Caramona o dreszcz. W jaskini pociemniało zupełnie jakby światło Laski Magiusa zakryła niewidzialna dłoń i oscięła iluminację. Cienista sylwetka na tyłach jaskini powoli stawała się mężczyzną odzianym w czarną szatę. Miał kościste dłonie pokryte gnijącym ciałem. W oczodołach nie było oczu, lecz Caramon był pewny, że martwy czarodziej ich widział.
   Gardło wojownika zwęziło się jakby szkieletowa dłoń zamknęła mu isę na krtani. Chciał się ruszy, być bliżej brata gdyby potrzebował jego pomocy, czuł jednak jak niewidzialne liny i więzy więżą mu wszystkie członki.
   Raistlin poszedł w kierunku czarodzieja trzymając przed sobą czarną laskę. Czarodziej sięgnął ręką i dotknąl czoła Raistlina widowym palcem. Mag poleciał do tyłu a jego ciało spadło na model Meleklar.
   Caramon ze wszystkich sił walczył by uwolnić się z krępujących go więzów. Czuł jednak łańcuchy na nogach a ramiona dociskał mu do tułowia potężny ciężar. Wojownik spojrzał na Basta, oczami błagał o pomoc, lecz czarnoskóry mężczyzna stał nieruchomo – najwyraźniej jak niezainteresowany widz.
   Raistlin tymczasem z wysiłkiem stanąl na nogi ze zrujnowanego modelu. Oparł się na lasce, popatrzył przymrużonymi oczami na zjawę, zazgrzytal i ponownie ruszył w jej stronę.
- Odawżny jesteś, Czerwona Szato. Podziwiam to. Sądzę, że możemy się doskonale rozumieć. Popatrz tylko. Popatrz za siebie.
   Raistlin się odwrócił. Model miasta był znowy doskonale cały. Trzy połyskliwie białe linie ciągnęły się od każdej z bram do środka miasta, w którym stał nakryty kopułą budynek. Budynek też błyszczał mocą. Linie biegły dalej do murów miejskich tworząc razem trójkąt podzielony na trzy sekcje.
   W jaksini narastało głośne zawodzenie. Dosłownie wiło się ono w powietrzu jakby było żywe, by ścichnąć do głosu napełnionego gniewem.
- Słysz me słowa! Maskę nosisz złotą, lecz ktoś inny maskę nosi z ciała. Nie daj się oszukać, gdyż już widziałeś tego prawdziwe oblicze. To mój był upadek. Jeśli się zawahasz, będzie twój.
   Zjawa zniknęła. Raistlin zapadł się w sobie tracąc przytomność i padając na posadzkę. Caramon spostrzegł Basta schylonego nad bratem i wojownik – uwolniony już z więzów – zatoczył się naprzód.
   Coś małego i futrzastego wyskoczyło z cienie wprost na niego. Zaskoczony Caramon zatoczył się wstecz i uderzył głową o skałę. Ból przeszył mu głowę. Upadł i tak leżał oszołomiony, nie mógl się ruszyć. Jak przez mgłę słyszał głosy…
- Czy mam się ich pozbyć, pani?
- Nie, mogą jeszcze być przydatni. Zniszzyć ich możemy później. Co z kenderem?
Straciliśmy go, panie.
- Kazałem ci go dobrze pilnować!
- Wyglądał tak niegroźnie…
- Bo i taki jest. Pierścień już nie.
- jakie rozkazy, panie?
- Tych dwóch wypuść. Mam sprawy gdzie indziej. Czasu już mało a pozostało jeszcze siedmiu. Miej tych dwóch na oku.
- Tak, panie.
   Caramon potrząsnął głową chcąc ją trochę przejaśnić. Podniósł rękę i potarł obolałe miejsce.
- Raist? – zawołał i usiadł.
   Brat leżał nieprzytomny na posadzce. Tuż obok niego, zwinięty w kłębek leżał mrucząc głośno duży, pręgowany kot.

Rozdzaił 20

- Raist!
   Patrząc na pręgowanego zwierzaka Caramon nachylił nad bratem.
- Raist, wszystko w porządku? – spytał bezradnie.
   Caramon nie miał pojęcia co ma zrobić jeśli brat cierpi z powodu jakiejś dolegliwości magicznego pochodzenia. Powieki Raistlina lekko zadrżały. Otworzył oczy i rozejrzał się wokoło jakby chciał sobie przypomnieć gdzie jest. Nagle sobie przypomnial i gwałtowni usiadl.
- Jak długo byłem nieprzytomny?
- Niezbyt długo. Tylko parę chwil.
   Mag ostro popatrzył dokoła.
- Gdzie jest Bart?
- Przypuszcza, że odszedł – odparł niepewnie.
  Caramon jak przez mgłę pamiętał dziwną rozmowę a właściwie to zastanawiał się, czy to nie był sen. Raistlin chwycił ramię brata.
- Pomóż mi wstać.
- Powinieneś? Co się stało? Tamtem czarodziej…
- Nie ma czasu na pytania! Pomóż mi wstać! Musimy wracać do miasta!
- Do miasta? Jak? Nie przepuszczą nas przez bramę!
- Może to być łatwiejsze niż sądzisz, bracie – odparł Raistlin ponuro – Może to być nawet zbyt łatwe.
   
   Raistlin miał rację. Brama była opustoszała. Strażnicy uciekli z posterunków.
- Słuchaj! Co słyszysz? – spytał Raistlin przechylając głowę.
   Caramon potrząsnął głową.
- Nic. Nic nie słyszę.
- Dokładnie. W mieście nie słychać nawet pojedynczego dźwięku.
   Jednym ruchem, czując nagły przypływ „lękow wojownika” w ramieniu, Caramon dobył pałasza zza pleców. Zaczął nasłuchiwać o wiele uważniej i już po chwili coś usłyszał, coś, co się poruszało w ich kierunku z dużą prędkością.
- Raist, codź tutaj! – zawołał.
   Chwycił ramię brata i pociągnął go przez bramę, w wąską alejkę, a potem do ukrycia za stertą starych beczek i pudeł. Rozpoznał dźwięk. Dźwięk strachu i nienawiści, i potrzeby zniszczenia tego czego się nie rozumie.
- Znajdziemy ich! Najpierw Lord Manio, teraz Lord Brunswick!
- Czarodziej miał długie czerwone szaty!
- A ten wielki miał więcej mięśni niż koń!
   Tłum przemknął obok nich. Raistlin się skrzywił i wzruszył ramionami.
- Nie mam na to czasu. Muszę się spotkać z Radną Shavas.
   Caramon spojrzał osłupiały.
- Ale… przecież ona próbowała cię zabić!
- Nie, bracie. Nie zabić. Widzisz, Caramonie – powiedział Raistlin z ciężkim westchnienie – Sądzę, że wreszcie zaczynam rozumieć.
- Cieszę się, że przynajmniej ty. Ja nic z tego nie rozumiem! Dobra, lepiej ruszajmy zanim zaczną tędy wracać.
- Nie, bracie. Nie my. Muszę iść sam.
- Ale…
- Wracaj do Barnstoke Hall. Mogą tam być wieści o kenderze. Jeśli to, co zdołałeś podsłuchać jest prawdą, to pewnie im uciekł. Caramon – Raistlin popatrzył ostro – Strzeż się pierścienia, jaki nosi!
   Zaraz potem, nim nawet Caramon zdążył powiedzieć jedno słowo, maga już nie było. Zniknął w cieniach późnego popołudnia, prześlizgując się ulicą jak zjawa.


   Lady Masak zamknęła księgę rejestru wzdrygnąwszy się lekko na wspomnienie lektury. Niepewną dłonią odłożyła tekst na półkę pomiędzy inne tego rodzaju księgi. Całe rzędy złotem tłoczonych dat na grzbietach voluminów jasno połyskiwały w popołudniowym słońcu. Usiadła na białym krześle i pociągnęła łyk parującej herbaty.
   Pokój był bardzo długi, pokryty szarościami zarówno od farby jak i zanieczyszczeń, a dominującym meblem był długi ponad wszelkie wyobrażenie stół. Jedyne krzesło przy stole zajmowała Dyrektor Zapisów. Ponad tysiąc ksiąg wypełniało regały – spadek tysięcy obywateli i radnych Mereklar od chwili odkrycia miasta.
   Kobieta nagle pochyliła głowę i obróciła wzrok na miasto poza oknem. Coś słyszała, a może tylko wydawało jej się, że słyszała. Brzmiało jak krzyk. Lady Masak odstawiła filiżankę na talerzyk i sięgnęła pod stół. Wyciągnęła trójkątny zwój materiału, czarny i znoszony przez lata. Zdjęła opakowanie i uniosła w dłoni różdżkę utrzymując ją palcem w równowadze. Jeden Konic różdżki wygięty był do dołu i posiadał wypaloną w drewnie pojedynczą literę. Przeciwny koniec otoczony był metalową taśmą, jednolitą i perfekcyjnie gładką. Stanowiła pierścień z którego wystawała reszta a pod spodem ukazywała głęboki, owalny otwór. Lady spojrzała wzdłuż drzewca różdżki i się uśmiechnęła. Z dołu dobiegł głośny hałas. Odepchnęła krzesło od stołu i ruszyła przez cicho w stronę drzwi. Przyłożyła ucho do drewna.
   Przez drewno drzwi przebiła się ręka sięgająca jej do gardła. Kobieta opuściła końcówkę różdżki na zamykające się, czarne palce łamiąc kości i zrywając ścięgna. Ręka cofnęła się najwidoczniej poraniona uderzeniem i uszła wybitą w drzwiach dziurą. Lady masak cofnęła się za krzesło. Z drugiej strony drzwi nie dobiegał żaden dźwięk. Kobieta uniosła różdżkę kierując jej czubek na otwór i mocno się skoncentrowała. Z różdżki wystrzelił czerwony promień, uderzył w drzwi i rozwalił drewno posłając  wkoło tylko dym, drzazgi i dusząca chmurę. Ledy Masak pozostała na miejscu i uważnie nasłuchiwała intruza. Zabrzęczało szkło z plecami. Starała się odwrócić, lecz było za późno. Uderzenie posłało ją, zupełnie rozłożoną, w stronę stołu a plecy rozdarł cios szponiastej łapy. Obróciła się, uniosła różdżkę. Kleiny czerwony promień strzelił z różdżki, lecz tym razem pantera zdążyła odskoczyć na bok. Promień uderzył w zapiski miejskie podpalając parę tomów.
   Dama skoncentrowała się i posłała promień wokół całej biblioteki. Różdżka przekształciła jej pragnienie zabijania w szczególną rzeczywistość.
   Kolejne uderzenie posłało ją po podłodze. Różdżka wyleciała jej z rąk. Sięgnęła na ślepo po swą broń skrytą teraz przez dym i ogień jakie wypełniły pokój. Obuta stopa zadała potężny cios w ramię kobiety trafiając prosto w łokieć.
   Lady Masak chwyciła napastnika za kostkę i powaliła na ziemię dosłownie wyrywając spod niego nogę. Szaleńczym ruchem sięgnęła po różdżkę.
   Otwarta dłoń pojawiła się nagle pod jej brodą, odchyliła głowę wstecz aż uderzyła o półkę z książkami. Usiłowała stać. Czarnoskóra ręka z krawiącymi palcami sięgnęła mocniej i podniosla kobietę za kark. Pazury śmignęły w powietrzu i rozdarłe kobiecie gardło.
   Lady Masak uniosła się na trzęsących nogach i chwijnie oparła o okno. Słabym ruchem zacisnęła szyję na której zwieszał się naszyjnik ze srebrną czaską kota o rubinowych, błyszczących oczach. Krew tryskała jej między zaciśniętymi palcami. Potrząsnęła głową i się uśmiechnęła – był to tajemniczy uśmiech jaki pozostał na jej twarzy nawet, gdy osunęła się na podłogę.
   Ogień pożerał pokój. Dłoń sięgnęła z kłebów dymu by podnieść z podłogi różdżkę. Szponiaste palce przełamały ją na dwoje posyłając drzazgi dokoła i pozstawiając na zniszczenie szalejącym ogniem.

Rozdział 21

   Raistlin nie doznał przeszkód po drodze i wkrótce bezdźwięcznie obrócił klamkę w drzwiach posiadłości. Wszedł do przedpokoju, potem przez pokój frontowy dotarł do biblioteki. Radna, ubrana w białą, jedwabną szatę spływającą z bezbłędnych ramion a wyglądającą tak, jakby żyła własnym życiem, siedziała na fotelu przed kominkiem. Ustawiała białe i czarne figury na szachownicy leżącej na niewielkim stoliku.
- Bardzo stosownie – powiedział spokojnie Raistlin zamykając za sobą drzwi.
- Witaj, Mistrzu Magii. Czy odniosłeś sukces w swej misji?
- Wygląda na to, że spodziewałaś się mnie – powiedział.
- Proszę – gestem zaprosiła go na fotel po przeciwnej stronie stolika – Tak, spodziewałam się.
   Mag skinął głową zajmując wskazany fotel. Twarz oświetlił mu płomień z kominka co sprawiło, że skóra przybrała odcień brązu.
- Zagramy?
- jesteśmy do siebie pardzo podobni, Radna – powiedział Raistlin.
- Co przez to rozumiesz? – spyatała Shavas, wdzięcznym ruchem dłoni szykując się dpo pierwszego posunięcia.
- Oboje mamy te same pragnienia.
- Ach!
   Shavas uniosła głowe. Ostatnie słowo kobiety niosło znaczenie obietnicy. Spojrzenie było cieple, głos i ciało kuszące. Twarz niezrównanie piękna. Ciężko oddychający Raistlin zaczął ustawiać własne figury. Uważnie obserwował dłonie Shavas, ujrzał jak drżą jej palce. Przez przypadek strąciła żołnierza.
- Coś nie w porządku, pani?
   Potrząsnęła energicznie głową, zacisnęła usta, jasna skóra błysnęła w odbiciu płomienia z kominka.
- Kto zaczyna? – spytała.
- Mogę zaczynać – odparł Raistlin przesuwając strażnika o jedno pole naprzód – Muszę przyznać, że jestem zaskoczony. Zachowujesz kamienny spokój gdy w twoim mieście panuje chaos. Co tu się dzieje?
   Shavas popatrzyła mu w twarz.
- Nie wiesz? Gdzieś ty był? – własnego strażnika przesunęła na blokadę ruchu przeciwnika – Lord Brunswick został ostatniej nocy zamordowany. Lady Masak zabito… tego wieczoru.
- Nie możesz jeszcze ruszać się tą figurą.
- Wybacz. Po prostu… nie pomyślałam.
- Jak zginęli? – Raistlin wysunął kolejnego strażnika.
- Jak Lord Manion. Zabici przez gigantycznego kota.
   Mag podniósł jednego z rycerzy z planszy i przeniósł przed swoje linie. Radna zdjęła z wagi stojącej na boku stolika niewielką beleczkę co spowodowało przechylenie (bardzo niewielkie) na korzyść Raistlina. Metalową barierkę, wyrzeźbioną na kształt szpaleru krzaków, postawiła przed rycerzem.
- Moja kolej na zadawanie pytań. Czy odkryłeś przyczynę znikania kotów?
   Raistlin posłał rycerza dokoła żywopłotu i wyrównał wagą zdejmując jedną z własnych sztabek i ustawiając ją obok figury.
- Nie, niestety nie. Czy możesz dodać jakąkolwiek informację pomocną w takim śledztwie?
   Shavas przez moment milczała palcami dotykając warg i zastanawiając się nad odpowiedzią. Otworzyła potem szufladkę w planszy i wyjęła piechura, odzianego w najcięższy pancerz, po czy ustawiła go dwa kwadraty przed czempionem Raistlina.
- Chyba za późno by  naprawiać, co utracone.
   Raistlin zdążył tylko wyczuć pewną ulgę w jej głosie.
- Jak więc spędziłeś czas? – spyatała.
   Raistlin pozostawił rycerza na miejscu i tylko dodał doń kolejny znacznik.
- W dziwnym towarzystwie.
- Czyim?
   Raistlin przesunął figurę do przodu, dokładnie naprzeciw piechura Shavas.
- Sądzę, że go znasz. Jego podobiznę trzymasz… o, tam – wskazał palcem.
- Doprawdy? W księdze?
- Pozwól, że ci pokażę.
   Wspierając się laską wstał z fotela po czym podszedł do półki na którą odłożył księgę o tytule „Mereklar i Władca Kotów”. Księgi nie było. Raistlin spojrzał na Shavas.
- Ach, widzę, że sama to już znalazłaś.
   Kobieta wyglądała na niezbyt pewną siebie.
- Nie mam pojęcia o czym mówisz. Być może jednak widziałam tego człowieka. Jak wyglądał?
- Wysoki, z ciemnowłosy i ciemnoskóry. Niektórzy uznali by go za przystojnego – rzekł Raistlin z pewną nutą goryczy w głosie.
   Wrócił na fotel i przyjrzał się planszy okiem eksperta.
- A jego oczy, czy były… niezwykłe, w dowolnym sensie?
- Niezwykłe? Co masz na myśli?
- Czy one… odbijają światło albo same świecą?
- Być może. Nie zauważyłem. Nie spedzałem czasu patrząc mu w oczy – odparł Raistlin.
   Zdjął z planszy wrogiego piechura a strażnika wstawił w jego miejsce. Radna zagryzła dolną wargę i paznokciem drapnęła lakierowany stoli pozostawiając widoczną rysę w drewnie. Sięgnęła do wagi i zdjęła kolejną sztabkę, tym raze większą od innych.
   Raistlin zmarszczył brwi zastanawiając się nad jej strategią. Zaklęcie, jakie miała właśnie rzucić, było silne. W obronie sięgnął po własny znacznik. Shavas podniosła swego rycerza i nerwowo go opuściła.
- On tu jest! – powiedziała głucho – Przyszedł zabić nas wszystkich!
- Kto?
- Doskonale wiesz, o kim mówie! Władca Kotów! Przyszedł ukarać całą Radę Mereklar.
   Drżącą, piękną ręką Shavas sięgnęła do Raistlina.
- Desperacko potrzebuję twojej ochrony!
- Władca Kotów? Jeśli to naprawdę on, to jest przecież pół-bogiem. Jak mam stanąć przeciw komuś tak potężnemu? – spytał Raistlin.
- Nie mówiłam ci tego wcześniej – zaczęła Shavas po głęboki wdechu – Lecz moi przodkowie zebrali w swych podróżach wiele magicznych przedmiotów. Jednym z nich jest ta brosza, jaką noszę na szczęście – dotknęła złotego naszyjnika z ognistym opalem – a czym innym jest to.
  Otworzyła w stole szufladę i wyjęła trójkątną, skórzaną sakwę. Była mocno wypchana.
- To jest broń.
   Raistlin nie patrzył na torbę. Gapiła się na naszyjnik i myślał, że wygląda on na niekompletny, niedokończony.
- Dlaczego wcześniej tego nie zauważyłem? – myślał i pytał sam siebie.
- Ponieważ nie patrzyłeś na naszyjnik – odparł kpiąco wewnętrzny głos maga.
   Shavas otworzyła sakwę i wydobyła z niej krótką różdżkę. Raistlin popatrzył i zauważył, że jest wygięta na jenym końcu i zakończona metalowym pierścieniem na drugim. Była pokryta runami i pojedynczymi literami. Nie dotknął jej.
- jak to działa?
- Nie jestem pewna. Nigdy jej nie używałam. Nigdy nie było takiej potrzeby. Mój ojciec mawiał, że odbiera twe uczucia i je ustukratnia. Jeżeli chcesz zniszczyć wroga muzisz tylko poczuć zniszczeniei skierować różdżkę w jego sronę, o w taki sposób.
   Tzrmając różdżkę za wygięty koniec wyciągnęła ją w stronę Raistlina. Nie poruszył się. Shavas się uśmiechnęła i spuściła wzrok. Obróciła różdżkę i wręczyła ją Raistlinowi. Schował ją do sakwy a umieścił w fałdach szaty.
- Teraz możesz mnie ochronić – powiedziała Shavas – To potężna broń. Może zniszczyć nawet pół-boga.
   Pochyliła się mocno do przodu a suknia się rozchyliła okazując białą pierś. Opal błyszczał zwisając z jej szyi.
- A gdy ten straszny sen się skończy będziemy mieć czas tylko dla siebie.
- Chcesz powiedzieć, że ty i mój brat będziecie mieli ten czas? – powiedział drwiąco Raistlin.
   Dlaczego to powiedziałem? Co ona ze mną robi? Wewnętrznie aż warczał na samego siebie. Pamiętaj! Pamiętaj, co widziałeś!
- Przyznaję – powiedziała Shavas głaszcząc palcami dłoń maga – Ja… spotkałam się z Caramonem – zaczerwieniła się jak uczennica – ale tylko po to, żeby wzbudzić twą zazdrość. Jesteś tym, kogo rzeczywiście pragnę!
   Głos miała niski i lekko ochrypły. W ostatnim stwierdzeniu kobiety zaskoczony Raistlin wyczuł dźwięk prawdy. Patrzyła na niego jak w transie.
- Jestem bogata, potężna! Mogę ci dać…tak wiele! Zrób dla mnie to jedno! Zniszcz Władcę Kotów!
   Raistlin powoli wysunął ramię z uchwytu kobiety. Pozwoliła na to. Usiadła wygodnie w fotelu. Mag popatrzył na planszę, na wojownika umarłych stojącego przed jego czempionem.
- Z tego, co mówisz wynika, że wiesz gdzie on jest.
- Nie gdzie jest, lecz gdzie może być. Lord Cal jest bardzo sprawny. Uważamy, że Władca Kotów może siedzieć w pułapce na Placu Leman, na wschód od centrum przy Southgate Street.
- Widziałem to – powiedział mag wstając – Czy mogę już iść, pani?
- Tak! Zawołała – A jeśli odniesiesz sukces, wróć do mnie… wieczorem.
- Tak – odparł Raistlin , intensywnie się w nią wpatrując – Będę z powrotem. Wiecz


https://scontent-b-ams.xx.fbcdn.net/hphotos-prn2/p480x480/1238722_626203917419553_1235611245_n.jpg

Offline

 

#18 2018-06-27 11:12:17

 janjuz

Najwyższy Kleryst

Call me!
Skąd: Zduńska Wola
Zarejestrowany: 2012-10-02
Posty: 829

Re: Bracia Majere

Rozdział 22
   
  Caramon ostrożnie maszerował Southgate Street, ostrożnie, lecz w szybkim tempie. Droga była, na szczęście, prawie opustoszała. Lord Cal i jego straże zajęte były rozpraszaniem ludzi w innych miejscach i przywracaniem porządku. Mimo wszystko wojownik uznał, że lepiej trzymać się cienia i tak iść. Nie miał czasu na walkę z rozgniewanym tłumem.
   Kiedy dotarł do Barnstoke Hall, cały plac wydawał się wręcz wymarły. Położył dłoń na klamce. Nie obracała się. Drzwi były zamknięte. Zaczął w nie walić żądając wejścia po czy zdał sobie sprawę że właściciel może nie być zachwycony jego widokiem. Cóż – pomyślał – otworzyłem to raz, mogę i drugi.
   Wziął głęboki wdech, odstąpił o krok i całą wagą swego ciała uderzył w drzwi. Troszkę się poddały. Zebrał znowu siły, pomasował bark i już zaczynał się zbierać do akcji gdy cienki głosik tuż za nim mu przerwał.
- Hej, Caramonie, mogę ci pomóc?
- Earwig! – wojownik krzyknął i zawirował w miejscu – gdzieś ty był? Wszędzie cię szukamy! Chory jesteś albo co?
   Kender był niezwykle blady, twarz miał wychudzoną i pomarszczoną. Stał chwiejnie wciąż wspierając się na hopaku jak Raistlin na Lasce Magiusa.
- Parę dniu już nie jadłem, jak sądzę – odparł obojętnie – Zostałem porwany przez … przez tego mężczyznę.
- Taa, ruszyliśmy cię szukać. Byłeś w jaskini… jaskini martwego czarodzieja?
   Kender się zamyślił a potem tylko wzruszył ramionami.
- Nie pamiętam. Ostatnio, wiesz, całkiem sporo przeszedłem.
- gdzieś ty był? Jak zdołałeś uciec? Zaczekaj chwilkę, tylko wywalę te drzwi to coś zjemy i będziemy mogli pogadać.
- Nie! – zawołał Earwig przywierając do Caramona – Jest coś, co muszę ci pokazać. Musimy od razu iść.
- Ale co z tobą? Nie wyglądasz na kogoś o dobrej kondycji, nie masz sił żeby…
- Nie martw się o mnie, Caramonie. Mamy sprawy znacznie pilniejsze!
   Oczy wojownika wytrzeszczyły się ze zdumienia.
- Ty z pewnością żartujesz. Mówisz zupełnie tak, jak Raist.
- Nie bądź głupcem! – ostro odpalił kender – Idziemy!
   Nie podobało się to wojownikowi. Żałował, że nie ma pobliżu brata, żeby coś poradził. Myśl o Raistlinie przypomniała mu ostrzeżenie maga. Caramon spojrzał na pierścień na palcu kendera. Ciało wokół pierścienia napuchło i stało się ogniście czerwone. Widząc spojrzenie Caramona Earwig schował dłoń do kieszeni.
- Idziesz? Czy mam iść sam?
- W porządku, Earwig – powiedział Caramon, nie chciał by kender włóczył się gdzieś samotnie – Prowadź.
   Kender biegiem poprowadził z powrotem do centrum miasta. Caramon musiał się wysilić, żeby dotrzymać mu kroku.
- Dokąd idziemy? – spytał wojownik rozglądając się jednocześnie w poszukiwaniu oznak niebezpiecznego tłumu.
- Ach… z powrotem tam, gdzie byłem, właśnie tam – odparł Earwig, w widoczny sposób miał problem ze skupieniem się na jednoczesnym marszu i rozmowie – To znaczy, do tuneli pod miastem.
- Tuneli? Jakich tuneli?
- Te tunele były moim więzieniem, durniu – mruczał Earwig przez zaciśnięte zęby.
- Czy te tunele mają malunki na ścianach, takie jakby ktoś chciał opowiedzieć historię czy coś w tym rodzaju?
- Eee, tak, tak myślę, trudno to wszystko zapamiętać, potwornie boli mnie głowa – mamrotał kender trąc głowę prawą dłonią.
- Hej, stań. Zaczekaj chwilkę. Może ktoś ci…-  wojownik sięgnął ręką w stronę kendera.
- Co ty wyczyniasz? – wrzasnął kender.
   Zakręcił się i palnął rękę kendera hopakiem.
- Ouć! Ty, uważaj! – zawołał skonsternowany Caramon chowając dłoń i patrzą uważnie na przyjaciela – Chciałem ci tylko pomóc.
   Earwig gapił się na wojownika aż reszcie na drobną twarz wypłynął wyraz kompletnego zmieszania.
- ja… ja przepraszam. Jestem… strasznie zdenerwowany, to wszystko – kender odwrócił się i poszedł dalej ulicą.
- Nerwowy kender! – zdumiewał się Caramon – może powinienem go wypchać i ocalić dla potomności.
   Wzruszył ramionami, potarł uderzone miejsce i poszedł za kenderem. Minęli kilka budynków. Ulica zaczynała zakręcać do centrum miasta i biegła równolegle do kilku bulwarów biegnących w tym samym kierunku. Na rogu ulicy był mały park. Jeśli nie liczyć trawi i krzaków to całkowicie pozbawiony życia. Earwig skręcił w lewo, przeszedł ukosem przez otwartą przestrzeń aż doszedł do dworku należącego do jednego z radnych Mereklar.
- Czyj to dom? – spytał Caramon obserwując piętro a potem i niższą kondygnację.
- Lorda Maniona. Tylko, że on już nie żyje – posępnie odparł Earwig – Chodź ze mną! Idziesz! Nie obawiaj się, i tak nikogo w domu nie ma.
- Skąd możesz wiedzieć?
- Proste. Poza lordem nikt nigdy w tym domu nie mieszkał a on teraz nie żyje – Earwig zniknął i zaczął pogwizdywać dziwną, nienaturalną melodię.
   Wojownik wyjął ciężki sztylet, delikatnie podniósł, stuknął się parę razy w czoło rękojeścią.
- Nie mogę uwierzyć, że właściwie to wykonuję rozkazy kendera – mruknął – A jeszcze mniej, że za nim idę.
   W sporym stawie otoczonym żywopłotem i znaczonym gęsto kwiatami odbijało się światło dwóch, widzialnych księżyców, które właśnie zaczęły wschodzić.
   Patrząc na nie Caramon zauważył, że są bardzo blisko siebie.
- Wielkie Oko! – przypomniał sobie całkiem głośno.
   Brat mu mówił, że w najgłębszej części nocy, gdy wszystkie trzy się połączą… wielka moc magii zostanie uwolniona! Earwig właśnie przetrząsał krzaki gdy Caramon go odnalazł.
- Czego tu szukasz? – spytał wojownik i chylił się by mu pomóc.
- Dzrwi.
- Drzwi? W krzakach? Chłopcze, ktoś musiał cię w głowę zdrowo uderzyć!
- Tutaj są! - zawołał kender.
   Odciągnął kępę trawy, która rosła nad drewnianą przykrywą. Kender skoczył na dół. Caramon zaglądał do środka. Drzwi wiodły do schodów wyciętych w kamiennych ścianach.
- No jak, idziesz? – spytał Earwig.
   Patrzył teraz na Caramona z dołu dziury. Caramon ciężko westchnął i zaczął schodzić. Schował sztylet, lecz pałasz był cały czas był w pogotowiu.
   Earwig zapalił niewielką pochodnię rzucającą migające, żółte światło na ściany. Przejście było podobne do tego w kanalizacji, lecz zawierało inne rysunki, dziwne linie złota, bieli i czerni biegł zaś daleko poza zasięg wzroku. Caramon wyciągnął rękę i dotknął białej linii. Zaskoczony oderwał rękę i zaczął nią gorączkowo potrząsać.
- Hej! To mnie oparzyło!
- Przestań, Caramonie! Nie ma czasu na twoje wygłupy!
   Kender szarpał skórzany kaftan wojownika, poganiał go by jak najszybciej szedł za nim w tunele.
- Dobra, już idę! O co ten pośpiech?
- Musimy się gdzieś szybko dostać. My… ekhm… my musimy ocalić miasto! Właśnie!
- Co rozumiesz przez to „ocalić miasto”. Co się dzieje?
- Pomóż mi szukać stopionej żywicy. Na posadzce – zażądał kender.
   Opadł na kolana i dłońmi klepał po ziemi.
- O, jest tutaj! Idziemy tędy! – kender pognał korytarzem.
   Caramon pognał za nim. Niepokój spowodowany dziwnym zachowaniem Earwiga uzupełnił teraz strach. Mała pochodnia kendera rzucała trochę nienaturalne światło i wywoływała obce cienie, jednak jedyną oznaką życia w tunelu był odgłos szurania butów po kamiennej posadzce. Earwig odbiegł szybko od ogromnego druha biegnąc lekko przez labirynt tuneli. Wojownik, potykając się często na wyłamanych kamieniach posadzki, miał problemy z utrzymaniem tempa. Światło kendera nagle znikło kompletnie. Zakłopotany wojownik stanął.
- Earwig! Gdzie jesteś?
- Tutaj, Caramonie? – głos kendera dobiegał dziwnie przytłumiony, zupełnie jakby gadał we własne dłonie.
- Gdzie? – wojownik kręcił się w ciemności i starał zlokalizować kierunek krzyku – Czy to jedna z twoich głupich gierek? Bo jak…
- Tutaj jestem!
   Używając miecza jak laski ślepca Caramon ostrożnie postąpił kilka kroków w kierunku głosu przyjaciela. Kilka razy wyrżnął w ścianę, metal klingi wchodził w drgania i wibracje, które tylko denerwowały wojownika. Ciemność była nieprzenikniona. Nagle gdzieś z przodu ujrzał przytłumione światło. Rozdarty między ulgą a poważną chętką na uduszenie kendera Caramon pokuśtykał naprzód i wszedł do komnaty.
- Earwig. Jesteś tutaj? – zawołał wojownik przyglądając się w zdumieniu migającym pochodniom.
   Usłyszał szybki dech i zaraz potem metalowa strzałka uderzyła go w palec. Caramon upadł i rozluźnił chwyt na rękojeści miecza. Mógł już zobaczyć Earwiga. Patrzył na przyjaciela stojącego na wielkim, kamiennym podium z hopakiem w dłoni. Czubek broni był zdjęty, teraz była to dmuchawka.
- To jedna z tych zatrutych strzałek, Caramonie – powiedział kender – Znalazłem ją na podłodze tej nocy gdy przyszedł zabójca. Będziesz martwy i to dość szybko.
- Dlaczego? – słabym głosem spytał wojownik.
   Czuł już jak w głowie zaczyna mu się kręcić. Z ramienia zaczęła w stronę twarzy i szyi płynąć fala gorączki.
- Musisz umrzeć, Majere! – syczał kender a twarz wykrzywił mu wyraz okrutnego tryumfu – Nasze plany nie mogą być powstrzymane!
   Caramon opadł na kolana opierając się o gładką, nieoznakowaną malunkami ścianę. Głowa opadła mu na bok, czarne i srebrne gwiazdy zaczęły migotać przed oczami. Usta miał suche a wargi z trudem zdołały wyszeptać.
- Czyje plany?
- Czyje plany? – kpił Earwig.
   Podniósł ramiona nad głowę i opuścił rękawy brązowej tuniki ukazując złotą obrączkę na dłoni. Świeciełe w odbiciu pochodni.
- Strzeż się pierścienia! Głos Raistlina zabrzmiał echem w głowie Caramona. Powała pociemniała. Pojawiły się drobiny światła układające się w obrazy i wzory, które wojownikowi wydały się dziwnie znajome. Trucizna tępiła mu umysł jak kamień potrafi stępić ostrze miecza. Earwig śmiał się głośno.
- Tak! Popatrz! Popatrz na własny los! Czcij naszą Królową! Naszą Królową Mroku! Takhisis! Takhisis! Świętujmy dzień twego powrotu na świat!
   Caramon nie rozumiał.
- Earwig – szepnął drżąco – Pomóż mi!
   Kender popatrzył w dół na przyjaciela i nagle cała jego postać zmiękła. Zaczął łkać.
- Pomóż mi, Caramon! Nie mogę przestać!
   Wyciągnął sztylet zza pasa. Zeskoczył z kamienia i pognał w stronę wojownika.

   Władca Kotów przemykał ulicami miasta niby zamazany mroczny cień w świetle księżyca. Ominął większość straży miejskich, uniknął oddziałów pod rozkazami Lorda Cala, szedł głównie bocznymi uliczkami i nad budynkami, wspinał się niesamowitą zręcznością używając tylko własnych dłoni i długich, doskonałych pazurów.
   Na krawędzi granic miejskich wspiął się na szczyt dachu by uzyskać szerszy widok. Widział, że większość ludzi zamknęła się bezpiecznie za drzwiami i oknami domów i jeszcze zabarykadowała. Trochę ludzi wciąż jeszcze krążyło po mieście, wysłani byli na polowanie y rozlać krew maga. Większość tłumu jednak już się rozproszyła. Mężczyźni pośpieszyli do swych żon i rodzin przed rozpoczęciem Festiwalu Oka. Żadne dziecko w Mereklar nie wyjdzie dzisiejszej nocy żebrać o słodycze.
   Osiągnąwszy ostatni budynek na Southgate Street, Bast przeskoczył wielką odległość między budynkiem mieszkalnym a murem skacząc z gracją i lądując bez jednego dźwięku. Stanął na równe nogi w jednej chwili od razu gotwy na spotkanie niebezpieczeństwa. Zatrzymał się, nasłuchiwał po czym obrócił twarz w stronę ziem poza Mereklar i zawołał poddanych, zwołując wszystkich na zakończenie świata.

   Wymachują dziko nożem Earwig gnał prosto na Caramona. Wielki wojownik zdołał złapać kendera i odbić cios noża. Obaj upadli na posadzkę. Earwig wysilał się jak mógł by się oswobodzić a jego niewielka postać młóciła wielką posturę wojownika. Caramon, osłabiony trucizną, przetoczył się i przyszpilił kendera chwytem zapaśnika. Wcisnął ramię pod niewielką, szpiczastą brodę.
- Co ty, na Otchłań, wyczyniasz? – mruknął Caramon.
- Ty jeszcze nie umarłeś! – wrzasnął Earwig.
- Nie dzięki tobie! Oufff..
   Kender wyślizgnął jedną nogę spod wojownika i mocno kopnął w góre. Cios wylądował tuż pod brzuchem. Caramon upadł na plecy z jękiem. Earwig ciął nożem kalecząc bark wojownika zanim nóż zatrzymał się na skórzanym pancerzu i wypadł z dłoni kendera.
   Earwig uznał, że jest bezbronny. Odskoczył i schronił się za kamiennym podium. Caramon oparł się o ścianę. Rana ramienia nie była głęboka, zatamował krew wciskając rąbek koszuli pod pancerz. Sięgnął do pasa i założył metalową rękawicę. Wciągał ją na palce, tarł metal o ciało byle tylko nie utracić przytomności.  On też dziwił się, że jeszcze nie jest martwy.
- Być może czując się tak podle jak teraz wolałbym być martwy – pomyślał. Ból skręcał mu wnętrzności. Earwig patrzył nań z nadzieją, pewnie czekając aż sam się skończy. Użył gładkiej ściany jako podpory i plecami ślizgał się do pozycji pionowej, Nogi miał silne. Trzy rzucone ostrza przeleciały mu obok głowy i zadzwoniły o kamień po czym spadły mu u stóp. Chciał wykonać spóźniony unik gdy zorientował się, że rzucona broń już zdążyła chybić. Kolejne trzy pociski wyleciały zza podium, dwa uderzyły w ramię i pierś i odbiły się od pancerza.
- Jeśli szybko nie powstrzymam tego kendera – pomyślał Caramon – To pozostanie wyścig między śmiercią od trucizny a śmiercią od utraty krwi! Wziął głęboki oddech, opadł na kolana i zaczął wlec się w stronę wielkiego dysku. Miał nadzieję na zaskoczenie kendera. Komnata była bardzo cicha, zdawał sobie sprawę, że zachowuje się równie głośno jak krasnolud na pijackiej uczcie, lecz nic nie mógł z tym zrobić. Caramon dostrzegł ruch i skoczył starając się pochwycić swego przyjaciela. Kender jednak się cofnął i rzucił na ziemię jajo, roztrzaskał je i wytworzył chmurę kłębiącego się, śmierdzącego dymu.
- Strzeż się pierścienia!
   Jeśli go dopadnę to może zdołam mu ściągnąć z palca to przekleństwo. Caramon był już zdesperowany. Usiłował przebić dym wzrokiem, tarł łzawiące oczy aż strumyki łez spłynęły po policzkach.
- Jesteś tu, Earwig?
- Oczywiście, jestem tutaj. Czekam, żeby cię dobić!
   Głos doszedł z drugiej strony komnaty.
- Nie, nie chcę z tobą gadać! – wrzasnął Caramon mając dziwne wrażenie, że w komnacie jest dwóch, różnych kenderów – Chcę gadać z Earwigiem! To mój przyjaciel!
- Caramonie, pomocy… - stłumiony głosię rozległ, lecz został natychmiast ucięty.
- Dobra – pomyślał Caramon – jeśli tylko zdołam go trochę rozproszyć…  Caramon zaczął gadać, mówił często pierwszą rzecz jak w ogóle wpadł mu do głowy.
- Hej, Earwig, koty naprawdę za tobą tęsknią. Zwłaszcza ten czarny, który wszędzie za Toba chodził. Pamiętasz go?
- Wszystkie koty umrą! Zabiję je również!
- Dlaczego chcesz zabić koty, Earwig?
- To nieja, Caramon – doszedł głos kendera – Musisz wierzyć…
   Zamilkł, a potem wrzasnął.
- Przepowiednia mówi. Słuchaj jej słów. Żywe koty są kamieniem zwrotu, one decydują o losie, ciemność lub światło. Mrok zatryumfuje!
   Kedner się poruszył a caramon już nie był pewny, w którą stronę. Dym jednak zaczął się rozpraszać. Siedział spokojnie, zbierał siły i miał nadzieję, że coś będzie mógł zobaczyć.
- Och, tak przy okazji, Katerine mówiła, żeby ci powiedzieć, że jest jej przykro. Czuje się winna wobec ciebie.
- Katerine? Kto to Katerine?
   To był Earwig. Głos miał zdezorientowany i wystraszony.
- Katerine. Dziewczyna w tawernie. Ta, która cię pocałowała.
- Pamiętam! Ja… ja… ja potrzebuję twojej pomocy, Caramon. Ona chce mnie kontrolować a ja nie mogę jej powstrzymać! – wołał Earwig.
- Pomogę ci! Tylko powiedz, gdzie jesteś – wołał wojownik.
- Dokładnie tutaj!
   Kender wskoczył na ramiona car amonowi. Złapał go za włosy, odciągnął głowę do tyłu i chciał nożem ciąć po szyi. Wojownik tymczasem, rycząc jak ranny byk, sięgnął nad głową, złapał Earwiga i cisnął nim przed siebie. Kender uderzył o ścianę i leżał bez ruchu.
   Wojownik patrzył uważnie, sprawdzał czy przez moment czy kender nie oszukuje. Kender był zdecydowanie nieprzytomny.
   Caramon uniósł lewą rękę przyjaciela i przyjrzał się jej w słabym świetle w komnacie. Złapał za złoty pierścień i szarpnął. Zgodnie z przewidywaniami Raistlina złota obręcz nie miała zamiaru zejść.
- To będzie bardzo bolało, Earwig – szepnął Caramon.
   Zobaczył krew sączącą się spod złota, zupełnie jakby palec został ugryziony. Drżąc lekko spróbował ponownie, lecz strumień krwi się zwiększył a pierścień został gdzie był. Earwog jęknął i drgnął z bólu.
- Co ja mam zrobić? – Caramon łamał sobie głowę szukając odpowiedzi.
   Królestwo magii było zdecydowanie poza jego pojmowaniem.
- Co powinienem zrobić, Raist? – mruknął.
   Mógł prawie usłyszeć odpowiedź brata : odetnij palec.
   Caramon powoli wydobył nóż.
- Cóż, jeśli to jest, co muszę…
   Złapał za pierścień, który teraz już był mokry od krwi i spróbował jeszcze ostatni raz. Poczuł, że pierścień lekko się poruszył. Mokry od krwi. Mokry. Rozetrzyj mydło po pierścieniu a zejdzie. Nie ma mydła, lecz gdybym zrobił go troszkę bardziej śliskim…
- To jest to!
   Caramon obrócił sztylet przeciwko sobie i głęboko naciął kciuk. Rozlał krew po pierścieniu, więcej i więcej własnej esencji życia na to złoto aż wreszcie ręka kendera pokryła się purpurą.
- Skoro nie ma mydła to popatrzmy, czy to zadziała!
   Caramon chwycił pierścień między kciuk i palec wskazujący i pociągnął. Pierścień zszedł łatwo… nawet za łatwo! Wydawało się, że rośnie i się rozszerza, pulsuje mu w dłoni.
ZAŁÓŻ MNIE! ZAŁÓŻ MNIE!
   Przez głowę Caramona przeleciała szybka myśl – to jest piękny pierścień i teraz będzie na mnie pasował!
   Earwig zawył z bólu, dźwięk krzyku rozchodził się po komnacie przez kilka minut. Wił się niby w agonii i jęczał jak dziecko.
- Była w moje głowie… była w mojej głowie… była w mojej głowie!
   Caramon cisnął pierścień na bok. Złapał przyjaciela w wielkie ramiona i trzymał go przy piersi wciąż delikatnie go głaszcząc.

Rozdział 23

   Miasto Mereklar oczekiwało na uformowanie się Wielkiego Oka. Trzy księżyce: Solinari, Lunitari i mroczny Nuitari, poruszając się po tych samych łukach jakie krzyżowały się już przez tysiące lat, znowu się spotkają. Biały na czerwonym na czarnym – oko obserwujące świat, soczewka uwalniająca moc czarodziejów martwych od czasów Wieku Mocy.
   Kto jej użyje?
   Idąc pochylał głowę na wietrze jaki tylko on wyczuwał. Raistlin przeglądał ścieżki i chwile swego życia, od dzieciństwa do nauk w szeregach adeptów, aż do miejsca w którym był teraz gdy stał na perfekcyjnej ulicy. Poszukiwał klucza do tajemnicy festiwalu, tajemnicy zamkniętej od czasów Kataklizmu.
   Prawa dłoń maga spoczywała na Lasce Magiusa, używał jej zarówno jako wsparcia jak i aluzji. Czarne drewno, złoty szpon i jasnoniebieska kula stanowiły szczyt wiedzy magicznej – artefakt zawierał runy i glify  zaklęć, które wciąż jeszcze były poza jego pojmowaniem. Zawierał ten przedmiot mądrość swego twórcy, potężne rytuały i ofiary z przeszłości a wszystko to osiągalne dla kogoś, kto umie słuchać cichych opowieści. Mag słuchał teraz tych szacownych głosów ignorując wszystko, co go otaczało.
   Obrazy i odbicia rzeczywistości przepływały przez jego jestestwo, raczej odczucia niż materialne byty. Pozwolił by jego duch płynął liniami magii Laski. Ścieżki mocy nim zawładnęły, rozproszyły części umysłu po innych drogach. Mag nie miał jeszcze doświadczenia wystarczającego by przebić się przez zasłonę czasu i wniknąć w przeszłość. Jego wola była usuwana ze ścieżki runów raz za razem, aż wreszcie uznał swą porażkę.
- Wielki Oko uformuje się dzisiejszej nocy a ja wciąż nie wiem, co się stanie! Kto użyje tej mocy? W jaki sposób ja mogę jej użyć!
   Laskę ścisnął mocniej niż zwykle, czuł siłę w dłoni, ramieniu, wszystkich członkach. Choroba została wysączona z jego ciała od czasu pierwszego spotkania z rosnącą mocą Wielkiego Oka, całą jego postać wypełniła magia. Myśl o tym, że oto strzaskane zdrowie będzie odbudowane na stałe pognała go do działania, przyniosła nadzieję o jakiej już nawet nie myślał. Czy naprawdę mógłbym się go pozbyć?
- Tak, w głowie podpowiadał zmysłowy i ciężki szept Shavas. Sprzymierz się ze mną a razem go zwalczymy. Potężne moce będą na moje rozkazy. Po dzisiejszej nocnej walce będę bogato wynagrodzona a ty będziesz w tym miał udział!
   Raistlin usłyszał w swym umyśle odpowiadające echo, echo snów.
A gdzie moja nagroda?
Nadchodzi.
   Po tych słowach Raistlin zrozumiał gdzie ma znaleźć wiedzę, jakiej poszukuje. Koszt będzie ogromny. Chwycić złotą nić a magia będzie stracona dlań na zawsze. Lecz będzie miał Shavas. Będzie miał bogactwo i potęgę. Czy tak wiele będzie znaczył fakt, że utraci magię? Raistlin przyłożył dłoń do czoła. W głowie walił mu puls jak bęben. Laska Magiusa nerwowo stukała o ziemię. Metalowy jej koniec dzwonił a wibracje zbudziły maga do teraźniejszości. Księżyce wznosiły się coraz wyżej, dwa z nich jakie mógł obserwować rzucały niedoskonałe cienie na ulice podczas gdy mistyczne światło zaczynało się zbierać w wiecznym marszu – istne świecące gwiazdy, które wskoczyły na swe pozycje ponad chodnikiem i nad najwyższe budynki. Raistlin przystanął i patrzył na akt tworzenia, patrzył jak staw bieli zbiera się u jego stóp może dziesięć kroków dalej i gna do pobliskiego parku. Zupełnie jakby Mereklar samo stawało się żywe.
  Wrzask ranionego zwierzęcia przeciął ciszę i spowodował, że Raistlin ruszył dalej przerywając rozmyślania i obserwacje. Hałas dobiegał z odległości kilku budynków, gdzieś z przodu i z lewa, z okolic do których właśnie zmierzał.
   Pomyślał, że pewnie decyzję będzie musiał podjąć znacznie wcześniej niż się spodziewał i odczuł nagły strach.
   Mag przyspieszył przepatrując boczne aleje i uliczki. Za kolejnym blokiem mieszkalnym Raistlin był zmuszony ukryć się w bramie. Zorganizowany oddział mężczyzna wyszedł zza rogu maszerując w regularnych liniach. Wszyscy trzymali krótkie włócznie i miecze. Za nimi szła kolejna grupa, podobnie wyposażona, idąca apatycznym krokiem.
   Raistlin zastanawiał się, dokąd mogą iść. Miasto wyglądało na opustoszałe.
   Znów nadszedł ten dźwięk – kolejny wrzask bólu i wściekłości. Mag zdjął skórzaną sakwę z pasa i otworzył klapę odsłaniając różdżkę otrzymaną od Shavas. Różdżkę pokrytą dziwnymi, pogiętymi runami. Powoli ją wyciągnął i pognał aleją biegnąc tak szybko jak tylko się ośmielił. Gnał Southgate Street w stronę placu Leman.
   Wiedział, że tam go znajdzie – Bast, Władca Kotów.
    Raistlin zkręcił w lewo w ciemną, boczną uliczkę. Pobiegł w prawo do końca bloku. Zauważył, że światła nad chodnikiem zaczynają trochę słabnąć, zupełnie jakby powoli zaczynało im brakować paliwa. Skręcił teraz w lewo, w stronę główne ulicy. Dobiegł do otwartej przestrzeni, pognał dokoła naroża budynku i nagle się zatrzymał.
   Mężczyzna w czerni, poraniony i ciężko dyszący, stał opart o pień drzewa. Był otoczony przez pozostałych przy życiu Ministrów Mereklar. W jego kierunku ruszył Lord Cal trzymając w pogotowiu różdżkę połyskującą czerwienią krwi.
- Posłuchaj mnie. Władco Kotów. Nasza Pani nie pragnie cię mieć w szeregach naszych wrogów. Pragnie byś ty i ci, którymi władasz dołączyli do nas i odleźli moc w ciemności, którą tak dobrze znacie.
- Twoja „pani” ma nas za nic! – Bast wręcz wypluł te słowa – Chce nas tylko użyć, tak jak używa wszystkich, co dali się jej przekonać – Władca Kotów dumnie podniósł głowę – My jesteśmy wolni. Służymy tylko sobie. Co ma być, niech będzie.
- Więc umieraj wolny! – warknął Lord Cal podnosząc różdżkę.
   Jesteśmy wolni. Służymy tylko sobie.
- Shirak – mocnym i czystym głosem odezwał się Raistlin.
   Laska Magiusa rozbłysła światłem, świeciła jaśniej i mocniej niż dwa, nadchodzące na się siebie, księżyce. Wpatrzone w maga oczy Basta świeciły czerwonym ogniem. Ministrowie na wpół się odwrócili mrugając w oślepieniu.
- Kto…
- mag – powiedział Lord Cal wywijając pogardliwie wargi.
- ja się tym zajmę – powiedział cicho Lord Alvin – Raistlinie Majere, niesłusznie cię oskarżaliśmy i za to przepraszamy. Jak już widzisz, dopadliśmy morderczej bestii. Wspomóż nas w walce a będziesz hojnie wynagrodzony! Lady Shavas tego dopilnuje!
   Raistlin pomyślał o chorobie, bólu, o przerażających chwilach gdy bał się, że już nie zdoła wziąć kolejnego oddechu. Myślał o ciągłej zależności od brata. Pomyślał o kobietach, które patrzyły nań tylko z wyrazem przerażenia lub żałości. Nigdy z wyrazem miłości. Raistlin pomyślał o magii płonącej mu we krwi.
- Wyboru dokonano – mruknął.
Tak – powiedział ten drugi –Dawno temu. Tutaj oto jest twa nagroda.
   Raistlin stał teraz pod wielkimi, spadającymi falami światła, światła niosącego magię do Laski Magiusa przez nieskończone przestrzenie między runami, miejscami gdzie prastara wiedza czekała na przyzywający dotyk złotych palców. Wolą samą ujął srebrną wstęgę, przejście do przeszłości ukazujące jego samego na górze z trzema innymi magami – obraz z innego czasu jaki odbierał wszelkimi zmysłami.
   Biała szata, czerwona szata i czarna. Szli wolno zwyciężając burzę, wichurę i błyskawicę. Szli ścieżką wykutą w skale przez siły natury na wysokim płaskowyżu. Patrzyli na świat cały stojący na krawędzi.
- Już czas – rzekł ten w białej szacie.
- By stracić życie w większej sprawie – dodał ten w czerwonej szacie.
- By dać naszym bogom moc większą niźli ta, jaką ktokolwiek z nas może rządzić – zakończył ten w czarnej szacie.
   Rzucili zaklęcie i umarli rozdarci na części przez wezwane moce, uwięzieni na wieki w trzech sferach niebios.
   Raistlin patrzył jak działają, widział ruchy dłoni i słyszał słowa wznoszące się ponad wiatr targający im szaty i wiedział już, że moc Wielkiego Oka będzie na jego rozkazy.
   Podniósł różdżkę. W jego dłoni zaświeciła czerwienią.
- On jest nasz! – zaśmiał się Lord Cal i odwrócił w stronę Władcy Kotów.
   Pocisk czerwieni wystrzelił z różdżki Raistlina i ugodził Lorda Cala w plecy. Mężczyzna zawył z bólu i wściekłości gdy płonący łuk topił mu ciało i ubiór. Obrócił się twarzą do przeciwnika, lecz siły już go opuściły. Zwijając się w agonii padł na ziemię. Bast zaatakował prawą ręką wbijając palce w gardło Lorda Alvina, rozdarł je tak, że rana prawie oddzieliła głowę od reszty ciała. Alvin padł martwy.
   Pozostali ministrowie ryknęli wściekle i zaatakowali Władcę Kotów. Raistlin nie ośmielił się pomagać. Obawiał się, że zaklęcie jaki mógłby cisnąć raniłoby mężczyznę w czerni. Bast nie potrzebował pomocy. Pierwszego z przeciwników uderzył i zabił kopnięciem w pierś. Kolejnego powalił ciosem dłoni w czoło aż głowa odleciała wstecz. Kolejnemu zgruchotał czaszkę. Następny zginął ze złamanym karkiem.
   Noc znowu była cicha. Raistlin poszedł przed siebie wsparty na lasce. Ciała ministrów leżały na ziemi, czerwonawa ciecz wydawała się czarną w świetle księżyców.
- Czym oni są? – spytał mag.
- Zobacz ich prawdziwą formę – odparł Bast.
   Zwłoki przechodziły koszmarną przemianę. Ciała skręcały się i malały, czarne futro wyrastało ze skóry, dłonie i stopy zmieniały się w łapy – złe, obłąkane sny kotów.
- Demony – powiedział Raistlin.
- Agenci Otchłani – odparł Bast.
- A ta „pani”, o której mówili…
- Takhisis, Królowa Mroku – Władca Kotów odparł cicho z tonem pełnym zachwytu i uszanowania.
   Raistlin poczuł jak dreszcz przebiega mu całe ciało. Dreszcz przeczucia.
- Nie teraz! – szepnął – Jeszcze nie! Nie jestem dość mocny.
   Wziął głęboki wdech.
- Co teraz?
- To już twoja decyzja, magu. Krynn jest w niebezpieczeństwie. Ziemię czeka pięć wieków, lecz ostatni nie nadejdzie jeśli mrok zwycięży przechodząc przez bramę. Królowa próbuje wejść na świat. Musi zostać powstrzymana.
   Raistlin popatrzył na Władcę Kotów – pół-boga – poszarpanego szponami demonów.
- Jeśli ty nie możesz dać rady, to jak ja mam sobie poradzić?
- Dziwięciu posłanych było najpotężniejszymi w ich rodzie. Zamordowali prawdziwych lordów mereklar i zajęli ich miejsca w radzie. Otworzyliby bramę bez przeszkód, chyba że ty im staniesz na drodze.
- Ale w radzie jest dziesięciu.
- Shavas jest czymś co sam musisz odkryć. Muszę już odejść.
   Na oczach Raistlina rany Władcy Kotów zaczęły się goić.
- Jestem jednak zobowiązany zapytać cię bezpośrednio, choć myślę, że odpowiedź już znam. Czy pomożesz nam zatrzymać Mroczną Królową?
   Raistlin popatrzył na różdżkę. Wciąż świeciła czerwienią w jego dłoni.
   Wybór został dokonany.
   Cisnął różdżkę na ziemię, uderzył w nią mocno metalowym zakończeniem laski. Różdżka poszła w drzazgi a czerwony blask przygasł i zniknął.
- Trzymaj się blisko – powiedział Bast i Raistlin znalazł się w wielkiej komnacie.
   Migające pochodnie wypełniały pomieszczenie duszącym, szarym światłem. Mężczyzna noszący czarny, skórzany pancerz stał obok wielkiego, kamiennego podium.
   Caramon, ranny i krwawiący, siedział na posadzce i w objęciach trzymał Earwiga. Raistlin szybko przyklęknął przy bracie.
- Caramonie – powiedział cicho.


https://scontent-b-ams.xx.fbcdn.net/hphotos-prn2/p480x480/1238722_626203917419553_1235611245_n.jpg

Offline

 

#19 2018-06-30 13:42:35

 janjuz

Najwyższy Kleryst

Call me!
Skąd: Zduńska Wola
Zarejestrowany: 2012-10-02
Posty: 829

Re: Bracia Majere

Wielki mężczyzna podniósł głowę. Był zbyt oszołomiony i zasmucony by odczuć zaskoczenie pojawieniem się brata.
- To Earwig, Raist! Miałeś rację jeśli chodzi o ten pierścień. On go posiadł. Gdy mu go zdjąłem natychmiast zaczął krzyczeć. Zranił mnie tą zatrutą strzałką ale jakoś nie zabił.
   Raistlin uważnie słuchał troszkę nieskładnego opowiadania Caramona. Potem zaś sięgnął do posadzki by zbadać zarówno strzałkę jak i pierścień. Patrząc na strzałkę z bliska zauważył na jej ostrzu rysy.
- Większość trucizny została zrzucona zanim strzałka cię trafiła. Wygląda na to – Raistlin popatrzył na kendera i prawie się uśmiechnął – że została użyta do otwarcia jakiegoś zamka.
   Caramon nie zwracał zbyt uwagi na słowa brata. Wielki mężczyzna daremnie starał się jakoś uspokoić bełkoczącego coś kendera. Raistlin ostrożnie podniósł pierścień i położył na otwartej dłoni. Niema natychmiast usłyszał jedwabisty szept:
- ZAŁÓŻ MNIE! ZAŁÓŻ MNIE!
   Patrzył na pierścień i myślał, że już go gdzieś widział. Nie! Nie widział! Zdał sobie sprawę, że widział gdzie on miał się znaleźć!
   Naszyjnik Shavas – opal jaki nosi na szyi. Zamknął oczy i wyobraził sobie złoty pierścień pasujący na szczyty klejnotu, tam gdzie dołączony jest łańcuch. Szybko wrzucił pierścień do jednej z sakw. Kender zaczął się wiercić i rzucać przy czym głośno krzyczał.
- W mojej głowie! W mojej głowie! W mojej głowie!
- Nie dam rady, Raistlin! – Caramon popatrzył błagalnie na brata – Nic nie możesz zrobić?
- Nie, bracie – miękko odparł Raistlin – Lecz jest tu ktoś, kto może.
   Bast się nachylił i dotknąl czoła Earwiga. Kender zamrugal i przetarł oczy.
- Cześć, Caramon! Dlaczego mnie trzymasz? Hej! Znowu walczyłeś! – zawołał Earwig oskarżająco wskazując jednocześnie na krew na rękawie wojownika i skacząc jednocześnie na równe nogi – Walczyłeś i pozwoliłeś mi znowu przespać całą zabawę!
- Earwig – powiedział zmieszany wojownik – ja… Czekaj!
   Kender strzelił małą stopą i kopnął Caramona w goleń.
- Ouć! A niech to! Earwig! Pozwól sobie wyjaśnić…
- Co mamy zrobić? – spytał Raistlin Władcę Kotów.
   Bast w uśmiechu pokazał całą masę białych, równych zębów.
- Ty musisz zdecydować. Mnie interweniować nie wolno.
- Wygląda na to, panie – kpiąco odezwał się mag – Ze już całkiem sporo interweniowałeś!
- Nic nie zrobiłem. Wybór zawsze należał do ciebie.
   Tak, pomyślał Raistlin, masz rację. Wybór zawsze należał do mnie. A teraz muszę poskładać wszystko czego się tu nauczyłem.
- Mereklar samo jest bramą o jakiej mówi przepowiednia. Dziś w nocy, gdy uformuje się Wielkie Oko, Mroczna Królowa spróbuje użyć swej magii i otworzyć bramę.
- Skąd masz tą pewność? – powątpiewająco odezwał się Caramon.
- Z modelu w jaskini martwego czarodzieja. Widziałeś linie, które tam świeciły. Świecące linie widziałem od momentu gdy byliśmy Gospodzie Czarny Kot. Nie wiedziałem czym są dopóki czarodziej mnie nie dotknąl. Dał mi swą wiedzę aby pomścił go na tym, kto go zniszczył.
   Caramon z trudem się dźwignął z posadzki. Rana na ramieniu znów się otworzyła i strumyk krwi popłynął po ręce.
- A więc jak mamy ustrzec bramę przed otwarciem?
- Gdy brama się otwiera, działa jak drzwi dla każdego kto wchodzi lub wychodzi. Jednakże tylko jedna strona drzwi pozwala na dostęp do miejsca, inna natomiast powala tylko na dostęp od miejsca.
- To prawda – powiedział Władca Kotów – Sposób w jaki brama została utworzona pozwala tylko jednej osobie wejść w jednym miejscu.
- A ten punkt będzie na narożach murów miejskich, gdzie zostanie uformowany portal a nas trzech może wtedy wkroczyć – powiedział Raistlin – Muszę wiedzieć w jaki sposób jest formowany portal, panie. Powiedziałeś, że nie możesz za nas wybierać, lecz najwidoczniej możesz nam w jakiś sposób pomóc. Powiedz więc to, co muszę wiedzieć.
- Jest ołtarz, którego użyje Mroczna Królowa gdy iforuje się Wielkie Oko. Zniszcie go a brama będzie zamknięta.
   Caramon potrząsnął głową.
- Jak mamy coś takiego zniszczyć? To znaczy, nawet nie wiemy, jak wygląda!
- O tak, wiecie – powiedział Bast – Ja wejdę z rogu południowo wschodniego.
- Wejdziesz gdzie? – wypytywał Caramon – Czy ktoś mi powie, co tu się dzieje!
- Wejdzie do miasta Mereklar, jakie leży pod miastem Mereklar, bracie – rzekł Raistlin – Miasta pokazanego na modelu czarodziej. Miasta, gdzie nie ma domu Lady Shavas.
- A co jest w tym miejscu? – spytał Caramon choć był prawie pewien, że wcale nie chce znać odpowiedzi.
- Świątynia Mrocznej Królowej – odparł Władca Kotów – Musimy się pośpieszyć. Czasu coraz mniej.
- A co z nimi? – spytał Caramon wskazując na mężczyzn stojących nieruchomo obok podium.
   Bast wykonał ruch dłonią. Obserwujący to Caramon wstrzymał oddech. Nie patrzył już na ludzi, lecz na koty – wszystkich kształtów i rozmiarów. Uliły się teraz do nóg Władcy Kotów, ocierały o niego i czekały na rozkazy.
- Wypełnią przepowiednię. Wielkie Oko zaczyna się formować.
   Bast ruszył do wyjścia. W wyjściu przystanął i obrócił się w stronę Caramona.
- Używaj tylko tego miecza, Caramonie Majere – Władca Kotów wskazał na półtora ręczny miecz na szerokich plecach wojownika – Zakląłem go tak, by zabijał demony.
- Myślałem, że nie możesz nam pomagać – powiedział Raistlin z pewną surowością.
   Bast uniósł brwi.
- Tylko prezent, w zamian za to co dał poległemu.
   Władca Kotów trzymał w dłoni kulę. Okrągłą i żółtą, której cekiny połyskiwały w świetle.
- A co ze mną? – zawołał rozczarowany Earwig – Nie dostanę żadnej zaczarowanej broni?
- Jesteś kenderem – powiedział Władca Kotów – To wystarczające zaklęcie.
   Z tymi słowy Bast zniknął w ciemności, koty poszły za nim.
- O rany! – sapnął Earwig z wytrzeszczonymi oczami – Słyszeliście to?
   Caramon dobył swego miecza i popatrzył nań podejrzliwie. Sprawdził wyważenie wykonując młyńca.
- Nie lubię, jak ktoś wtrąca się do mojej broni – mruknął – Nawet bogowie.
- O jej! Walka! I tym razem nikt mnie nie  wykiwa, wezmę w tym udział! - Earwig wywinął hoopakiem nad głową.
- Wiesz, co musisz zrobić, bracie? – spytał Raistlin.
- Nie – odparł bez ogródek Caramon – Nie rozumiem tu nawet jednej, przeklętej sprawki!
- każdy z was musi znaleźć miejsce na szczycie murów miejskich, ponad bramami. Caramon, ty idziesz do Eastgate. Earwig…
   Raistlin wstrzymał się nachwilkę i rozważył powierzenie losów świata w ręce kendera. Westchnął. Nie było wyjścia.
- Earwig, ty idziesz nad Westgate. Kiedy już wejdziecie do środka posuwajcie się do centrum miasta, do miejsca w którym teraz stoimy.
   Caramon zmarszczył twarz z wyrazem zakłopotania.
- Ależ, Raist! Przecież jesteśmy w bramach! Przecież już stoimy w samym centrum miasta.
- Stoisz w tym mieście – poprawił Raistlin – Musisz wejść do miasta poniżej. Do tego, które istnieje również w Otchłani.
   Oczy Earwiga rozszerzyły się z uciechy. Oczy Caramona się rozszerzyły.
- Kiedy już będziecie w tym pomieszczeniu to musicie zniszczyć cokolwiek znajdziecie na szczycie tego – Raistlin wskazał na podium.
- Jak?
- To już musisz sam wymyśleć, bracie! – maga odrzekł głosem pełnym powagi i się odwrócił – Czasu coraz mniej a ja mam mnóstwo do zrobienia.
- Ale… nie idziesz z nami? – Caramon wyciągnął rękę by go powstrzymać – Nie mogę pozwolić byś szedł sam!
- Musisz, bracie – odparł Raistlin.
- Dokąd idziesz?
- Do otchłani, samotnie i o własnych siłach.

   Nocne niebo było wypełnione gwiazdami i konstelacjami w wielkiej mocy, które wszystko obserwowały z wielką niecierpliwością. Trzy księżyce poruszały się wolno w przestrzeni. Solinari i Lunitari objęły się jako pierwsze. Czarna sfera Nuitari zaczynała wślizgiwać się w połączone światło, torując sobie drogę do środka jedności. Trzy wspaniałe globy zaczęły formować najpiękniejszy i najstraszliwszy znak na świecie: Wielkie Oko.
   Moc trzech, od dawna już martwych, czarodziejów zaczęła zalewać świat – woda uwolniona by zatopić świat w magii. Baldachim utworzony nad białymi murami Mereklar, stożkowe nakrycie, którego szczyt wyrastał pośrodku, trzymał się nad wzgórzem w środku Mereklar gdzie pod ziemią i kamieniem pogrzebana była setki lat temu, świątynia. Mrok dławił się światłem gwiazd a nawet i widok Wielkiego Oka był przygaszony. Zupełnie jakby coś go zamykało.
   Rozpoznając co nadchodzi bogowie dobra zaczęli działać jak przewidywali, że będą zmuszeni. Trzy bramy miasta zostały zatrzaśnięte i zapieczętowane. Wszystko wewnątrz znalazło się w pułapce. Kiedy następny raz otwarte zostaną na świat – o ile zostaną otwarte – to będzie na rozkaz Mrocznej Królowej.

Rozdział 24

   Earwig stał na szczycie muru Mereklar przy Westgate. Wszystko wokół było ciemne lecz prosto nad nim niebo było czyste i klarowne. Stał zafascynowany i patrzył jak Wielkie Oko oświetla ziemię rzucając migotliwe cienie i poruszając czerwonymi i srebrnymi zjawami.
   Jednakże Oko jednak go w końcu znudziło. Earwig popatrzył na dół. To też było nudne. Mereklar całkowicie opustoszało. Ciemność pochłonęła wieże, budynki i ulice. Zdjęła je z powierzchni ziemi jakby ich tam nigdy nie było. Tyle, że ciemność nic nie robiła. Po prostu tam siedziała a kender zaczął już ziewać.
   Czubkiem hopaka dźgnął ciemność, zabrał drzewce z powrotem i uważnie obejrzał czubek. Miał nadzieję znaleźć coś, jakiś płyn albo śluz. Nic.
- Uważam, że cała sprawa nie jest prowadzona prawidłowo. To znaczy, jeśli to prowadzi do Otchłani, to przynajmniej powinno wyglądać bardziej… bardzie… przerażająco!
   Earwig podszedł do narożnika w poszukiwaniu czegoś bardziej zajmującego gdy jakieś migotanie nagle wpadło mu w oko – świecące schody powoli się objawiały. Błyszczące motki światła kręciły się i zbiegały w jeden, stały obiekt.
- No, tak już lepiej! – zawołał i już miał skoczyć na dół gdy nagle usłyszał nawoływanie.
- Earwig!... Earwig!
- A niech to – powiedział kender.
   Caramon wrzeszczał ze  swego miejsca na drugiej bramie. Wielki mężczyzna podskakiwał, żeby zwrócić uwagę przyjaciela. Jego potężna sylwetka była mocno powykrzywiana przez trzy księżyce.
- Hej! - wrzasnął w odpowiedzi Earwig.
   Wywinął hopakiem w powietrzu powodując głośny gwizd skórzanej procy na jego końcu.
- Spotkanie w centrum!
- Co?
- Mówię, spotkajmy się w centrum!
- Centrum czego!
- Centrum miasta, ty… - ostatnie słowa, na szczęście, połknęła ciemność.
- Przecież tam właśnie zmierzałem nim mi przeszkodziłeś! – powiedział oburzony kender po czym odwrócił się i poszedł w kierunku magicznych schodów – Ludzie, ostatni raz zabieram go na jakąkolwiek z moich przygód!
   Wstrzymał oddech i ścisnął nos kciukiem i palcem wskazującym po czym pobiegł w dół schodów; ostatnie co widziano z kendera na Krynnie – kitka jego włosów.

   Caramon patrzył spode łba, ponuro. Nie podobało mu się to nawet w najmniejszym stopniu. Stał oto na szczycie magicznych schodów jakie się przed nim pojawiły. Wahał się i mocno ściskał w garści miecz. Nie chciał iść w tą ciemność.  Wiedział, że jeśli jednak to zrobi to spotka własną śmierć, a będzie ona straszliwa.
- Ale tam na dole może być Raist. Samotny. Potrzebuje mnie.
   Caramon postawił stopę na pierwszym stopniu. A potem zdecydował, że – podobnie jak przy lekarstwie o paskudnym smaku – najlepiej wypić szybko i mieć to za sobą, wojownik runął w dół z pełną prędkością. Dotarł na dno. Odskoczył od schodów i natychmiast wokoło zapaliły się czerwone wiązki światła. Jedna odbiła się od jego ramienia boleśnie przypalając mięśnie. Spojrzał za okno i zobaczył trzy stwory mierzące weń czerwono błyszczącymi różdżkami.
   Stwory stały pochylone i pokręcone, ciała miały porośnięte futrem. Głowy przypominały czaszki kotów a zęby szczerzyły się w karykaturalnym grymasie. Jeden z demonów, noszący uprząż z jakiegoś dziwnego i błyszczącego materiału ze srebrnym medalionem pośrodku, wrzasnął coś w dziwnym języku wskazując na budynek w którym ukrył się Caramon.
   Szorstki i syczący głos demona przypominał Caramonowi kota, który potrafił mówić ludzkim głosem. Wielki mężczyzna, tak cicho i powoli jak tylko umiał, wspiął się po schodach. Słyszał jak poniżej trzasnęły drzwi i widział purpurowy strzał rozpalający pokój, kaleczący ściany i podpalający meble.
   Usłyszał stąpanie, szpony drapiące posadzkę i przeszukujące pokój. Potem kroki zaczęły być słyszalne na schodach. W polu widzenia Caramona pojawiła się głowa. Zobaczył ją w tym samym momencie gdy ona zobaczyła jego.
- Das… - zaczęła krzyczeć na alarm.
   Miecz Caramona wciął się w kark. Ostry metal poszedł tak daleko w ciało, że klinga wbiła się w ścianę za demonem. Wojownik wyrwał ostrze i zadudnił na schodach wiodących na kolejne piętro.
   Korytarz eksplodował czerwonym światłem roztrzaskując krzesła, stoły i posyłając w powietrze drzazgi . Caramon gnał. Kolejny demon, warcząc z wściekłości z powodu chybienia celu, biegł po schodach w upartym pościgu.
   Caramon zaczekał w zasadzce na szczycie schodów i wyciągnął sztylet do rzutu. Cisnął z całych sił. Nóż uderzył ostrzem w pierś demona. Ten zaś, zirytowany, wyrwał go i wcisnął za pas.
- Hę? Chyba dlatego Bast kazał używać tylko tego miecza – mruknął Caramon.
   Zobaczył wymierzoną w siebie różdżkę i wykonał przepisowe padnij. Czerwone światło zapłonęło w pokoju ponad jego głową. Rozejrzał się pośpiesznie i zobaczył dziurę w sklepieniu wystarczająco nisko, by mógł jej dopaść. Zdjął pochwę z miecza i cisnął go piętro wyżej. Skoczył i chwycił się brzegów dziury. Zaczął się podciągać.
   Mocarne łapska chwyciły go za kostki i ściągnęły na podłogę. Kocie łapy trzasnęły po uszach aż prawie został ogłuszony. Stwór wyciągnął łapy i wcisnął je pod pancerz wojownika wbijając brudne pazury w ciało. Ból przywrócił Caramona do przytomności. Kopnął nogami w górę i zrzucił z siebie demona. Skoczył za nim starając się docisnąć go do podłogi. Demon wyślizgnął się z chwytu a Caramon odskoczył do tyłu.
   Jego miecz był poza zasięgiem, piętro wyżej, a on już się sklął za taką nieostrożność. Położył dłoń na posadzce i coś wyczuł, rozpoznał z dotyku i zamknął to w palcach.
   Demon sięgnął po różdżkę warcząc rozczarowany gdy szponiaste palce chwyciły tylko powietrze.
- To zgubiłeś? – powiedział Caramon podnosząc jego broń.
   Demon skoczył po broń. Wojownik walnął kolanem prosto w jego brzuch. Stwór zgiął się we dwoje a Caramon chwycił go oburącz w uścisk niedźwiedzia. Napiął mięśnie i trzymał ciemne, futrzaste ciało aż poczuł łamanie kości pod potężnym chwytem. Ciało stwora zwiotczało. Cisnął zwłoki na posadzkę i oparł się plecami o ścianę. Ciężko oddychał. Po chwili ruszył do otworu w sklepieniu  i z łatwością wciągnął się przez dziurę na pusty dach. Podniósł klingę o poczołgał się do brzegu dachu. Spojrzał na dół by sprawdzić czy jakiś demon nie wrócił z… Potężny cios w bok głowy omalże nie wyrzucając go poza brzeg dachu. Demon, najwidoczniej nawet nie ranny, obnażył kły i wbił je głęboko w ramię wojownika.
   Caramon zdusił okrzyk bólu bijąc się ściągnięcia wrażych posiłków. Rękojeść miecza wzniósł do piersi wroga, uderzył i odepchnął go wstecz. Wojownik ciął poziomo szerokim zamachem. Głowa stwora spadła z obrośniętych futrem ramion.
   Białe i srebrne iskry tańczyły Caramonowi przed oczami. Nogi osłabły i poddały się wadze ciała. Usiadł na szorstkim kamieniu.
   Zmusił się do zejścia z dachu. Zamknął oczy na widok Wielkiego Oka. Westchnął ciężko i jęknął.
- A tam czeka cała armia takich stworów!


   Raistlin siedział we własnym pokoju w Barnstoke Hall. Wyjmował z bagażu kolejne czarne torby – płaskie sakiewki ciężko obszyte futrem i innymi materiałami. Otworzył jedną z nich. Ukazała się cała taca buteleczek i fiolek, zamkniętych korkami i stoperami z kawałków gumy, zawierających przeróżne barwne ciecze, kryształy i proszki. Odpakował ramę z brązu, której używał zawsze do przetrzymywania chemikaliów podczas pracy. Zasobniki wyjął z gniazd i umieścił w prawidłowych miejscach ramy – ciała stałe na przedzie, ciecze z tyłu.
   Z kolejnej sakwy wydobył płytką miseczkę do mieszania zaopatrzoną w odpowiedni tłuczek i szklaną buteleczkę czystej cieczy z knotem wystającym na szczycie. Z kolejnej wyjął topielnik i stojak oraz mniejsze naczynie do topienia, zaopatrzone w trzonek do trzymania. Trzecia sakwa zawierała stojaki, cienkie, metalowe łańcuchy i przeróżne narzędzia ze srebra.
   Mag budował aparaturę na blacie stołu. Sięgając w niezmierzone czeluści własnej szaty wyciągnął pustą, złotą rurkę długości mniej więcej, jego własnego złotego palca. Nie nosiła żadnych znaków ani runów. Położył ją obok topielnika.
   Usiadł na krześle, dłonie ułożył na kolana i pięści zacisnął w koncentracji. Przeszukiwał własną pamięć w poszukiwaniu właściwej mikstury – eliksiru, który będzie pasował do zadania. Składniki same zaczęło filtrować się przez warstwy umysłu bowiem pozwolił by  duch alchemii przejął kontrolę nad umysłowością, wiedzą o świecie i umiejętnością uzyskiwania odpowiedzi.
   Szczypta białego proszku jako podstawa, następnie czarnego dla wyrównania, krew ze wszystkich członków, symbole życzliwej magii, pył zebrany z wielkim ryzykiem dla ducha i ciała, Czysty kryształ by związać, zielony by rozszerzyć, czerwony by zniszczyć, ogrzewać by skuć i złota rurka by schłodzić.
- Oraz alkohol – skonkludował Raistlin wychodząc z prawie transu.
   Wstał i wziął się do pracy. Butelki, których nie zamierzał używać odłożył do uchwytów w tacy. Zamknął ją w sakwie i odłożył dalej ze względów bezpieczeństwa. Paznokciem nabrał z butelki odmierzoną porcję szorstkiego, białego proszku, który szybko zbrylał się w niewielkie kulki i wrzucił go na topielnik.
   Zapalił knot krępej, czystej butelki przywołując żółty, tańczący płomień. Ze stojaka wziął ciemną butelkę i ostrożnie usunął gumowy stoper odsłaniając przy tym małą łyżeczkę wbitą w jego koniec. Pobrał ilość identyczną do białego proszku i zmieszał oba razem drewnianym prętem nie grubszym niż źdźbło trawy. Powstałą szarą mieszaninę rozprowadził na kształt pustego w środku pierścienia.
   Jednym ruchem nadgarstka odrzucił drewniany pręcik na sam kraniec pokoju. Wierzchem dłoni otarł kroplę potu z czoła. Próbował swe myśli i koncentrację skupić na osiągnięciu celu, odrzucić wszystkie przeszkody, lecz – patrząc na zgromadzone przed nim materiały – wstrzymywał oddech a dłonie zaczęły mu drżeć. Zamknął na chwilę mocno oczy. Jego wola wytrzyma. Otworzył oczy.
   Mag zdjął kolejne trzy butelki, każdą zawierającą odłamki kryształów o różnych wielkościach i kształtach – jeden był bezbarwny, drugi zielony a trzeci czerwony. Wziął odłamek bezbarwnego i umieścił na płytkiej czarce po czym pokruszył go marmurowym młotkiem. Oczyścił młotek o szatę z pozostałości kryształy. Zrobił to samo z innymi kryształami. Zaczął potem odmierzać ilości jakie, jak sądził będzie, potrzebował. Użył do tego krawędzi małego palca – troszkę czerwonego, trochę więcej zielonego, więcej bezbarwnego i… nie wystarczy.
   Raistlin miał poczucie uciekającego czasu. Zwalczył jednak impuls nakazujący pośpiech i pokruszył trochę więcej kryształu po czym zdjął go z wagi gdy ilość była prawidłowa. Wziął całość bezbarwnego proszku i zmieszał z nierównymi ilościami pozostałych – więcej zielonego niż czerwonego – mieszał kciukiem i palcem wskazującym tak długo, aż wreszcie kolory poszczególnych części zlały się w jeden, całkowicie jednolity. Nową mieszankę dodał do pustej przestrzeni utworzonej przez szary proszek na powierzchni topielnika.
   Wytarł dłonie o czerwoną szatę. Potem przetarł oczy, które już zaczęły boleć z ciągłego napięcia. Następnie zaś, używając srebrnego nożyka, zeskrobał krew ze złotego pierścienia noszonego dotąd przez Earwiga. Mag pracował szybko a kłaczki zasuszonej krwi spadały na topielnik ze skórzaną rączką.
   Sięgnął po kolejną zakorkowaną butelkę. Ta z kolei była pokryta czarnymi plamami, zupełnie jakby chorowała. Raistlin otworzył ją z ostrożnością o wiele większą niż w przypadku pozostałych. Odchylił się gdy smród z niej uleciał jak jakieś widmo. Trzymając ją w zaciśniętej pięści tak, że tylko otwór i dno było widoczne szybko ją zakorkował.
   Chmura mroku sięgnęła dalej i otoczyła krew pozbawiając wysuszone resztki koloru, jeszcze trochę to pociemniały wysuszone resztki. Mag przechylił z powrotem butelkę i zakorkował akurat gdy reszta zawartości zaczynała się wydostawać, chwytać obietnicę kolejnego życia. Raistlin wydał długie westchnienie ulgi gdy uwolnił się od śmiertelnego pyłu. Odstawił topielnik a zabrał pozostałe kryształy i wrzucił je do tygla, trzymając go parą metalowych szczypiec nad górą płomienia i obserwując proces stapiania w jedność.
   Kiedy już zaczęły świecić w wysokiej temperaturze wrzucił wysuszoną krew a jaj kłaczki natychmiast znikły wydając tylko ciche „puff” i wydalając troszkę brudnego dymu.
- Zaraz! Czegoś tu brakuje – szepnął przyłapawszy sam siebie na błędzie.
   Zaczął gorączkowo przetrząsać zbiór materiałów a jej zdenerwowanie narastało.
- Nie mogę znaleźć! A bez kamienia działać to nie będzie!
   W zdenerwowaniu złapał się dłonią za pierś jakby mu serce chciało wyskoczyć, szarpnął ubranie i nagle poczuł pod palcami coś okrągłego i twardego. Wewnętrzna kieszeń! Krążek na łańcuszku. W pośpiechu go wyciągnął.
- Amulet szczęścia od kobiety – mruknął – Zdecydowanie muszę ponownie przemyśleć swą opinię na temat zabobonnych wierzeń wieśniaków.
   Złapał za tłuczek i rozbił amulet na kawałki, zebrał tylko potrzebny mu kamień i wrzucił go do tygla. Stopił się natychmiast. Nowopowstałą substancję wylał na płytki talerzyk, rozprowadził cienko i pozwolił ostygnąć. Trzaskające dźwięki wypełniły powietrze w pokoju. Substancja rozpadła się na drobny pył koloru rubinowej czerwieni z czarnym okiem w środku.
   Czarodziej rozprostował plecy, czuł, że kręgosłup zaczyna protestować. Doszedł wreszcie do punktu, w którym mógł sobie pozwolić na chwilkę rozluźnienia. Tyle, że nawet czyniąc to, czuł jak czas przecieka mu między palcami. Podniósł topielnik na stojak z łańcuszkami. Ostrożnie, byle tylko nie naruszyć pyłowego pierścienia. Czerwonego proszku naskrobał do wygiętej pół-rurki i powoli wyrysował nim symbole mocy na białym okręgu topielnika, jeden na drugim. Gdy to skończył odrzucił rurkę na podłogę.
- Ostatni etap – szepnął Raistlin.
   Ustawił kolejne stanowisko wokół topielnika. Dwie druciane nogi i łącząca je belka na górze. Wyciągnął dwa metalowe łańcuszki – oba pokryte jakąś czarną, śliską substancją z matowej butelki – i zawiesił je na drucianych nogach. Złotą rurkę umieścił krzywizną w najniższym punkcie natomiast szczyt zakorkował złotą nakrywką.
   Z trzeciej sakwy wydobył mały, srebrny dzwonek i nieduży młotek. Stuknął dzwonek i uważnie słuchał jak czysty dźwięk w końcu zanika. Uderzył po raz drugi i przytaknął gdy zapadła cisza.
  Dzwonek zabrzmiał po raz trzeci – czysty, błyskotliwie przenikliwy dźwięk w nocy. Mag słuchał póki echo dźwięku nie stało coraz słabsze i słabsze. W końcu zanikło i rozproszyło się w nicość.
   Raistlin zdjął nakrywkę i dmuchnął przez rurkę zimnym powietrzem. Symbole na topielniku zagotowały się i zanikły. Zmieszały się ze sobą nawzajem, splotły i utworzyły pojedynczy znak mocy.
   Mag przełożył pokrywkę, zdusił płomień i wsparł się na Lasce Magiusa. Ciężko oddychał i ze zmęczenia aż spuścił głowę. Rytuał został ukończony. Raistlin wpatrywał się w rurkę, dojrzał matowe, beżowe kryształy uformowane na jej wewnętrznej powierzchni – rezultat prawidłowy. Na jego twarzy nie zagościł bynajmniej wyraz satysfakcji. Zarzucił kaptur na głowę i ukrył złotą maskę twarzy w mrokach własnej szaty.

Rozdział 25

   Earwig wpatrywał się w niezwykłe widowisko. Wielkie Oko wyglądało z tego miejsca całkiem odwrotnie – było czarne, migoczące czerwienią i maiło małą, białą kropkę pośrodku. Błyskawice mocy kreśliły łuki na bezchmurnym niebie i rozwidlonymi palcami sięgały daleko by dotknąć nieznanych przestrzeni. Już myślał, że tak wspaniały widok mógłby obserwować przez wieczność – a przynajmniej jeszcze z dziesięć minut – gdy irytujący głos wewnątrz niego samego pogonił go, by coś innego jednak zrobił.
- Tylko co, oto pytanie? Ach, pamiętam! Miałem się spotkać z Caramonem w centrum miasta.
   Earwig ruszył, by obejść narożnik budynku i omalże wpadłby prosto na grupę pokręconych, wyglądających jak obłąkane, kotów. Stworzenia z całą pewnością wyglądały na interesujące. Earwig już rozważał cz by nie podejść i może się przedstawić gdy przypomniał sobie, że oto bierze udział w Bardzo Ważnej Misji. Szybko się więc cofnął i z kenderską zwinnością umknął do cienia gdzie koty go nie zauważą, nie przystaną i nie będą gadać.
   Głośny hałas zmusił go do rozejrzenia się po okolicy. Zdumiał się. To był dudniący powóz, który właśnie go mijał. Kender nie zauważył, by cokolwiek go ciągnęło.
- O jej – westchnął patrząc – To wygląda zabawnie. No i jedzie w kierunku, w którym chcę i ja. Przypuszczam, że nie będą mieli nic przeciwko jeśli się do nich przykleję.
   Przygodny środek transportu pognał dalej a obite stalą koła tylko dudniły po białym kamieniu miasta. Rozpoznał drogę, którą zbliżali się do Southgate Street. I tutaj powóz nagle stanął. Earwig zeskoczył i rozejrzał się dokoła. Trzy stworzenia zeskoczyły i leniwie się przeciągnęły wyginając długie plecy kocim sposobem. Dwa z nich napiły się z butelki jaką nosiły przyczepioną do lśniącej uprzęży. Po wzięciu tęgiego łyka potrząsnęły głowami i niemiłosiernie się skrzywiły.
- Uroczysty Cios – mruknął Earwig z sympatią wypełnioną współczuciem i zrozumieniem.
   Już miał podejść i zapytać o drogę do centrum miasta, albo może dowiedzieć się czy któryś z nich nie widział Caramon, gdy obłąkane nagle wskoczyły na powóz. Nim kender zdołał doskoczyć ruszyli ostro dalej.
- Hej! – wrzasnął Earwig wymachując ramionami – Zapomnieliście o mnie!


   Caramon przeskakiwał z jednego dachu na drugi. Od czasu do czasu zatrzymywał się by nabrać tchu i trochę odpocząć. Wciąż jeszcze trochę go mdliło po tej truciźnie i czuł się osłabiony z upływu krwi. Wychylił się trochę z dachu i ujrzał, że jest na Eastgate Street. Pozostał do przejścia jeszcze jeden blok mieszkalny.
- Czas się ruszyć. Mam nadzieję, że Earwig i Bast już tam dotarli to razem zniszczymy to coś i możemy stąd zmiatać.
   Ścisnął rękojeść miecza po czym tak cicho i szybko jak tylko umiał zaczął schodzić na kolejny dom. Usłyszał jakiś drapiący odgłos, potem cisza, potem węszenie jakby jakiś zwierzak szedł jego tropem. Serce zaczęło dudnić mu z taką mocą, że aż w uszach to poczuł. Zmusił się do pozostania w ukryciu, do czekania. Z całych sił pragnął skoczyć wywijając mieczem i sprawić demonowi niespodziankę. Rozważył jednak ich szybkość i niesamowite zmysły, możliwość odniesienia sukcesu wydawała się wątpliwa.
   Szkarłatny promień przeszył lewe ramię wojownika pozostawiając otwór wyjściowy na przedzie pancerza. Z przypalonej koszuli uniosła się strużka dymu. Kolejny pocisk przeszedł przez ramię gdy wojownik usiłował skulić się i zejść z linii ognia. Mając nadzieję na rozproszenie uwagi stwora złapał za sztylet za pasem i mocno go cisnął.
   Demon się schylił dając Caramonowi czas na skok i cios mieczem przez pierś. Demon padł martwy.
   Po zakończeniu walki Caramon poczuł ból rany. Szum spadającej wody wypełnił mu uszy a czarne niebo nagle znikło zastąpione mrokiem opadającym mu na oczy. Zablokował kolana przerażony możliwością omdlenia. Próbował powstrzymać się od przewrócenia. Próba zawiodła.
   Leżał twarzą do ziemi z wyciągniętymi nogami. Pragnienie zamknięcia oczu i odczekania aż wreszcie ból i przerażenie miną było obezwładniające.
- Raist… muszę znaleźć Raista – mamrotał Caramon.
   Jęknął i zmusił się do podniesienia, usiadł i zbadał ranę. Odrzucił spaloną koszulę i pancerz, odkrył dziurę zapieczętowaną spalenizną.
- Przynajmniej nie mam infekcji – wojownik zachichotał i nagle zaczął się śmiać.
   Szybko połknął własny śmiech ze strachu, że zacznie tu histeryzować, było blisko. Zachwiał się wstając. Nie było mowy, żeby zdołał zeskoczyć z dachu. Odnalazł schody i zataczając się, zaczął schodzić.


   Raistlin stał przed posiadłością Shavas. Witrażowe okna były żywsze niż kiedykolwiek przedtem. Rzucały wszędzie barwne promienie, które strzelały dokoła i zdążały aż do ziemi. Widok już jednak nie fascynował maga. Głośno zakołatał do drzwi wejściowych używając własnych pięści na drewnie drzwi.
   Nie było żadnej odpowiedzi, lecz drzwi się otworzyły a po jego wejściu, zamknęły i zatrzasnęły. Mag wszedł do biblioteki. Była pusta. Tak też dobrze. Przynajmniej łatwiej.
Odszedł na bok i podniósł butelkę brandy, zdjął korek. Rzucił okiem na drzwi i sprawdził czy nie jest obserwowany. Wydobył ukradkiem rurkę z szaty. Zdjął pokrywkę i zaczął brązowe kryształy przemieszczać do butelki. Ręka mu drżała.
- Jeśli popełnię błąd – powiedział do siebie – To będzie to ostatni w życiu.
   Zawartość rurki wylądowała w butelce. Zakorkował i przyjrzał się planszy gry. Pamiętał jak stały figury gdy wychodził z domu lady ma swą misję. Po jego wyjściu Shavas wykonała ruch. Jego czempion został przekształcony w nieumarłego.
- Całkiem stosownie – mruknął.
   Ciężkie, podwójne drzwi otworzyły się cicho na zawiasach a do pokoju wpłynął zapach perfum. Weszła Shavas. Nosiła luźną, obszerną szatę z jedwabiu, tak białą jak białe miała ramiona. Ubranie falowało wdzięcznie na jej ciele jakby pod nim wędrowały powiewy wiatru. Uśmiechnęła się do Raistlina. Cała twarz jaśniała wewnętrznym światłem. Wyglądała jak ktoś, kto właśnie odniósł wielki tryumf a teraz szuka tylko zajmującej rozrywki.
- Cieszę się, że wróciłeś, Raistlinie – powiedziała zajmując krzesło naprzeciwko maga – Na koniec widzę, że świetnie się rozumiemy.

Ostatnio edytowany przez janjuz (2018-06-30 13:42:57)


https://scontent-b-ams.xx.fbcdn.net/hphotos-prn2/p480x480/1238722_626203917419553_1235611245_n.jpg

Offline

 

#20 2018-07-06 15:54:12

 janjuz

Najwyższy Kleryst

Call me!
Skąd: Zduńska Wola
Zarejestrowany: 2012-10-02
Posty: 829

Re: Bracia Majere

- Czy jest jakiś specjalny powód twej radości, Radna?
- Radna? Nie obrażaj mnie! Nie jestem już żadną Radną. Zresztą, pomijając wszystko inne, nie zostało już nic, czemu można by doradzać – zaśmiała się z własnego dowcipu.
- Wyglądasz na bardzo pewną siebie, pani – z naciskiem poprawił mag – Miasto jeszcze jednak nie upadło.
   Przesunął kapłana zza szeregów własnych rycerzy i strażników. Shavas dotknęła palcem własnego kapłana decydując się na ruch.
- Nie ma nikogo, kto mógłby nas powstrzymać. Lud Mereklar wkrótce będzie martwy.
   Przesunęła do przodu kapłana. Ruch ten ustawił maga w niebezpiecznej sytuacji. Raistlin rozważał odpowiedź oparty wygodnie o krzesło.
- Jak długo już żyjesz w tym mieście? – spytał nie podnosząc wzroku znad planszy.
- Och, wiele lat, wiele lat… w tej czy innej formie. Byłam pierwszą radną. Będę ostatnią – odparła kobieta.
   Raistlin podniósł wzrok znad planszy i spojrzał na kobietę. Piękne oczy wpatrywały się prosto w twarz maga. Powstał i podszedł do bocznego stolika gdzie stała butelka brandy. Nalał sobie szklaneczkę.
- Nalej i dla mnie, kochany – powiedziała Shavas.
   Raistlin aż zadrżał na dźwięk słów, które z taką łatwością wydostały się z ponętnych ust. Wlał kolejną szklankę brandy i jej ją podał.
- Toast – zaproponował – Za Władcę Kotów.
   Shavas roześmiała się srebrzyście.
- Jakiż ty jesteś zabawny!
   Raistlin podniósł do usta szklaneczkę brandy pociągnął trochę palącego trunku. Shavas wypiła spory łyk . Oczy zaświeciły jej gdy patrzyła ponad krawędzią swego naczynia.
  Podeszła bliżej maga. Płomienie z kominka przeświecały  przez cienką jak pajęczyna szatę i ukazywały kuszące kształty figury. Zmysłowym ruchem sięgnęła do głowy i uwolniła kaskadę długich, brązowych włosów. Opadł wzdłuż twarzy i okryły ramiona.
- Czego ode mnie chcesz? – spytał Raistlin – Nie przyponami brata. Nie jestem… atrakcyjny.
- Posiadasz moc, Raistlinie. Zawsze uważałam, że to moc jest atrakcyjna. A z czasem staniesz się o wiele potężniejszy.
- Z czasem?...
- Tak. Będziemy mieć do dyspozycji cały czas tego świata.
- A jak tego dokonamy? – spytał pociągając znowu ze szklanki.
- Moja magia jest ogromna. Silniejsza od niemal wszystkiego, z czym dotąd miałeś do czynienia. Z ochotą się z tobą… podzielę magią.
- By w końcu?...
   Shavas dopiła brandy. Opróżniwszy szklankę nalała sobie kolejną porcję z butelki i zaczęła spacerować po bibliotece. Palcami wodziła po zestawach pancerzy, które stały wokoło i chroniły pomieszczenie. Podeszła do półki z książkami i jedną z nich wyjęła. Tytuł księgo – „Bracia Majere” był wytłoczony złotymi literami.
- Nosisz czerwone szaty, magu, lecz nie będziesz ich nosił na zawsze. Nie posiadasz dość cierpliwości, by tak stać pośrodku. Musisz dokonać wyboru, lub twe własne pasje rozerwą cię na sztuki.
- Możliwe, lecz dokonam tego we własnym czasie i z własnego wyboru. Powtarzam, czego ode mnie chcesz?
- Chodzi raczej o to, czego ty oczekujesz z mojej strony – odparła Shavas kładąc miękką dłoń na jego ramieniu – Oferuję ci szansę kontroli nad twym własnym przeznaczeniem. Oferuję ci przymierze z Mroczną Królową!


Rozdział 26

   Powóz odjechał.
- No i teraz muszę iść na piechotę – mruknął zdegustowany kender.
   Ruszył dalej ulicą. Pomyślał sobie, idąc wzdłuż rynku rybnego, że znacznie zabawniej byłoby gdyby szli tędy razem, on i Caramon, gdy nagle jakiś brzydki, pokraczny stwór wyskoczył z bocznej uliczki i zastąpił mu drogę.
- Cześć – powiedział radośnie kender wyciągając rękę na powitanie – Nazywam się Earwig…
   Stwór podniósł rękę. Trzymał w niej doprawdy fascynująco wyglądający przyrząd, swego rodzaju różdżkę. Zaczęła właśnie świecić na czerwono. Uznając, że stwór właśnie oferuje mu tą różdżkę – przecież skierował ją w jego stronę – kender sięgnął ręką dalej i ją zabrał.
- Dziękuję – powiedział.
  Stwór warknął i próbował ją zabrać.
- Hej! – zawołał Earwig – Przecież mi ją dałeś! Zachowujesz się jak krasnolud żlebowy!
   Stwór się wściekł i skoczył na Earwiga szczerząc obnażone kły.
- Nie! Nie dostaniesz tego z powrotem!
   Kender wywinął hopakiem. Trach! Cios trafił stwora prosto w skroń. Przewrócił się na ulicę i teraz leżał nieruchomo.
- O rany! Przepraszam – powiedział kender szturchając stwora palcami stopy – Cóż, niech to będzie dla ciebie lekcja – dodał.
- A teraz zobaczmy jak to się rozpala czerwienią i świeci!
   Popatrzył na różdżkę oczekująco. Nic się nie stało. Potrząsnął nią. Dalej nic.
- Popsuta! – powiedział z oburzeniem – No dobra, masz to z powrotem mimo wszystko.
   Cisnął różdżkę na ciało stwora, który już zaczynał się wiercić i nawet usiłował niezdarnie usiąść. Pomyślał, że Caramon pewnie nie może się już go doczekać, więc ruszył szybciej uliczką. Doszedł do centrum miasta i wtedy ujrzał całą armię paskudnych stworów maszerujących ulicą, krzyczących i śpiewających paskudnie brzmiące pieśni. Kender poczuł się głęboko rozczarowany i zdezorientowany. Tak naprawdę to tym razem nie miał ochoty na rozmowę z kimkolwiek więc szybko skrył się pod arkadami budynku i zaczął pilnie rozglądać dokoła. Po drugiej stronie placu stał wysoki, kryty kopułą, budynek.
- Hej! - zawołał Earwig – Przecież tam powinien być dom Lady Shavas. Do licha! Może gdzieś zabłądziłem?
   Rozejrzał się jednak uważnie i rozpoznał ulice. Tak, zdecydowanie był w samym centrum miasta.
- Powinienem jej powiedzieć – powiedział zamyślony, całkowicie przy tym zapominając co Raistlin mówił mu o świątyni Mrocznej Królowej – Lady Shavas powinna wiedzieć, że jej dom gdzieś zniknął.
   Earwig ruszył spod arkad i już miał przeciąć ulicę (przyglądając się z rosnącym zainteresowaniem sakwom niesionym przez stwory) gdy nagle usłyszał zduszony okrzyk wprost za swymi plecami.
- Earwig! Tutaj!
- Caramon? – kender zmrużył oczy wpatrując się w cień i ujrzał błysk metalu.
- Caramon? – zawołał głośno – Czy to ty?
Z podcieni wychyliło się długie ramię i capnęło kołnierz kendera. Odciągnęło małego człowieka w cień.
- Hej! Nie rób tak! Pognieciesz…
- Zamknij się! – Caramon zakrył mu usta wielką łapą.
   Wojownik, wciąż trzymając wiercącego się kendera, wyjrzał ostrożnie na ulicę. Maszerujące demony wyczyniały mnóstwo hałasu. Nie było szansy, by cokolwiek alarmującego usłyszały.
- Ćśśś! – szepnął uwalniając powoli kendera.
   Kender popatrzył na niego i twarz wykrzywił mu grymas gniewu.
- Znowu się biłeś! – krzyknął tupiąc nogą – I to beze mnie!
- Przepraszam! – mruknął Caramon – Ucisz się trochę! Widziałeś może Władcę Kotów?
- Pewnie – odparł kender.
   Twarz Caramona pojaśniała.
- Widziałeś? Gdzie?
- Dokładnie tam – wskazał kender palcem.
   Caramon odwrócił się z mieczem w pogotowiu. Bast stał w cieniu jak przystojna figura o skórze nieco ciemniejszej karnacji niż otaczających ich mrok. Caramon oparł się plecami o ścianę i głęboko odetchnął. Ramię go paliło, lecz strach był silniejszy od bólu. Strach zepchnął odczuwanie bólu gdzieś w głąb jego jaźni. Nienawidził tego miejsca. Zamieniłby jedną armię demonów na sześć armii goblinów z dokładką w postaci regimentu hobgoblinów na deser.
- A gdzie jest to, jakkolwiek się to nazywa, co podobno mamy zniszczyć? W tym budynku?
- Nie. Świątynia jest używana jako tunel między światami. Ołtarz Królowej Mroku znajduje się pod miastem.
- W tym samym miejscu co i kamienny dysk – dorzucił pomocnie Earwig.
- Prawidłowo – powiedział Władca Kotów – Pokażę wam gdzie to jest, lecz nie mogę wam pomóc ani kroku dalej.
   Widząc grymas na twarzy Caramona Bast dorzucił.
- Moje siły i ja sam będziemy walczyć w mieście powyżej. Armie demonów już teraz maszerują przez ulice Mereklar w stronę bram. Jeżeli zaś te zostaną otwrte to armie runą na niczego nie spodziewający się świat. Czasu coraz mniej, Wielkie Oko już płonie na niebie. Za mną!
   Caramon z jękiem oderwał się od ściany o którą stał wygodnie ooparty.
- Naprawdę Caramonie, kiepsko wyglądasz – odezwał się Earwig z troską w głosie – Jesteś pewien, że dasz radę? Masz, oprzyj się o mój hoopak.
   Caramon popatrzył na delikatne drewno i z uśmiechem potrząsnął głową.
- Dam radę. Muszę.
- Chodźcie już! – ponaglał Bast – Tędy.
   Prześlizgnął się obok naroża budynku a towarzysze ruszyli w jego ślady wciąż trzymając się w cieniu. Władca Kotów poruszał się jakby był częścią nocy. Nawet delikatne stąpanie kendera brzmiało głośno przy dźwięku kroków Basta. Caramon grzechotał i pobrzękiwał, Oddychał tylko chrapliwymi haustami i zgrzytał zębami z bólu ponieważ każdy ruch tylko wzmagał ból przezywający całe ciało. Kiedy minęli kilka bloków to albo wyprzedzili stwory i zostawili za sobą, albo też przeniosły się one wyżej do miasta Mereklar.
- Znam tą ulicę – odezwał się nagle Caramon.
- Powinieneś.
   Człowiek w czerni schylił się nagle do ziemi. Podniósł metalową pokrywę i przesunął ją ze zgrzytem po kamieniu. Caramon usłyszał dźwięk płynącej wody.
- Ten tunel zaprowadzi was do miejsca, do którego dojść musicie  - powiedział Władca Kotów – Musicie zniszczyć ołtarz tak szybko, jak to tylko możliwe. Wyczuje każdą manipulację i natychmiast zaalarmuje swą panią.
- Mówisz, że on jest żywy? – z zainteresowaniem spytał kender.
- Można by tak rzecz, lecz nie zupełnie. Bywajcie, wojowniku i kenderze. Nie zobaczymy się więcej. Oby wasi bogowie byli z wami.
- Czekaj! – wrzasnął Caramon i wyciągnął rękę.
   Dłoń chwyciła tylko puste powietrze. Władca Kotów zniknął, rozpłynął się równie cicho jak noc przechodzi w dzień.
- Czego od niego jeszcze chciałeś? – spytał Earwig szykując się do skoku w ścieki.
- Chciałem zapytać jak wrócić do domu – cicho odparł Caramon.

   Demon wydostały się ze swego świata przez bramę prosto do prawdziwego miasta Mereklar. Wylądowały na kamieniach z perfekcyjną zręcznością. Rozejrzały się żółtymi oczami. Uwolnione wreszcie z więzienia w innym świecie uznały, że Mereklar jest ich. Niedługo zaś przejmą resztę Krynnu. Ruszyły naprzód w niewielkich grupach kierując się w stronę bram miejskich. Szykowały się do wyrwania na wolność i zalania świata mrokiem. Nie znały strachu. Ich wrogowie, koty, które ongiś strzegły bram były teraz martwe.
   Jednak bramy były zamknięte i strzeżone przez magię, którą wbudowali w nie bogowie dobra. Demony ustawiły się szeregu i przyklęknęły. Skierowały różdżki w stronę ciężkich bron zamykających miasto. Czerwone promienie runęły na metalowe płyty w celu ich zniszczenia, spalenia i unicestwienia. Siła różdżek jednak okazała niewystarczająca choć próba trwała długo. Różdżki schowano do futerałów a bramę usiłowano zniszczyć brutalną siłą jakiej demony miały wiele. Moc twórców miasta jednak przeważyła.
   Dowodzący przy bramie Westgate odwołał oddziały i posłał po posiłki. Demony wycofały się w porządku, choć niektóre warczały i obnażały kły.
   Dowodzący węszył w powietrzu, obracał głowę, sprawdzał z którego kierunku doszedł zapach jaki od razu rozpoznał, zapach jakiego się bał i jaki nienawidził. Ruszył do bramy i spojrzał w mrok poza murami miasta – mrok oświetlany tylko Wielkim Okiem. Pysk wykrzywił mu się krzykiem alarmu.
- Broń w pog…
   Machnięcie pazura przecięło mu plecy, wyrwało ciało spomiędzy kości i rzuciło je w fontannie wodnistej krwi. Demon padł bez życia. Nad jego ciałem stał ogromny tygrys z którego pazurów wisiało jeszcze futro demona. Wrogowie wystrzelili ogniste pociski w bestię, lecz ta zniknęła.
- Znaleźć go! – wrzasnął demon wskazując na ulicę.
   Pięć oddziałów posłuchało rozkazu i pognało ulicą za tygrysem z prędkością rozprzestrzeniania się ciemności. Obiegali naroża i przeszukiwali ukryte alejki i boczne uliczki. Po kilku minutach ich ciała zostały ciśnięte na ulicę. Były pocięte i porozrywane ogromnymi szponami.
    Demony opanowała furia. Czerwone eksplozje przeszyły powietrze, rozbijały skrzynki, drzewa i metal. Niewidzialny wróg nie miał zamiaru pojawiać się i wystawiać na cios. Kolejne demony zostały unicestwione i stwory zaczynały kręcić się w kółko ze zdenerwowania.
- Posiłki! – wrzasnął jeden i wskazał na ulicę.
   Kolejny kontyngent demonów nadchodził ostrożnie w kierunku ich pozycji przeglądając wciąż ciemność bystrymi, żółtymi ślepiami. Węszyli wokoło  z niesmakiem. Przeszli przez powóz, zbadali go i otoczyli. Użyli jako tymczasowej osłony. W końcu dotarli do pierwszej grupy i demon ze złotym medalionem na noszonej uprzęży zapytał co tu takiego się stało.
   W odpowiedzi jeden z demonów wskazał na martwego dowódcę.
- Powiedziano nam, że wszystkie koty są martwe – warknął.
- Przypuszczam, że ktoś popełnił błąd – odparł drugi.
- Tak, ciekaw jestem jakie jeszcze błędy popełnili tej nocy. Zostań tutaj i poczekaj na dodatkowe oddziały. Gdy nadejdą pracuj nad otwarciem bramy
   Odwrócił się i skierował własny oddział na pozycję.
- Sformować czworobok i odnaleźć wroga. Ma być martwy!
   Zdeformowane ciała stanęły w grupach po pięciu osobników. Dokonali tego z szybkością i sprawnością godną Rycerzy Solamnijskich. Wyglądał na to, że nie potrzebują niczego więcej jak tylko pojedynczego rozkazu i mogli współpracować między sobą w sposób wręcz perfekcyjny. Po kilku chwilach ruszyli, gibkie postaci, cienie w cieniach.
   Nikt z nich nie wrócil.
   Kilka demonów z własnej woli zaczęło ruszać naprzód, nie chciały czekać gdy wzywała ich obietnica bitwy, lecz dowódca tylko syknął przez zaciśnięte zęby.
- Pozostać na pozycjach!
   Pozostali.  Z alejek i bulwarów wyłoniło się piętnastu ludzi, kobiet i mężczyzn. Nie mieli broni. Z ich rąk spływała krew. W oczach mieli wyraz tryumfu. Nie wydawali żadnego dźwięku w biegu a ich ruchy były płynne i szybkie.
- Ha! Ludzie! – splunął demon.
   Zarówno on jak i jego towarzysze puścili w powietrze zaporę czerwonych promieni – śmiertelnych pocisków szukających celów, uderzających w ziemię i budynki i wzniecających chmury kurzu i pyłu. Atakujący jednak w jednej chwili byli przy nich, połknęli dystans z szybkością wręcz niesamowitą.
- To nie ludzie! – wrzasnął dowódca – To wrogowie!
   Lwy skoczyły w stronę swych ofiar. Pięć z nich zginęło od razu przygniecionych samym ciężarem ciał, pięć następnych po kilku sekundach. Demon odskoczyły do tyłu, walczyły wciąż pazurami, kłami i czerwienią błyszczącymi różdżkami. Żółte oczy połyskiwały w ciemności. W pierwszej minucie walki padła połowa demonów. Lwów zginęło pięć.
   Dowodzący demonami zebrał oddziały i rozkazał.
- Cofnąć się i przegrupować! Nie mogą zwyciężyć!
   Oddziały demonów posłuchały natychmiast. Cofały się w walce póki nie dotarły do szybko formujących się linii. Wtedy natarły ponownie a moc natarcia odepchnęła gigantyczne koty do samej bramy. Niewielu ich zostało. Wiedzieli, że nie zdołają się utrzymać.
- Zniszczyć ich! Teraz!
   Demony jednak się zawahały. Miasto ucichło w oczekiwaniu. Obie strony przerwały walkę i nasłuchiwały.
   Odgłos dalekiego grzmotu wypełnił pola poza murami. Grzmotu, który rozbrzmiewał coraz to bliżej i bliżej, aż wreszcie dotarł do samych bram. I nagle przez bronę w bramie wlały się do miasta tysiące kotów. Smukła ciała przemykały z łatwością między metalowymi płytami zamontowanymi na bronie. Płyty były zamontowane tak ciasno, że tylko tak smukłe postacie mogły się przedostać. Przeleciały pomiędzy swymi większymi kuzynami i zaatakowały demony. Drobne pazury i zęby zatopiły się w zdeformowanych ciałach powodując rany jakich magia mroku uzdrowić nie umiała.
   Demony przy bramie zostały pokonane. Ich poszarpane ciała leżały na doskonale białym kamieniu. Przez bramę wpadało coraz więcej kotów. Na cichych łapach gnały do miasta by wypełnić przepowiednię.


- Tutaj jest, Caramonie – powiedział Earwig wskazując hopakiem kamienne podium – To ołtarz!
- Tak, masz chyba rację – odparł wojownik.
   Stał teraz w wejściu do jaskini i usiłował wzrokiem przebić mgłę zaległą przed oczami. Kender już chciał pognać naprzód, lecz Caramon tylko położył ciężką dłoń na wątłym ramieniu.
- Poczekaj chwilkę. Tu mogą być strażnicy. Widzisz cokolwiek?
   Earwig wytrzeszczył oczy z całych sił.
- Nie, nic.
- Ja też nie, lecz wydaje mi się, że coś słyszałem.
- Caramonie – odezwał się po chwili Earwig – Niczego nie mogę usłyszeć bo serce ci wali za mocno i zagłusza. Sądzisz, że mógłbyś je na chwilkę zatrzymać?
- A co takiego niby mam zrobić? Paść tu martwy? Poza tym, to wcale nie moje serce! Też to słyszę, to jakby koła zębate, to ten hałas, one się o siebie ocierają!
- Jesteś pewien? – Earwig był jednak sceptyczny – Dla mnie to dźwięk bijącego serca.
- Tak, jestem pewien! – cisnął Caramon – Dobra, chodźmy. Nie ma co tu stać całą noc.
   We dwóch ruszyli naprzód. Jaskinia była dokładnie taka sama, jak ta którą Earwig odkrył w mieście powyżej. Takie same migotliwe pochodnie, to samo kamienne podium. Kiedy jednak weszli do środka zobaczyli coś dodatkowego na szczycie podium – ołtarz tworzący bramę między Otchłanią a Krynnem.
   Wyglądał jak duże pudło o nierównych bokach ozdobionych złotem, srebrem i brązem. Dziwaczne i wyglądające na złe postacie zostały wyrzeźbione na lśniących powierzchniach.
- O rany! – zawołał Earwig i, nim Caramon zdążył go zatrzymać, runął do środka komnaty.
- Nie! Zaczekaj! – wrzasnął wojownik.
- Co? O co chodzi? – zawołał podniecony Earwig wykręcając w miejscu piruet – Coś nie tak?
   Caramon miał serce w gardle. Musiał potężnie odkaszlnąć by wróciło na miejsce.
- Po prostu… nigdy… nie wpadaj… w takie miejsce… zanim się nie rozejrzysz!
- Dobrze, Caramonie.
   Wojownik już się skrzywił w oczekiwaniu na kolejne pytanie.
- Dlaczego? – spytał Earwig.
- Po prostu sądzę, że chciałbyś trochę jeszcze pożyć! – ryknął Caramon.
   Wojownik popatrzył na komnatę, mrugnął oczami i podniósł miecz.
- Earwig! Za tobą! – krzyknął.
- Co…? – kender wywinął młyńca hopakiem i trafił w pustkę – Co to jest, Caramonie? – wołał waląc na oślep – Niczego nie widzę!
- To… to coś – wołał Caramon wskazując palcem – wygląda jak ręka!
- Aaa, to! O jej!
   Smukłe, wężowate, nadzwyczaj piękne ramię pojawiło się w powietrzu. Dłoń machała w powietrzu bez celu, zupełnie jakby chciała chwycić coś poza zasięgiem wzroku. Earwig natychmiast wyciągnął własną rękę.
- Cześć! Nazywam…
- Nie! – wrzasnął Caramon, lecz dziwne ramię tylko przeszło przez palce Earwiga.
   Earwig popatrzył zdumiony.
- Cóż, raczej niegrzecznie.
   Kender ponownie usiłował ponownie chwycić rękę, lecz ta ciągle tylko przezeń przechodziła. Znudził się tą zabawą i poszedł obejrzeć pudło. Caramon wciąż trzyma swój pałasz w pogotowiu. Powoli wkroczył do komnaty, obrócił się sprawdzając wejście po czym zwrócił się w stronę pudła.
- Nie dotykaj! – ostro ostrzegł kendera.
   Earwig cofnął rękę.
- Jak sądzisz, co mamy z tym zrobić? – spytał.
- Zniszczyć – odparł wojownik.
   Odruchowo się skulił gdy cieniste ramię przeszło ponad jego głową. Pojawiło się jeszcze kilka ramion, ramion sięgających gdzieś z ciemności.
- To właśnie kazał nam zrobić Raistlin.
- Jak? – Earwig popatrzył na zapieczętowane pudło okiem zawodowca – Nie przypuszczam, żeby mógł je pochlastać na kawałki?
   Caramon rzucił na pudło zakłopotane spojrzenie.
- Nie sądzę.
- No więc co zrobimy! – Earwig był na progu wściekłości.
- Mnie nie pytaj! Ja… zawsze myślałem, że tu będzie Raistlin, że pomoże.
- Cóż, skoro nie możemy go zniszczyć, to może otwórzmy i zobaczmy co jest w środku.
   Niecierpliwie potarł dłonie i wskoczył na podium. Obejrzał pudło i dłońmi przejechał po wszystkich bokach w poszukiwaniu dziurki od klucza, lub może jakiejś szpary.
- Earwig, nie bardzo jestem pewny… - zaczął Caramon dzieląc uwgę na poczynania kendera i machające w powietrzu ramiona.
- Ach, ha!
   Od pudła dobiegł głośny trzask a w połowie jego wysokości pokazała się szczelina obiegająca pudło dokoła.
- Ups – powiedział Earwig.
   Caramon odbył już kilka przygód w towarzystwie kenderów, więc to przerażające słowo znał aż za dobrze. Natychmiast przyjął postawę gotowości do walki.
- Co to jest? Coś ty zrobił, Earwig?
- Nic! – odparł kender tonem wyraźnie urażonej niewinności – Ale sądzę, że taraz możesz tam wściubić nos i otworzyć.
   Caramon podchodził do podium z wielką ostrożnością. Zauważył tę w trakcie ruchu, że wymachujące ramiona stały się jakby bardziej realne. Za wiele ich już było, żeby dało się robić uniki więc napiął się wewnętrznie i przygotował na spotkanie z pierwszym. Przeszło przez jego ciało jakby był kompletnie niematerialny. Podobnie do ramion.
- Szybciej, Caramon! – wołał podniecony Earwig – Nie mogę się doczekać, żeby tam zajrzeć.
- Ja mogę – mruknął wojownik.
   Podszedł do pudła. Po raz ostatni się przyjrzał, przyłożył do jego boku miecz, splunął i zatarł dłonie. Napiął się, chwycił górną część i pociągnął w górę.
   Rozległ się syk. Wieko uniosło się z taką łatwością, że omal nie zleciał z podium. Ostrożnie zajrzał do środka trzymając oburącz ciężką pokrywę.
- Pozwól zobaczyć! Pozwól zobaczyć! – wrzeszczał Earwig wciskając głowę pod wielkie ramię Caramona.
   W migoczącym świetle pochodni zabłyszczały klejnoty. Drobna dłoń Earwig już wystrzeliła do przodu.
- Hej! – powiedział Caramon stękając z wysiłku pod ciężarem pokrywy pudła – Jesteśmy tu, żeby to zniszczyć… nie ukraść.
- Nigdy w życiu niczego nie ukradłem! –odparł oburzony Earwig i uniósł z pudła szklaną rurkę napełnioną połyskującymi szafirami.
- Popatrz na to! – zawołał zachwycony Widziałeś kiedy cokolwiek piękniejszego?
   Od klejnotów biło niebieskie światło. Świeciło wprost do wnętrza pudła.
- Chyba nie powinieneś tego robić – nerwowo odezwał się Caramon – Odłóż…
   Bez żadnego ostrzeżenia jedna z rąk chwyciła rurkę i wyrwała ją z rąk kendera po czym odłożyła do pudła. Caramon już przygotował się na ewentualny atak, lecz dłoń wróciła do poprzednich ruchów bezładnego wymachiwania.
- Ależ to było wspaniałe, Caramonie! Zobaczmy, czy zrobi tak jeszcze raz?
   Earwig sięgnął i chwycił szklaną rurkę obramowaną czarnym obsydianem. W jej środku świeciły rubiny, szmaragdy i szafiry. Kender pociągnął, lecz wyrwać nie zdołał. Widmowe dłonie chyba przestały wymachiwać. Caramon odniósł niemiłe wrażenie, że jest uważnie obserwowany przez jakieś niewidzialne oczy.
- Earwig – mruknął konspiracyjnie – Sądzę, że chyba coś znalazłeś.
- Wiem, tylko – kender szarpnął silnie aż mu twarz poczerwieniała – To nie chce wyjść!
   Caramon zaryzykował szybkie spojrzenie.
- Spróbuj wykręcić.
   Ramina wojownika zaczynały się nieci poddawać pod ciężarem pokrywy.
- I szybciej! Nie sądzę, żebym zbyt długo utrzymał to otwarte!
   Earwig chycił rurkę oburącz i próbował ją obrócić, lecz palce tylko mu się ześlizgnęły po gładkiej powierzchni- Spróbuj w drugą stronę – zasugerował Caramon.
   Uważnie obserwował bezcielesne dłonie i mógłby przysiąc, że ich palce drżą z przestrachu. Zdecydowanie robimy coś, co się komuś nie podoba – pomyślał – tylko chciałbym wiedzieć, co. Kender tymczasem zakręcił rurkę w lewo.
- Mam to! – zawołał – To się poddaje!
   Zakręcił mocniej.
- Wspaniale! Dalej tak..
   Cienista dłoń nagle zacisnęła się na karku Caramona. Dwie inne złapały poniżej ramion i zaczęły szarpać. Wciąż dzierżąc mocno pokrywę pudła zaczął z nimi się mocować.
- Nie wiem… jak długo… Mogę to trzymać… u góry! – sapnął – Szybciej!
- Szybciej? Szybciej i co potem? – krzyczał wariacko kender i zawzięcie kręcił.
   Rurak powoli wynurzała się z otworu. Ręce sięgały również po niego, lecz chyba nie chciały go nawet dotknąć. Pewnie dlatego, że wciąż trzymał rurkę.
- I co mam zrobić jak już to będę miał?
   W odpowiedzi mógł Caramon tylko chrząknąć. Twarz miał wykrzywioną z bólu i czerwoną z wysiłku gdy tak starł się utrzymać pokrywę i odpierać szarpiące ręce.
- Mam to! – wrzasnął Earwig i wyszarpnął rurkę.
   Popatrzył na nią, potrząsnął, przyłożył do ucha nasłuchując możliwych dźwięków. Palce w pobliżu skręcały i zwijały zupełnie jak w agonii lub w potężnej złości.Caramon wydał zduszony krzyk. Coraz więcej rąk nadchodziło i go łapało starając się wręcz unieść go w powietrze. Przylgnął do pokrywy ze wszystkich sił.
- Zrób coś!
- Staram się! - sapnął Earwig.
   Obracał rurkę we wszystkie strony.
- Argh! – wrzasnął na koniec zdenerwowany i trzasnął nią o bok pudła.
   Piskliwy hałas, przenikający wszystko aż do bólu głowy, przeszył powietrze. Nigdy jeszcze Caramon nie słyszał czegoś tak straszliwego, nie czuł takiego bólu. Puścił pokrywę a ta zamknęła się z trzaskiem. Dłonie zamknęły mu się na gardle i zaczęły go dławić, wyciskać zeń życie.
   Earwig pochylił ramiona w nadziei zablokowania tego hałasu i grzmotnął rurka ponownie w bok pudła. Caramon czuł, że traci przytomność. Kark miał tęgi, lecz ręce były mocarne i powoli pozbawiały go powietrza. Earwig popatrzył na przyjaciela. Widział szeroko otwarte usta wojownika i jego oczy omal nie wychodzące z orbit.
- Pękaj! – wrzasnął wściekle kender i mocno trzasnął rurką o pudło.
   Dno rurki odpadło a z wnętrza wysunęła się mniejsza, zawierająca tylko jedno: złoty pierścień.
- Och, nie! – warknął Earwig.
   Kenderzy generalnie nie czują strachu przed niczym, ten jednak zdecydowanie źle myślał o pierścieniach.
   Muszę coś zrobić, pomyślał, oni przecież zabijają Caramona. Potrząsnął rurką i pierścień sam wytoczył mu się na dłoń.
- CZEGO CHCESZ ODE MNIE? – zahuczał głos.
- Znowu ty? – mruknął Earwig.
   Dłonie obok zwinęły się w pięści. Jedna ruszyła naprzód, że ledwie zdążył się schylić. Samo powietrze jej pędu i siły mało go nie zbiło z nóg. Popatrzył na Caramona. Jego przyjaciel już stracił przytomność i bezwładnie zwisał w uścisku dłoni, które zwolna unosiły go coraz wyżej. Earwig popatrzył na pierścień.
- Wydostań nas stąd! – wrzasnął.
- ZAŁÓŻ PIERŚCIEŃ NA PALEC, MROCZNY MAJESTACIE, A BRAMA SIĘ OTWORZY.
- Cóż, nie jestem Mrocznym Majestatem, ale z pewnością nie ma teraz czasu na szukanie kogoś, kto jest. Oto on! – zawołał Earwig i wsunął pierścień na palec.
- Nie! – wrzasnął straszliwy głos, który w głowie kendera zabrzmiał jak pięć różnych głosów – Jeszcze nie czas! Nie mam mocy Wielkiego Oka!
   Wichura uderzyła kendera i zwaliła go na ciało Caramona. Mrok pognał gdzieś obok i nagle ulica przelatywała obok, potem domy, potem wstrętne stwory a wszystko jakby gnało gdzieś w niesamowitym pośpiechu. Najdziwniejsze jednak było to, że wszystko gnało wstecz. I nagle gonitwa ustała.
   Earwig poczuł upadek i stanie na głowie, i przez minutkę nie wiedział gdzie ma głowę a gdzie stopy. A w rzeczywistości po prostu leżał na Caramonie. A Caramon leżał na białym kamieniu ulicy. Earwig przyklęknął i położył małą dłoń na sercu Caramona. Biło mocno. Widział jak pierś wojownika wznosi się i opada w spokojnym oddechu. Tyle, żw wojownik był nieprzytomny. Earwig mógł dosłyszeć odgłosy walki toczonej całkiem niedaleko – straszne wrzaski i piski.
- Jak stado kotów w beczce – powiedział kender.
   Rozejrzał się i spostrzegł magiczne latarnie. Były przymglone, lecz świeciły. Zobaczył arkady gospody gdzie Katerine go pocałowała.
- Jesteśmy z powrotem! – powiedział z odcieniem rozczarowania – Cóż. Było całkiem zabawnie.
   Usiadł obok Caramona. Zamierzał poczekać, aż wojownik nie odzyska przytomności. W międzyczasie podziwiał swój nowy pierścień.


Rozdział 27
- A co by było, gdybym powiedział ci, że nie jestem zainteresowany przymierzem z Mroczną Królową? – spytał spokojnie Raistlin.
   Shavas z niedowierzaniem uniosła brwi.
- Czy sądzisz, że uzyskałbyś tak wiele mocy bez interwencji Mrocznej Pani starającej się ciebie powstrzymać – kobieta zaczęła się śmiać – To jeden z powodów, dla których jesteś dla mnie tak atrakcyjny, Raistlinie. Nie boisz się niczego.
- Żyjący w strachu stają się zdobyczą własnych niepokojów.
- Tak. Eyavel może być naszym ulubionym autorem. „A ty, szanowny czytelniku, musisz iść mą ścieżką, bom jest drogą którą musisz znać”. Ali Azra, kolejny z tych autorów.
   Shavas odłożyła na boczny blat w połowie opróżnioną szklankę.
- Czarodziej wie, gdzie ma się zwrócić, kogo wielbić. I jak on, możesz znaleźć wielką moc. I wielką przyjemność.
   Jednym ruchem kobieta odpięła na raz dwadzieścia trzy guziki i zrzuciła szatę. Poruszyła ramionami powolnym ruchem pełnym gracji. Jedwabna szata opadła na posadzkę. Ognie kominka odbijały się od białej skóry rzucając cienie podkreślające krągłości ciała.
   Podeszła do niego. Sięgnęła do niego. Dotknęła twarzy Raistlina koniuszkami paznokci. Mag chwycił jej dłonie i poczuł chłód jej ciała w dotknięciu rozpalonej skóry własnego jestestwa. Przez ciało przeleciał mu dreszcz, dreszcz jaki kobieta mogła wyczuć.
   Shavas odsunęła się od niego patrząc niepewnie, jakby podejrzliwie.


https://scontent-b-ams.xx.fbcdn.net/hphotos-prn2/p480x480/1238722_626203917419553_1235611245_n.jpg

Offline

 

Stopka forum

RSS
Powered by PunBB
© Copyright 2002–2008 PunBB
Polityka cookies - Wersja Lo-Fi


Darmowe Forum | Ciekawe Fora | Darmowe Fora
https://www.ehotelsreviews.com