DragonLance Forum

Forum dla fanów DragonLance, książek fantasy oraz RPG.


#1 2019-02-12 17:16:42

 janjuz

Najwyższy Kleryst

Call me!
Skąd: Zduńska Wola
Zarejestrowany: 2012-10-02
Posty: 829

Tanis, Smutne Lata

zaczynamy nową pozycję



















Dragonlance
Preludia  2, Tom 3
Tanis,  Smutne Lata
Barbara Siegel i Scott Siegel











Tłumaczenie: janjuz











Rozdział 1

Przeróżne wybory

- Jeszcze kufelek piwa dla mego druha – zawołał brzydki krasnolud.
   Młoda barmanka, Tika, ciężko westchnęła. Było już późno. Bardzo późno. Rudowłosa nastolatka była zmęczona. Nawet Tanis, który wrócił do gospody Ostatni Dom, gdy już wszyscy przyjaciele się rozeszli, wyglądał na wyczerpanego. Siedział samotnie, jeśli nie liczyć entuzjastycznie nastawionego krasnoluda ze śmiesznym nochalem i opadającymi uszami, który tak nagle się z nim zaprzyjaźnił. Migdałowe, kształtne oczy Tanisa w zamyśleniu spojrzały na Tikę z opalonej na brąz twarzy
- Dość ale – powiedział – Przynajmniej dość już dla mnie.
  Kelnerka stanęła twardo przed krasnoludzkim gościem i zarzuciła na ramię szmatę do wycierania lady. Wspólna izba gospody w Solace, kształtu wygiętej fasoli, jeszcze nie tak dawno miejsce wielogodzinnego snucia opowieści przez Tanisa i jego towarzyszy, teraz świciła pustką za jej plecami aż do samego paleniska. Płomienie już w nim nie błyskały a zamierający żar węgli dodawał cennego ciepełka.
   Tak czy inaczej, Tanis uznał, że atmosfera całkiem odpowiada jego nastrojowi. Tika tymczasem, której piegi były wyraźnie widoczne nawet w tak słabym świetle, wyraźnie stawiała wyzwanie obcemu.
- A wy, panie? – naciskała – też macie dość na dziś, prawda?
   Krasnolud uśmiechnąl się do kelnerki i mrugnął okiem łobuzersko.
- Nie śmiałbym tak pić samotnie. Ale może ty napiłabyś się jednego ze mną?
- Hmpff.
   Chuda nastolatka unisła dumnie brodę i zacisnęła usta w wąską kreskę.
- Przypuszczam, że to oznacza odmowę?
- Hmpff!
   Tym razem oczy Tiki błysnęły groźnie.
- Jakiż ty masz słownik – zakpił krasnolud poważnym tonem opuszczając niżej szpiczaste uszy – Ja, na przykład, uwielbiam słowa. Czy mogę nauczyć cię pewnej frazy? Byłabym zachwycona pijąc jednego z tobą, Clotnik, ty urzekający łobuzie.
   Wykrzywił twarz w grymasie, który z pewnością miał być czarujący. Dziewczyna walczyła przez chwilkę, lecz jakiś cień uśmiechu jednak jej się wyrwał.
- Widziałem! – zawołał Clotnik.
- Hmpff! – i Tika uciekła do kuchni.
   Zmęczone oczy Tanisa wyraźnie zaiskrzyły widząc figlarność Clotnika i nieśmiałość Tiki – która zresztą, co już jasno widział, przekształci się w niezwykły powab, gdy dziewczyna wejdzie w lata kobiece. Tanis jeszcze pamiętał czasy gdy sam był równie niewinny.
   Laurana. Tak, pamiętał jeszcze uderzającą do głowy przyjemność wynikającą z wieloznacznego spojrzenia dziewczyny na które, gdyby to było możliwe, odpowiedziałby całym sercem. A ostatnio to była Kitiara. Skończył już z gorącogłową wojowniczką dosłownie przed godziną, a uczciwie mówiąc uczciwie dostał tak w twarz, że czuł poluzowanie zęba. Wciąż się zastanawiał, czy nie wyszedł na durnia, tyle że i tak było już za późno, by zrobić cokolwiek. Kitiara wyruszyła już w podróż ze Sturmmem. Tanis wiedział dobrze, był wręcz tego ponuro pewny, że nie zobaczy Kit – ani nikogo z towarzyszy – przez pięć najbliższych, długich lat. A może nawet i później też nie.
   Nawet nie zdając sobie z tego sprawy, Tanis zacisnął pięści. Pamięć, czy to czasów dawno mionionych, czy chwil właśnie przeszłych uderzała bolesnym uczuciem pewnej straty… i błysk w oczach znikał.
   Clotnik wyśmiewał ucieczkę Tiki do kuchni, lecz wyraz jego twarzy gwałtownie pociemniał gdy Otik, właściciel gospody, ukazał się w drzwiach z rachunkiem w dłoni.
- Nie wiem jak zdołaliście wypić tyle ale – powiedział Otik z nutą podziwu w głosie kładąc jednocześnie rachunek na stole przed Clotnikiem – Musieliście się dobrze bawić, żeby taki rachunek natłuc – dodał.
   Clotnik skrzywił się na chwilkę po czym pojaśniał.
- Miałeś pracowity wieczór – oznajmił łapiąc jednocześnie dłoń oberżysty i mocno nią potrząsając – Musiałeś tu zbić małą fortunkę. Cóż znaczą pieniądze dla tak wspaniałego człowieka interesu?
   Gadał jak nakręcony nie pozwalając dojść Otikowi do głosu choćby z jedna sylabą.
- Przecież wcale nie potrzebujesz pieniędzy. Dla ciebie przecież one niewiele znaczą!
   Pulchny oberżysta spojrzał na Tanisa wzrokiem człowieka zmęczonego. Półelf tylko lekko wzruszył ramionami.
- Pieniądze możesz wyciągnąć z każdego – huczał krasnolud nie kłopocząc się takim drobiazgiem jak nabranie tchu – Lecz demonstracja niemal niewyobrażalnych zdolności żonglerskich… cóż, to może dać tylko Clotnik. A za takie specjalne przedstawienie – dodał szybko uprzejmym głosem wyciągając jednocześnie wielką, podróżną torbę spod stołu – Nie będę nawet chciał nic więcej jak pokrycia tego rachunku plus dwa kufle ale. Nie, trzy, jeden dla Tanisa, drugi dla mnie a trzeci dla ciebie.
   Otik wydawał się trochę niepewny; wszystko dlatego, że właśnie wahał się, co powinien zrobić: udusić bałamutnego krasnoluda czy tylko wyrwać mu język. Po chwili namysłu miał już gotowa decyzję. Najpierw go udusi a potem wyrwie język.
   W tym czasie zdążył już Clotnik otworzyć torbę podróżną i wydobyć pięć misternie zdobionych, połyskujących kul. Jedną złotą, drugą srebrną, potem szła spiżowa, żelazna a na końcu delikatna, szklana.
- Mam dla was żonglować? – spytał Clotnik zafascynowanego oberżystę.
   Otik nie odpowiadał. Po prostu gapił się na ewidentnie cenne kule pochwycone dłońmi żonglera. Oczy powoli wychodziły mu z orbit.
- Chyba przyciągnąłeś jego uwagę – sucho stwierdził Tanis – A właściwie to moją też. Nie wspominając już o młodej Tice.
   Tanis gestem wskazał kuchenne drzwi gdzie widać było młodą kelnerkę podglądającą salę przez szparę w drzwiach. Clotnik obejrzał się i zobaczył rudą dziewczynę.
- Uwielbiam publiczność – powiedział z uśmiechem przepełniony satysfakcją – Po to żyję.
   A potem zaczął żonglować. Kule złota, srebra i szkła połyskiwały w świetle świec wzlatując do góry i zlatując w dół, jednocześnie tworzyły ostry kontrast z ciężkimi kulami żelaza i spiżu, które przecinały powietrze wokół nich.
- Żonglowanie jest czymś naturalnym dla każdego – Clotnik odezwał się lekko, jednocześnie zręcznym ruchem wyjął z powietrza złotą kulę i cisnął ją znowu lecz za plecami – Żonglujemy przyjaciółmi, trzymając ich na dystans a jednocześnie zmuszając do uwagi innych. Żonglujemy pracą przy pomocy przyjemności, potrzebami za pomocą wstydu a nawet miłością przy pomocy nienawiści. Każdy żongluje, usiłując utrzymać w powietrzu tyle kul ile się da, starają  się chwytać każdą zanim nie roztrzaska się u naszych stóp.
   Teraz Clotnik żonglował jednocześnie pięcioma kulami w ciasnym kręgu. Okrągłe przedmioty aż błyskały dzięki szybkości jaką nadawał im w powietrzu.
- Weźcie takiego Tanisa, na przykład – kontynuował bez trudu krasnolud – Choć za dużo o sobie nie powiedział – w końcu spotkaliśmy się dopiero co – to przecież już mówi o opuszczeniu Solac o świcie. I nadal jednak nie poszedł spać. Dlaczego? Pewnie dlatego, że musi dopiero zdecydować dokąd pójdzie, gdy wstanie poranne słońce. Musi o to chodzić skoro do tej pory nie powiedział o swym celu. Ach, jakż tajemnica i zagadka! Tylko nie mówcie mi, że to nie jest żonglowanie!
   Po chwili ciągnął dalej.
- I gdzież są jego przyjaciele? Rozproszeni na cztery strony Krynnu na najbliższe pięć lat jak mi sam to powiedział. A więc Tanis żongluje kulą samotności – tu Clotnik użył zręczni chwili, by na jedno uderzenie serca osamotnić złotą kulę nim wróci ona do połyskującego kręgu.
- W międzyczasie – komentował żongler – Tanis powiedział mi o własnych planach samotnej podróży. Ach, a więc podrzućmy kulę niebezpieczeństwa bowiem w tak trudnych czasach nikt nie powinien podróżować samotnie. A nawet gdy takie dwie kule podróżują razem w kręgu to i tak Tanis musi wciąż trzymać kulę swego urodzenia. Albowiem najtrudniejszą jego żonglerką jest ta, między jego ludzką a elfią połową.
   Otik, zajęty właśnie wycieraniem dłoni w poplamiony biały fartuch, aż wciągnął głośno powietrze i z zakłopotaniem popatrzył na Tanisa. Nie widział, jak też pół-elf zareaguje na mało delikatną uwagę Clotnika. Ten jednak nie zdradził żadnych emocji. Powiedział tylko:
- Powiedz, przyjacielu, czym jeszcze żonglujesz poza tymi kulami? Czyżbyś oddechem życia żonglował gdzieś pomiędzy impertynencją a uczciwością?
   Ręka Tanisa całkiem przypadkiem opadła na miecz noszony po lewej stronie. Jak jednak większość osobników elfie krwi, nigdy nie odebrałby życia bez absolutnej konieczności – a już na pewno nie jedynie z rozdrażnienia. Nie mogło jednak nikogo zranić takie ostrzeżenie młodego krasnoluda, że nie każdy musi być tak wyrozumiały.
- Zastanawiam się nawet, jak wiele razy przydarzyło ci się źle osądzić widownię i powiedzieć coś nie tak do niezbyt takiej osoby.
   Ręka Tanisa powróciła na blat stołu.
- Wiele razy – z radością w głosie oznajmił Clotnik a oczy aż mu rozbłysły zielenią w świetle świec – Wiele razy mnie już przycięto. Bo wiesz – tu się psotnie uśmiechnął – Kiedyś byłem znacznie wyższy.
- A poza darmowym napitkiem – spytał Tanis mrużąc oczy – Czego tak właściwie chcesz?
- Chcę?
- Ma dobry słuch, Otiku, nie sądzisz.
   Oberżysta skinął głową, lecz oczyma śledził wirujące kule, którymi teraz Clotnik żonglował w inny sposób, teraz prawą dłonią podrzucał trzy kule w kręgu a lewą dwie pozostałe w tradycyjny sposób góra-dół.
- Chcę iść z tobą – ostrożnie stwierdził Clotnik.
   Tanis zaśmiał się krótk.
- Pomimo, że właśnie stwierdziłeś, iż nie wiesz dokąd zmierzam?
- Nie powiedziałem nic takiego – poprawił Clotnik – Powiedziałem, że ty nie wiesz.
   Tanis pochylił głowę na bok i przyglądał się żonglerowi. Clotnik zaczął podrzucać kule zza pleców a każda niomal dotykała powały gospody, żonglował na raz pięcioma po wielkiej elipsie.
- Twój ojciec musi być z ciebie bardzo dumny! – zawołał naraz Otik wyraźnie przejęty przedstawieniem żonglera.
   Słysząc te słowa Clotnik obrócił głowę w stronę oberżysty. Na jedną chwilkę stracił koncentrację. Chciał ją odzyskać, lecz było już za późno. Żelazna i spiżowa kula łupnęły w podłogę, jedna z nich ledwi minęła stopę Otika. Clotnik zdołał jeszcze złapać złotą i srebrną kulę a potem skoczył po spadającą, kruchą szklaną kulę. Niestety, wyleciała poza jego zasięg.
- Nie! – zawołał.
   Szybkim i zgrabnym ruchem Tanis zeskoczył z krzesła i wylądował na podłodze z wyciągniętymi ramionami, pochwycił delikatną, szklaną kulę jeszcze w powietrzu. Tika wybuchnęła głośnym aplauzem na swym stanowisku obserwacyjnym w kuchennych drzwiach. Otik krzyknął radośnie. Clotnik westchnął z ogromną ulgą, która brzmiała jakby miech kowalski się nagle uwolnił.
- Nie miałbym jej jak zastąpić gdyby się rozbiła – wyjaśnił wycierając spocone czoło rękawem.
- Czemu więc nią ryzykujesz? – odparł Tanis.
   Przyglądał się delikatnym zdobieniom kuli, wzorom błękitnym i zielonym, nim oddał ją w ręce Clotnika.
- A po co przejmować się żonglowaniem, gdyby w nim nie było choć odrobiny ryzyka? – nonszalancko stwierdził Clotnik pakując kule na powrót do podróżnej torby – no bo któżby chciał oglądać walkę na śmierć z hatori, gdyby hatori nie miał zębów?
- Dobrze powiedziane, tylko po pierwsze, po co walczyć z piaskowym krokodylem? – odpalił Tanis.
   Clotnik zachichotał.
- Podróż w twoim towarzystwie będzie wspaniała – powiedział – Masz tak żywy umysł, nie wspominając o szybkiej dłoni.
   Tanis zachował głos pełem kultury.
- Wygląda mi na to, że zaakceptowałeś zaproszenie, którego ci wcale nie oferowałem.
- Zaoferujesz.
- Dlaczego?
- Ponieważ – Clotnik nachylił się i wyszeptał – Mogę zabrać cię do kogoś, kto znał twojego ojca.
   Tanis poczuł jak wszelka krew ucieka mu z twarzy. Dłoń, zimna i nieubłagana, zacisnęła mu się na piersi z morderczą siłą. Pół-elf siedział cicho, był ogłuszony a serce dziko mu waliło. Jego ojciec. Przez całe życie usiłował dowiedzieć się czegoś, czegokolwiek, o mężczyźnie, który go spłodził. Wszystko, czego zdołał się dowiedzieć, to że kiedyś, w czasie wojny między ludźmi i elfami, ludzki żołnierz napotkał elfią pannę, matkę Tanisa, i pozostawił ją załamaną, skołataną i spodziewającą się dziecka. Jakiż rodzaj człowieka mógł zrobić coś takiego! – to pytanie dziś jeszcze dręczyło Tanisa. Jakiż rodzaj krwi w takim razie płynął w żyłach pół-elfa? Matka Tanisa zmarła ledwie parę miesięcy po jego urodzeniu pozostawiając go pod opieką dalekich krewnych, elfów – i opuściała oba światy, ludzki i elfi. Po przeżyciu już dziewięćdziesięciu siedmiu lat tanis nadal rozmyślał nad ludzkim wojownikiem. Tylko skąd żonglujący krasnolud może coś wiedzieć o obcym, bez wątpienia dawno zmarły, mężczyźnie, jego ojcu?
   Clotnik wydawał się całkiem usatysfakcjonowany reakcją Tanisa na swóje oznajmienie. Odwrócił się teraz w stronę Otika.
- A jeśli chodzi o ciebie, oberżysto, to jak mniemasz, zapłaciłem już rachunek?
   Tyma razem Otik musiał się czuć co najmniej zażenowany: nie znosił tracić tak ciężko wytworzonego ale za darmo. Z drugiej strony; ten żongler naprawdę dał wspaniałe przedstawienie.
- A nie miałbyś czegoś, co mógłbyś dać w zamian za spłatę długu? – błagał Otik.
- Absolutnie nic – radośnie zawołał Clotnik – Poza oczywiście talentem przedstawienia żonglerki. Daj spokój, czyż to nie jest warte każdej monety?
- Cóż…
- A więc ustalone – tryumfalnie ogłosił krasnolud – A teraz, gdzież są pozostałe trzy kufle ale stanowiące resztę naszej umowy.
   Ku zdumieniu Otika kufle już były w drodze. Tika była szybka i niosła je z kuchni.


   Tanis stał na wzgórzu i spoglądał wstecz na położone w dolinie Solace. On i Clotnik wyruszyli jeszcze przed świtem i teraz zobaczyli jak pierwsze promienie słońca zalewają dolinę światłem opromieniając szczyt majestatycznych drzew wsi jakby to były klejnoty koronne. Trochę poniżej jaskrawo złote cienie ukazywały domy i sklepy usadzone między konarami drzew vallen. Trochę dalej było widać było spiralnie opisujące potężny pień schody.  Tanis zdecydowanie odsunął od siebie wspomnienia przemiłych chwil spędzonych w Gospodzie; kusiła przyszłość. Oby tylko była tak przewidywalna, tak świetlista jak schody do Otikowej kraczmy.
- Długo potrwa nim spotkamy człowieka o którym mówiłeś? – spytał Tanis.
   Clotnik, któremu uszy zwisały jeszcze dalej z bólu wywapłanego iście minotauryjskim kacem, skrzywił się słysząc ostry ton Tanisa.
- Kilkanaście dni – odparł cicho – Może dłużej. Musisz być cierpliwy.
- Czy on znał mego jca osobiście?
- Sam powie ci wszystko, gdy go spotkasz.
- Byli może dobrymi przyjaciółmi? – napierał Tanis.
   Krasnolud westchnął i złapał się za głowę.
- Po prostu poczekaj – błagał – Po co pośpiech? Czekałeś dziewięćdziesiąt siedem lat żeby dowiedzieć się czegoś o ojcu. Jakie znaczenie ma kilka dni więcej?
- Każdy dzień ma znaczenie – odparł Tanis i zakonotował sobie, że Clotnik skąds dokładnie zna jego wiek.
   Nieliczni znali. Wszelkie wątpliwości jakie miał na temat autentyczności wiedzy żonglera o jego ojcu zgasły dzięki rzuconej mimochodem uwadze.
- Mam coś do zobienia gdy tlko skończę spotkanie z twoim przyjacielem – dodał niejasno pół-elf.
- A cóż to może być? – niezobowiązująco spytał krasnolud gdy tak maszerowali w słońcu drogą wiodącą na zachód.
   Tanis nie odpowiedział. Prawdziwy powód, dla którego zasugerował, żeby towarzysze rozdzielili się na pięć lat wcale nie należał do najszlachetniejszych. Chciał po prostu ruszyć  sam, samotnie i samodzielnie, żeby znaleźć coś w co mógłby wierzyć i czerpać z tego dumę. Obserwował jak inni chwytają życie podczas gdy on zatrzymywał się i zastanawiał, rozważał przeróżne możliwości. Niektórzy mogliby powiedzieć, że jego możliwości są ograniczane okolicznościami narodzin. Nie chciał w to wierzyć. Wszyscy których znał i kochał mieli jakiś cel w życiu.
   Kit, niezależnie od faktu, że uznawał jej zamiary pozostania najemnikiem za niemoralne, wrprost rozkoszowała się umiejętnościami wojskowymi. Natomiast Raistlin; ten chciał zostać wielkim czarodziejem i gotów był za to poświęcić absolutnie wszystko. Caramon, bliźniaczy brat Raistlina też miał swój cel – opieka nad bratem. Sturm Brightblade wierzył w rycerstwo, jego Regułę , a to dawało mu siłę i godność. Flint Fireforge miał swoje rzemiosło kowala a to rzemiosło i sztuka dawały krasnoludowi zarówno przyjemność jak i dumę. Natomiast Tasslehoff Burrfoot… cóż, Tas był kenderem więc to się nie liczy.
   Tanis wpadł w kiepski humor. Jakież były jego ambicje? Siedzieć w Gospodzie Ostatni Dom i słuchać opowieści przyjaciół o dokonanych wyczynach podczas gdy sam zacznie się starzeć nic nie robiąc?
   Miał pewien pomysł, myśl, dcziekie marzenie. Tyle, że nikomu o nim nie powiedział. To wciąż był tylko jego sekret, coś czym nie śmiał podzielić się nawet z najbliższymi przyjaciółmi w obawie, że jeśli poniesie porażkę to również, przynajmniej we własnym mniemaniu, straci również ich szacunek. Ale przecież Clotnik jest obcy. Dlaczegóżby nie powiedzieć jemu?
- Zamierzam zostać rzeźbiarzem – wybuchnął i wtedy zdał sobie sprawę, że niemal pękał chęcią podzielenia swymi ambicjami.
- W drewnie? Kamieniu? Glinie? – pytał Clotnik wyraźnie zadowolony, że pół-elf przejawia na koniec chęć rozmowy.
- Sądzę, że w kamieniu. W czymś bardzo trwałym.
   Żongler popatrzył na Tanisa w zamyśleniu. To było długie spojrzenie.


https://scontent-b-ams.xx.fbcdn.net/hphotos-prn2/p480x480/1238722_626203917419553_1235611245_n.jpg

Offline

 

#2 2019-02-15 12:18:14

 janjuz

Najwyższy Kleryst

Call me!
Skąd: Zduńska Wola
Zarejestrowany: 2012-10-02
Posty: 829

Re: Tanis, Smutne Lata

Rozdział 2

Ogień w Nocy

- Jest zimna i mokra, lecz w najmniejszym stopniu nie zadowala tak jak Otikowe ale – stwierdził Clotnik pijąc jednocześnie łapczywie z czystego, przeźroczystego jeziora jakie znaleźli na krawędzi lasu.
   Było już prawie ciemno, lecz wciąż jeszcze sięgali wzrokiem przez zasłonę drzew na otwartą przestrzeń łąk i uprawnych pól. Tanis zanurzył w wodzie całą głowę a potem, psim sposobem, potrząsnął mokrą czupryną rudo-brązowych włosów. Deszcz kropel poleciał na piasek. Odświeżony usiadł i oparł się o pień drzewa. Było mu bardzo wygodnie w skórzanych nogawicach i opończy. Zamknął oczy i, zwyczajem jakiego nabrał od opuszczenia Solaca trzy dni wcześniej, starał się odmalować w pamięci obraz jak mógłby wyglądać jego ojciec. Sensownym było założenie, że jakieś rodzinne podobieństwo nastąpi – a przynajmniej jeśli chodzi o ludzką część wyglądu. Wyobrażał sobie wysokiego, barczystego mężczyznę z głęboko osadzonymi oczami, z dołkiem w podbródku i ustami z lekko w dół pochylonymi wargami. Lubił sobie wyobrażać, że ojciec był przystojnym, silnym i inteligentnym mężczyzną. Wszystko jednak, co wiedział z pewnością, to że ojciec był mężczyzną, który bezczelnie wykorzystał bezbronną kobietę. Pół-elf desperacko chciał odkryć coś dobrego o mężczyźnie, który tak zranił jego matkę. I wkrótce się wszystkiego dowie. Żongler dał słowo.
   Nagle jakiś niepokojący zapach podrażnił mu nos. Tanis szeroko otworzył oczy.
- Czujesz jakiś zapach? – spytał.
   Krasnolud wyglądał na obrażonego.
- Słuchaj, zamierzam się wykąpać – huknął.
   Tanis uśmiechnął się w sposób pozbawiony rozbawienia. Oczy pozostały czujne. Clotnik pochwycił poważne spojrzenie pół-elfa i zaczął głośno węszyć.
- Niczego niezwykłego nie czuję – powiedział.
   Pół-elf jednak dalej przeglądał horyzont – o tyle, o ile widział go przez zasłonę drzew.
- Dym – powiedział szorstko wciąż wpatrując się w linię drzew.
- Och! – zawołał zaalarmowany Clotnik.
   Skoczył na równe nogi. Był już gotów do biegu, tylko najwidoczniej nie wiedział, który kierunek okaże się najlepszy. Ignorując spanikowanego krasnoluda pół-elf wstał i spokojnie podszedł na skraj lasu. Clotnik deptał mu po piętach.
- Elfy mają wspaniały wzrok. Widzisz tam cokolwiek? – spytał.
- Nie jestem pewien… - odparł powoli Tanis – Niebo za tymi wzgórzami na północy wygląda na jaśniejsze, lecz wschód słońca może oszukać oczy. Dowiemy się więcej jak słońce zejdzie niżej.
   Żongler w zdenerwowaniu to zacierał dłonie, to szarpał brązową brodę. Zaczęła się podnosić lekka bryza. Kiedy jednak się odezwał to jego głoś brzmiał przynajmniej o pół oktawy wyżej niż normalnie.
- Nie przypuszczasz chyba, że mamy ogień za plecami, co? To znaczy, nie mamy tu pożaru lasu?
   Tanis się zawahał. Patrzył przez gęstwę drzew i chciał przyspieszyć zachód słońca.
- Nie sądzę – odparł powoli – Wiatr wieje z północy i niesie zapach popiołu.
   W tym momencie wiatr lekko zmienił kierunek i Tanis stracił woń co na moment wywołało wątpliwości.
-  Może to nic – dodał nieprzekonany.
   Czekali i patrzyli na północne niebo. Słońce powoli zachodziło przynosząc wszędzie mrok – poza północą. Niebo z tamtej strony aż tańczyło, o zgrozo, jaskrawym światłem. Nie widzieli płomieni, lecz bez żadnych wątpliwości za wzgórzami płonął wielki pożar traw. Jeżeli jeszcze wiatr będzie wiał w ich kierunku to ogień ich z pewnością dopadnie.
   Niepokój Clotnika wyraźnie się nasilił. Nie bardzo nawet wiedząc co robi, zaczął sobie wyrywać drobne kłaczki z brody.
- Musimy wiać! – wybuchnął.
   Tanis jednak potrząsnął głową i powstrzymał krasnoluda jednym ruchem ręki nim ten zdążył choćby wystartować do ucieczki.
- Niemożliwe – odparł pół-elf – Nie przegonisz pożaru traw. Poza tym; to się może ciągnąć na całe mile na  szerokość. Nigdy tego nie ominiemy. Najlepsza szansa to pozostanie tutaj; tu mamy jezioro do ochrony przed ogniem.
- Możemy wrócić drogą, którą to przyszliśmy. Ogień nie przejdzie przez las tak szybko jak może przemknąć po łąkach.
- To prawda – zgodził się Tanis.
- To lećmy!
- Nie.
   Nieduży krasnolud aż trząsł się ze zdenerwowania.
- Dlaczego nie? – naciskał.
   Tanis doskonale rozumiał przerażenie towarzysza więc starał się przemawiać uspokajająco.
- Ten lasek nie jest duży. Przyszliśmy tu również przez łąki. To jest jak wysepka drzew pośród traw, możemy wpaść w interno płomieni. Nie, lepiej jest tu zostać i się obronić.
   Pół-elf uśmiechnął się krzepiąco do krasnoluda widząc, że ten robi wszystko by kontrolować własne nerwy. Wcisnął pięści głęboko w kieszenie brązowych spodni i zachowywał się tak, jakby morderczy pożar traw był dla niego taką samą codziennością jak żonglowanie dla podróżnych w dalekich tawernach.
- Co robimy? – spytał.
- Na brzegu jeziora widziałem zwalone drzewo – przypomniał sobie Tanis – Zepchnijmy je do wody. Przynajmniej będziemy mieli się czego trzymać.
   Clotnik już się odwracał i szykował do biegu, lecz Tanis złapał go za brzeg zielonej tuniki.
- Napełnijmy bukłaki wodą. Kiedy to się skończy jezioro będzie pokryte sadzą i popiołem.
   Żongler skinął głową i pognał do jeziora. Elfi wzrok Tanisa pozwalał mu dobrze widzieć w ciemności. Zajął się najpierw wykopaniem płytkiej dziury w ziemi w którą wpakował bagaże i inkrustowany srebrem miecz, który podarował mu Flint w czasie ostatniego spotkania w Gospodzie Ostatni Dom. Widok miecza przywiódł natychmiast na myśl różnice między obu krasnoludami. Z jednej strony drażliwy, stary Flint Fireforge, równie twardy i prawy jak metal jaki wykuwał, a drugiej łatwo podniecający się Clotnik, tak zmienny jak wirujące wzory tworzone przez kule, którymi żonglował. Tanis pomyślał jednak, że różnica wieku między nimi, prawie stulecie, musiało wpływać na różnicę zachowań.
   Nie minęło nawet sześć czy siedem minut a Tanis zakopał już wszystko. W tak krótkim czasie jednak niebo nabrało koloru cynobrowego a dym zaczął dusić w powietrzu. Tanis spojrzał na najbliższe wzgórze od północy i dojrzał, że blask już przebił się przez grzbiet. Rośliny wybuchały czerwienią, pomarańczem i żółcią od samego gorąca. Małe zwierzęta uciekały w panice z trawiastych równin w stronę jeziora.
   Piekło ognia poruszało się szybko z wiatrem pożerając wysokie trawy łąk z nienasyconym apetytem.
- Szybko! – rozkazał Tanis – Pomóż mi zepchnąć tą kłodę do wody!
- A gdzie ona jest?! – wołał spanikowany Clotnik ciężko kaszląc zadławiony dymem – Nie widzę jej! – zdołał w końcu wykrztusić.
   Kwaśny dym zmieszany z popiołem tworzył w powietrzu nieprzyjemne chmury. Elfi wzrok Tanisa pozwalał mu dostrzec ciepło czerwony blask rozsiewany przez każdą żywą istotę, lecz teraz aura otaczająca krępe ciało Clotnika wyraźnie poczerwieniała z gorąca. Pół-elf pośpieszył do towarzysza stojącego na brzegu jeziora. Oderwał mu kawał tkaniny z tuniki, zanurzył w wodzie i przytknął do nosa i ust Clotnika.
- Obwiąż dokoła twarzy – krzyknął przez ryk narastającego pożaru – Pomoże w oddychaniu.
   Clotnik obwiązał mokrą szmatę na twarzy a Tanis przygotował sobie maskę z kolejnego kawałka tkaniny. Następnie poprowadził żonglera do pobliskiej kłody i obaj zaparli ramiona w powalone, ciężkie drzewo. Popchnęli. Ani drgnęło.
- Jeszcze raz! – zakomenderował Tanis.
   Spróbowali jeszcze raz i nic. Tanis spojrzał wstecz. Ogień był już w połowie drogi ze wzgórz.
- Pchaj albo umieraj! – krzyknął.
   Popchnęli. Z głośnym mlaśnięciem kłoda poruszyła się w błocie zalegającym brzeg jeziora.
- Rusza się! – krzyknął Clotnik.
- Pchamy dalej!
   Zaparli pięty w błotnistym gruncie i popchnęli jeszcze raz. Kłoda gwałtownie ruszyła na wodę, przewinęła się parę razy a potem wolno popłynęła w stronę środka jeziora. Clotnik opadł na czworaki a jego tłustawa, upaprana błotem i popiołem twarz wyrażała kompletne wyczerpanie.
- Złap oddech – zawołał Tanis zupełnie niepotrzebnie bowiem jedyne, co Clotnik mógł teraz zrobić to rozpaczliwie walczyć o oddech.
- Potrzebujemy długiego, tęgiego kija, żeby odpychać wszystkie płonące śmieci, jakie obok nas spadną. Pójdę poszukać. Zostań tu.
   Pół-elf przeszukiwał pobliski teren starając się zignorować płomienie gnające ze wzgórz w stronę lasu aż nagle do jego uszu dobiegł rozpaczliwy krzyk. Gwałtownie uniósł głowę i kątem oka spojrzał w jasne, skaczące płomienie rozległe już od wschodu do zachodu po całym północnym niebie. Początkowo nie widział nic poza blaskiem żółto czerwonych płomieni. A potem jakiś cień, stojący na tle tego szkarłatu przeskoczył w pole widzenia.
   Tanis osłonił oczy przed oślepiającym blaskiem i ciężkim dymem, który napływał już przed płomieniami. Cień był jakąś postacią, postacią w ruchu. Tylko czy to człowiek? Instynktownie i bez wahania Tanis pognał długimi krokami od bezpieczeństwa przy jeziorze do brzegu lasu mając nadzieję na zobaczenie czegoś więcej.
- Dokąd idziesz? – zawołał Clotnik.
- Tam chyba ktoś jest.
- Och, nie!
   Zgroza w głosie krasnoluda przegoniła wszelką panikę jaką okazywał do tej pory. Ku zdumieniu Tanisa żongler pognał za nim. Tymczasem pół-elf poczuł przypływ własnego strachu. A jeśli człowiek w opałach jest właśnie tym, który znał jego ojca?
   W tej chwili linia ognia płonących traw była nie dalej o sto jardów od początku lasku.
- Pomocy… - słychać było zdławiony krzyk.
- Tutaj! Na prawo! – krzyczał Clotnik – Słyszałeś?
   Tanis nawet nie odpowiadał. Zobaczył jakiś ruch, dojrzał sylwetkę człowieka na tle oślepiających płomieni i pognał jak umiał najszybciej w stronę pożaru. Ryk ognia i duszący wiatr przed jego czołem były równie groźne jak potworny żar. Anis jednak gnał dalej. Ktoś biegł w jego stronę; postać w długiej szacie przewróciła się tuż przed skaczącymi płomieniami palącej się trawy.
- Tędy! – krzyczał Tanis wymachując ramionami.
   Człowiek podniósł głowę. Płomienie już zaczęły kąsać haft na tyle ciemnej szaty. Pół-elfa dzieliła od niego odległość nie większa niż dziesięć jardów gdy człowiek uniósł ramiona i krzyknął coś całkowicie niezrozumiałego po czym padł jak ścięty. Szata zaczęła dymić; ogień śpieszył się by go pożreć. Tanis był szybszy. Praktycznie przeskoczył odległość dziesięciu jardów i objął tego człowieka. Najbliższe płomienie już zaczynały lizać brzeg skórzanej tuniki Tanisa gdy skoczył i jak najszybciej pognał byle z daleka od płomieni. Gnał w dół z gorącym wiatrem wiejącym mu za plecami i nawet z obciążeniem w postaci nieprzytomnego mężczyzny zdołał utrzymać się przed ogniem, nie za daleko ale jednak. Po chwili jednak otoczył go skłębiony dym.
   Ciężko dysząc, z gorejącymi oczami, Tanis stracił z oka widok lasu. Zatrzymał się zdezorientowany, z ciężarem bezwładnego ciała na ramieniu.
- Gdzie…? – zastanawiał się gorączkowo.
   Nie miał pojęcia dokąd ma biec. Ryk pożaru otaczał go jakby ze wszystkich stron i nie miał nawet nadziei na dostrzeżenie Clotnika, elfie oczy czy nie elfie. Po raz pierwszy zaczął mysleć, jak to będzie spłonąć w pożarze. I wtedy ręka jakaś chwyciła go za ramię.
- Tędy! – głos Clotnika był niemal nierozpoznawalny.
- Obróciło cię! Drzewa są tam! Szybciej!
   Tanisa wręcz oblała ulga podobna do wiosennego deszczu. Po raz kolejny żongler go zaskoczył. Pól-elf szedł za nim a parę sekund później wyszli z chmury dymu do tymczasowego schronienia pośród drzew. Ogień trzaskał o parę jardów za ich plecami. Pobiegli do jeziora gdy początkowa linia drzew wybuchła płomieniami. Jęzory ognia skoczyły w górę po pniach i zapaliły wyżej rosnące konary. Temperatura wzrosła tak, że liście zajmowały się płomieniem nim jeszcze ogień do nich dotarł.
- On żyje? – zaniepokojony Clotnik spytał nie przerywając biegu do jeziora.
   Tanis popatrzył i ujrzał, że trzyma starego mężczyznę o siwych włosach pokrytych popiołem i o twarzy noszącej ślady wieku.
- Chyba wciąż oddycha – powiedział pół-elf – ale jest ciężko poparzony.
   Jakby dowodząc racji słów Tanisa skóra starego mężczyzny zasyczała i zadymiła dotykając pierwszych kropli zimnej wody jeziora.
   Gdy woda stała się już zbyt głęboka by mogli iść brodząc obydwaj popłynęli, holując nieprzytomnego starego mężczyznę, do kłody bujającej się na wodzie o jakieś dwanaście jardów dalej. Trawa, krzewy, drzewa wokół jeziora płonęły pomarańczowo żółto czerwono i błękitnie a płonące gałęzie spadały wokół Tanisa i Clotnika niczym oberwanie chmury ognia. Na koniec Tanis zadał pytanie palące mu serce równie mocno jak otaczające ich płomienie.
- Czy to on jest tym, co znał mego ojca?
   Żongler tylko skinął głową. Tanis zacisnął szczęki do bólu. Chciał wrzeszczeć, chciał bić z losem choćby na miecze i pociąć go tak, by nigdy już z niego nie zakpił. Z trudem zdołał zachować ciszę. Z biegiem nocy obydwaj z Clotnikiem trzymali się kłody i na zmianę utrzymywali głowę starego nad wodą. Nie mieli kija do odpychania płonących śmieci więc musieli w tym celu użyć nóg i odpychać wszystko, co niebezpiecznie blisko spadło. Najbardziej przerażające były gorące węgle latające w powietrzu i z sykiem wpadające do wody. Każdy z takich węgli mógł wypalić oko czy poparzyć twarz. Musieli wciąż zachowywać czujność i to nie tylko troszcząc się o siebie, lecz i o starego mężczyznę. Nie raz i nie dwa musieli wciągać go pod wodę byle tylko uchronić przed poparzeniem. Kaszląc głośno i krztusząc się dawał im znać, że wciąż żyje. Choć ledwie, ledwie.
   A ogień wciąż szalał wokoło.


https://scontent-b-ams.xx.fbcdn.net/hphotos-prn2/p480x480/1238722_626203917419553_1235611245_n.jpg

Offline

 

#3 2019-02-19 20:59:35

 janjuz

Najwyższy Kleryst

Call me!
Skąd: Zduńska Wola
Zarejestrowany: 2012-10-02
Posty: 829

Re: Tanis, Smutne Lata

Rozdział 3

Okazyjna wymiana

   Był już prawie poranek, gdy ogień wreszcie się sam wypalił. Las stanowił już tylko dymiące resztki a popiół wirował nad jeziorem niesiony zdawkowymi podmuchami wiatru. Clotnik był w połowie zanurzony w wodzie a jedną nogą zahaczony o kawał gałęzi wystającej z kłody o którą się opierał. Druga noga, podobnie jak jedno ramię, wisiała bezwładnie w zimnej wodzie. Tanis, który tymczasem zbudził się z przerywanej drzemki, popatrzył z dużą dozą sympatii na żongler. Clotnik wyglądał na porzucone dziecko, któremu brakło już wszystkiego łącznie z nadzieją. Tyle, że będzie w porządku jak tylko troszkę wypocznie. Spojrzenie pół-elfa powędrowało do chudego, starego mężczyzny opartego w szczelinie między dwoma konarami  częściowo zanurzonego drzewa oraz na potężnym konarze. Tanis patrzył jak zamarły, dopóki nie zauważył, ze pierś mężczyzny jednak się unosi. A więc wciąż żyje. Pewną, choć niedużą, pociechą było schłodzenie mocno oparzonej skóry.
   Kilkoma ruchami ręki Tanis odepchnął od siebie brud z powierzchni wody i wierzchem dłoni spryskał mu twarz. Co prawda był całkiem zesztywniały od siedzenia w wodzie całą noc, lecz zaczął kopać nogami i jedną ręką zagarniać wodę, powoli manewrując kłodą w stronę brzegu. Prawie już dopłynął do otwartego kawałka ziemi gdy chrapliwy głos zaskrzeczał z tyłu.
- Ty.
   Pół-elf natychmiast spojrzał na Clotnika sądząc, że żongler się właśnie przebudził. Krasnolud jednak dalej chrapał.
- Tutaj – szepnął głos – To ja.
   Tanis spojrzał w kierunku krzywego konaru drzewa i zaskoczył go widok otwartych, niebieskich oczu starego mężczyzny. Przestał płynąć.
- Płyń dalej – powiedział stary – Wydostań mnie z wody zanim wyschnę.
- jesteś ciężko poparzony, stary – ostrożnie rzekł Tanis – Ból będzie znacznie większy gdy położę cię na ziemi.
- Co ty wiesz o bólu? – sarkastycznie spytał strzec – Po prostu płyń dalej.
   W końcu i Clotnik się poruszył. Uniósł ramię by się przeciągnąć i natychmiast ześlizgnął się z kłody wpadając do wody. Wymachując rękami byle tylko złapać się czegoś na pniu drzewa żongler chlapał i wrzeszczał o pomoc nie zdając sobie sprawy, że jest niecałe dwanaście jardów od brzegu. Tanis swobodnie przepłynął przez pokrytą popiołem wodę, złapał Clotnika za kark i wyciągnął mu głowę nad powierzchnię wody. Brudna woda spływała po brodzie krasnoluda.
- Spokojnie – powiedział ostro Tanis – Wszystko w porządku. Trzymaj się kłody. Jesteśmy już prawie na brzegu.
- Dobrze! – sapnął Clotnik i chwycił drzewo.
   Podczas gdy Tanis popychał kłodę w stronę brzegu Clotnik przyglądał się staremu mężczyźnie. Ten się uśmiechał… choć może był to tylko grymas. Twarz starca była poważnie poparzona. Niezależnie też od wysiłków Tanisa i Clotnika latające węgle wypaliły większość siwych włosów na jego głowie.
- Nie sądziłem, że przeżyjesz do rana – uroczyście zapewnił Clotnik.
   W głosie starego zabrzmiał ból i wyczerpanie.
- Nie miałem wyboru.
    Tanis wykopał skromne wyposażenie, wziął derkę z plecaka i zanurzył ją w jeziorze. Następnie rozłożył ją na płaskim kawałku gruntu.
- Pomóż mi – powiedział do Clotnika wskazując jednocześnie na starego.
   Clotnik westchnął i stanął po kolana w wodzie po drugiej stronie mężczyzny.
- Teraz delikatnie – powiedział Tanis.
   Zapach umierającego mięsa natarł na ich nosy gdy tylko go podnieśli. Clotnik zdecydował, że nie spojrzy na mężczyznę – a przynajmniej nie wcześniej niż położą go na derkę. A potem żongler ujrzał, że dłonie i ramiona na pokryte płatami spalonej skóry i zakrzepłą krwią – nie swoją skórą i nie swoją krwią. Żołądek zaczął mu się wywracać na lewą stronę i rzucił wtedy jedno spojrzenie na starca.
- Na Reorxa! – krzyknął.
   Szybko odwrócił wzrok, dokuśtykał parę kroków stronę jeziora i zwymiotował.
- Wygląda, że został trochę przypieczony – mruknął stary.
- Znosisz los niespodziewanie spokojnie – z szacunkiem stwierdził Tanis.
- To wszystko moja wina – rzucił ten w odpowiedzi.
   Błękitne oczy wypełniły się łzami niewątpliwie spowodowanymi bólem poparzeń. Tanis się wzdrygnął.
- Nie możesz się winić, że nie zdołałeś umknąć pożarowi traw – powiedział uprzejmie – Ja też nie zdołałem.
   Błękitne oczy się oczyściły i uważnie spojrzały na elfa.
- Obwiniam się za jego rozpoczęcie.
   Tanis uniósł brwi.
- Dlaczego go wywołałeś?
- Gonili mnie sligowie – wyjaśnił stary –  I całkiem sporo ich było. Pomyślałem, że ogień ich zatrzyma albo nawet zabije.
   Tanis rozejrzał się wokoło. W pobliżu Clotnik dochodził do siebie po ataku mdłości. Para i dym wciąż unosiły się z poczerniałych pni i konarów. Wszystkie zwierzęta w okolicy dawno już zniknęły. Sligowie, wielcy i inteligentniejsi kuzyni hobgoblinów, mieliby spory problem próbując ukryć się w spalonych okolicach jeziora.
- Chyba zadziałało – zgodził sieTanis.
   Przerwał a potem mówił dalej, lecz już chyba bardziej do siebie samego.
- Nigdy nie słyszałem o sligach wędrujących do tej części świata. Musieli gonić coś bardzo cennego.
   Stary odwrócił wzrok, lecz nie odpowiedział. Tanis ciągnął dalej.
- Ogień szedł szeroko, od horyzontu do horyzontu. Musiałeś rozpalić ogień dość daleko stąd.
   Stary chciał potrząsnąć głową, lecz tylko się skrzywił. Odrętwienie spowodowane całą nocą w wodzie mijało a straszliwy ból już nadchodził. Tanis dostrzegł, że błękitne oczy zachodzą mgłą a starzec tylko westchnął i je zamknął.
- Nie – szepnął – Nie było daleko stąd. To moja magia rozszerzyła go daleko.
- Jesteś magiem?
- Resztką maga – odparł ze stłumionym, smutnym śmiechem.
   Tanisowi coś jednak nie pasowało.
- Jeżeli magią uratowałeś się od sligów to dlaczego nie rzuciłeś kolejnego zaklęcia by uchronić się przed ogniem?
- Nie mogłem… - głos mu zadrżał, lecz z wysiłkiem zdołał się skupić – Nie mogłem rzucić kolejnego zaklęcia tak szybko po pierwszym. Moje siły nie są już takie jak kiedyś.
   Potrząsnął głową coś sobie przypominając.
- Kiedy ogień się już zaczął to nie miałem sposobu by go kontrolować. Miałem niezłe wyprzedzenie, lecz gdy wiatr zmienił kierunek to pomyślałem, że już nie dam rady.
   Wracając z nad jeziora Clotnik słyszał końcówkę rozmowy. Był blady, trząsł się a jedną ręką wciąż trzymał się za brzuch jakby chciał go uspokoić. Drugim ramieniem otulał własną pierś jakby chronił się przed chłodem choć właśnie, i to bardzo szybko, wschodziło słońce.
- Jedyną przyczyną tego, że żyjesz, jest Tanis – powiedział żongler – On ocalił ci życie.
- Pamiętam – szepnął obolały starzec – gdy go ujrzałem to najpierw pomyślałem, że to jego ojciec.
   Tanis poczuł się oszołomiony. W głowie miał kłąb natarczywych myśli tylko głosu nie potrafił wydobyć. Błagam, myślał, oby żył choć na tyle długo by mógł powiedzieć mi co wie. Clotnik wyciągnął rękę i ostrożnie wyciągnął ze zmierzwionych resztek włosów starca witkę z kłody nasączoną wodą.
- Powinieneś odpocząć – delikatnie doradził czarodziejowi.
   Mag w odpowiedzi tylko zacisnął wargi. Tanis pomyślał, że za czasów gdy był zdrów stary człowiek wykazywać sporo uporu.
- Sam dobrze wiesz – sprzeciwiał się czarodziej – Że czasu mam mało a muszę porozmawiać z pół-elfem, dopóki jeszcze mogę.
   Mag próbował obrócić się w stronę Tanisa, lecz wysiłek przyniósł mu tylko ból nie do wytrzymania. Jęknął głęboko a oczu mu się wręcz wywróciły. Tanis pośpiesznie się odezwał.
- Zostaniemy z tobą, dopóki… - pół-elf nie umiał skończyć.
- Póki nie umrę? – mag mówił do Tanisa przez zaciśnięte zęby – Nie. Nie ty.
   Tanis nie wiedział, co ma odpowiedzieć.
- Dokonajmy wymiany – mówił wolno czarodziej, wysiłek był widoczny – Umowa. Wiedza o twym ojcu… w zamian za przysługę.
- Oczywiście – odparł bez zastanowienia Tanis – Powiedz, czego potrzebujesz a jeśli mogę coś zrobić to jest to twoje.
   Błękitne oczy nagle pojaśniały stalą w pokrytej popiołem twarzy.
- Chcę byś kogoś dla mnie odnalazł… kogoś, kto zginie bez twojej pomocy.
   Ostatnie słowa wykrzyczał a rękoma uchwycił się tuniki Tanisa. Poczerniałe od oparzeń palce zwinęły się w szpony a on użył uchwytu zarówno do przyciągnięcia bliżej Tanisa jak i do podniesienia się z ziemi. Zdławionym głosem zawołał.
- Ona musi zostać ocalona! Daj słowo!
- Czy kobieta, o której mówisz, była na równinie z tobą gdy uderzył ten pożar? – spytał zaalarmowany Tanis.
   Już szykował się szukać tego co, w najlepszym wypadku, mogło być tylko zwęglonymi szczątkami. Jednak czarodziej potrząsnął głową i siłą desperacji przyciągnął Tanisa do siebie.
- Jest bardzo daleko – powiedział ze smutkiem stary czarodziej.
   Tanis położył go spokojnie z powrotem na derkę.
- Kim jest?
- To Brandella – odparł ten prosto – Nie ma takiej drugiej. Musisz ją odnaleźć, ocalić, by mogła żyć gdy ja umrę.
   W końcu wtrącił się do rozmowy Clotnik.
- Kishpa, niczego mu nie wyjaśniłeś.
- Dajcie mi wody – zażądał mag.
   Kiedy już napił się z bukłaka Clotnika wydał ciężkie westchnienie i zaczął mówić dalej.
- Trzy lata temu rzuciłem zaklęcie, mając nadzieję, że moja magia powie mi kogo mam szukać. Magia nakazała mi szukać ciebie, Tanthalasie – powiedział używając elfickiego imienia Tanisa.
   Kishpa zakaszlał a Clotnik podał mu więcej wody. Stary czarodziej odmówił i ciągnął dalej.
- Od tamtej pory cię szukam. Moja oferta jest bardzo prosta. Twój ojciec przyszedł do mojej wsi dziewięćdziesiąt osiem lat temu. Zaprowadzę cię do niego jeśli ty oddasz mi Brandellę.
   Stary mężczyzna odpoczywał chwilkę ciężko oddychając. Tanis miał niemal takie same kłopoty z oddechem jak on. Jego ojciec. Jak to jest możliwe? Dziewięćdziesiąt osiem lat to krótki czas dla elfa, lecz ojciec Tanisa był człowiekiem. Jakim cudem mógłby jeszcze żyć? Tanis zastanawiał się, czy jego wątpliwości nie odbijają mu się na twarzy.
- Jak mam odnaleźć tą kobietę, Brandellę? – spytał pośpiesznie.
   Poparzone usta Kishpa wygięły się w krwawym uśmiechu.
- Tak samo jak znajdziesz ojca. Będziesz oboje szukał w mojej przeszłości. Oni żyją w mojej pamięci.


https://scontent-b-ams.xx.fbcdn.net/hphotos-prn2/p480x480/1238722_626203917419553_1235611245_n.jpg

Offline

 

#4 2019-02-20 18:43:00

 janjuz

Najwyższy Kleryst

Call me!
Skąd: Zduńska Wola
Zarejestrowany: 2012-10-02
Posty: 829

Re: Tanis, Smutne Lata

Rozdział 4

Błaganie Maga

   Tanis poczuł jak wszelkie nadzieje roztrzaskują się jak spalone drzewa zaścielające spopielały krajobraz. Błękitne oczy Kishpa wpatrywały się weń z taką intensywnością, że pół-elf dosłownie zmartwiał.
- Stary jest w delirium – powiedział Tanis – Clotnik, pomóż mi z pozostałych derek zrobić nad nim namiot. Musimy ochronić…
   Lecz Clotnik pozostał spokojnie na klęczkach na piasku obok maga.
- Nie jest w delirium – powiedział rzeczowo krasnolud.
   Tanis patrzył na żonglera, potem na maga i w końcu zaczął się zastanawiać, czy to przypadkiem nie on sam jest w delirium.
- Brandella żyje i oddycha wewnątrz mnie – rzekł chrapliwie Kishpa – tak jak i twój ojciec. A w każdym razie będą tak długo, dopóki ja żyję. To dlatego tak cię potrzebuję, Tanisie.
   Mag zaczął nagle kaszleć krwią. Przetarł okrwawioną i poznaczoną ogniem twarz. Leżał chwilę bez tchu.
- Póki jeszcze jestem przytomny zamierzam rzucić zaklęcie. Wyślę cię głęboko do mojej pamięci, wstecz aż do czasów gdy twój ojciec zawitał do mojej wioski.
   Zatrzymał się a Clotnik rzucił mu zaniepokojone spojrzenie. Kilka nieśmiałych dźwięków zakłóciło poranny spokój; od czasu do czasu spadały z głośnym plaśnięciem kawałki zwęglonych konarów, czasem gałąź pękł i spadła na pokryte śmieciami piaski. Smród dymu wciąż był mocny. Pół-elf i krasnolud zachowywali ciszę w oczekiwaniu aż starzejący się czarodziej pokona kolejny atak bólu. Tanis obserwował jak płytki oddech maga ledwo unosi spopielone szaty, które kiedyś jak wiedział były czerwone i aksamitne.
   Na twarzy czarodzieja pokazał się zaciekły grymas; nie pozwoli by ból stał mu na drodze.
- Dowiedz się, czego chcesz, o swym ojcu – powiedział – Lecz odnajdź moją Brandellę i z mojej pamięci uciekaj razem z nią. Wtedy gdy ja umrę on będzie dalej żyła. Nie chcę by jej pamięć umarła ze mną, Tanisie. Rozumiesz mnie? Za bardzo ją kocham, by widzieć jak ginie ze mną. Znajdź ją. Uwolnij ją.   Stary mężczyzna opadł na plecy. Obserwował Tanisa wzrokiem wyrażającym na zmianę żądanie i nadzieję.
- Zrobisz to? – spytał słabo Kishpa.
   Rzeczywiście zobaczyć ojca? Spotkać go?
- Tak – odparł.
   Innej odpowiedzi być nie mogło. Czarodziej uśmiechnął się z widocznym wysiłkiem.
- Wiele musisz się jeszcze dowiedzieć – powiedział – Ja natomiast muszę się skoncentrować i zebrać moc do rzucenia zaklęcia. Clotnik, powiedz Tanisowi, czego ma się spodziewać. I pośpiesz się. Czas ucieka.
   Clotnik ujął Tanisa pod ramię i poprowadził parę kroków w bok. Usiedli na kłodzie wyciągniętej na brzeg, na tej co uratowała im życie w nocy. Clotnik rzucił długie spojrzenie na jezioro a zamyślone oczy przybrały barwę zielonych agatów. Wokół oczu nagle ukazała się bogata sieć zmarszczek a Tanis zorientował się, że jego towarzysz może nie być tak młody jak sądził. Clotnik zaczął mówić, brzmiał jakby z dużej odległości.
- Kishpa znał Brandellę już dawno temu, podczas wojny – wyjaśniał żongler – Panowała zaraza a ludzie przed nią uciekali wysyłając armię do krain niezarażonych. Maszerowali przeciw rozproszonym wioskom elfów na północy Qualinest chcąc zmieść z drogi wszystko, co zagradzało im drogę do Cieśniny Algoni.
   Tanis oczywiście wiedział o tej wojnie między ludźmi i elfami. Takie inwazje były jeszcze jedną przyczyną wzajemnej nieufności między rasami – i kolejną przyczyną, dla której obie strony traktowały Tanisa, owoc czasów przemocy, jako wyrzutka.
- A mój ojciec? – naciskał Tanis.
   Clotnik spojrzał nań po raz pierwszy a spojrzenie było wyraźnie współczujące.
- Twój ojciec był pomiędzy tymi żołnierzami. Mówię ci o tym byś wiedział czego możesz się spodziewać. Otoczy cię przemoc i rozlew krwi, nawet możesz się stać tam ofiarą. Jest możliwe, że zginiesz w pamięci Kishpa.
- Będę ostrożny – przyrzekł Tanis.
   Clotnik potrząsnął jednak głową i położył dłoń na muskularnym ramieniu Tanisa.
- Śmierć jest tylko jednym z niebezpieczeństw – ostrzegł.
   Tanis spojrzał w bok na starego czarodzieja. Leżał okilka jardów dalej i zbierał do czekającego zadania.
- Muszę podjąć ryzyko – odparł pół-elf.
   Kiedy krasnolud pozostawał nadal milczący, tanis spojrzał na niego i rzekl.
- Dobrze. Wyjaśniaj.
  Clotnik zdjąl dłoń z ramienia Tanisa i zaczął.
- Kishpa nie wie, co może się stać gdy obcy wejdzie w jego przeszłość. Możesz zmienić wręcz drogę jego życia, możesz zmienić wyłącznie wspomnienia lub nie dokonać żadnej zmiany. Akceptuje wszelkie konsekwencje tak długo, jak możesz znaleźć Brandellę i powrócić z nią zanim umrze. Jeśli przestanie oddychać, ty też przestaniesz.
   Spojrzenie krasnoluda przypominało ostrością miecz wykuty przez Flinta.
- W każdym razie, nie w jego pamięci – Clotnik kontynuował – Co stanie się z tobą – czy będziesz w ogóle mógł wrócić do tego życie – tego też nie wie.
   Tanis siedział cicho i rozważał całą sytuację. Wszyscy towarzysze, poczynając od ogromnego Caramona a kończąc na drobniutkim Tasie, wyruszyli na swe własne przygody. Cóż, tylko że oni obytymi nogami będą wędrować w teraźniejszości przynajmniej. Pół-elf miał już coś powiedzieć, gdy wtrącił się Clotnik.
- Wszystko, co mogę ci powiedzieć – powiedział krasnolud – To konieczność odnalezienia jej i wyciągnięcia z pamięci Kishpa zanim on umrze.
- Jak? – spytał Tanis.
   Clotnik był wyraźnie zaskoczony.
- Magicznie, to oczywiste.
   Tanis wyczuł, że żongler coś jakby ukrywał.
- I Kishpa nas wydostanie? – naciskał.
   Clotnik dziwnie się uśmiechnął nim odpowiedział.
- Jeśli wszystko pójdzie dobrze.
   Kiedy kolejne minuty mijały bez żadnej odpowiedzi pół-elfa Clotnik zagryzł dolną wargę, oparł się plecami o kłodę i spytał.
- O co chodzi?
- Kisha wygląda na człowieka – odparł Tanis z twardym wyrazem twarzy – Jakże mógłby być młodym, zakochanym w kobiecie mężczyzną prawie sto lat temu?
   Clotnik pozwolił sobie na krótki wybuch śmiechu nim spoważniał i odparł.
- Wygląda jak człowiek mimo tych poparzeń?  Na brodę Reorxa, nie! – odparł – Jego dziadek był pół-elfem.
   Głos Clotnika zniżył się do szeptu.
- Na ile mogę się zorientować, to jest w jednej czwartej elfem a w trzech czwartych człowiekiem. Odpowiedni do tego, również elfie przejawy ciała są ukryte. Długość jego życie, jednakże, jest oczywistym dowodem dziedzictwa krwi.
   Tanis powoli skinął głową. Były jeszcze inne pytania.
- Jak znajdę mojego ojca? I Brandellę? Jak oni wyglądają?
- Znajdziesz oboje w wiosce nazywanej Aknatavaka, leży na północno wschodnim wybrzeżu Cieśniny Algoni. Ojca rozpoznasz bo, jak Kishpa mi opisał, trochę ciebie przypomina – z oczu i ust przynajmniej. Są też co prawda różnice. Kishpa powiedział mi, że w odróżnieniu od ciebie, ojciec ma długie, czarne włosy, fatalnie złamany nos no i wtedy, gdy był a Ankatavaka, również paskudną ranę ciętą na prawej nodze, ranę od miecza.
- A co z moją matką? Ona też żyje w wiosce Kishpa? – tanis aż wstrzymał odeech.
   Spotkać matkę, która zmarła krótko po jego urodzeniu warte było wszelkich niebezpieczeństw jakie mógł nieść plan czarodzieja.
- Nie – odparł zdecydowanie Clotnik – Kishpa jej nie znał. W tej sprawie nie mogę ci pomóc.
   Tanis głęboko westchnął.
- No dobrze. Opowiedz mi o Brandelli.
- Była tkaczką gdy Kishpa ją poznał. Kiedy ją zobaczysz, to poznasz natychmiast. Co do tego nie ma żadnych wątpliwości.
- Ale jak?
   Gdzieś na jeziorze para wodnego ptactwa próbowała wylądować na pokrytej szumowinami wodzie. Skrzeknęły przeraźliwe z przerażenia i natychmiast odleciały na zachód. Wzrok Tanisa powędrował ich śladem.
- Będziesz wiedział, ponieważ Kishpa ją kocha a ty będziesz w jego pamięci – krasnolud usiłował wyglądać uspokajająco – Zrozumienie samo do ciebie przyjdzie.
   Tanis nie miał takiej pewności. Pomimo wszystko, nie naciskał dalej w tej materii.
   Krasnolud wykonał ruch jakby miał wracać do Kishpa a pół-elf w tym momencie zadał kolejne pytanie.
- A tobie o co chodzi, Clotnik? Dlaczego robisz to wszystko dla starego mężczyzny!
- To? To jest nic – powiedział żongler frasobliwie – Chciałem udać się w tą podróż zamiast ciebie. Kishpa mnie nie puści. To musisz być ty; zaklęcie poszukiwania było bardzo dokładne.
   Westchnął głęboko i popatrzył przez ramię na Kishpa.
- Ale ja mu nie wierzę – powiedział cicho – On po prostu nie chce żebym ja tam szedł.
- Dlaczego?
- Z tego samego powodu, dla którego ja chcę iść – odparł wymijająco bawiąc się jednocześnie mokrym kawałkiem kory z kłody na której siedzieli.
   Odrzucił korę i spojrzał w twarz Tanisowi.
- Jeżeli przeżyjesz podróż to ci powiem. Będziesz też miał mi co nieco do powiedzenia. Ale dość na teraz. Czas na gadanie minął. Kishpa jest gotów.
   Krasnolud wstał ucinając dalsze pytania i śpiesząc do czarodzieja. Tanis poszedł za nim z większym namysłem. Mag popatrzył na nich wzrokiem z którego nagle zaczęła przebijać zjadliwość. Tanis odrzucił swe przypuszczenia. Zawsze był roztropny – towarzysze twierdzili, że nawet zbyt roztropny. Tym razem, jak sobie przyrzekł, idzie naprzód bez dalszych rozważań. Z widocznym wysiłkiem w ruchach, zdołał czarodziej wydobyć z małej, przypalonej i wodoodpornej sakiewki u pasa dwa nieduże przedmioty. Podniósł je wyżej. Pierwszy z nich to był podniszczony kawałek tkaniny. Można było dostrzec, że kiedyś był jasny i wielobarwny, pełen odcieni czerwieni, żółci i purpury. Drugim przedmiotem był prosty, drewniany przyrząd do pisania. Czarodziej wręczył Tanisowi pióro lecz przytrzymał kawałek takiny.
- Ta tkanina to wszystko, co mi po niej pozostało – powiedział smutno – To ostatni kawałek szarfy, jaką kiedyś dla mnie zrobiła. Weź to i daj jej jako znak mojej miłości.
- A pióro? – spytał Tanis.
- Też zabierz i zostaw w przeszłości. To z jego powodu sligowie mnie ścigali. To najlepszy sposób, że by zatrzymać je poza ich zasięgiem.
   Sligowie, znani z ostrych zębów, brzydoty i generalnie nietowarzyskiego zachowania, byli jednak rzadkością w okolicach Solace.
- Dlaczego sligowie mogliby chcieć twego pióra? – zastanawiał się Tanis – Wygląda bardzo zwyczajnie.
- Pióro przepowiada niebezpieczeństwa – odparł czarodziej – Ktokolwiek je posiada nie zostanie nigdy zaskoczony. Wyobrażasz sobie, jak bardzo cenny to przedmiot dla armii takich stworów zamierzających podbój?
   Usta Kishpa zacisnęły się w wąską kreskę.
- Nie mogą go dostać, Tanthalasie!
   Tanis miał zamiar zadać kolejne pytanie, lecz tutaj wtrącił się Clotnik.
- Kishpa jest słaby. Musimy się spieszyć.
   Mag ścisnął poblakły kawałek tkaniny i niechętnie oddał go Tanisowi. Pół-elf ostrożnie ukrył go wraz z piórem w swej tunice. Czarodziej tylko skinął w podzięce głową. Nagler, tuż zanim zaczął rzucanie zaklęcia, resztki sił silnego ongiś maga, kazały mu podnieść okrwawioną dłoń i mimo bólu wyciągnąć palec w stronę Tanisa.
- Jest jeszcze jedna sprawa, którą musisz wiedzieć – szepnął Kishpa – ktoś będzie próbował powstrzymać cię od uwolnienia mej Brandelli.
- Kto taki? – spytał Tanis nachylając się na czarodziejem.
- Ja.
   Nim Tanis otrząsnął się z zaskoczenia mag już intonował słowa, jakich pół-elf nigdy przedtem nie słyszał. Dźwięki innego świata brzmiały jak muzyka, nie tyle z powodu intonowanych słów lecz intrygujących tonów. Kishpa powtórzył je jeszcze raz, a potem jeszcze trzeci. Tanis rzucił spojrzenie Clotnikowi.
- Nie działa – powiedział cicho.
   Clotnik nań spojrzał.
- Ćśśś!
   Wtedy mag zacisnął dłonie w pięści, potrząsnął nimi i nagle otworzył ponownie. Martwa skóra zaczęła spadać mu z palców na ubiór, lecz on jakby tego nawet nie zauważył. Zamknął pięści ponownie. Potrząsnął. Otworzył. Zamknął po raz trzeci. Potrząsnął… a wtedy Tanis zniknął.


https://scontent-b-ams.xx.fbcdn.net/hphotos-prn2/p480x480/1238722_626203917419553_1235611245_n.jpg

Offline

 

#5 2019-02-28 19:42:33

 janjuz

Najwyższy Kleryst

Call me!
Skąd: Zduńska Wola
Zarejestrowany: 2012-10-02
Posty: 829

Re: Tanis, Smutne Lata

CZĘŚĆ II

Rozdział 5

Ciemna Jama

    Tanis wciąż jeszcze patrzył na dół, lecz miast leżącego na ziemi Kishpa zobaczył skórzane, żołnierskie buty, zwrócone czubkami w jego stronę. Tanis natychmiast podniósł wzrok i uchwycił odbicie słonecznego światła od szerokiego miecza zmierzającego prosto na jego głowę!
   Elfowie  szanują życie. Przed każdą bitwą elfie oddziały zbierają się wraz z dowódcami i proszą o przebaczenie za życia, które w nadchodzącej potrzebie odbiorą. Tym razem jednak nie było czasu by wykonać ruch, pomyśleć czy czuć. W tej chwili inny miecz wyskoczył niby znikąd i zablokował opadające ostrze. Rozległ się dźwięk uderzenia stalą o stal.
- Wyjmij broń! – huknął jakiś głos.
   Dwa razy nie trzeba było Tanisowi powtarzać. Zadziałał instynkt nabyty w bitwach i wieloletnie doświadczenie wojownika. Prawą pięścią znokautował napastnika  a lewą wydobył z pochwy inkrustowany srebrem miecz. Zamierzał się ochronić gdy będzie się wycofywał z szaleństwa w jakie przypadkowo wpadł. Stał w gotowości i szybko się zorientował, że jest w samym środku niewielkiej grupy elfów oraz żołnierzy ludzkich zmagających się w śmiertelnej walce wręcz na jakiejś leśnej polanie.
   Pół-elf miał jeden problem. Nie miał pojęcia po której jest stronie. Sprawa się wyjaśniła, gdy jakiś ludzki żołnierz długich, brązowych i skołtunionych włosach skoczył w jego stronę z mieczem wycelowanym w serce Tanisa. Tanis sprawnie sparował sztych. Żołnierz odbił i zatoczył mieczem szeroki łuk starając się ciąć lewe ramię pół-elfa. Tanis odstąpił na bok i kopnął żołnierza w żołądek. Ten złapał się za brzuch i zgiął we dwoje a jego jęki zmieszały się z okrzykami innych ludzi i elfów.
   Elfi żołnierz, widząc człowieka zgiętego i bezbronnego, wyszedł przed Tanisa i szablą ciął ostro w kark i plecy wroga. Życie się skończyło. Tanis chciał popatrzeć w twarze żołnierzy w poszukiwaniu ojca. W atmosferze smrodu krwi i potu, ze śmiercią przy każdym zwrocie w lewo czy prawo nie miał jednak możliwości przyglądania się twarzom wszystkich, potencjalnych zabójców. Zdecydował, że lepiej jednak  będzie uciec. Nim jednak zdołał tego dokonać, kolejny człowiek go zaatakował uderzając tarczą w głowę Tanisa. Pół-elf padł twarzą do ziemi. Widząc przeciwnik leżącego już na ziemi żołnierz skoczył odrzucając tarczę i docisnął Tanisa ciężarem własnego ciała.
  Kątem oka dostrzegł Tanis wielką, podobną do dechy, rękę chwytającą ciężki kamień. Walcząc o przeżycie owinął pół-elf ramię wokół nóg przeciwnika i z całych sił dźwignął. Kamień wyleciał z rąk żołnierza a on sam padł na plecy i jeszcze się obrócił. Tanis go nie zabił. Miast tego zręcznie odtoczył się w przeciwnym kierunku i chwycił porzuconą tarczę. Używając tarczy i miecza bronił się przed falą nacierających żołnierzy.
   Nie za długo jednak to trwało.
- Kolejni idą! – elfi głos wywrzeszczał ostrzeżenie.
   Tanis instynktownie wiedział. W którą stronę spojrzeć. Poczuł jak ziemia drży i wiedział, że nadchodzi kawaleria. Jeźdźcy mogli nadchodzić tylko od strony otwartej przestrzenie, ze wschodu. W jasnym świetle późnego poranka galopowali przez łąkę i zmiatali skromne siły obronne elfów z krzykiem zemsty na ustach. Lance wprost nadziewały elfów a miecze cięły z góry. To był pogrom. Tanis zdołał zwalić z konia jednego z jeźdźców i złamać lancę drugiego, lecz było ich wszystkich zbyt wielu.
- Odwrót! – krzyczał dowódca elfów a po chwili ponowił bardziej stanowczo – Biegiem!
   Tanis uciekał mając za plecami dwójkę konnych w pościgu. Beznadziejny wyścig i on to dobrze wiedział. Potrzebował wsparcia, ochrony, i to natychmiast. Po lewej stronie dostrzegł pniak drzewa. Skręcił gwałtownie a konny zbliżał się z każdym krokiem. Dopadł pniaka i łukiem skrył się za nim w chwili gdy dopadali go dwaj jeźdźcy. Odwlekając co i tak było nieuniknione Tanis ciął mieczem i odwalił ostrze jednej lancy po czym uchylił się przed drugą, która z sykiem przeszła mu obok ucha.
   Konny przegalopował obok wyrzucając w powietrze tuman kurzu i piasku, który zdławił i oślepił Tanisa. Ten próbował odzyskać oddech i oczyścić oczy wiedząc, że musi być gotów gdy konny znowu nań będzie najeżdżał. Słyszał za plecami rżenie konia, potem dudniące kopyta, które zbliżały się acz nadal niewidoczne, ukryte za chmurą kurzu. Słyszał krzyki innych elfów, lecz też ich nie widział. Słyszał tylko śmiertelne krzyki spowodowane ciosami ludzi. Tanis stanął twardo, miał nadzieję, że zobaczy konnych zanim będzie za późno. Zobaczył, byli już niedaleko. Jeźdźcy pochylili się do przodu by lepiej widzieć ofiarę na którą szarżują by zadać śmiertelny cios.
   I wtedy jakieś dwie ręce wychynęły z tego, co miało być pustym pniakiem drzewa, złapały Tanisa od tyłu i pociągnęły go w dół, w ciemność. Tanis leżał zszokowany na wilgotnej ziemi a na twarz padał mu wąski strumień światła dobiegający z pola śmierci powyżej. Coś poczuł. Miecz? Nie, zbyt tępe. Patyk? – szturchający go w bok. Poruszył się.
- Życie jest cudowne. Bez niego byłbyś już trupem – szepnął głos.
   Po chwili w ciemności rozbrzmiał śmiech.
- Kim jesteś? Spytał, wciąż jeszcze oślepiony upadkiem, Tanis.
    Głos był szorstki, chrapliwy, głęboki niezależnie zresztą od aktualnego przyciszenia.
- Różnie mnie już nazywano, rzadko kiedy przyjemnie, ale na imię mi Scowarr Małe Barki. Nie jestem pewien, czy to jest komplement, czy nie.
- Jesteś człowiekiem? – spytał Tanis dłonią poszukując miecza.
- Twój miecz jest bardziej na prawo od ręki. Uważaj na ostrze – powiedział Scowarr – Oczy ci zaraz przywykną do ciemności.
   Głos mógł pochodzić od człowieka, lecz jego właściciel właśnie uratował mu życie zagrożone przez innych ludzi. Poza tym, stwierdził Tanis, wróg nie pomógłby znaleźć broni. Chwycił miecz i powoli wsunął go do pochwy. Mógł już w ciemności dostrzec sylwetkę. Głosi się nieco podniósł, tak do tonacji tenorowej, lecz nadal pozostał szeptem.
- Chodź ze mną, tylko głowę trzymaj nisko. Tunel jest bardzo wąski.
   Pół-elf postępował za cieniem w ciemność aż wreszcie nie było żadnego cienia, tylko głos:
- Zanim tu pojawili się żołnierze to wioska była tak zdrowa, że jej obywatele musieli w końcu zabić jednego ze swoich tylko po to, by rozpocząć budowę cmentarza.
   Tanis prawie nie słuchał.
- Czy ta wieś nazywa się Ankatavaka? – spytał.
   Raczej poczuł niż usłyszał, że jego towarzysz stanął w miejscu. Głos się teraz wyraźnie pogłębił i to z pewną nutką irytacji.
- To był żarcik, chłopcze. Co z twoim poczuciem humoru?
   W aktualnych warunkach, pomyślał pół-elf, poczucie humoru blednie wobec cech niezbędnych dla zachowania życia.
- Proszę… czy to Ankatavaka? – pytał z uporem.
- Tak – odparł, wyraźnie zniesmaczony, głos – A skoro wciąż jeszcze chce mi się z tobą gadać, to przypuszczam, że powinienem ci powiedzieć żebyś trzymał się lewej strony gdy tunel będzie się rozdwajał.
   Człowiek wznowił marsz. Po paru chwilach Tanis musiał walczyć, by nie zostać przygwożdżonym przez zbiegające się mocno ściany tunelu.
- Nie jestem pewien, czy się przecisnę – zawołał.
   Głos jakby stracił na poirytowaniu.
- Po prostu chodź. Gdybym mógł, to dałbym ci teraz z radością swe małe ramiona, przezwisko i wszystko pozostałe. Bardzo się przydają w takich działaniach jak teraz.
   A kto o to dba? Pomyślał Tanis. Głos bardziej teraz przypominał kendera, niż człowieka;  Tas też tak łaził i gadał, lecz właściciel tego głosu zdradził już całkiem nie Konderską tendencję do irytacji.  Tanis uznał, ze czas podbudować dobry humor towarzysza włóczęgi.
- Czy ta jaskini się kiedyś poszerzy? – spytał.
- Inna możliwość – głos gawędził dalej – Jest taka, że wybrałem dość wąski cel. Jak widzisz zawsze wolę patrzeć na jaśniejszą stronę zycia. Jeśli oczywiście jest tam jakieś światło. A tak właściwie, to jak masz na imię?
- Tanis Pół-Elf.
- Cóż, Tanise… mogę tak mówić, czy wolisz pełny tytuł?
   Tanis sapał z wysiłku przepychając się cal po calu przez przejście zaprojektowane raczej dla krasnoluda czy kendera niż dla kogoś o ludzkim pochodzeniu.
- Ten, kto ocalił mi życie może mnie nazywać jakkolwiek zechce. A jeśli nie masz nic przeciwko takiemu pytaniu, to dlaczego ocaliłeś mi życie?
   Głos, wchodząc w rejestry altowe jakby właściciel się właśnie poszerzył, wrócił do poprzedniego pytania.
- Po pierwsze, Tanisie, tunel za chwilkę znów się poszerzy a wtedy skieruj się na prawo zanim znajdziesz się w dole. Przejdziesz tędy z łatwością. Natomiast…
   Tanis posłyszał kilka głębokich wdechów i głos powrócił do barytonu.
- … jeśli chodzi o to, dlaczego wciągnąłem cię w tak paskudną, ciemną jamę to odpowiedź jest prosta. Potrzebuję ochrony. A ty teraz zawdzięczasz mi życie.
   Tanis się skrzywił w ciemności. Z całą pewnością stary mag, tracący życie z każdym oddechem nad jakimś jeziorem o sto lat później nie ma czasu na tyle, by Tanis mógł się odwrócić od poszukiwań Brandelli. A i Tanis miał własne priorytety. Gdzieś w duszy jednak już słyszał Sturma Brightblade cytującego Solamnijską regułkę „Mój honor to moje życie” i był pewien, że uprzedni towarzysz znalazłby czas by pomóc Scowarrowi, niezależnie od wszelkich konsekwencji.
   Scowarr zrobił dłuższą pauzę – jak Tanis zaczął się orientować, tylko dla podniesienia dramatycznego efektu – i powiedział.
- Niektórzy spłacają swe długi gdy przyjdzie na to czas, inni płacą z opóźnieniem a jeszcze inni nigdy.
- To sprytne – przyznał Tanis.
- Lecz ty się nie śmiejesz - - skarżył się Scowarr.
- Uśmiecham się. Nie widzisz tego, bo tu za ciemno.
- Nie za dobrze ci to idzie. W każdym razie – naciskał mężczyzna – pytanie jest następujące. Czy mi odpłacisz?
   Tanis spróbował jeszcze uciec od odpowiedzialności, która zaciskała się na nim jak zwężające ściany tunelu.
- Nie prosiłem cię o uratowanie życia – stwierdził.
   Głos wahał się pomiędzy podrażnieniem a równie irytującą nutą rozsądku.
- Prawda, lecz ja proszę o uratowanie mojego. A końcu chodzi o to samo. Nie spierajmy się o szczegóły, Tanisie. Mogę na ciebie liczyć?
   Tanis wręcz poczuł, jak towarzysz wstrzymał oddech w oczekiwaniu na odpowiedź. Pół-elf musiał być uczciwy – a przynajmniej tak uczciwy jak tylko mógł. Gdyby próbował mu wyjaśnić całą historię to człowiek nigdy by mu nie uwierzył.
- Jestem tu by odszukać dwoje ludzi – powiedział – Muszę je odnaleźć najszybciej jak mogę a kiedy je znajdę muszę natychmiast odejść. Nie mam co tego żadnego wyboru. Jeżeli w międzyczasie będę mógł cię chronić to tak uczynię. Masz moje słowo.
  Głos odpowiedział z grobową powagą.
- Dobrze – rzekł Scowearr – A ty możesz mieć całe moje zdanie.
   Tanis jęknął.


https://scontent-b-ams.xx.fbcdn.net/hphotos-prn2/p480x480/1238722_626203917419553_1235611245_n.jpg

Offline

 

#6 2019-03-18 13:32:03

 janjuz

Najwyższy Kleryst

Call me!
Skąd: Zduńska Wola
Zarejestrowany: 2012-10-02
Posty: 829

Re: Tanis, Smutne Lata

Rozdział 6

Przypływ

- Jedni są farmerami. Inni wyprawiają skory. Są jeszcze kotlarze, kowale, nauczyciele, kapłani, żołnierze. Każdy coś robi. Ja – powiedział Scowarr – opowiadam dowcipy.
- Żeby zarobić na chlebek? – spytał Tanis z wątpliwością w głosie i jednocześnie badał miecz, czy ten nie doznał jakichś uszkodzeń.
   Szczupły mężczyzna, którego niespodziewanie młoda twarz była głęboko przeorana zmarszczkami śmiechu wokół oczu i ust, nie odpowiedział. Miast tego podniósł niewielki, płonący bez dymu patyk z ogniska w piaszczystej grocie. Tanisowi zrobiło się nieco głupio.
- Przykro mi – powiedział.
- To mnie jest przykro - odparł ponuro Scowarr – Ze wszystkich zarozumialców jakich mogłem dziś uratować musiałem złapać takiego, który nie śmieje się z moich żartów, nawet nie uśmiechnie się słysząc mą pomysłowość, który nawet nigdy o mnie nie słyszał!
- Ćśśś! Nigdy nie wiadomo, kto jeszcze może się kryć w tych tunelach – powiedział Tanis wskazując czubkiem miecza dziurę z której właśnie wyleźli.
   Scowarr przeprowadził Tanisa przez istny plaster miodowy tuneli by wreszcie wylądować w jaskini tuż na północ od Ankatavaka wychodzącej prosto na zachód. Południowe słońce Mosno paliło na morzu lecz jaskinia pozostawała wilgotna i chłodna. Człowiek nerwowo spojrzał przez ramię, wziął głęboki wdech i na moment zamknął oczy.
- Nie strasz mnie w ten sposób – powiedział – Kiedyś byłem chory i poszedłem do uzdrowiciela. Powiedziałem mu, że boję się śmierci. A on odparł – Nie ma czego. Przecież to będzie ostatnie co zrobisz.
   Tanis się uśmiechnął.
- I tyle? – zawołał Scowarr – Jeden z moich najlepszych żartów a jedyne na co cię stać to połowiczne uniesienie połowy wargi?
   Tanis pośpiesznie chciał mężczyznę ułagodzić.
- Przypuszczam, że myslami byłem gdzie indziej. Przepraszam.
- Przepraszam –naśladował Scowarr.
   Nadąsał się i usiadł bez słowa. Chwile rozciągnęły się w niezręczne minuty. Na koniec jednak się odezwał.
- Wyciągnięto mnie z domu z powodu sławy zabawnego człowieka i siłą kazano gadać dowcipy armii zidiociałych ludzi.
   Na dźwięk słowa „ludzie” aż splunął sarkastycznie.
- Ale przecież ty jesteś… - zaczął Tanis, lecz po zastanowieniu wolał jednak nachylić się nad mieczem i sprawdzić jakby właśnie tam znalazł szczerbę.
   Scowarr niedbale kontynuował.
- Rozbaw ich, tak do mnie gadał ich oficer, Spraw, żeby się śmiali; są daleko od domów, ich morale jest fatalne. Ty zawsze potrafisz rozbawić ludzi, Małe Barki. Spraw, by się śmiali albo zmienię ci imię na Złamane Barki. Albo i gorzej.
- I dlatego tu jesteś? – wtrącił Tanis.
   Scowarr skinął na potwierdzenie.
- No i zacząłem myśleć, czy przypadkiem moi sąsiedzi nie postarali się mnie jakoś pozbyć.
   Tanis nie był pewny, czy to jest żart, czy nie. Na szczęście Scowarr nie eksplodował gdy pół-elf się jednak nie roześmiał.
- Byliśmy wszystkiego kilka mil stąd – ciągnął Scowarr – To było wczoraj. Musiało tam być ze trzy setki żołnierzy siedzących na stoku wzgórza podczas gdy ich dowódcy oczekiwali na rozkazy.
- Spraw, żeby się śmiali – powiedział – Teraz.
- To ja mu mówię: Teraz jest sam środek dnia, jest gorąco, oni są zmęczeni. To nie jest dobry czas na żarty.
- Jest im gorąco, są zmęczeni i w podłym nastroju – powiedział dowódca – I właśnie dlatego masz ich dobrze rozśmieszyć, żeby ich podnieść na duchu.
- To nie jest dobry czas; wciąż się skarżyłem. Więc on wtedy wyjął nóż i przyłożył do gardła… i opowiedziałem parę dowcipów.
   Tanis się nachylił. Wyraźnie współczuł biednej, wątłej duszy która teraz siedziała po drugiej stronie ogniska.
- Co się stało? – spytał uznając, że takiego pytania Scowarr oczekuje.
   Przez otwór jaskini Scowarr popatrzył w dal, prosto na Cieśninę Algoni. Fale tańczyły w oddali lecz Tanis wiedział, że zabawny mężczyzna nie widzi teraz piękna natury. Przeżywał jeszcze raz upokorzenie przed frontem setek żołnierzy.
- Śmiali się – oznajmił w końcu – Jak bardzo się śmiali. Byłem zachwycony. Tak wielka publiczność.
   Jego głos zaczął się wznosić i coraz to energiczniej patykiem szturchał ognisko.
-  Taka gale śmiechu; to było dość bym poczuł się niemal jak bóg. Tyle, ze oni nie śmiali się z moich dowcipów Tanisie. Powiedziałem może osiem albo dziesięć dowcipów gdy jeden z nich – jeden z mojej rasy! – wypuścił na mnie strzałę.
   Zszokowany Tanis aż się wyprostował i oparł o ścianę jaskini a Scowarr pośpieszył z wyjaśnieniem.
- Och, on nie zamierzał mnie trafić. I nie trafil. Tyle, że zainspirował całe tuziny, całe mnóstwo innych do zrobienia tego samego. Wyobrażasz to sobie?
   Twarz Scowarra aż poczerwieniała na samo wspomnienie tego strachu i wstydu.
- Nie podobały im się moje żarty, więc zdecydowali się mnie zabić. I myśleli, że to jest zabawne!
- Jak zdołałeś im uciec? – spytał pół-elf zdumiony takim swobodnym okrucieństwem ludzkiej rasy.
- Zanurkowałem pod pobliski wóz. Gdyby go tam nie było, to z pewnością by mnie zamordowali. Ale i tak wynikła z tego jedna, dobra rzecz – stwierdził i się rozjaśnil.
- A cóż takiego?
- Wpadł mi do głowy nowy żart. Chcesz go wysłuchać? – spytał.
   Szczupła twarz aż pociemniała nieśmiałością.
- Tylko, jeśli przysięgniesz, że mnie zabijesz jeśli ci się nie spodoba.
   Tanis skinął głową. Scowarr wstał. Głos opadł mu przynajmniej o oktawę. Tanis już wyobrażał go sobie jak stoi gdzieś na scenie.
- Jesteś pewny, że chcesz mi go powiedzieć?
- Słyszałeś może o zabawnym facecie, który opowiadał te same dowcipy przez trzy kolejne dni?
- Nie – odparł Tanis ośmielająco.
- Nie ośmieliłby się ich opowiadać stojąc spokojnie.
   Tanis się uśmiechnął.
- To dobre – rzekł uprzejmie.
   Scowarr, najwyraźniej rozzłoszczony, przeczesał jedną ręką krótkie, związane w pędzelek, jasno brązowe włosy. Ogolenie prawie na łyso było rzadkością wśród ludzi, wyjątek stanowiły dzieci i żołnierze. Tanis był prawie pewny, że Scowarr wybrał taki styl tylko dlatego, że wywołuje on natychmiast uśmiech na usta ludzi.
- Co przez to rozumiesz? To dobre. Nie śmiałeś się!
- Ależ dostrzegłem, że to zabawne – zaprotestował Tanis.
- Musisz poczuć, że to zabawne. Nie dostrzec.
   Scowarr odwrócił się znów w stronę morza, przypominając Tanisowi widok wzburzonego wróbla ze sterczącymi piórkami. Chcąc nie chcąc, Tanis zaczynał lubić Scowarra. Miał już coś takiego powiedzieć, gdy jakaś wyższa fala rozbiła się o ścianę klifu i posłała słony prysznic do jaskini. Ognisko zaskwierczało. Kolejna fala przyniosła niewielką powódź po dnie jaskini zmywając całkowicie ognisko. Tanis i Scowarr w jednej chwili byli na nogach. Woda się gała im do kostek.
- Przypływ nadchodzi – powiedział Tanis.
   Przebrnął do wyjścia z jaskini i popatrzył na cieśninę.
- Musimy się stąd wydostać.
   I wtedy ujrzał statek zakotwiczony tuż przy brzegu w porcie wioski elfów. Niewielka łódź rybacka, bardzo obciążona, przewoziła obywateli wioski na oczekujący statek.
- Ewakuują się – powiedział smutno Tanis – Ludzie musieli tu zgromadzić sporą armię, żeby zmusić elfów do ucieczki z domów.
   Scowarr dołączył do pół-elfa. Był o całą głowę od niego niższy.
- Tak – powiedział – Ta bijatyka, w której brałeś udział to tylko początek bitwy. Ludzie chcą całej ziemi na północ od Qualinesti i nie robią żadnej tajemnicy z chęci zepchnięcia elfów albo na południe, albo wprost do morza. I są już chyba bliscy celu.
   Kolejna fala rozbiła się o klif i zalała ich zielonkawą pianą. Scowarr odziany w cienkie szaty dość ściśle przylegające do ciała wyraźnie zadrżał. Tanis zaczął się obawiać, że tunele doznają powodzi zanim oni obydwaj osiągną jakiś wyższy grunt. Były tylko dwa wyjścia. Jedne to skoczyć z jaskini do wody i starać się dopłynąć w bezpieczne miejsce. Przypływ jednak bił mocno o klif. Jeden fałszywy ruch a obaj mogą zostać zmiażdżeni lub zatopieni.
   Drugą możliwość stanowiła próba wspięcia się po pionowej ścianie klifu na sam szczyt. Oczywistym problemem tej drogi, pomyślał Tanis ostrożnie wychylając się z jaskini, było to, że wyglądała ona na niemożliwą do pokonania.
    Ale nie całkiem niemożliwą…
- Umiesz się wspinać? – spytał Tanis.
   Scowarr bezmyślnie wychylił głowę z jaskini i spojrzał w górę. Tanis skoczył i złapał pełną garść ludzkiej koszuli przytrzymując go przed upadkiem do morza. Jednym ruchem wciągnął go do wnętrza. Scowarr nawet nie przestraszył się bliskiego upadku tylko okrągłymi oczami patrzył na Tanisa z powodu sugerowanej przez niego trasy ucieczki.
- Teraz wiem dlaczego nie śmiejesz się z moich żartów – powiedział – Jesteś szalony.
- To nie jest aż tak daleko jak wygląda. Może trzydzieści stóp – powiedział Tanis – Poza tym, po drodze widać trzy korzenie sterczące ze skały. Można ich użyć jak uchwytów.
- Ty idziesz pierwszy – upierał się zabawny człowiek.
   Tanis nawet nie przypuszczał, że mogłoby być inaczej więc ostrożnie umieścił stopę na skalistej półce otworu jaskini i zaczął wspinaczkę. Znalazł szczelinę dla prawej stopy, potem niewielką roślinę dla uchwytu lewą ręką a potem jeszcze krzak rosnący na klifie gdzie umieścił lewą stopę. Potem był szczelina dla prawej ręki i tak to szło aż znalazł się w połowie drogi do szczytu. Morze nadal się podnosiło a śmiertelnie groźne fale waliły o klif z mocą tak potężną, że Tanis zaczął obawiać się bezpieczeństwo człowieka czekającego poniżej.
- Woda sięga mi do pasa! – zawołał Scowarr a jego głos ledwie dotarł do Tanisa przez wiejący wiatr – Idę! Tylko nie spadaj bo Imnie zwalisz na dół!
- Przynajmniej wygłosił to bez żadnych żartów – mruknął Tanis.
-… a to z pewnością zamoczyłoby moje rzeczy! – zakończył tryumfalnie mały człowiek.
   Tanis stłumił jęk. Pół-elf kontynuował wspinaczkę tnąc sobie ręce do krwi na ostrych kamieniach. Krew mieszała się z potem i wszystko, czego dotknął stawało się gładkie i śliskie. Pomimo wszystko piął się uparcie coraz bliżej szczytu, ręka za ręką, stopa nad stopą sunął w stronę bezpieczeństwa. Lewą stopę postawił na korzeniu drzewa. Prawą na występie skalnym. Przytrzymał się skamieniałego kawałka drewna i sięgnął prawą dłonią do szarego krzaka obsypanego żółtymi kwiatkami. Krzak nie wytrzymał.
   Roślina wyrwała się ze ściany morskiego klifu w lawinie kamieni, ziemi i zbutwiałych korzeni. Kurz poleciał w twarz Tanisa. Stracił równowagę a obie stopy ześlizgnęły się z podpór…


https://scontent-b-ams.xx.fbcdn.net/hphotos-prn2/p480x480/1238722_626203917419553_1235611245_n.jpg

Offline

 

#7 2019-03-30 20:05:52

 janjuz

Najwyższy Kleryst

Call me!
Skąd: Zduńska Wola
Zarejestrowany: 2012-10-02
Posty: 829

Re: Tanis, Smutne Lata

Rozdział 7

Wielokolorowa Nadzieja

- Nie! – wrzasnął Scowarr z dołu gdy niewielka lawina go dosięgła obsypując kamieniami i ziemią.
   Na całe szczęście nie zleciał na niego krzak. Nie zleciał też Tanis, który rozpaczliwie trzymał się skamieniałego drewna i usiłował odzyskać oparcie dla stóp.
- Trzymaj się!
   Serce Tanisa aż podskoczyło z nadziei; nowy głos dobiegał ze szczytu klifu!
- Nie mam liny – wołał niski, kobiecy głos – Lecz mam cos innego. Proszę! Trzymaj się!
   Ramię Tanisa chciało mu się wyrwać ze stawu. Gdyby tylko zdołał znaleźć jakieś oparcie dla stopy. Im mocniej jednak starał się znaleźć takie miejsce tym większy był wysiłek i ból ramienia.
- Opuszczam! – zawołała kobieta – Opada po twojej prawej ręce. Widzisz?
   Zobaczył – to był cienki, różowy szal powiewający na wietrze. Chwycił go wolną ręką. Szal, podobnie jak kolejne przywiązane szale; czerwony, niebieski purpurowy i żółty, napiął się. Niemal bez tchu Tanis rzucił pytanie.
- Do czego przywiązałaś swój koniec?
- Do wózka – nadbiegła odpowiedź – Ułożyłam kamienie pod kołami, lecz i tak ześlizguje się na krawędź klifu. Wózek jest za lekki a ja go nie utrzymam. Pośpiesz się!
   Tanis podciągał się po wielokolorowej linie szala jakby wspinał się po lianie w lesie.
- Szybciej! – błagała kobieta – Wózek ślizga się coraz szybciej!
  Tanis zmagał się z własnym ciężarem, ręka za ręką do góry. Ramiona bolały, w ustach mu zaschło a luźne kamyki dalej spadały z klifu prosto w twarz. Dochodził do szczytu. Jeszcze parę podciągnięć po prowizorycznej linie. Pół-elf spojrzał w górę w nadziei na widok wyciągniętej ręki a miast tego usłyszał krzyk i zobaczył jak wózek przetacza się przez krawędź klifu. Nie da jednak rady!
   Wózek przeleciał przez krawędź waląc w Tanisa, który był ledwie kilka stóp poniżej. Ogłuszony uderzeniem Tanis wiedział tylko, że stało się coś strasznego. Bezradnie wymachiwał podczas gdy wzburzone morze gnało mu na spotkanie – dopóki wiatr, jakiego Tanis jeszcze nigdy nie doświadczył dmuchnął od dołu z siłą tak potężną, że zatrzymała jego spadek i posłała go do góry. W tej samej chwili wózek trzasnął o powierzchnię klifu i rozpadł się na kawałki. Dokoła Tanisa latały drzazgi, które z kolei jako lżejsze od niego, szybciej wracały pod niebo.
   Tanisowi zaparło dech. Starał się obrócić na plecy podczas gdy leciał coraz to wyżej na niewidzialnym dywanie powietrza. Jedyne co mógł, to obracać się wokół własnej osi a wiatr łapiący go za ramiona dodawał prędkości wirowania. Przy jednym z takich obrotów dostrzegł Scowarra, który przyłączył się do niego w podniebnym locie.
   Nim Tanis doleciał do krawędzi klifu Małe Barki był już w zasięgu ręki. Twarz wykrzywił mu wyraz absolutnej zgrozy. Scowarr wyciągnął ręce i chwycił goleń Tanisa tam mocno, że pół-elf zaczął się obawiać iż człowiek może ją złamać.
   Przelecieli nad szczytem klifu gdzie spokojniejszy wiatr niejako zassał ich z przepaści. Uderzyli o ziemię, czołgali się gniotąc łąkowe kwiaty aż w końcu zatrzymali się na nierównym gruncie. Zdezorientowany Tanis leżał nieruchomo i tylko ciężko oddychał. Później przypomniał sobie kobietę. Z wysiłkiem podniósł się na kolana i raczej wyczuł niż zobaczył czyjąś obecność za plecami. Odwrócił się.
   Kobieta. Korpulentna krasnoludka z oczami jak kawałki zielonego malachitu właśnie zbliżała się do niego biegiem. Szedł za nią nieco wolniej młody mężczyzna wyglądający jakby znajomo. Zmysły Tanisa były jeszcze dokładnie poplątane, w każdym razie nawet wzroku skupić jeszcze nie mógł.
   Kobieta pierwsza wyciągnęła rękę i uścisnęła mu zakrwawioną dłoń.
- Usłyszałam krzyk i wtedy cię zobaczyłam – powiedziała pocieszającym, niemal matczynym głosem… tym samym głosem, który oznaczał ratunek ze szczytu klifu – Byłam pewna, że zginiesz gdy mój wózek przeleciał przez brzeg.
   Przesunęła mu rękę na czoło.
- Przepraszam, że nie potrafiłam go zatrzymać.
   Dłonie miała miękkie i ciepłe. Instynktownie bliżej się do niej przysunął i wciągnął w nozdrza jej zapach. Pachniała aromatem wiosennych kwiatów oraz świeżej bawełny. Czuł się uspokojony jej obecnością.
- Przykro mi z powodu twego wózka – powiedział na konie czując się zdecydowanie winnym – Straciłaś wszystko, prawda?
- To nic nie znaczy w porównaniu z życiem – popatrzyła na Scowarra, który zaczął dawać oznaki życie – Z dwoma życiami.
- Ja… my… jesteśmy bezgranicznie wdzięczni, za wszystko, co próbowałaś zrobić – z pokorą rzekł Tanis.
- A co ze mną? – zahuczał mężczyzna defilujący za kobietą – Nie dostanę żadnych podziękowań? Koniec końców, to właśnie moja magia was uratowała.
   Tanis zamrugał. Twarz była szczuplejsza, włosy gęste i czarne a szaty czyste i purpurowe. Czy był to Kishpa? Mężczyzna był tak młody, tak zdrowy, tak pełny wigoru. Błękitne oczy aż połyskiwaly w młodej twarzy. Wyglądało to na niemożliwe. Chociaż…
- Z Yeblidod będziesz rozmawiał ale ze mną nie? – pytał wesoło mężczyzna obracając się jednocześnie do kobiety i dając jej lekkiego szturchańca – Mertwig będzie zazdrosny.
   Po chwili, już o wiele poważniej, dodał.
- Nie przejmuj się stratą. Pogadam z Mertwigiem o zastąpieniu wszystkiego, co poleciało z klifu.
   Popatrzyła w górę na czarodzieja i pokornie przytaknęła. W międzyczasie, okiem wyobraźni, Tanis usiłował sobie wyobrazić go jako starego mężczyznę z poparzoną skórą, leżącego na derce i błagającego o pomoc. Byli tak podobni, lecz jednak były różnice. Wciąż jeszcze oszołomiony Tanis jednak wiedział, że musi być ostrożny. Pamiętał ostrzeżenie Kishpa.
   Wielu będzie takich, co postarają się cię powstrzymać. Mogę ostrzec o jednym z nich… o mnie.
   Gdy mag się odwrócił w jego stronę, Tanis próbował niezgrabnie stanąć na własnych nogach.
- Wybacz mi brak dobrych manier – powiedział Tanis – Pozwól sobie podziękować.
   Chwiał się, lecz pozostał wyprostowany. Wciąż jeszcze słyszał jak wicher wyje mu w uszach, choć teraz już tylko delikatna, popołudniowa bryza poruszał kwiatami i trawą na łące.
- Oby twa magia była zawsze twoim błogosławieństwem – dodał wykonując chwiejny ukłon.
   Kobieta pochwyciła go za ramię u tylko dlatego nie upadł. Czarodziej oddał ukłon.
- Twe słowa pięknie o tobie świadczą – powiedział, po czym zwężając oczy dodał – Lecz muszę stwierdzić, że nie jesteś z mojej wioski. Twój wygląd wyraźnie wskazuje zaś, że pochodzenie masz raczej taki między a pomiędzy. Ktoś mógłby się zastanawiać wobec kogo okażesz lojalność.
   Do takich insynuacji Tanis był przyzwyczajony. Odpowiedział spokojnie choć, uraza, jak zwykle zresztą, aż paliła w ukryciu. Uznał, że lepiej nie okazywać znajomości pochodzenie Kishpa.
- Moja lojalność zawsze jest po stronie tych, którzy zwą mnie przyjacielem – odaprł spokojnie i stanowczo – A twoja? Jak na moje oko, wyglądasz na człowieka więc też na potencjalnego wroga Ankatavaka. Jak jest twój lojalność?
   Krasnoludka pociągnęła Tanisa za rękaw.
- Nie wiesz z kim rozmawiasz – powiedziała będąc wyraźnie zaambarasowana słowami skierowanymi do czarodzieja – Tp jest Kishpa, wnuk Tokandi, który był najszacowniejszym starszym w Ankatavaka.
- I również zapamiętałym kochankiem ludzkich kobiet – młody Kispa wybuchnął homeryckim śmiechem – Mój ojciec był taki jak ty.  Był pół-elfem. Ożenił się z ludzką kobietą – jakaś rodzinna słabostka – i ja się urodziłem z ich związku. Pytałeś o moją lojalność. Odpowiadam: to jest mój dom. To jest mój lud, a ludzie co się zgromadzili by nas zaatakować to wrogowie. Wrogowie… dodał szorstko … jak ten tutaj… i wskazał na Scowarra.
   Małe Barki wyglądał jakby chciał się skurczyć ze strachu. Odjęło mu mowę, więcej; pozbawiło żartobliwości. Ratująca życie magia Kishpa wprawiła go w podziw.
- Scowarr nie jest waszym wrogiem – interweniował Tanis – Ludzie usiłowali go zabić a on im uciekł. A kiedy o mało nie zabili i mnie to on ocalił mi życie. Lepiej by o mężczyźnie świadczyły jego czyny a nie przypadek urodzenia.
   Kishpa popatrzył na Tanisa uważniej.
- Ach, na dodatek filozof?
- Ledwie, ledwie.
  Czarodziej uśmiechnął się szeroko.
- I skromny. Lecz powiedz mi – ee, jak ci na imię?
- Tanthalas, lub Tanis jeśli wolisz.
- Powiedz, Tanisie, co cię tu sprowadza? – Kispa zniżył głos – Dlaczego się tu znalazłeś/ i dlaczego teraz?
   Intensywność tony mężczyzny zaskoczyła Tanisa. Zupełnie jakby młody Kishpa coś podejrzewał. Kłamstwo nie leżało w naturze pół-elfa; z drugiej strony obawiał się wyjawić młodemu magowi prawdziwego powodu swego przybycia. Coś powiedzieć jednak musiał więc wypalił.
- Umierający mężczyzna prosił, bym kogoś dla niego odnalazł. Przybyłem najszybciej jak mogłem i odejdę do domu jak sądzę, równie szybko. Przynajmniej taką mam nadzieję.
   Kishpa wyglądał na nieprzekonanego. Tanis zastanawiał się, czy nie palnął jakiegoś nietaktu.


https://scontent-b-ams.xx.fbcdn.net/hphotos-prn2/p480x480/1238722_626203917419553_1235611245_n.jpg

Offline

 

#8 2019-04-01 18:07:06

 janjuz

Najwyższy Kleryst

Call me!
Skąd: Zduńska Wola
Zarejestrowany: 2012-10-02
Posty: 829

Re: Tanis, Smutne Lata

Rozdział 8

Na Barykadach

   W nadziei na odwrócenie myśli  Kishpa Tanis szybko zwrócił uwagę na trzęsącego się Scowarra.
- A gdzież twój dobry humor, przyjacielu? Czyżby śmiech nie rodził się ze strachu?
   Śmieszny człowieczek złowrogo spojrzał na Tanisa zanim odpowiedział.
- Tak już przywykłem do życia w przerażeniu, że jak jestem bezpieczny to się boję.
   Yeblidod zachichotała. Scowar pojaśniał na sam widok reakcji kobiety.
- Ale powoli już czuję się lepiej – dodał.
- Dokąd wy tak we dwóch wędrujecie? – spytała pulchna, przyjaźnie wyglądająca krasnoludka.
   Gestem wskazała otaczającą łąkę, kwiaty chwiejące się na wietrze, wznoszące się i walące brzeg morze i okrzyki elfów mieszkających w niewielkiej odległości.
- W tej chwili to tak jakby do nikąd – wymijająco odparł Tanis – ale co z tobą? Dokąd szłaś z tym wózkiem, którym chciałaś nas uratować?
   Kobieta wskazała ponad klifem w kierunku statku zakotwiczonego w wioskowej przystani na południu.
- Mertwig wiezie naszego syna i sporo naszych rzeczy na tą łódź. Ja miałam dostarczyć resztę. Widzisz, my żyjemy poza wioska i nie możemy ochronić własnego domu. A tak dokładnie, to pragniemy żeby nasz syn był bezpieczny, z dala od walk.
- Też powinnaś odejść – skarcił ją Kishpa – Jak już tu ludzie przyjdą, jak zdecydują się zaatakować, to tu nie będzie bezpiecznie. Dajesz zły przykład Brandelli.
   Na sam dźwięk imienia kobiety Tanis o mało nie poskoczył. Była tutaj. Tylko czy opuszczała to miejsce na pokładzie statku? Kishpa zauważył nagłe poruszenie pół-elfa a ten spostrzegł zdumione spojrzenie czarodzieja. Yeblidod daej jednak gadała i wciągnęła maga w dalszą dyskusję.
- Och, Brandella sama o sobie decyduje – mówiła – Dobrze o tym wiesz. Nic, co zrobię, ani czego nie zrobię, i tak na nią nie wpłynie.
- Wygląda na to, że również to co ja zrobię nie ma znaczenia – skarżył się czarodziej – Wiesz, że będzie jej ciężko gdy wioska upadnie. Ludzka kobieta żyjąca pośród elfów…
   Nie kończył już tej myśli.
- Na bogów! – krzyknął wyraźnie poirytowany – Chciałbym, żebyście obie wsiadły na łódź i to nasze szanse wyraźnie maleją.
   Kishpa prawidłowo zrozumiał uniesienie brwi Tanisa jako chęć pytania i dalej mówił już do niego i Scowarra.
- Od czasu zimowej gorączki jestem jedynym użytkownikiem magii w wiosce a jeszcze nie przeszedłem kompletnego treningu. Co gorsze, nasi zwiadowcy donoszą, że ludzka armia przewyższa liczebnie naszych wojowników przynajmniej sześć razy. Czy nie byłoby lepiej, żeby kobiety, dzieci i najstarsi byli bezpieczni na morzu gdy zacznie się poważne oblężenie? – rzekł błagalnym tonem.
   Yeblidod był innego zdania.
- Ci, którzy chcą odejść, powinni odejść. Lecz Canpho powiedział, że mogę pomóc w uzdrawianiu. Wiesz dobrze, że uzdrowiciel będzie potrzebował wszelkiej, dostępnej pomocy.
   Ciągnęła dalej a tym razem jej miękki alt stał się bardziej wojowniczy.
- A jeśli chodzi o Brandellę to jest mistrzynią w strzelaniu z długiego łuku, jest lepsza od wielu, może nawet od większości. Da wiosce daleko lepsze możliwości walki, niż gdyby ją zostawić na statku gdzieś w morzu. Poz tym – zakończyła pogodnie – i ona i ja chcemy podjąć to ryzyko.
   Kishpa spuścił wzrok, lecz Tanisowi wyraźnie ulżyło. Barndella postanowiła zostać. Tylko gdzie jest jego ojciec? Nie odejdzie, póki go nie odnajdzie. Ojciec najpewniej znajdował się w zbierającej się armii ludzi. Przed rozpoczęciem bitwy pewnie nie będzie nawet szansy, by pół-elf mógł go choćby dostrzec – i to nawet nie będzie łatwe. Tansi poczuł przypływ melancholii.
- Wyglądasz na nieszczęśliwego -  powiedziała krasnoludka zaciskając wąskie, nieduże usta – Kilka chwil ledwie minęło jak zostałeś uratowany od pewnej śmierci. Nawet swego przyjaciela karciłeś za zbyt poważną twarz. A teraz, zupełnie bez powodu, i twoja twarz wyraża tylko smutek.
   Tanis zdobył się na uśmiech, lecz Yeblidod tym nie przekonał.
- Kishpa! – zawołała, jednocześnie marszcząc twarz żartobliwie – Może któreś ze znanych ci zaklęć go rozweseli. Może wypróbował byś to, od którego jego palce u stóp staną się lepkie?
   Kishpa wybuchnął śmiechem.
- Podobało ci się?
- O, tak! – zawołała popatrując na pół-elfa – Kiedy zakląłeś Mertwiga to odkurzył całą podłogę używając tylko bosych stóp.
   Kishpa odezwał się jowialnym tonem.
- Widzisz? A zawsze mówiłaś, że moje zaklęcia są kompletnie bezużyteczne.
   Tanis nie miał pojęcia co ma o tym myśleć.
- Zaklęcie powodujące, że palce u stóp robią się lepkie? – spytał – Jakiż z tego pożytek?
- Żaden – z szerokim uśmiechem odparł Kishpa – Ja po prostu kolekcjonuję zaklęcia głupie, nie rozumne, i – jak często mawia Yeblidod – bezużyteczne. Mam na przykład takie – aż się na wspomnienie uśmiechnął – co zabiera biel ze śniegu. A inne z kolei dodaje Czerne wąsy każdemu w zasięgu jednej mili, czy to mężczyźnie, kobiecie, dziecku a nawet zwierzętom.
   Szerokim gestem machnął po całym horyzoncie od lewa do prawa i zakończył wszystko głębokim ukłonem.
   Tanis, chcąc nie chcąc, zachichotał. Scowarr zareagował odmiennie, chyba uznał że nie ma chęci poprawiać czyjegoś humory za wyjątkiem własnego. Miast tego żartowniś przyglądał się statkowi tańczącemu na falach w porcie.
- Czy kiedykolwiek użyłeś tego zaklęcia z wąsami? – spytał Tanis.
- Co? I zostać wypędzonym z Ankatavaka?
   Kishpa odrzucił w tył głowę i zagrzmiał śmiechem na samą myśl, że cała wioska elfów miałaby nosić wąsy. Zarost na twarzy to wielka rzadkość u elfów. Yeblidod i Tanis dołączyli do śmiechu podczas gdy Małe Barki czekał na dobry moment, by rzucić własnym żartem. Zaczął, gdy na koniec wszyscy przestali śmiać.
- Był kiedyś farmer, który miał jedną córkę…
- Cisza! Huknął Kishpa przerywając Scowarrowi w połowie zdania – Słuchajcie!
   Poprzez dźwięk huczących fal oceanu przebijał się rumor bębnów. Cała czwórka spoważniała.
- Armia ludzi nadchodzi – powiedział Tanis.
- Nie powinienem był spędzać tu tyle czasu – cisnął ze złością Kishpa, którego nastrój gwałtownie pomroczniał – Potrzebują mnie na umocnieniach a ja tracę czas ratując dwójkę, która nie dba o moją wioskę.
- To akurat nieprawda – buńczucznie stwierdził Tanis.
   Musiał iść do wioski, jeśli miał odnaleźć ojca i Brandellę. Jeżeli oznacza to, że musi stanąć po jednej stronie walczących, to widać tak musi być.
- Walczyłem z ludźmi dawniej, będę walczył znowu – powiedział – Mówiłem ci, że moje lojalność jest po stronie tych, co nazywają mnie przyjacielem. Uratowaliście moje życie. Będę walczył po waszej stronie by chronić wasze i tych, o których się troszczycie. Mój przyjaciel też. Prawda, Scowarr?
- Ja? – chudy mężczyzna był wyraźnie zszokowany, aż mu głoś skrzeczał – Prawda?
   Tanis ostro skinął głową. Scowarr starał się odzyskać panowanie nad sobą. Popatrzył nerwowo na czarodzieja, który uratował ich obu przed śmiertelnym spadkiem do morza – i którego magia, co bardzo prawdopodobne, z równą łatwością mogła ten proces odwrócić.
- Tak, oczywiście, żadnych wątpliwości – wyjąkał – Tylko dajcie mi jakiś miecz. Kij. Cokolwiek.
- Ogromnie przekonujące – głosem aż ociekającym sarkazmem powiedział Koshpa.
   Odwrócił się lekko od pół-elfa i zabawnego człowieka mówiąc do wyraźnie zakłopotanej Yeblidod.
- Oczywiście, nasi elficcy współtowarzysze będą zachwyceni mając walczącego po swej stronie człowieka o którym nic nie wiedzą.
   Tanis zdecydowanym krokiem zagrodził mu drogę. Mag spojrzał ostro.
- Sprawę łatwo można rozwiązać – powiedział pół-elf – Zabandażujemy mu głowę jakby był ciężko ranny.
- na bandaże możesz pociąć mój ostatni szal – zgłosiła Yeblidod uspokajającym tonem, najwidoczniej chcąc szybko zakończyć dyskusję.
- Ubranie Scowarra jest już tak obszarpane, że może być zarówno ludzkie jak elfickie – ciągnął Tanis nie zważając na zranione spojrzenie Scowarra – Poza tym cała jego sylwetka pozwala, gdy już mu się łeb obwiąże, wziąć go bez wątpliwości za elfa – przynajmniej tak długo, jak powstrzyma się od gadania żartów – dodał popatrując znacząco na Małe Barki.
   Mag popatrzył na Yeblidod, daleko na morze, a potem na wioskę z której nadbiegał szum oznaczający, że mieszkańcy szykują się do obrony. Wzruszył ramionami.
- Potrzebny będzie każdy, kto zechce walczyć. Zabandażujcie go po drodze – rzucił Kishpa – Chodźmy. Będą nas potrzebować na barykadach.
   Prawda, zawarta w tych słowach, była niezaprzeczalna. Niewiele czasu minęło od tej wypowiedzi a  już po chwili Tanis, Kishpa i Scowarr znajdowali się na wałach wioski Ankatavaka. Krasnoludki nigdzie nie było widać. Ani Kishpa, ani Scowarr, ani żaden z elfich obrońców, którzy ich teraz otaczali nie wyglądał na zaskoczonego czy skonsternowanego nagłym pojawieniem się przybyszów. Początkowo Tanis pomyślał, że Kishpa rzucił zaklęcie zaganiające ich do tego miejsca. Nie słyszał jednak żadnego ze słów magii, nie słyszał też zaklęcia. Kręcąc głową ze zdumienia, jednak Tanis zdał sobie sprawę, że stary mag, walczący teraz o życie na piaszczystej plaży trzy dni od Solace, pewnie zapomniał już o dzikiej gonitwie z klifu do wioski przed stu laty. A jeśli tak, to przynajmniej dla niego, tak gonitwa nigdy nie miała miejsca. Pamięć, dziwna rzecz.
   Nie było jednak teraz czasu na rozwiązywanie takich zagadek. Bębny zgromadzonej armii ludzi waliły wciąż natarczywie. Z niewielkiego podwyższenia na wywróconym wózku blokującym główną ulicę wioski, widział Tanis nadchodzących ludzi. Tysiące ich wyłaniało się z lasu na otwartą łąkę prowadzącą wprost do wioski. Z powodu poszarpanych, nie jednolitych i ledwie pozbieranych mundurów oraz całkiem nie zdyscyplinowanego natarcia przypominali raczej wielką zbieraninę niż dobrze3 wyćwiczoną armię. Na całe nieszczęście elfi obrońcy obsadzający barykady nie byli wcale lepiej wyćwiczeni od ludzkich wrogów.
   Tanis pobieżnie przyjrzał się obronie wioski. Był przerażony. Żadnych brygad z wodą na wypadek ognia. Żadnych posiłków w rezerwie na wypadek przerwania linii obrony na barykadzie. Nikogo nie wyznaczono do zbierania strzał przelatujących z wrażej strony.
   Podobnie jak Tanis, również i Kishpa przyglądał się barykadom. Odmiennie jednak od Pół-elfa on szukał tylko jednej twarzy.
- Gdzie jest Mertwig? – dopytywał – Ktoś go widział? Wszystko z nim w porządku?
- Stary krasnolud mówił, żeby nie zaczynać walki bez niego – od bramy, z lekko nerwowym chichotem, zawołał elf.
- Stary?! – wrzasnął krasnolud o poszarpanej gębie, który maszerował główną ulicą do najważniejszej barykady – Kto to gada, żem stary?
   Doszedł do podnóża barykady, zatrzymał się i popatrzył na obcych. Spojrzał pytająco na Kishpa, który rzucił spojrzeniem na Tanisa i SAcowarra po czym skinął głową jakby chciał powiedzieć:
- Znam ich; bez obaw.
   Mertwig wzruszył ramionami.
- Wchodzę – powiedział.
   Podczas gdy krasnolud drapał się na szczyt barykady Kishpa obrócił się i patrzył na nadchodzącą armię ludzi. Stał na szczycie obronnego wału jak odziana na czerwono latarnia niezniszczalnej nadziei. Zgromadzone za nim elfy patrzyły nań jak na ucieleśnienie ocalenia; szybko nadchodzący ludzie widzieli w nim najważniejszy cel. Niezależnie od faktu, że Kishpa był elfem tylko w jednej czwartej swej krwi to było absolutnie jasne po czyjej stronie jest jego sympatia, lojalność a nawet miłość.
- Mam nadzieję, że twoja magia jest silna – zawołał Tanis do Kishpa – Ta wioska nie jest przygotowana do długiego oporu.
   Czarodziej chyba go nawet nie słyszał. Kishpa mamrotał mroczne słowa. Zaczynała się magia. Tanis czekał aż wydarzy się coś dramatycznego. Jedyną zmianą było ciągłe zbliżanie się atakujących hord. Ludzie, wiedzeni potrzebą nowych ziem i wykarmieni na nieufności i nienawiści do wszystkiego i wszystkich co różne od nich, gnali naprzód. Za chwilę będą w zasięgu długich łuków.
   Kishpa dalej ciągnął zaśpiew, oczy miał zamknięte a ramiona w ciągłym ruchu. Skóra nabierała blasku, jakby jakiejś srebrzystej aury, choć może był to tylko efekt popołudniowego słońca. Szybko poruszająca się, ciemna chmura zawisła nisko na niebie.
   Przednie szeregi ludzkiej armii wstrzymały bieg, przyklękły przy długich łukach, napięły, nałożyły strzały i posłały je na barykadę… w Kishpa.
   Tanis wyskoczył zza zasłony i chwycił maga za kolana zbijając go z nóg a wtedy chmura strzał przeleciała nad nimi. Obydwaj stoczyli ciężko po boku wózka i grzmotnęli o ziemię wewnątrz barykady wzbudzając tuman kurzu. Ponad tuzin elfów prowadzonych przez krasnoluda Mertwiga pospieszyło na pomoc Kishpa. Odgonił ich natychmiast odsyłając na miejsca.
- Pewnie uważasz, że to wyrównuje dług wobec mnie – powiedział Mag do Tanisa.
   Tanis aż zacisnął usta wobec tak znieważającej uwagi maga.
- W czas wojny i walki nie ma miejsca na myslenie odługu za uratowanie życie – odparł z godnością – Jest obowiązkiem wojownika ratować życie towarzyszy walki; nie wolno zaliczać tego do rozrachunku.
- Masz charakter – odparł udobruchany mag.
   Tanis uznał, że czas na szczerość, na najlepszą z taktyk.
- Nieiwle mi to pomoże jeżeli twoja magia nie zadziała – powiedział gapiąc się na Kishpa – Obawiam się, ze rzucone właśnie zaklęcie  miało niewielkie skutki, poza oczywiście ściągnięciem na ciebie paru setek strzał.
   Kishpa z trudem zdusił chichot.
- Czyżbym brzmiał jak Scowarr? – spytał Tanis.
- Nie – odparł czarodziej – Lecz niechcący stałeś się zabawny. Spojrzyj nad barykadą i jeszcze raz oceń moją magię.
   Tanis wdrapał po deskach przewróconego wózka i spojrzał na marsz przez błoto i maź. Niebo nad otwartym polem stało się czarne od ciężkich, deszczowych chmur, z których lał się istny oślepiający swą intensywnością potop. Po kilku minutach pole zmieniło się w bagnisko. Elfy wzniosły radosny okrzyk. Wielu opuściło pozycje na północnym i południowym skraju wioski by zebrać się przy wschodniej barykadzie i cieszyć spektaklem tworzonym przez magią Kishpa oraz jego specjalny rodzaj ulewy: strzały, które spadały z nieba jak śmiertelny prysznic na bezbronnych ludzi.
   Ludzka armia była dziesiątkowana a szarża ze wschodniej strony zatrzymana w miejscu. Kiedy jednak większość sił ludzkiej armii utknęła w błocie i krwi, druga siła zaatakowała niemal niezauważona z południa. Okrzyki wzywania pomocy nękanych elfich obrońców, którzy pozostali na stanowiskach tonęły w głośnej wrzawie zwycięstwa na wschodzie.
   Setki elfów bezmyślnie gapiły się jak wróg coraz bardziej grzęźnie na wschodzie a inni jeszcze pognali walczyć wręcz tymi, co zdołali osiągnąć wschodnie blanki i wdzierali się do wioski. Tanis wiedział, że najgorsze niebezpieczeństwo grozi z innej strony.
- Za mną! – krzyczał do każdego elfa w zasięgu głosu – Musimy odbić południową barykadę. Kto ją ma, ma w rękach wasz los.
   Niewielkie grupki elfów walczyły z przeważającą liczbą ludzi. Tanis zobaczył Scowarra, któremu bandaże latały wokół głowy, jak gna do ataku razem z nim.
- Wiem, o czym myślisz – wysapał w biegu – Myślisz sobie; dlaczego on teraz nie sypie żartami? Powiem ci dlaczego: kiedy jesteś w głębokiej wodzie – powiedział – Najlepszą rzeczą jaką możesz zrobić to zamknąć usta.


https://scontent-b-ams.xx.fbcdn.net/hphotos-prn2/p480x480/1238722_626203917419553_1235611245_n.jpg

Offline

 

#9 2019-04-04 18:07:50

 janjuz

Najwyższy Kleryst

Call me!
Skąd: Zduńska Wola
Zarejestrowany: 2012-10-02
Posty: 829

Re: Tanis, Smutne Lata

Rozdział 9

Poświęcenie

   Żołnierze ludzi przelewali się falą przez południową barykadę jak woda po wodospadzie. Była tam jednak zapora na szczycie, która szukała sposobu powstrzymania przypływu, zapora nie z ziemi czy drewna, lecz falangi elfich wieśniaków prowadzonych przez Tanisa.
   Biegnąc do boju czuł jednak Tanis pewną obawę, coś zupełnie nowego. Znał walkę z kilkoma przeciwnikami jednocześnie i ufał we własne umiejętności; robił to już nie raz. Nigdy jednak nie atakował tylu wrogów nie mając wokół siebie dobrych i godnych zaufania druhów. Ale i tak gnał naprzód.
   Przywykł mieć po prawej Flinta Fireforge’a wywijającego przeraźliwym bojowym toporem, po lewej Sturma Brghtblede’a walczącego śmiertelnie groźnym mieczem, dalej był zawsze Caramon Majere ciskający ciałami wrogów na wszystkie  strony i oznajmiający swą obecność na polu bitwy głośno i dosadnie. Szermiercze umiejętności Kit, hoopak Tasa i magia Raistlina mogły zawsze wesprzeć sprawę nawet przeciwko złym losom. Nie bał się niczego idąc wraz z nimi do walki. Był pełen obaw walcząc bez nich. Ale i tak gnał naprzód.
   Nie miał pojęcia, czy elfim wieśniakom, którzy biegną na blanki wraz z nim może zaufać, czy będą walczyć jak żołnierze. W rzeczy samej nie miał pojęcia nawet ilu z nich rzeczywiście dosłyszało jego wołanie do ataku na barykadę. Mogło ich być tak niewielu, trzech czy czterech, a mogło być i więcej, dwudziestu czy trzydziestu. Nie miał odwagi obejrzeć się i policzyć. Ale i tak gnał do przodu.
   Tanis wiedział tylko, że Scowarr był tuż obok gdy zaczynali szarżą i nadal był blisko gdy dobiegali do barykady. Małe Barki nie był Flintem, lecz musiał wystarczyć.
   Na balkonie budynku stała kobieta. Tuż poniżej widziała ludzi walczących z elfami na ulicach. Widziała, jak na wschodzie ludzie cierpią pod nieustępliwą ulewą padającą tylko na nich. To widok z południa jednak napełniał ją przerażenie. Barykady zostały przekroczone. Niewielka grupa ludzkiej armii przedarła się do miasta a wszystkie ostrzeżenia Kishpa o konieczności opuszczenia miasta stały się teraz oczywiste. Odrzucała je jednak, zarówno teraz jak i wcześniej. Nie ucieknie z domu, na pewno nie wtedy gdy jeszcze ma siły do walki. Kobieta wyglądał na kruchą istotę, lecz taka nie była; w piersi biło mężne serce. Wykwintna twarz zaprzeczała niejako duchowi walki. Była ucieleśnieniem wiecznej, tajemniczej kobiecości.
  Ciemno brązowe, prawie oczy czarne z niemożliwie gęstymi rzęsami, oczy brylantowe, równie hipnotyzujące jak magia Kispa kontrastowały ostro z delikatną, jasną skórą. ; dumny, prosty nos; delikatne, czułe usta i grube zwoje kręconych włosów sięgające prawie do pasa.
   Każda z tych cech z osobna zaskakiwała swą perfekcją. Razem odbierały dech widzom.
To była Brandella.
   Miała w dłoniach długi łuk a obok stał kołczan pełen strzał. Brandella wycelowała w człowieka wspinającego się na barykadę i wypuściła strzałę. Nie postrzegała celu jako człowieka i współplemieńca, lecz raczej jako wroga. Miała opory przed zabijaniem, to oczywiste, lecz nie przed obroną swego domu, przyjaciół i własnego życia u boku Kishpa. Jej strzała dosięgła celu i głęboko utkwiła w lewym boku żołnierza. Upadł na plecy gdy ugięły się pod nim nogi, potem przechylił się na drugą stronę barykady i zniknął z oczu.
   Wtedy właśnie ujrzała Brandella szarżę elfów skierowaną na odebranie barykady. Szacowała, że prawie setka ludzi przekroczyła obronny wał podczas gdy tylko tuzin lub trochę więcej elfów stara się go odzyskać.
   Zaczęła wypuszczać strzały z kontrolowaną furią, celowała do wroga na barykadzie, desperacko starła się kupić trochę czasu dla garstki elfów. Niezależnie od gradu posyłanych strzał spodziewała się, że atakujące elfy zostaną szybko wybite przez znacznie większe siły ludzi. Choć jednak kilku z nich padło to reszta dalej walczyła spychając ludzi krok po kroku na szczyt obwałowania. Brandell przyjrzał się lepiej i ujrzała wśród atakujących kogoś, kogo nie widziała jeszcze nigdy. Był wyższy od pozostałych elfów i walczył z zaciekłością jakiej jeszcze nigdy nie widziała. Walczył na czele całej grupy wyginając muskularne ciało okryte wyprawioną skórą. Prowadził naprzód elfich żołnierzy walcząc jak wielki wojownik o jakim marzyła jako mała dziewczynka, jak mąż co przyjdzie z krain mitycznych i zabierze ją w wieczną podróż. Serce przepełniała jej nadzieja, że on nie zginie.
   Tanis nie miał najmniejszego pojęcia ilu ludzi dziś zabił. Skąpał się we krwi i własnym pocie. Miecz ciął przez ciała wrogów, wycinał krwawą ścieżkę dla swego małego, i wciąż zmniejszającego się, oddziału. Tanis nie wiedział też, że jego niewielka grupka posiadała w swym składzie tajną broń. Był to Scowarr. Mając całą głowę owiniętą bandażami, poza oczywiście otworami na usta, nos, oczy i uszy, przedstawiał przerażający widok. Stwarzał wrażenie stwora powstałego z martwych, podobną do ducha zjawę jaka może zabijać, lecz jej zabić niepodobna. Niesamowite wrzaski i okrzyki lekko tylko stłumione przez dziwaczną maskę bandaży brzmiały nieziemsko i straszliwie. Ludzie nie mieli pojęcia, nie mogli wiedzieć, że te wrzaski były histerycznymi bredniami przerażonego człowieka, który nie miał pojęcia co wykrzykuje w napadzie paniki. Nie wiedzieli tego też jego towarzysze, który idąc za jego przykładem, poruszali się naprzód szybciej i zajadlej. Gdziekolwiek Scowarr ruszył, natychmiast ludzie się cofali, odskakiwali do tyłu przed jego dziko wywijającym mieczem.
   Tanis z pozostałymi przy życiu elfami wykorzystali nadarzającą się okazję wynikającą z efektu wywartego przez Scowarra i zaatakowali i tak już cofających się spiesznie ludzi. Desperacka taktyka odniosła sukces a linia atakujących ludzi zaczęła się łamać a potem całkiem pękła. Tanis skoczył do przodu, sparował cios topora, a po chwili kopnął wroga w brzuch i zwalił go ze szczytu barykady. Inny człowiek tymczasem zanurkował nisko chcąc opleść ramionami kolana Tanisa i zwalić go na ziemię. Czego nie wziął pod rozwagę to strzały, która nadleciała dosłownie z nikąd i utkwiła mu w karku. Ramiona zmiękły a bezwładne ciało zwaliło się u stóp Tanisa.
   Pół-elf odzyskał równowagę i zastanawiał się kto też mógł wypuścić strzałę, która właśnie uratowała mu życie.
   Brandella uśmiechnęła się ponuro i sięgnęła po kolejną strzałę z szybko malejącego zapasu. Walka o barykadę wcale się jeszcze nie skończyła. Tanis i reszta obrońców dotarli wprawdzie na szczyt obwałowania, lecz teraz musieli go utrzymać aż dotrą do nich posiłki. Zapadający zmrok znacznie utrudnił ich sytuację. Tylko ośmiu elfów z tych co ruszyli na jego wezwanie wciąż trzymało się na nogach a i to kilku było dość poważnie rannych. Długo się nie utrzymają. Brandella nałożyła kolejną strzałę na cięciwę łuku i posłała kolejnego posłańca śmierci. W tym momencie jakiś rozszalały głos wezwał ją spod balkonu.
- Brandella! Wciąż tu jesteś! – boleściwie wołał Kishpa – Miałem nadzieję, że jesteś już na statku w porcie!
   Brandella ujrzała maga stojącego na ulicy.
- Mną się nie przejmuj – odkrzyknęła – Musisz użyć magii by ocalić naszych na południowej barykadzie.
   Kishpa potrząsnął głową.
- Nie mogę – jęknął – Wyczerpałem wszystkie siły na zaklęcie burzy; aż do rana nie odzyskam sil na rzucanie zaklęć. Mertwig mówi…
   Brandella umieściła kolejną strzałę. Wycelowała w odległą barykadę a jednocześnie ostro odezwała się do kochanka.
- Nieważne, co Mertwig gada. Widziałeś czego dokonali nasi ludzie, widziałeś ich walkę? – naciskała.
- Widziałem – przyznał – Oni są bardzo dzielni, lecz ty już dawno powinnaś być na statku!
   Wypuściła strzałę i z satysfakcją spostrzegła jak kolejny żołnierz ludzi wali się z barykady. Głos miala wyraźnie zniecierpliwiony.
- Proszę cię, Kishpa, dość już gadki o moim odejściu. Powiedz raczej, że pomożesz tym biedakom na barykadzie!
   Brandella nie od razu zauważyła znaczącą przerwę po jej słowach.
- Spróbuję – powiedział poważnie Kishpa – Zrobię to, bo o to prosisz.
   Poważny ton głosu przebił się przez koncentrację Brandelli, wystraszył ją bowiem zorientowała się jakie ryzyko dla niej podejmie.
- Czekaj! Nie poświęcaj siebie! Nie o to mi…
   Było za późno. Kishpa wszedł już w trans i zaczął mruczeć święte, dawno zapomniane słowa, tworzące zaklęcie. Czerwone szaty maga przypominały kroplę krwi na szarym bruku ulicy. Gdy skończył zaklęcie, padł bez zmysłów.


https://scontent-b-ams.xx.fbcdn.net/hphotos-prn2/p480x480/1238722_626203917419553_1235611245_n.jpg

Offline

 

#10 2019-04-09 12:41:04

 janjuz

Najwyższy Kleryst

Call me!
Skąd: Zduńska Wola
Zarejestrowany: 2012-10-02
Posty: 829

Re: Tanis, Smutne Lata

Rozdział 10

Zaklęcie

   Inkrustowany srebrem miecz w dłoniach Tanisa mógłby właściwie być głazem zaopatrzonym w trzonek. Ramię miał już pół-elf tam wymęczone, że ledwo go podnosił. Zmierzch już zapadał a on walczył od ponad czterech godzin. Stał teraz wraz z innymi na szczycie barykady do której zbliżała się kolejna fala napastników. Na szczycie stało ośmiu okrwawionych elfów i czekało na przynajmniej pięćdziesięciu wypoczętych żołnierzy ludzi. Tanis z niepokojem obejrzał się przez ramię. Był zszokowany, lecz nie zaskoczony, widokiem pustych ulic za swymi plecami. Nikt nie nadchodził z pomocą. Mieszkańcy wioski uganiali się za tymi z wrogów, którzy już przekroczyli barykadę. Zajęci małymi starciami i bijatykami of drzwi do drzwi nie byli pomni losu jaki ich czeka, gdy Tanis i jego niewielka grupka padnie. Ze zmęczenia nie mógł nawet głowy podnieść. Stał wyprostowany wyłącznie siłą woli.
   Czyżby to doprawdy dopiero wczoraj, zastanawiał się pół-elf, został wraz z Clotnikiem pochwycony przez pożar, czy też może ten pożar dopiero się z sto lat wydarzy?
   Scowarr stał obok Tanisa. Bandaże na głowie nasiąkły krwią ludzi. Nie zabił nikogo, lecz sama jego obecność w szeregach powodowała wzmocnienie odwagi elfów. Dawno już przestał wrzeszczeć z przerażenia. Tanis sądził, ze stało się tak dlatego, że nie był już w stanie wydać dźwięku głośniejszego od chrapliwego szeptu a nawet i ten sprawiał mu pewnie ból. Człowiek – czy naprawdę Tanis uważał go kiedyś za cherlaka? – dawno pokonał granicę strachu. Rozgorączkowany umysł skapał się w walkach jaki stoczył i przeżył. Nie ma znaczenia, że gardło boli jakby zapchał je rozżarzonymi węglami. Nic żywego a ni martwego na całym Krynnie nie powstrzymało by go teraz od gadania…
- Myślę – nie, wiem! Że powinienem być Rycerzem Solamni – zacharczał z bólem.
   Tanis popatrzył na człowieka i szybko zdusił uśmiech porównując Małe Barki Scowarra z muskularnym Sturmem Brightblade.
- Pomyśl – chrypiał Scowarr – Walka z tymi wszystkimi żołnierzami, tyle czasu, a ja wciąż żyję! Nawet jednego skaleczenia! – złapał Tanisa za ramię i krzyknął – Widzieli, że nadchodzę i uciekli! Wyobraź sobie! Ach, przecież nie musisz. Widziałeś na własne oczy! Bali się mnie i mojego miecza, kurczyli się przy każdym moim kroku. Niech tu przyjdą! – zaskrzeczał.
   Wraz z żywiołowymi poruszeniami Scowarra kosmyki jasno brązowych włosów zaczęły mu się wydostawać szczelinami w bandażach, lecz się tym nie przejmował. Miast tego przyjął zuchwałą pozę.
- Niech przyjdą! – zawołał – Nie ujrzą co mogą dostać z rąk Małych Barków Scowarra! Nie boję się żadnego z nich! Nigdy więcej! Nigdy! Niech przyjdą!
   Tanis chciał szczerze wyściskać udręczonego człowieka, który wolał umierać z godnością giganta. Gdyby ktokolwiek, przyjaciel czy wróg, ośmielił się powiedzieć Małym Barkom prawdę, to Tanis w duchu już przysięgał, że takiego zabije. Urojenia Scowarra były najwyższym błogosławieństwem bogów. Tanis tylko miał nadzieję, że kiedy przyjdzie jego czas, to będzie mógł umrzeć równie pełen dumy.
   Przednia linia ludzkich żołnierzy z mieczami i toporami w garściach pięła się po barykadzie na spotkanie Tanisa i pozostałych. Wywrzaskiwali przekleństwa i wojenne okrzyki. Tanis stał spokojnie na stanowisku, lecz Scowarr nie miał ochoty go naśladować. Małe Barki klął ich na wyprzódki wrzeszczał pomimo bólu.
- Wypruję wam flaki! Myślicie, że macie tu przewagę, że was więcej! Znaczy to tyle, że więcej was zginie od mojego miecza! Chodźcie umierać!
   O ile Scowarr przerażał wcześniej wrogów nieartykułowanymi wrzaskami o tyle teraz ich tylko wyprowadzał z równowagi bezczelną śmiałością. Ludzie chyba nie mieli zamiaru atakować pokrytego krwią wojownika, który na domiar złego chyba nie był przy zdrowych zmysłach. Rozdzielili się na dwa strumienie i poszli po obu stronach Scowarra decydując się raczej na atakowanie innych niż dziwacznej postaci w zakrwawionym bandażu na głowie.
   Tanis miał w ręku tarczę podniesioną wcześniej z pobojowiska. Cisnął nią teraz w nacierającego żołnierza bowiem uznał, że jego ramię za bardzo już osłabło, by mógł dzierżyć miecz w jednej ręce. Chwycił więc rękojeść oburącz. Zdawał sobie sprawę, że to może być jego ostatnia walka.
   Po jego palcach, bez żadnego ostrzeżenia, przeleciał jakiś dziwny dreszcz i doszedł aż do barków. W zanikającym świetle zachodu słońca jego miecz zaczął świecić czerwienią i, ku jego ogromnemu zdumieniu, stał się nagle niezwykle lekki. Pomyślał, że podobni jak Scowarr, i on doznaje złudzenia. A jeśli tak, to miał zamiar się tym cieszyć.
   Ciął mieczem nadbiegającego żołnierza. Z łatwością jaką można raczej zauważyć w operowaniu nożem a nie mieczem posłał klingę szerokim łukiem odcinając ramię żołnierza jednym, czystym cięciem. Trochę stracił równowagę i kolejny z ludzi próbował dźgnąć go z boku. Pół-elf odzyskał panowanie nad sobą z szybkością błyskawicy a jego miecz tylko błysnął blokując cios wroga. Po chwili napastnik zwalał się z barykady, kolejna ofiara błyszczącego czerwienią miecza Tanisa.
   Gdzieś z prawej strony dobiegł go krzyk Scowarra.
- Boicie się mnie?! No to ja pójdę do was!
   Tylko nie to, pomyślał Tanis, Scowarr, nie rób tego! A Scowarr zrobił dokładnie to, czego obawiał się Tanis; runął w dół z barykady gnając samotnie nie spotkanie nadchodzących sił. Tanis nie pozwoliłby nigdy umrzeć Scowarrowi nie starając się mu pomóc. Dla obydwu było to czyste samobójstwo, lecz jeśli i Tanis miał tu umrzeć to umrze z taką klasą jak Scowarr.
- Dajcie więcej ofiar! – wrzasnął dziko naśladując choleryczne wybuchy Małych Barków.   
   Pognał za przyjacielem na dół barykady tnąc każdego, kto tylko mu się napatoczył po drodze.
- Śmierć każdemu, kto wejdzie mi w drogę! – wrzeszczał pół-elf – Kto tu chce ze mną walczyć!? Kto chce umierać?!
   Tanis pchnął sztychem człowieka, który właśnie zamierzał spuścić topór na głowę Scowarra, potem zaś ciął ostro żołnierza, który zamierzał nadziać go na lancę. Jeśli o Scowarra zresztą chodzi, to nie miał najmniejszego pojęcia, że znajduje się w jakimkolwiek niebezpieczeństwie. Wciąż dziko wywijał mieczem i wrzeszczał, zupełnie jak człowiek opanowany całkowicie poczuciem własnej nieśmiertelności.
   Tanis zdawał sobie sprawę, że śmierć już nadchodzi. Ramię dzierżące miecz jednak nie słabło a ostrze miecza cięło szeroko. Padł kolejny żołnierz, potem następny. Doświadczenie bitewne jednak mu mówiło, że jest zbyt wielu, że gromadzą się już zbyt blisko. Przecież nie zdoła pokonać ich wszystkich. Za sobą usłyszał dzikie okrzyki pozostałych przy życiu elfów z którymi z którymi ruszał odbić barykadę.
   I wtedy ludzie złamali szyki i uciekli!
- Co się u licha dzieje…? – parsknął Tanis widząc jak żołnierze zostawiają poległych i uciekają, biegną, skaczą byle dalej od barykady.
   Kolejny krzyk elfów rozerwał zmrok zachodu słońca. Okazało się, że dzikie okrzyki Scowarra dotarły do przyjaciół i zainspirowały ich mocno, podniosły poziom odwagi daleko poza brawurę. Widząc szarżę Tanisa i Scowarra biegnących na dół obwałowania porzucili wszelką ostrożność i dołączyli wyjąc jak szaleńcy. Gnali dziko, szaleńczo, omal radośnie wprost do bijatyki.
   Ludzie mieli już dość. Walka z ośmioma tak szalonymi kreaturami był już kompletnie nie do pomyślenia. Miast walczyć, uciekli.
- Wracać! Wy psy tchórzliwe! – pieklił się Scowarr.
   Najwyraźniej nie miał jeszcze zamiaru kończyć tego co było z całą pewnością najjaśniejszą godziną jego życia. Zaczął gonić wroga. Tanis zdążył złapać go za luźny koniec bandaża, który jednak zaczął się już całkiem rozwijać.
- To koniec! – ostro osadził Scowarra – Teraz możesz odpocząć.
   Śmieszny człowiek popatrzył na Tanisa przez szczeliny bandaży. Oczy jakby zaszły mu mgłą i… zemdlał.
   Na rogu każdej uliczki i alejki miasta wciąż paliły się pochodnie. Żołnierze ludzi wciąż szwendali się w Ankatavaka i należało ich wszystkich odszukać. Spraswa jeszcze nie została zakończona. Trzeba ustalić nowy plan obrony na wypadek gdyby ludzka armia zaatakowała o świcie – co było zresztą prawie pewne.
   Tanis wsunął do pochwy swój dziwacznie czerwono błyszczący miecz i szykował się do odejścia zostawiając Scowarra pod opieką towarzyszy broni. Elfy już niosły go przed front pobliskiego budynku i zaczynały odwijać bandaże w świetle pochodni. Koniecznie chcieli zobaczyć herosa, który dał im impuls do odniesienia zwycięstwa. Tanis obserwował z tyłu. Na koniec opadł ostatni już bandaż odkrywając szczupłego człowieka z kłakami krótkich, jasno brązowych włosów.
- Człowiek? – zdumiewał się elficki żołnierz.
- Co? Człowiek? – wołali zszokowani towarzysze patrząc na Scowarra.
- Człowiek! - zawołał kolejny elf!
- To nie elf! – zawołał ranny elf.
- Nie elf? – wciąż pytali inni.
   W grupie pół tuzina elfów zapadła cisza, pół tuzina migdałowych oczu uważnie przyglądało się twarzy Scowarra. Zdecydowanie nie elfie twarzy. Kawałek bandaża wciąż jeszcze zakrywał krągłe ucho gdy Scowarr uśmiechnął się krzywo patrząc kątem oka na towarzyszy broni sprzed paru minut zaledwie. Po chwili odchrząknął.
- A słyszeliście może kawałek o kapłanie, magu i kotlarzu? – zapytał z nadzieją w głosie.
   Tanis zamarł. Miał tylko nadzieję, że nie będzie musiał bronić człowieka przed elfami, których tenże człowiek przed chwilką pomógł ocalić. Cisza stawała się nieznośna. Uśmiech Scowarra powoli gasł a elfy nadal wymieniały osłupiałe spojrzenia. Jeden ze starych elfów zachichotał, wziął głęboki wdech i popatrzył w bok na przyjaciół.
- Człowiek! – mruknął ze zdumieniem.
   Kolejny elfa, okryty kurzem i potem, aż zgiął się w stłumionym śmiechu.
- A nich mnie slig! – oznajmił i poklepał Scowarra po ramieniu.
   Usta kolejnego elfa rozciągnęły się w uśmiechu i zaczęły rechotać. Kiedy już smiech przechodził z elfa na elfa Tanis się odprężył i wyślizgnął za drzwi. Wychodząc na ulicę posłyszał jeszcze gadanie o wzniesieniu pomnika upamiętniającego heroizm Scowarra… jeśli oczywiście Ankatavaka przetrwa.
   Światło ponad pięciuset pochodni kąpało wioskę w migotliwym odcieniu żółci a Tanis przeglądał ulicę szukając wskazówki mogącej zaprowadzić go do Brandelli lub też doprowadzić do ojca.
- Znasz kobietę o imieniu Brandella? – zapytał przebiegającego elfa, nie pierwszego zresztą.
- Tak – odpowiadał każdy z zapytanych.
- Gdzie mogę ją znaleźć? – pytał natychmiast.
   Każdy odpowiadał tak samo.
- Razem z Kishpa, oczywiście.
- A gdzie on jest?
   Tego nikt nie wiedział. Nikt nie widział maga od późnego popołudnia, najwidoczniej gdzieś się rozpłynął. Gromady elfów zostały rozesłane na poszukiwania. Bez jego magii mieszkańcy wsi nie mogą nawet marzyć o zatrzymaniu armii ludzi. Tanis próbował innej drogi odnalezienia kochanki Kishpa. Pamiętał, jak Clotnik opowiadał, że Brandella jest tkaczką.
- Gdzie Brandella pracuje na krośnie? – spytał korpulentnego elfiego kowala.
- Pracuje tam gdzie mieszka, ziomku – odparł kowal ostrząc kolejne z niezliczonej ilości mieczy i noży jakie mu dostarczono przez noc.
- Wisz, moja żonka kocha te szale co je Brandella robi; nosi cały czas. Kosztuje fortunę. Ale warte tego. Wisz, żonka szczęśliwa.
- A to jest ważne – zgodził się Tanis starając się zachować cierpliwość.
   Może zwykła pogaduszka uspokoiła kowala, zachowała złudzenie, że normalne życie do jakiego przywykł jest wciąż jeszcze możliwe.
- Ale możesz mi powiedzieć gdzie ona mieszka? – ciągnął Tanis.
- Spróbuj na piętrze w tamtą stronę – odparł kowal wskazując starym młotem kierunek w bocznej ulicy – Widzisz ten szyld?
   Tanis potwierdził.
-  To jej dom. Moja żonka…
   Tanis szybko podziękował kowalowi i pobiegł w stronę szyldu popatrując w ciemne okna. Pośpieszył przez otwarte drzwi i pognał po schodach przeskakując po trzy na raz. Głośno załomotał do drzwi na szczycie schodów zastanawiając się jak też może wyglądać Brandella i jak się zachowa. Ku jego przerażeniu nikt nie odpowiedział. Tanis spojrzał w dół schodów. Nie ujrzał nikogo przemykającego w cieniu wiec barkiem natarł na drzwi. Ustąpiły natychmiast i otworzyły się z trzaskiem. Tanis się skrzywił.
   Zapalił świeczkę jaką znalazł przy drzwiach i rozejrzał się po pokoju. Krosno stało w narożniku otoczone koszami przędzy w jaskrawych kolorach; czerwonej, żółtej i purpurowej. Przy tylnej ścianie było nie pościelone łóżko. Od pościeli bił aromatyczny i egzotyczny zapach. Stało tam też kilka koszyków z włóczką.
   Wtedy zobaczył to, co powinien ujrzeć na początku: wszystkie cztery ściany pokrywał fresk, nawet część powały była też nim pokryta. Nawet w tak słabym świetle jakie mogła dać pojedyncza świeca malunek był jaskrawy i bardzo żywy. Tanis nie potrafił się zdecydować, gdzie jest początek a gdzie jego koniec. Zresztą, im dłużej nań patrzył tym mniejsze to miało znaczenie. Obrazy opowiadały historię, jak nie potrzebuje początku, środka ani zakończenia.
   Były to sceny przedstawiające Kishpa; perfekcyjna postać, bezbłędna twarz, wewnętrzna aura błyszcząca w błękitnych oczach królewskiej czystości. To nie magia czarodzieja tak biła, lecz sztuka artysty malarza.
   Były tam i sceny bawiących się dzieci. Jedno z nich – dziewczynka czarnych, nieporządnych włosach – wyglądało jakby zawsze było zwrócone twarzą do oglądających. Przepięknie ubrani tancerze elfów podskakiwali w takt muzyki, jaką nieledwie można było usłyszeć. Tu też była dziewczyna, trochę starsza a jej włosy spływały czarnymi, grubymi zwojami na plecy, jej twarz była ukryta. Były tam sceny radosnych festiwali, oglądanych – to było zupełnie jasne – z tarasu na prawo od Tanisa. Wszystkie sceny, gdziekolwiek nie spojrzał, były pełne radości i zabawy. Oprócz jednej.
   Na powale, tuż nad łóżkiem, Tanis zauważył kobietę o czarnych lokach. Jej twarz była teraz ukryta ramieniem mężczyzny biegnącego w stronę bardzo odległego światełka. Mężczyzna wyraźnie chwycił ją w ramiona, niósł gdzieś naprzód a całe jej ciało jakby mówiło tylko jedno.
- Pójdę z tobą aż do samego źródła tego światła.
   Tanis przybliżył świecę do powały chcąc lepiej przyjrzeć się szczegółom twarzy kobiety. Malarz jednak dobrze wszystko ukrył. Odsuwając świecę dalej dostrzegł jednak coś innego. Świeca obluzowała się w uchwycie i spadła do koszyka z przędzą stojącego na podłodze obok łóżka. Szybko ją złapał i zdusił zapalający się ogień. Wtedy w koszyku dojrzał jakiś papier, teraz już lekko nadpalony. Przeczytał go poprawiwszy świecę w uchwycie.

Najdroższa memu Sercu,
   Zrób proszę o co cię błagam . Myślę tylko o twym bezpieczeństwie. Dom jest tylko miejscem, w którym się mieszka; nie jest wart by dlań ryzykować życiem. Wiem, co myślisz; o tom jest hipokrytą bowiem zostaję, by walczyć. Zostaję bo jest to moim obowiązkiem; moi przodkowie byliby zawstydzeni gdybym pozostawił ich dzieci gdy moja magia jest najpotrzebniejsza. Nie zostaję z dumy czy pragnień. Moim jedynym pragnieniem jest być z tobą. Mam cię w sercu, w umyśle, każdej chwili każdego dnia. Proszę, twoje życie jest zbyt krótkie jako człowieka by je tutaj ryzykować. Udaj się do Qualinest. Nasz lud cię zna i niezależnie od pochodzenia, tam będziesz bezpieczna. Ocal siebie bym mógł cię potem dalej kochać. Odnajdę cię, gdy tylko ta bitwa się skończy. Udaj się do rybaka o imieniu Reehsha. Przyrzekł mi, że przewiezie cię na statek stojący w porcie, który ma odpłynąć do Qualinesti. Możesz wierzyć, że zachowa miejsce dla ciebie na swej łodzi. Nie spóźnij się. Zrób to dla mnie i wiedz, że cię kocham tak jak zawsze.
   Zawsze Twój Kishpa.

- Reehsha – szepnął Tanis.
   Miał już pognać do drzwi i ruszyć w stronę przystani gdy przypomniał sobie co zobaczył na obrazie nad łóżkiem, co go tak poruszyło, że upuścił świecę. Pośpiesznie podniósł płomień w górę i krótko spojrzał na malunek… zobaczył mężczyznę niosącego dziewczynę o czarnych, kręconych włosach, niósł ją w stronę światła… to był on!
   Czy aby na pewno?
   Sylwetka mężczyzny na powale wyglądała na zbyt perfekcyjną, zbyt przystojną,  zbyt majestatyczną. Nie, zdecydował. To było tylko niewielkie podobieństwo samej twarzy. Absolutnie nic innego.


https://scontent-b-ams.xx.fbcdn.net/hphotos-prn2/p480x480/1238722_626203917419553_1235611245_n.jpg

Offline

 

#11 2019-04-11 19:38:26

 janjuz

Najwyższy Kleryst

Call me!
Skąd: Zduńska Wola
Zarejestrowany: 2012-10-02
Posty: 829

Re: Tanis, Smutne Lata

Rozdział 11

Krzyk w Nocy

- Reehsha? Tak, każdy tu zna starego Reehsha – powiedział żylasty elf naprawiający łódkę na brzegu wody – Strasznie na uboczu ostatnio. Nawet nie pomagał przewozić kobiet i dzieci na statek – dodał wskazując na otwarte morze.
   Tanis co prawda o to nie pytał, lecz zdawał sobie już sprawę, że Brandella nie spełniła błagań Kishpa; nie odpłynęła do Qualinesti.
- Może nawet się okazać, że stary jest cwańszy od całej reszty – ciągnął elf – Pewnie nawet dobrze, ze nie zabrał łodzi tam dalej. Ja trochę żałuję, że popłynąłem.
   Tanis poczuł się lekko zbity z tropu.
- A co z kobietami i dziećmi? – spytał – Przecież trzeba je było zabrać z wioski, prawda?
- Pewnie – zgodził się pomarszczony jak stara mapa rybak – Tylko, że fale tam były zdradliwe i zgromadziło się za wiele łodzi. Połowa z nich waliła o drugą połowę. Ja w ten sposób zarobiłem dziurę w burcie. Straciliśmy cztery kobiety i sześcioro dzieci, utonęli. Bezpieczniej by im było w wiosce. Mniejsze ryzyko z tymi ludźmi niż z otwartym morzem. Taaa, reeshsa okazał się łebskim staruchem.
- Chcę się z nim spotkać – powiedział Tanis – gdzie go znajdę?
   Elf roześmiał się chrapliwie, ukazując na tle opalonej głęboko twarzy olśniewająco białe zęby.
- Może i chciałbyś go spotkać, lecz on raczej nie będzie się chciał spotkać z tobą. Nie przyjmuje zbyt wielu gości. Tak lubi, po prostu.
- Zawsze będzie mógł mnie przegonić. Po prostu wskaż mi drogę do niego.
   Elf splunął na piasek i wskazał drugi koniec piaszczystej plaży.
- Tam , na końcu, za ostatnimi nabrzeżami. Jest tam niewielka, skalista zatoczka. Może zobaczysz światło. Może i nie. Ale on tam jest.
   Na brzegu morza było chłodno, mroczno i spokojnie. Odejście od przepełnionej światłami wioski łagodziło oczy. Ciężkie fale grzmociły o piasek pozostawiając po sobie białą pianę zabarwioną na różowo czerwonym światłem Lunitari. Tanis wdychał wilgotne powietrze nocy  idąc po piasku, zapach morza ożywiał, pomagał odpędzić zmęczenie ramion i nóg. Powiew soli i zapach morskich glonów był miłą odmianą po smrodzie bitwy, choć elfowie generalnie przedkładali życie w otoczeniu lasów, gdzieś w głębi lądu a nie nad samym morzem.
   Mijał właśnie rachityczny drewniany pirs wystający prosto w trzaskające fale. Zatrzymał się nagle i, nie bardzo wiedząc dlaczego, obrócił i popatrzył na starą drewnianą budowle. Chyba posłyszał coś dziwnego, jakiś niezbyt tu pasujący dźwięk. W tej samej chwili tabun ptactwa wystrzelił z pirsu z wrzaskiem i ruszył prosto w morski wiatr. Ostry, elfi wzrok Tanisa nie odkrył niczego niezwykłego. Rozluźnił się. To musiały być ptaki, pomyślał.
   Ruszył dalej zastanawiając się, co takiego powie jeżeli znajdzie Brandellę i Kishpa w jednym miejscu, razem. Jak pół-elf może wyjaśnić im swą obecność? Być może powie:
- Cała wioska cię szuka, Kishpa. Pospiesz się. Starsi już szykują plany obrony wioski. Musisz tam zaraz pobiec!
   Po czy, gdy już mag się oddali, pomyślał Tanis, Brandella będzie sama a wtedy będzie jej mógł powiedzieć dlaczego po nią przyszedł. No wtedy ona stwierdzi, kwaśno uznał pół-elf, że jestem pozbawionym rozumu głupkiem. Jak jakiś dzieciak na plaży, zaczął kopać kamienie. Nagle przestał. Znowu ten dźwięk.
   Odwrócił się i popatrzył na pirs. Intensywnie wpatrywał się w ciemność poniżej drewnianej budowli. Wstrzymał oddech i słuchał. Usłyszał coś jakby stłumiony krzyk. A może było to łopotanie skrzydeł – tylko, że nie było widać żadnych ptaków. A czy tam, pod pirsem, nie widać przypadkiem czerwonawej poświaty? A może elfi wzrok, chwytający nawet aurę żywych stworzeń, skupił się teraz na jakimś nabrzeżnym zwierzęciu?
   Puls mu przyspieszył. To co wcześniej słyszał to nie były ptaki. One odleciały wystraszone dźwiękiem, tym samym dźwiękiem, który i on usłyszał. A teraz słychać ponownie. To był krzyk. Tak szybko jak tylko nogi mogły ponieść przez miękki piasek, Tanis pognał w stronę pirsu. Nie mógł teraz słyszeć nic poza własny dyszeniem i tupotem nóg, lecz pamięć o krzyku zmuszała do biegu.
   Pod poszarpanymi i zbutwiałymi deskami pirsu nie było żadnego światła. Tanis nie mógł widzieć szczegółów, lecz elfi wzrok zdradzał przed nim coś sporego o sylwetce potężnego mężczyzny. Mając światło Lunitari za sobą Tanis był z całą pewnością dobrze widoczny dla człowieka.
   Wysoki, potężnie zbudowany mężczyzna o klatce piersiowej jak beczka, klęczał obok przerażonej, rannej kobiety. Trzymał w jednej ręce długi, wąski nóż a w drugiej zdobną, ciężką tarczę. Człowiek wparł kolano w gardło kobiety by stłumić jej krzyk a jednocześnie wypatrywał intruza. Widząc bezpośredniość biegu intruza spodziewał się walki. Uśmiechał się na samą myśl o tym.
   Człowiek zabił już dwunastu elfów po pokonaniu barykady. Myślał, że reszta żołnierzy dosłownie zaleje wioskę, lecz z jakiegoś powodu tylko niewielu poszło w jego ślady. Znalazł się teraz w pułapce w tej elfie twierdzy a od zapadnięcia zmroku zabił kolejnych siedmiu wieśniaków, zawsze gdzieś w bocznych alejkach i pod osłoną cienia. Tyle, że elfie patrole były coraz bliżej, wciąż na jego tropie. Musiał znaleźć schronienie by trzymać się od nich z daleka póki żołnierze znów rano nie zaatakują.
   Opatrzność zesłała mu takie.
   Szła powoli samotnie wzdłuż plaży kiedy ją zobaczył. Wyskoczył z ukrycia, zatkał jej usta i ścisnął gardło a potem ciągnął i poganiał kopniakami i biciem z powrotem w mrok pod starym, spróchniałym pirsem. Ledwie mogła oddychać a potem leżała już nieprzytomna i nie stawiała oporu. Słysząc kogoś nadchodzącego człowiek przestał zwracać na nią uwagę. Podniósł się z klęczek i podkradł do zewnętrznego, drewnianego filaru. Nie potrzebował zakładnika, żeby obronić się przed pojedynczym elfem. Ukrył się w mroku i czekał.
   Tanis zwolnił dochodząc do pirsu. Nie ze strachu, lecz ze zwykłej przezorności. Nie miał zamiaru wpadać w pułapkę. Zanim podszedł bliżej, zawołał głośno.
- Jest tam ktoś? Wszystko w porządku?
   Nie było odpowiedzi. To go zaniepokoiło. Ktoś tam przecież był. Ktoś tam krzyczał. Tanis był o tym przekonany. Pół-elf z namysłem wszedł krok w ciemność pod pirsem i natychmiast opadł na piasek gdzie jego sylwetka już nie była oświetlana księżycowym światłem. Tanis  wysilał się by cokolwiek usłyszeć, jakiekolwiek znamienne dźwięki. Wszystko jednak, co słyszał to tylko fale łamiące się na krawędzi pirsu i woda gotująca się wokół filarów daleko w morzu. Nie słyszał żadnych głosów, nie widział ruchu. Czuł jedynie zapach morza i brzegu.
   Człowiek był zaskoczony. Gdzież ten intruz się podział? Nie przywykł do strachu więc i teraz nie spanikował. Musiał przyznać, że przeciwnik jest sprytny. To będzie dobra walka, pomyślał, taka, o której opowiada się przy trzeszczącym ogniu obozowego ogniska.
   Cal po calu, Tanis posuwał się głębiej w ciemność. Człowiek się nie ruszał. Znał zasady tej gry. Ten, który pierwszy się pokaże będzie tym, który pewnikiem pierwszy umrze.
   Pomimo dźwięków morza ciemność pod pirsem zdawała się być śmiertelnie cichym światem. Takim swoistym światkiem cichej zdrady i niewidzialności.
   Tanis przyłożył policzek do zimnego piasku i zaczął łajać samego siebie za odbielenie od obowiązku. Przecież odnalezienie Brandelli było już w zasięgu ręki. Nie miał powodu, by znajdować się teraz pod tym pirsem i szukać tu, bogowie tylko wiedzą czego. Po chwili doszedł do wniosku, że powinien zrezygnować; traci tylko cenny czas.
   To co tu robię nie ma znaczenia dla świata, nawet nie ma go dla Kishpa. Już prawie przekonał samego siebie, żeby wstać i odejść gdy usłyszał delikatny odgłos, jakby ktoś brał wdech gdzieś na prawo od niego. Wołał wcześniej a ta osoba się nie odezwała. Mogło to oznaczać, że w ciemności kryje się wróg. Pół-elf przesunął się troszkę i zacisnął dłoń na rękojeści miecza. Z odgłosu oddechy wywnioskował, że jest tylko o parę stóp od przeciwnika. Wróg sam się zdradził i zginie przez własny błąd.
   Jednym, płynnym ruchem Tanis przetoczył się na stopy, wydobył miecz z pochwy i machnął nim w stronę dźwięku.


https://scontent-b-ams.xx.fbcdn.net/hphotos-prn2/p480x480/1238722_626203917419553_1235611245_n.jpg

Offline

 

#12 2019-05-03 19:43:14

 janjuz

Najwyższy Kleryst

Call me!
Skąd: Zduńska Wola
Zarejestrowany: 2012-10-02
Posty: 829

Re: Tanis, Smutne Lata

Rozdział 12

Konfrontacja

   Gdy tylko Tanis dobył miecza ostrze zaświeciło migoczącą czerwienią rzucając przyćmione, jakby nie z tego świata światło w ciemną czeluść pod pirsem. I wtedy Tanis dostrzegł swą koszmarną pomyłkę. Ostrze miecza sunęło w dół, prosto na kark nieruchomej i bezbronnej krasnoludki. Ostrze Tanisa było w ruchu, zatrzymać go nie mógł. Jedyne, co mógł zrobić to rzucić całe ciało w bok, jak najdalej od kobiety, i mieć nadzieję, że jednak chybi.
   Ostrze zasyczało w wilgotnym, nocnym powietrzu i ciężko uderzyło w piach przelatując tuż nad głową kobiety. Człowiek usłyszał dźwięk dobywanego miecza z pochwy i przygotował się do mordu. Czerwona poświata miecza go zaskoczyła, lecz samo światło jakie rzucał uczyniło atak o wiele łatwiejszym. Dobrze widział wroga i runął w jego kierunku z nożem nastawionym na sztych w sam środek pleców Tanisa. Nie spodziewał się jednak człowiek, że przeciwnik uniknie ciosu w ostatniej chwili zwinnym obrotem.
   Tanis poczuł skośne uderzenie w ramię gdy człowiek obok przelatywał.  Pół-elf przetoczył się po piasku i wstał jednym zwinnym ruchem trzymając już świecący miecz wysoko. Człowiek otrząsnął się równie szybko i odskoczył z nożem w ręku i tarczą. Trzeszczący pirs był o długość ramienia nad ich głowami.
   Mężczyźni popatrzyli sobie w oczy. Człowiek zobaczył pół-elfa o wręcz doskonałej postaci, lecz jakby zmieszanego i niezbyt pewnego siebie: łatwa zdobycz.
   Tanis ujrzał siebie. Mieli te same oczy, te same usta, ten sam kształt twarzy. Człowiek miał paskudnie złamany nos i długie, czarne włosy tek dobrze opisane przez Clotnika. Z opisu Clotnika brakowało tylko długiej szramy od cięcia w prawą nogę. To był człowiek , którego Tanis bardzo pragnął poznać, spotkać, dowiedzieć się czegoś o nim, lecz teraz, gdy tak stanęli twarzą w twarz, Tanis nie bardzo wiedział co ma robić. Może jakiś gest, pomyślał? A gdyby pokazał człowiekowi, że nie zamierza nic złego?
   Tanis opuścił miecz mając nadzieję, że jego ojciec, uderzony ich podobieństwem, zrobi to samo. Człowiek dojrzał swą szansę.  Runął do przodu z nożem w dłoni by rozciąć gardło pół-elfa. Głośny krzyk, bynajmniej nie strachu czy zaskoczenia lecz raczej nieskończonego smutku, wydarł się z usta Tanisa gdy ten odskakiwał wstecz i instynktownie wznosił zaczarowany miecz blokując ostrze. Gdy nóż oparł się o ostrze miecza twarze dwójki mężczyzn rozdzielała odległość może kilku cali. Tanis nie mógł już wytrzymać.
- Spójrz na mnie! – krzyknął na zniekształcone odbicie własnej twarzy – Nie widzisz? Jestem…
- … następnym do grobu! – przeklął człowiek i wsunął stopę za nogę Tanisa po czym go popchnął.
   Tanis potknął się i ciężko upadł na plecy. Uderzył głową w piasek, co na chwilę go oszołomiło. Człowiek miał przewagę i ją wykorzystał. Skoczył na Tanisa wciskając mu w twarz tarczę – albo chciał go zranić, albo oślepić przed kolejnym ruchem. Tanis zdawał sobie sprawę, że ten następny ruch to będzie rozcięcie brzucha długim nożem. Jego ojciec był wyższy, cięższy i silniejszy. Tyle, że tacy mistrzowie jak Kitiara, Sturm czy Flint dobrze Tanisa wyuczyli jak ma się bronić. Znał sposoby nieznane zwykłemu żołnierzowi. W chwili gdy nóż człowieka skręcał w kierunku brzucha pół-elfa ten wykonał skręt i obrót, które odrzuciły człowieka na bok. Nóż chybił celu.
   Obydwaj zerwali się na nogi, lecz tu Tanis był szybszy. Każdy przeciwnik, który miałby zamiar zabić Tanisa, otrzymałby teraz potężny cios o miażdżącej sile. Tyle, że ten człowiek był jego ojcem.
   Czy sam Tanis zniknie, jeśli zabije ojca, czy może jego obecność w pamięci Kishpa go ochroni? Czy jest w porządku oszczędzić człowieka, który kiedyś zgwałci jego matkę? A może ten potworny akt już miał miejsce? Tanis błyskawicznie zdecydował i jednym machnięciem miecza ciął głęboko prawą nogę ojca. Mężczyzna wrzasnął i zakulał wstecz. Z nogi trysnęła struga krwi.
- Poddaj się! – odezwał się Tanis – Nie zrobię ci krzywdy, przyrzekam!
   Człowiek go zignorował. Dość miał tego pół-elfa. Nie chciał mieć z nim nic wspólnego. Rzucił tarczę i cofnął się do leżącej bezradnie na ziemi krasnoludki. Złapał ją w pasie i przycisnął nóż do gardła.
- Rzuć miecz, albo ona umrze – warknął.
   Tanis patrzył na człowieka, który był jego ojcem.
- Zabiłbyś bezbronną kobietę? – zapytał drżąco.
   Żołnierz tylko się gorzko roześmiał.
- Wątpisz?
   Dzikie, nieomal zwierzęce spojrzenie człowieka powiedziało Tanisowi, że ojciec mówi prawdę. Zabije ją. Kobieta poruszyła się i otworzyła oczy. Tanis przyjrzał się jej bliżej i aż sapnął. To była Yeblidod, krasnoludka, która próbowała ocalić mu życie na klifie przy pomocy liny z własnych szali. Tanis rzucił miecz.
- Dobrze walczysz, jak na pół-elfa – mruknął człowiek.
- Miałem nadzieję, że byłeś lepszym człowiekiem – powiedział Tanis głosem niewiele głośniejszym od szeptu – Powinienem był wiedzieć lepiej, zwłaszcza po tym zrobiłeś mojej matce.
   Być może ojciec jeszcze nie spotkał matki. Być może, że ten bandzior jeszcze jej nie zniewolił i nie złamał jej życia. Tanis nagle się zorientował, że ani nie wie, ani nie dba o to czy zabicie tego człowieka nie będzie oznaczało, że on sam nigdy się nie narodzi. Jeżeli miało to oznaczać, że oszczędzi okrucieństwa matce, okrucieństwa napaści tego człowieka, to być może warto byłoby poświęcić samego siebie. Zniesmaczony i zdegustowany mężczyzną, który go spłodził, Tanis nie mógł czerpać dumy z pochodzenia.
   Gdy człowiek odsuwał się od Tanisa wlokąc za sobą krasnoludkę i wyłaził spod pirsu jacyś rybacy, dźwigający łódkę, ukazali się na plaży. Człowiek ich dojrzał i skoczył z powrotem pod pirs zapominając na chwilkę o Tanisie.
   Pół-elf ruszył do szarży. Yeblidod to zobaczyła i wbiła zęby w dłoń trzymającą nóż. Człowiek wrzasnął i ją puścił. Gdy osunęła się na ziemię Tanis bykiem uderzył żołnierza w brzuch i cisnął nim o drewniany filar.
   Uderzenie wytrąciło nóż z dłoni żołnierza, lecz człowiek był tylko bardziej zaskoczony niż obolały. Walnął Tanisa w tył głowy pięścią raz, potem drugi i trzeci aż pół-elf opadł na kolana i runął na piasek. Człowiek kopnął go w głowę i Tanis potoczył się po piasku. Żołnierz desperacko próbował odnaleźć nóż. Tanis jednak upadł tuż obok swego miecza i natychmiast poń sięgnął.
   Człowiek zobaczył jak pół-elf wznosi połyskujący czerwienią miecz. Uciekł. Tanis goniłby go aż do samej krawędzi wszechświata gdy nagle krzyknęła Yeblidod.
- Pomocy!
   Tanis zatrzymał się bez namysłu i skoczył pomóc rannej i poturbowanej kobiecie. Klął pod nosem widząc jak ojciec ginie w mroku.


https://scontent-b-ams.xx.fbcdn.net/hphotos-prn2/p480x480/1238722_626203917419553_1235611245_n.jpg

Offline

 

#13 2019-05-03 19:43:54

 janjuz

Najwyższy Kleryst

Call me!
Skąd: Zduńska Wola
Zarejestrowany: 2012-10-02
Posty: 829

Re: Tanis, Smutne Lata

Rozdział 13

Brandella

   Twarz Yeblidod rozcięta była od czoła do skroni a krew spływała jej po policzku i skapywała na brodę. Z mocnym zasinieniem na szyi ledwie była w stanie oddychać. Tanis ujrzał ból w oczach pobitej kobiety i pomyślał o własnej matce. O ileż gorsze czekają ją przeżycia! Palący ból głęboko w trzewiach sprawił, że musiał zacisnąć w dłoniach pełne garście mokrego piasku i odczekać aż ten ból zelżeje. Nie zelżał. Pot wystąpił mu na twarz, powoli zaczął pięściami walić w ziemię, jeszcze raz, i jeszcze, mocniej, twardziej. Oto spotkał ojca i oto się zatrwożył. Jak wiele z człowieka jest w nim samym? Gorzej nawet, oto miał okazję oczyścić świat z bestii i zawiódł. Tanis nie mógł tego znieść.
   Zawył z bólu, co wywołało jęk zaskoczenia u Yeblidod. Gwałtownie schował miecz do pochwy. W ukryciu ciemności zerwał się gwałtownie na nogi i uniósł w ramionach poranioną kobietę.
- Zaniosę cię, gdzie będziesz bezpieczna – powiedział zaciskając zęby by zwalczyć gwałtowny napływ łez do oczu – I potem dopilnuję, by człowiek który ci to wszystko zrobił zapłacił własnym życiem.
   Po czym dodał jeszcze chrapliwym szeptem.
- Przysięgam na życie matki.
   Skinęła potwierdzająco głową i zamknęła oczy. Niosąc ją w ramionach przez plażę czuł ciężar jakby dziecko dźwigał. Długa, bawełniana spódnica cicho szeptała w morskiej bryzie. Zaniósł ją do drewnianej chatki Reehsha, czyli najbliższego miejsca o jakim miał jakieś pojęcie. Żadne światło tam się nie świeciło, lecz i tak załomotał do drzwi.
- Odejdź! – zawołał ktoś gniewnie.
- Nic z tego! – odkrzyknął Tanis głosem ociekającym zgromadzoną furią – Otwieraj te drzwi. Kobieta potrzebuje pomocy. Otwieraj, ale już!
   Drzwi otworzyły się z niejakim wahaniem. Tanis kopniakiem otworzył je szerzej i wcisnął się do ciemnego pomieszczenia
- Zapal świecę! – warknął.
   Po chwili pokój rozjaśniła nieco niepozorna świeczka. Gorączkowo rozglądał się za miejscem, gdzie mógłby położyć Yeblidod. Obrócił się i ujrzał skotłowane łóżko pod oknem, lecz gorzko się rozczarował bowiem ktoś tam już leżał.
   Na pościeli leżał nieprzytomny Kishpa. Czerwone szaty tylko podkreślały szczupłość sylwetki maga. Pierś ledwo się unosiła w płytkim oddechu.
- Rusz go! – rozkazał Tanis oglądając się na wymizerowanego, starego elfa, który jednak miał sporo żylastych mięśni.
- Chory jest – odparł starzec – Nie ruszę go.
- Jeśli gonie ruszysz to ja go kopniakiem zwalę z łóżka. Przysięgam – ostrzegał pół-elf.
   Na dźwięk natarczywości w jego głosie Yeblidod chyba zbudziła się nieco bowiem zaczęła się poruszać. Światło świecy tylko pogłębiało wyczerpane spojrzenie rybaka.
- Nie rozumiesz – protestował stary – To jest…
- Kishpa – dokończył Tanis obniżając trochę głos bowiem Yeblidod znów się poruszyła – tak, wiem. Z nim wszystko będzie w porządku. Będzie żył i to bardzo długo. O niego się nie martw. Ta kobieta potrzebuje pomocy natychmiast.
   Stary nie bardzo chciał przenosić Kishpa póki nie rozpoznał kobiety w ramionach pół-elfa.
- Yeblidod? Powiedz, co się stało – zażądał podchodząc bliżej.
   W nozdrza Tanisa uderzył lekki zapach ryb. Szybko stracił tą resztę samokontroli jaka mu jeszcze została.
- Teraz to nieważne. Po prostu zrób jej miejsce.
   Reehsha zrobił o co został poproszony zsuwając maga z łóżka i przenosząc na derkę ze skóry zwierząt. Kishpa poruszył się, lecz się nie zbudził.
- Da mi gorącej wody i jakieś bandaże – powiedział Tanis – I koc.
   Stary mężczyzna uwinął się szybko. Niezgrabnie i po partacku starał się Tanis opatrzyć rany i siniaki Yeblidod. I wtedy od strony drzwi odezwał się chrapliwy, kobiecy głos.
- Co się stało? Ktoś ranny? – odezwał się głos.
   Tanis obrócił się i ujrzał kobietę, jakiej jeszcze nigdy nie miał okazji widzieć. Jasna skóra odcinała się od ciemnych, kręconych loków a każdy, delikatny detal twarzy wyglądał jakby jakiś mistrz namalował go barwami ciała. Figurę podkreślał smukły, czarny, tkany kaftan, zaciśnięty w wąskim pasie zdobnym więzadłem spływającym aż na długie, kształtne nogi. Nosiła brązowe, skórzane buty ze srebrnymi sprzączkami i tkaną spódnicę w kolorze młodych liści.
   Tanis nie miał żadnych wątpliwości, patrzył na Brandellę. Wystarczyłby sam jej wygląd by porazić go potężnym szokiem. Ale już podobieństwo do innej kobiety, echo wcześniejszej miłości, zadało pół-elfowi cis niczym grotem strzały. Brandella nosiła włosy długie, jej czarne loki zwisały prawie do pasa, natomiast czarne, krótkie zwoje włosów Kitiary ledwie obramowywały jej twarz. Natomiast takie brązowe oczy równie dobrze mogły mieć rodzone siostry. Brandella była delikatniejszą, bardziej kobiecą wersją Kitiary. Kitiara była jego – o ile jakikolwiek mężczyzna poważyłby się to stwierdzić wobec porywczej mistrzyni miecza – jeszcze kilka dni temu. Teraz zaś podróżowała, bogowie tylko wiedzą dokąd, w towarzystwie Sturma Brightblade.
   Dobrze wiedział, że Kitiara wyśmiała by tylko jego nagłą boleść. „Co, Tanthalasie? Żadnych… żadnych żali? – kpiłaby tylko kpiąco się uśmiechając i rozdrapując rany zadane rozstaniem. Byłby po tym jednak ton pasji, która pozbawiłaby go tchu.
   Natomiast nie mógł sobie wyobrazić, żeby ta kobieta, Brandella, była zdolna do kpin z kogokolwiek. Zorientował się nagle, że się po prostu na nią gapi i całą siłą woli skierował wzrok na towarzysza kobiety. Za Brandellą stał krasnolud, Mertwig. Kiedy tylko dostrzegł, kto leży na posłaniu dosłownie runął do pomieszczenia z krzykiem.
- Yebbie! Yebbie!
   Yeblidod słabym ruchem uniosła ramię w stronę męża i Tanis zszedł szybko z drogi. Krasnolud łkał przy łóżku a ona delikatnie go poklepywała.
- Już w porządku – zapewniała cichym szeptem, który był tylko kiepską imitacją jej zwykłego altu – Trochę odpoczynku, trochę zupy i będzie w porządku.
- Co się stało? Kto ci to zrobił? – dopytywał Mertwig wycierając oczy rękawem ciemno brązowej koszuli.
- Człowiek. Ale on – wskazała na cicho stojącego w kącie Tanisa – walczył z nim i go przegnał.
   Mertwig tylko skinął Tanisowi z wdzięcznością. Najwyraźniej nie był w stanie wypowiedzieć tego, co ma w sercu. Pół-elf zrozumiał; Flint był taki sam.
   Poraniona, i to ciężko, Yeblidod była najbardziej przerażona i wstrząśnięta przebytą męką a nie samymi ranami. Brandella odsunęła Mertwiga na bok i popatrzyła na korpulentną krasnoludkę.
- Gdzie jest Canpho? Spytał Niskom pomrukiem stary rybak.
- Nie mogłam odnaleźć uzdrowiciela, Reehsha – cicho odparła Brandella.
   Nawet nie spojrzała do góry z trójnożnego, rozchwianego stołka na którym usiadła.
- Wielu jest poranionych czy umierających. Może być dosłownie wszędzie.
   Rzuciła niespokojne spojrzenie na Kishpa leżącego nieruchomo na posłaniu z futer na podłodze.
- Ale Canpho przyszedłby gdyby wiedział, że chodzi o Kishpa – upierał się zdenerwowany rybak a jego wymachują Ce ramiona Rzucały dziwaczne cienie na ściany – Dla ciebie by go odnaleźli i tu przysłali.
- Nie możemy tego ryzykować – żałośnie stwierdziła Brandella – Gdyby wszyscy się dowiedzieli, że Kishpa zaniemógł i nie może użyć magii w obronie wioski to wybuchłaby panika. Już teraz wielu ogarnia obawa, że nigdzie nie mogą go znaleźć. Gdyby nie odkryli odrobiny szaleństwa Ankatavaka już teraz byłaby zalana wrogami.
- Szaleństwa? – spytał Tanis.
   Brandella skinęła głową nawet nie patrząc w jego kierunku.
- Tak, taki mały śmieszny człowiek, którego uznali za herosa – wyjaśniła ocierając jednocześnie czoło Yeblidod jednym ze swych szali.
   Spojrzała przez ramię na starego rybaka.
- Obawiam się, że zostaliśmy sami z trwogą o wioskę. A i ja sama ze swą winą – dodała mając już oczy pełne łez – ponieważ to z mojej winy jest teraz w takim stanie.
   Stary elf podszedł bliżej a gniew już rozpalał mu wzrok.
- Twoja wina? Jak?
   Odwróciła się do Yeblidod i dalej ją opatrywała ignorując gniew Reehsha.
- Chciałam od niego za wiele – powiedziała po prostu, lecz Tanis dojrzał ogrom bólu w oczach – Ludzie już się omalże przebili przez południową barykadę – ciągnęła – i pozostała tylko garstka obrońców. Błagałam by użył magii do ich ocalenia bowiem zaciekle walczyli. Mówił, że to za wcześnie, że jeszcze nie może, lecz ja się uparłam.
   Brandella załkała. Wzięła głęboki wdech i powoli się uspokoiła okrywając Yeblidod kocem i kończąc zabiegi pielęgnacyjne. Krasnoludka, wyraźnie uspokojona dotykiem uspokajających dłoni przyjaciółki, szybko zasnęła. Na grubych rzęsach tkaczki zabłysły łzy.
- Rzucił zaklęcie – szepnęła – Nie mam pojęcia jaki, ani czy zadziałało, lecz po chwili padł nieprzytomny. Do tej pory przytomności nie odzyskał.
   Po prostu stwierdziła fakt, o nic nie pytała. Łzy spłynęły jej po twarzy. Nie ocierała ich.
- Ostrzegał cię! – warczał stary rybak – Jeśli umrze, to jego śmierć spadnie na twoją głowę! A jeśli naprawdę umrze to, na wszystkich bogów, zetnę ci głowę i nakarmię nią ryby!
   Reehsha grzmiał łażąc po izbie. Całkowicie zapomniał o dwójce rannych i nieprzytomnych leżących teraz niedaleko od niego.
- Dość tego! – huknął Tanis.
   W tym samym moencie dobył miecza a jego złowieszczy, czerwonawy blask wypełnił niewielką chatę. Teraz już wiedział, skąd pochodziła moc miecza. To Kishpa zaklął jego miecz, ocalił mu życie a pewnie i całą wioskę Ankatavaka.
- Mówiłem ci już – warczał pół-elf – Kishpa będzie żył. Bądź dobrym druhem maga i przełknił swoje żale.
   Porażony wydarzeniami dnia Mertwog tylko krzyknąl.
- Nie zabijaj go!
   Brandella starała się go uciszyć a jednocześnie spoglądała na nieruchome postacie Yeblidod i Kishpa.
- Wojownik czarodziej! – krzyknął Reehsha – Nigdy takiego nie widziałem!
- Nie jestem czarodziejem – odparł szorstko Tanis.
   Obniżył wzniesiony miecz tak, że teraz wskazywał czubkiem twarz starego elfa. Jednocześnie, chcąc nieco uspokoić Brandellę, zniżył głos.
- Jestem tylko przyjacielem Kishpa i sługą tej pani.
- Kłamiesz! – cisnął Reehsha nie zważając na ostrze znajdujące się tuż obok jego nosa- Musisz być wojownikiem i magiem. Masz magiczny miecz i już dwukrotnie przepowiedziałeś przyszłość. Skąd wiesz, że Kishpa będzie żył?
   Nim jeszcze Tanis zdążył cokolwiek odpowiedzieć, już Brandella schwyciła go za ręke i mocno ją ścisnęła.
- Czy to prawda? Czy Kishpa będzie zdrów? – błagała cichutko a w jej oczach płonęła już tylko nadzieja.
   Pół-elf zdawał sobie dobrze sprawę, jak trudno będzie mu wyjaśnić pochodzenie tej wiedzy, lecz nie mógł po prostu odmówić jej uspokojenia jakiego desperacko potrzebowała.
- Tak – odparł – Będzie żył.
   Krótki szloch wydarł się z gardła Brandelli. Popatrzyła uważniej na Tanisa i jakby nagłe, dziwaczne rozpoznanie postaci zabłysło w jej oczach. Aż się zachłystnęła.
- Ja… Nie mam pojęcia… Kiedy Kishpa się ocknie – powiedział Tanis nieco zaambarasowany jej dziwną reakcją.
   Wziął głęboki wdech i odzyskał pełne panowanie nad własnymi emocjami.
- Nie wiem też, czy będzie w stanie pomóc Ankatavaka gdy wstanie słońce a ludzie ruszą do ponownego ataku. Wiem tylko, że będzie żył jeszcze całkiem długo.
- A zatem jesteś magiem! – odezwał się Reehsha z wyrazem samozadowolenia w głosie – Ty możesz pomóc Ankatavaka!
- Powiedziałem ci już, że nie jestem magiem. Znam jednak tego maga – tajemniczo odezwał się Tanis wskazując na nieprzytomnego Kishpa – Nie musisz się martwić o jego zdrowie.
- A co z Yeblidod? – błagalnie odezwał się Mertwig – Wiesz może, czy i ona będzie żyć?
- Będzie w porządku – odparł pół-elf uznając, że nie może powiedzieć niczego innego – Nie musisz się o nią martwić.
   Na koniec Mertwig i Reehsha zaczęli wyglądać tak, jakby im słów w gębie zabrakło. Po raz pierwszy od dłuższego czasu w kurnej chacie starego rybaka zapadła martwa cisza. Na twarzy Reehsha wciąż gościł wyraz podejrzliwości gdy twarz Mertwiga wyrażała już tylko ulgę. Brandella wytarła łzy z oczu i intensywnie przyglądała się pół-elfowi.
- Kim ty jesteś? – przyjaźnie i  cicho spytała ciemnooka tkaczka.
   Głos już miała spokojny.
- jesteś obcy w Ankatavaka a jednak twierdzisz, że znasz mego Kishpa. Nazywasz go przyjacielem a siebie uznajesz za mego obrońcę. Dlaczego tak? I jakaż to magia posiadła twój miecz?
- Dobre pytania, Brandello – Tanis ośmielił się spojrzeć jej prosto w oczy.
   Łzy jakby wypłukały barwę oczu, lecz Tanis dojrzał, że za delikatnym wyrazem twarzy kryje się nieugięta stal, stal mocniejsza od stali jego miecza, który już zdążył ukryć w pochwie.
- Znasz moje imię? – spytała.
- Dobrze znam – odparł.
- A więc bądź tak uprzejmy i powiedz mi zarówno to, co chcę wiedzieć, jak i to co powinnam wiedzieć.
- Na imię mam Tanis – zaczął powoli zastanawiając się jednocześnie jak wilw może jej powiedzieć.
   Lekko trzasnęła świeczka. Mertwig powrócił do pilnowania żony a rybak ciężko przysiadł na drewnianej ławce przy drzwiach. Problem Tanisa polegał na tym, że w którymś momencie będzie musiał uciekać przed starszym Kishpa w jego pamięci. Znany mu Kishpa oferował w tym swą pomoc. Tylko jak? I kiedy? Nie mając takiej wiedzy Tanis niechętnie powiedziałby Brandelli zbyt wiele a to z obawy, że zostanie po prostu wyśmiany.
   Nie wiedział też, czy zechce zgodzić się na zamknięcie w pamięci kochanka – osobnika, który starał się powstrzymać ją od opuszczenia tego miejsca i czasu.
- Przybyłem tu z bardzo odległego miejsca – zaczął nie mając zresztą całkowitej pewności, co tak naprawdę ma powiedzieć.
- Nie mam żadnej magii poza tą, w jaką wyposażył mnie Kishpa. To on mnie tutaj przywiódł. I to on zaczarował mój miecz. Widzisz, to ja byłem na południowej barykadzie, gdy czarodziej rzucał zaklęcie…
   Brandella nie słyszała już niczego więcej z jego słów. Po prostu gapiła się na Tanisa pamiętając  jak wyglądał z odległych blanków. Tak, pomyślała, to był on… człowiek ze snu.


https://scontent-b-ams.xx.fbcdn.net/hphotos-prn2/p480x480/1238722_626203917419553_1235611245_n.jpg

Offline

 

#14 2019-05-03 19:44:48

 janjuz

Najwyższy Kleryst

Call me!
Skąd: Zduńska Wola
Zarejestrowany: 2012-10-02
Posty: 829

Re: Tanis, Smutne Lata

Rozdział 14

Wreszcie bohater

   Scowarr stał na ciężkim, drewnianym stole otoczony przez morze szczęśliwych, pozdrawiających bohatera, elfich twarzy. Oto miał ich tam, gdzie pragnął mieć: słuchających…
   Paplanina zabawnego człowieczka płynęła szybko i pewnie dzisiejszego wieczoru. Przeczesał dłonią po krótkich włosach – taki sposób obcięcia był dla elfów szczególnie zabawny – i ruszył z nowym dowcipem.
- Kiedyś zapytałem starszego już elfa „Skąd się bierze twoja długowieczność?” I co mi odpowiedział? Z faktu, że urodziłem się bardzo dawno temu!
   Otworzył szeroko bursztynowe oczy i znacząco pokiwał głową w stronę tłumu. Elfowie zagrzmieli gromkim śmiechem. Scowarr skromnie spuścił wzrok. Wykorzystał chwilkę by rzucić okiem na dar otrzymany od elfów: podarowali szczupłemu człowiekowi zestaw nowych ubrań; luźne, zielono leśne nogawice i kaftan jakie mężczyźni Ankatavaka preferują. Dzięki temu mógł pozbyć się szmat, jakie nosił w walce z żołnierzami ludzkiej armii. Po całym dniu rzezi i śmierci dowcipy Scowarra były mile widzianym oddechem, sposobem na odgonienie i zignorowanie tego, co nastąpi wraz z szybko nadciągającym porankiem.
- A jeśli już mowa o pogodzie – zahuczał Scowarr – To jedyną dobrą sprawą z deszczem jest fakt, że nie musisz go potem zgarniać na bok.
   Siedząca gdzieś w tylnym rzędzie elfka w średnim wieku, która zdecydowała się zostać tu i walczyć u boku braci i własnego męża, dźgnęła go mocno łokciem pod żebro a tłum jednogłośnie wybuchł kolejnym rykiem śmiechu i głośnym aplauzem. Scowarr gadał już ponad dwie godziny. Wyciągnął ze łba chyba wszystkie zapamiętane dowcipy a kolejne wymyślał na poczekaniu.
- To chyba jakiś cud – mruknął do siebie – Albo może magia.
   Gdzieś po głowie krążyła mu myśl, że być może Kishpa, młody mag, rzucił jakieś zaklęcie powodujące, że on sam stał się niezwykle zabawny lub może tylko sprokurował wioskę pełną roześmianych elfów. Właściwie, to fakt, że elfy tak się śmiały z jego żartów był dlań o wiele ważniejszy niż to, że witały w nim wielkiego wojownika. Elfy na Krynnie nie charakteryzowały się jakimś specjalnym poczuciem humoru – przynajmniej z punktu widzenia ludzi – a już z pewnością w opinii samego Scowarra. Naród ten zdecydowanie skłaniał się do trzeźwości i powagi.
   Tego wieczoru jednak powaga była ich ostatnią cechą. Scowarr dosłownie upijał się ich śmiechem do nieprzytomności. Mogłoby to tak trwać nawet do świtu gdyby starszy wioski nie wpadł gwałtowni do sali z głośnym krzykiem:
- Na ulice! Wszyscy! Trzeba odnaleźć Kishpa!
   Scowarr zmarszczył brwi; publika została odczarowana.
- O co chodzi? – zawołał do intruza – Jakiś kłopot?
- Magicy! – zawołał starszy a niebieskie oczy błysnęły zgrozą spod jasnych włosów – Jeden z naszych szpiegów wrócił właśnie z obozu ludzi. Mówi, że mają już czarodziejów do pomocy w jutrzejszej walce. Musimy znaleźć Kishpa!
   Scowarr nie miał ochoty wyrzekać się honorowego miejsca w tłumie więc śmiało zakrzyknął.
- Skoro trzeba odnaleźć czarodzieja to i ja pomogę go szukać! – potem przyklęknął i spokojnie zapytał – Czy ktoś wie gdzie zacząć? Gdzie on może być? Jakiś pomysł na początek?
- Niektórzy powiadają, że używa czasem magii by uzyskać pola błyszczących ziół – powiedział młody wieśniak szeroko otwierając przy tym oczy.
   Scowarr nie znosił ujawniać swej ignorancji, lecz tak czy inaczej zapytał.
- A dlaczegóż miałby to robić?
   Stojący obok wieśniak głośno się roześmiał.
- Kolejny żarcik?
- Nie. Skądże – zaprotestował spokojnie Scowarr.
   Najbliżej siedzący elfowie zaczęli wymieniać rozbawione spojrzenia a komik pojął, że musi wesprzeć mętniejącą, nowo nabytą chwałę.
- Nie wiesz, czym są zioła błyszczące? – zapytał zaskoczony wieśniak.
   Gdy tylko Scowarr nań spojrzał ten natychmiast kontynuował.
- Kwitną tylko w nocy a potrzebne im światło czerpią wyłącznie z blasku księżyca. Gdy tylko płatki kwiatów się rozwiną natychmiast zioło oślepia wszystkich w pobliżu i przyprawia o kompletne pomieszanie zmysłów.
- Och – odparł Scowarr mądrze pochylając głowę – O to zioło idzie. Znam je. A więc Kishpa okrąża obozowisko ludzi i powstrzymuje ich przed atakiem na nas w nocy? To próbujesz nam powiedzieć?
- Tak słyszałem.
   Inny wieśniak był innego zdania.
- Ja słyszałem co innego – wysunął się do przodu i powiedział – Wuj mi mówił, że ktoś widział jak Kishpa staje się niewidzialny i wtedy krąży pośród ludzi i poznaje ich zamiary.
   Inni jeszcze dalej mamrotali i dodawali własne supozycje.
- Tracimy czas – skarżył się wieśniak, który właśnie przyniósł ostrzeżenie.
   Przepchnął się w stronę środka tłumu, tam gdzie stał Scowarr.
- To tylko plotki, głupie gadki i nierozumne pogaduchy. Do Kishap to niepodobne, by tak zniknąć bez śladu. Nawet jego ludzka kochanka, Brandell, zniknęła. Ale Kishpa musi zostać odnaleziony, musi nam powiedzieć o dalszym zagrożeniu. Bez jego pomocy ludzie zepchną nas do Cieśniny Algoni.
- Brandella nie zniknęła – zawołał ktoś z tyłu pomieszczenia – Widziałem ją przed chwilką jak śpiesznie gnała do łodzi rybackich.
- Sama była? – spytał starszy.
- Nie. Był z nią ten krasnolud, Mertwig, ale było coś w tym dziwnego. Wyglądało, jakby skrywali się w cieniu.
- Do łodzi! – zawołał Scowarr głębokim barytonem.
   Ku jego ogromnemu zadowoleniu elfowie zareagowali. Ruszyli, jak kazał!


- Słyszeliście coś? – odezwał się Mertwig wciąż siedzący u wezgłowia łóżka, na którym spoczywała jego żona.
- To ktoś na zewnątrz – zgodził się Tanis nasłuchując dalekich dźwięków z głębi pokoju. Wiatr niósł głosy.
   Odwrócił się w stronę Reehsha, który odchylił właśnie sieci zastępujące firanki w oknach.
- Widać tam coś?
- Tłum! – odkrzyknął zaniepokojony rybak – Nie mam pojęcia, jak wielki, lecz widzę przynajmniej pięćdziesiąt pochodni na nabrzeżu przy łodziach rybackich.
- Co oni robią? – szepnęła Brandella.
   Tanis podszedł do okna i sam popatrzył. Skrzywił się mocno.
- Chyba mają jakiś cel. Wygląda na to, że szukają czegoś…
- … albo kogoś – wtrąciła Brandella patrząc na nieprzytomnego Kishpa leżącego bez zmysłów obok niej.
   Jedną dłonią wciąż gładziła brwi czarodzieja.
- Kłopoty! – wypalił nagle Reehsha.
- O co chodzi? – spytali razem Mertwig i Brandella.
- Idą w tą stronę – powiedział spokojnie Tanis nie chcąc przerażać kobiety, która i tak przejmowała się stanem tak jej drogiego czarodzieja.
   Jej dłoń powędrowała do szyi.
- Nie mogą się dowiedzieć! – zaprotestowała – Utracą nadzieję! Nie możesz ich tu wpuścić!
- Możemy nie mieć wyboru – odparł Tanis.
   Brandella wstała i podbiegła do Tanisa. Chwyciła go za ramię i mocno ścisnęła. Jej bliskość wyraźnie go niepokoiła. Kit była pięknością, Laurana uosobieniem młodości i elfiego uroku, lecz aura rozsiewana przez Brandellę mogła strzaskać serce. Poczuł jak się czerwieni pod wpływem jej dotyki i zaczyna przypominać własny, świecący miecz.
- Powiedziałeś, że wyzdrowieje – rzekła ostro – Powiedziałeś, że będzie żył. Pomyśl teraz o wszystkich, którzy pomrą jeśli lud Ankatavaka wpadnie w panikę.
   Skóra Brandelli, widoczna nad czarną spódnicą i luźną, zieloną koszulą z jej własnego warsztatu,  przypominała swą delikatnością białą porcelanę. Tanis poczuł, jak czerwienieje aż po cebulki włosów. Młoda tkaczka była jednak kompletnie nieświadoma efektu, jaki wywierała na wojowniku.
- Nie ma dokąd uciekać – ciągnęła – Nieliczni zdołają się uratować na łodziach rybackich, lecz reszta zostanie wymordowana jeśli obrona się załamie. Błagam: odwlecz to choć o chwilę! Nie pozwól im poznać prawdy. Jeśli wieśniacy podejmą walkę to będą mieli jakąś szansę. Jeśli zaczną uciekać, zginą wszyscy. Jesteś wojownikiem. Wiesz to równie dobrze, jak ja. Wiesz, że to prawda.
   Uroda kobiety była czymś, co ledwie mógł wytrzymać. Ciepło jej dłoni, zapach włosów i skóry, perfekcja w każdym calu, to wszystko sprawiło, że Tanisowi aż zaschło w gardle. Lecz to nie tylko jej obraz i zewnętrzne cechy go onieśmielały. Była w niej ta sama pasja i energia jaką charakteryzowała się Kitiara. Tyle, że bez, przynajmniej taką miał nadzieję, jej żądzy potęgi i mocy.
- Zrobię, co będę mógł – przyrzekł.
- Jesteś wspaniałym mężczyzną – stwierdziła prosto i spojrzała mu w zaczerwienioną twarz.
   Chciał nawet spytać, czy jest jej wart, lecz się powstrzymał. Tak czy inaczej, nie miał ochoty puścić jej dłoni. Minęła chwila. Czy to była tylko jego rozgorączkowana wyobraźnia, czy i ona niechętnie go puściła?
- Zbliżają się – oznajmił Reehsha.
   Tanis uwolnił dłonie. Brandella uśmiechnęła się nieco wstydliwie. W następnej chwili pół-elf otworzył drzwi, wyszedł na zewnątrz opierając dłoń na rękojeści miecza wciąż spoczywającego w pochwie.
   Stanął twarzą w twarz za nadchodzącym tłumem.


https://scontent-b-ams.xx.fbcdn.net/hphotos-prn2/p480x480/1238722_626203917419553_1235611245_n.jpg

Offline

 

#15 2019-05-14 16:00:41

 janjuz

Najwyższy Kleryst

Call me!
Skąd: Zduńska Wola
Zarejestrowany: 2012-10-02
Posty: 829

Re: Tanis, Smutne Lata

Rozdział 15

W poszukiwaniu Czarodzieja

- Spójrzcie! – zawołał elf  kompletnie już wymęczony dreptaniem po mokrym piachu wokół łodzi rybackich – W oknach Reehsha widać światło!
- Może widział Brandellę i Mertwga! – zasugerował kolejny – Zapytajmy!
   Pomruk zgody przeleciał przez tłum elfów, stała ich tu dobra setka, natomiast Scowarr wyskoczył na czoło zgromadzonych i huknął.
- Nie spoczniemy dokąd nie odnajdziemy Kishpa!
   Ze strony Scowarra nie była to wyłącznie czcza brawura. Kishpa przecież ocalił mu życie na nadmorskim klifie a człowiek honorował swoje zobowiązania. Jeżeli Kishpa potrzebował ratunku to Scowarr zrobi, co tylko się da. I nawet sądził, że rzeczywiście zdoła pomóc.
   Pochodnie płonęły rozświetlając drogę przez plażę podnieconym elfom oraz ich chwilowemu przywódcy. Fale rozbijały się im o stopy odbijając światło pochodni. Nim poszukiwacze wspięli się po skałach do szałasu Reehsha nogi i ramiona Scowarra były już mocno obolałe. Wyczerpanie zaczęło go dopadać, lecz jeszcze nie miał zamiaru się poddać. Znów chciał być bohaterem – a to oznaczało odnalezienie Kishpa.
   Scowarr doprowadzał już tłum do rudery gdy nagle jej drzwi stanęły szeroko otworem. Światło z wewnątrz oświetliły sylwetkę wojownika, mężczyzny silnego i prostego, idącego teraz w strudze światła i oczekującego maszerujących.
   Tanis uznał, że lepiej będzie drzwi za sobą pozostawić otwarte. Zamknięcie ich mogłoby sugerować, że stara się coś tam ukryć i zabronić przybyszom wejścia. Zdecydował, że lepiej będzie wykazać, iż nie ma niczego do ukrycia. Gdy tylko podeszli bliżej oczy Tanisa rozszerzyły się ze zdumienia i niedowierzania.
- To ty, Małe Barki? – zawołał.
- Z całą pewnością nie Huma od Lancy – padła natychmiastowa odpowiedź.
   Za plecami śmiesznego człowieka rozległo się kilka akceptujących chichotów, lecz Tanis pozostał milczący.
- Cóż – mruknął Scowarr z delikatnym sarkazmem w głosie – sądząc z tego serdecznego śmiechu wywołanego mym malutkim żarcikiem, mogę już być pewny, że przed moimi oczami stoi drogi, zawsze bez poczucia humoru, przyjaciel Tanis.
   Teraz to nawet pół-elf skrzywił się w niewielkim uśmiechu.
- Oczywiście, mogę się też mylić – ciągnął Scowarr mając nadzieję na dalsze żarty.
- Miałeś rację za pierwszym razem – odparł Tanis z odcieniem żartu w głosie.
   Kiedy elfy z pochodniami podeszły bliżej i światło padło na twarz Tanisa Scowarr dojrzał na jego twarzy twardy, wojenny grymas.
- Niepokoiłem się o ciebie – powiedział Scowarr a elfy za jego plecami nagle stały się ciche i cierpliwe – Nie widziałem cię od chwili w bitwie. Bałem się, że coś mogło ci się stać.
- Nie mnie. Straciłeś przytomność i zostawiłem cię  w rękach przyjaciół. A może powinienem powiedzieć, wielbicieli?
   Dobrzy przyjaciele – emfatycznie zawołał śmieszny człowiek i ręką machnął wskazując tłum elfów za plecami.
- No, widzę – rzekł Tanis – Tylko co tu robicie, miast wypoczywać przed bitwą, która z pewnością rozpocznie się o świcie?
- Wszędzie szukamy Kishpa – powiedział Scowarr.
- Jeśli go zobaczę to mu powiem – krótko odparł Tanis.
- Gdzie jest Reehsha? – domagał się jeden z tłumu – Co robisz w jego domu>
- Pod pomostem zaatakowano kobietę – wyjaśniał Tanis – jeden z ludzkich żołnierzy. Przyniosłem ją tutaj.
- Zabił ją? – zapytał skrzeczący głos.
- Nie. Została jednak poważnie ranna.
- No tak, ale gdzie jest Reehsha? – upierał się ten sam elf.
- Tutaj jestem – szorstko zawołał z okna stary rybak – Zostawcie nas teraz.
- Kim ona jest? Kto został ranny? – zawołało kilku ciekawskich elfów.
   Tanis nie odpowiadał. Miast tego sięgnął ramieniem i położył dłoń na barku Scowarra zauważając jednocześnie nowe ubrania.
- Pamiętasz krasnoludkę, króra próbowała nam pomóc na klifie? – spytał tylko.
- Oczywiście.. och… nie ona?
   Tanis skinął głową. Scowarr przetarł oczy zmęczonym ruchem.
- Czuję się okropnie – mruknął, nie kierując tych słów do nikogo – Po prostu strasznie.
- Wyjdzie z tego – powiedział Tanis.
- Jak ma na imię – zapytał ktoś z tyłu.
- Yeblidod – odparł bez namysłu Tanis i natychmiast zorientował się o ogromie własnego błędu.
- Ależ to żona Mertwiga! – zawołało paru elfów jednocześnie.
   Krępy elf dzierżący pochodnię i stojący tuż obok Scowarra zawołał.
- To z pewnością tutaj szedł Mertwig z Brandellą. A jeśli Brandella tu jest to idę o zakład, że jest i Kishpa!
   Ruszył naprzód chcąc odepchnąć Tanisa z drogi i wejść do chaty. Pół-elf jednak chwycił go i przypadkowo wytrącił pochodnię z dłoni elfa. Ta tylko zasyczała na mokrym piachu za skałami i z sykiem zgasła.
- Nie możesz tam wejść – stwierdził surowo Tanis.
- A kim jesteś by mnie zatrzymać?
   Mówiący to okazał zdaniem Tanisa typową raczej dla ludzi agresywność i wojowniczość.
- Kimś, kto troszczy się o Yeblidod – odparł prosto – Ona teraz śpi i nie powinno się jej przeszkadzać.
- Nie znam cię – odszczeknął wieśniak – A może to ty zaatakowałeś biedną kobietę a teraz…
   Nim zdołał dokończyć myśl już Tanis skokiem dopadł elfa wykrzykując coś wściekle. Gołymi rękami chwycił gardło oponenta. Szalonym wysiłkiem sześciu elfów odciągnęło Tanisa od podduszonego przeciwnika. Elfy cisnęły go na ziemię i już były gotowe do pobicia go nieprzytomności gdy nagle wtrącił się Scowarr.
- Stać! – wrzasnął – To mój przyjaciel!
   Elfy niechętnie wykonały polecenie swego bohatera. Tanis popatrzył na Scowarra i jednocześnie usiadł na ziemi. Śmieszny człowiek wykrzywił się w grymasie uśmiechu.
- Co mam powiedzieć? Lubią mnie.
   W odpowiedzi i Tanis się uśmiechnął. Z faktu sympatii elfów do Scowarra był w tej sytuacji głęboko zadowolony.
- Wiesz – ciągnął Scowarr – jedyne, co możesz znaleźć bez żadnych kłopotów to mnóstwo kłopotów.
   Spowo elfów roześmiało się głośno na tak zabawną uwagę. Tanis tylko skinął głową. Scowarr jedynie pokiwał z rezygnacją. Nachylił się do Tanisa i rzekła.
- Stanowisz najtrudniejszą widownię z jaką się spotkałem.
- To przypomnij sobie te wszystkie strzały – odparł pół-elf.
- Dobrze, drugą najtrudniejszą widownią – zgodził się komik.
   Tanis skorzystał z okazji, że są teraz tak blisko i przyciszonym głosem, acz z wielkim naciskiem, szepnął.
- Zabierz ich stąd, gdziekolwiek.
   Scowarr rzucił na przyjaciela pytające spojrzenie. Nie wiedział kogo, czy też co takiego Tanis skrywa w chacie, lecz w umyśle zabawnego człowieka nie powstała nawet najmniejsza wątpliwość, że sprawa musi być dziwna.
   Bardzo ciekaw był gry jaką prowadzi pół-elf. Odstąpił o krok i zacisnął usta, rozważał możliwości. Zastanawiał się, czy wieśniacy jeszcze bardziej będą go czcili gdy odkryje, co też Tanis chce ukryć. Zastanawiał się też, co takiego pół-elf może z nim zrobić gdyby tak go zdradził. Pożądanie dalszej chwały ciągnęło go mocno, lecz bycie martwym bohaterem już raczej nie. Poza tym, dotąd dobrze wychodził na przewodnictwie Tanisa, więc zdecydował postąpić tak i tym razem mając tylko nadzieję na lepszą przyszłość.
- Chodźmy, towarzysze broni – oznajmił – Tracimy tu tylko czas. Zaraz nastąpi wchód a więc musimy być gotowi. Musimy być gotowi do walki z ludźmi czy to z Kishpa, czy też bez niego. Czyż nie jesteśmy odważni?
- Jesteśmy odważni! – wrzasnął tłum czując przypływ odwagi.
- Czyż nie jesteśmy silni? – głos Scowarra wzniósł się i kilka tonów.
- Jesteśmy silni!
- Czyż nie jesteśmy gotowi? – na ostatnie słowo Scowarr wziósł zaciśniętą pięść.
- Jesteśmy gotowi!
- A więc szykujmy się do walki! – zrobił znaczącą pauzę – Na barykady!
- Na barykady! - odkrzyknął tłum.
   Zaczęto wznosić głośne okrzyki i po chwili cały tłum szynko ruszył skalistą ścieżką w stronę plaży. Scowarr był zdumiony ale i zachwycony efektem, jaki jego słowa odniosły, jak zmieniły zachowanie elfów. Prawie, że – choć może nie do końca – miał nadzieję umrzeć tego dnia i nigdy już nie mierzyć z dniem powszednim, z życiem gdzie chwała i honor są tylko słowami. Został teraz nieco z tyłu, za plecami swych admiratorów.
- Dobrze ci poszło – Tanis był wyraźnie wdzięczny – Szczerze ci dziękuję.
   Małe Barki tylko skłonił głowę.
- To przyjemność móc ci pomagać. Jest tylko jedna sprawa.
- Tak?
- Musisz mi powiedzieć o co tu chodzi? – błagał Scowarr – Dlaczego nie chciałeś nikogo dopuścić do chaty?
   Tanis już miał mu odpowiedzieć gdy jakaś postać pojawiła się w otworze drzwi i przytłumiła światło. Scowarr zmrużył oczy chcąc poznać kto też tam stanął a Tanis obrócił się i też patrzył.
- Cieszę się, że was uratowałem – słabym głosem rzekł Kishpa stojąc w drzwiach podczas gdy światło zza pleców oświetlał jego sylwetkę – Chyba dokonałem dobrego wyboru.


https://scontent-b-ams.xx.fbcdn.net/hphotos-prn2/p480x480/1238722_626203917419553_1235611245_n.jpg

Offline

 

#16 2019-05-16 18:05:11

 janjuz

Najwyższy Kleryst

Call me!
Skąd: Zduńska Wola
Zarejestrowany: 2012-10-02
Posty: 829

Re: Tanis, Smutne Lata

Rozdział 16

Dotrzymać przyrzeczenia

   Obok Kishpa ukazała się piękna kobieta. Przytłumione światło rzucało na jej wspaniałą twarz tajemnicze cienie. Twarz zaś częściowo skryła się pod zasłoną czarnych loków. Podtrzymywała jedno ramię czarodzieja nie pozwalając mu się chwiać na niepewnych jeszcze nogach. Scowarr był zachwycony odnalezieniem Kishpa, lecz całkowicie też obezwładniony widokiem piekna Brandelli.
- Kim ona jest? – szeptem pytał Tanisa.
- Kobietą, która nie ulegnie zapomnieniu – odparł pół-elf.
- Hę?
- Nieważne – a potem, już głośno, zwrócił się do maga – Zapewniałem Reehsha i Brandellę, że staniesz na własnych nogach.
   Czarodziej zmrużył oczy.
- Tak mi powiedzieli. Wiedziałeś, czy tylko przypuszczałeś?
- Jakie to ma znaczenie, skoro i tak miałem rację?
- Chyba jednak ma – zamyślił się Kishpa – Nie ma teraz jednak czasu na rozważanie takich pytań. Wejdźcie tu obaj i powiedzcie wszystko, co dzieje się w Ankatavaka. Muszę wiedzieć wszystko.
   Tanis i Scowarr ruszyli do drzwi, lecz ostrzegawczy okrzyk z kierunku, gdzie leżała wioska przykuł ich uwagę. Wszyscy się obrócili by sprawdzić, co to za nowe kłopoty nadciągają. Otóż tłum, przed chwilką jeszcze prowadzony przez Scowarra, wygonił z ukrycia jednego z ludzkich żołnierzy i teraz go ścigał.
   Zarówno Kishpa jak i pół-elf dawali sobie radę z nocnym widzeniem, zwykłe dziedzictwo elfów, obaj jednak wątpili by Scowarr i Brandella byli w stanie dostrzec cokolwiek dokładnie. Tanis spostrzegł, że żołnierz był wysoki a długie nogi pozwalały mu na szybki bieg. Pół-elf starał się skupić na twarzy uciekiniera, lecz zarówno odległość jak ciemność były zbyt duże. Człowiek był wzrostu już spotykanego, pomyślał Tanis, no i wypłoszono go niedaleko plaży. To może być mój ojciec. Nie myśląc wiele pół-elf wystrzelił biegiem w stronę człowieka.
   Brandella musi poczekać. Stary Kishpa musi poczekać. Wszystko wokoło musi poczekać aż Tanis dotrzyma przyrzeczenia danego Yeblidod – i samemu sobie.
- Dokąd gnasz? – zawołał Scowarr.
   Tanis nie odpowiedział. Pozostali przy chacie Reehsha tylko wzruszyli ramionami i poszli pod dach. Wszyscy, tylko nie Brandella, która snuła się w ciemności i wypatrywała oddalającego się Tanisa.


   Reehsha udał się łatać swą łódź a Scowarr zasnął skulony na podłodze. Mertwig tymczasem dreptał wciąż i starał się dociec jak by tu poprosić Kishpa o pomoc. Pragnął dać żonie przepiękny, delikatny kryształ w kształcie kuli wytworzony przez samego Piklakera. Cena, niesty, daleko wykraczała poza jego możliwości. Gdyby jednak Kishpa zgodził się powiedzieć za nim dobre słowo to artysta poczułby się honorowo zobowiązany do sprzedaży. Mertwig był dumnym krasnoludem. Proszenie o przysługę nie przychodziło mu łatwo. Po chwili jednak zdołał zapytać.
- Jak długo już mnie znasz, Kishpa?
   Leżący na drewnianej ławce przy drzwiach Kishpa owinął się czerwoną szatą w ochronie przed chłodem i podniósł brew.
- Całe życie – stwierdził mag – Wiesz o tym. Po co mnie o to pytasz?
   Mertwig wziął głęboki wdech i podjął decyzję.
- Ponieważ potrzebuję, żebyś za mną wstawił.
- Do kogo? – spytał z rezerwą mag.
- Do Piklakera.
   Krasnolud starał się wyglądać na pewnego siebie, lecz podbródek go zdradzał, cały drgał z przejęcia i zdenerwowania.
- Słyszałem, że przyglądałeś jego wyrobom – z powątpiewaniem odezwał się czarodziej – Doprawdy nie powinieneś…
- Żadnych nauk! – wtrącił nagle zdenerwowany krasnolud – Po prostu chcę, żebyś zapewnił artystę, że stać mnie na cenę za pewną szklaną błyskotkę – odwrócił się od czarodzieja  i skrzyżował ramiona na piersi – No, powiedziałem.
- Ach, „ta” błyskotka – sarkastycznie odparł mag – jest warta więcej niż ty możesz przez rok zarobić.
   Mertwid odwrócił się pięcie.
- No to co? Ma wartość. Zawsze będę mógł ją sprzedać gdybym nie zdołał zapłacić. Poza tym, nie proszę wcale byś ją dla mnie kupił. Po prostu proszę żebyś za mną przemówił do Piklakera – zniżył głos prawie do błagań – Jeśli ty to zrobisz, stary przyjacielu, to on mi sprzeda.
   Mertig dostrzegł jak Kispa rzuca spojrzeniem w stronę Brandelli. Wyraźnie szukał podpowiedzi. Skinęła głową. Mertwig zdawał sobie sprawę, że Brandella nie uznawała całej tej prośby ze swój interes. Podobnie nie uznawała go za sprawę Kishpa. Mógł sam podjąć decyzję, dobrą lub złą. Obowiązkiem czarodzieja, tak przynajmniej uznawała tkaczka, nie było osądzanie przyjaciół, lecz danie im tego co mógł dać i pozwolić na dokonywane własnych wyborów. Skoro Mertwig zamierzał się zadłużyć dla swej żony, to była to tylko jego decyzja. Jak długo nie zamierzał prosić Kishpa o gwarantowanie rachunku tak długo nie widziała żadnego zagrożenia w sugestii Mertwiga. Krasnolud zdawał sobie z tego sprawę. Martwił się jednak, że Kishpa może na całą sprawę spojrzeć inaczej. Żałował już, że zaczął tą rozmowę. Kishpa wzdrygnął się słysząc rekcję Brandelli.
- No, nie wiem… - rzekł powoli – To honorowa sprawa. Jeśli za ciebie zaręczę a ty nie będziesz w stanie zapłacić to wyjdę na głupca w oczach Piklakera – i całej reszty wioski. Nie widzisz tego? Nie widzisz, że chcesz bym ryzykował swoją całą reputację? Zrobiłbym to, gdybyś potrzebował żywności czy dachu nad głową – czegoś poważnego. Ale ty chcesz tylko kupić głupią, bezużyteczną błyskotkę.
  Mertwig tupnął a potem spojrzał w kierunku, gdzie spała jego żona.
- Nie mów mi o głupocie czy bezużyteczności – odparł gorąco, obniżając głos niemal do szeptu – A co z twoją własną kolekcją dziwacznych zaklęć? Ileż one ciebie kosztowały?
   Twarz Kishpa wyrażała już tylko zmęczenie. Nawet długi rękaw czerwonej szaty drgał, gdy mag zmęczonym ruchem otarł czoło i odgarnął włosy. Widać było, że nie ma ochoty na sprzeczkę. Po prostu westchnął po czym odparł niezbyt taktownie.
- Różnica polega na tym, ze nie kupiłem niczego na co nie było mnie stać.
   Patrzyli na siebie wzrokiem, jakim mogliby patrzeć w śmiertelnej bitwie i widzieli już coraz szerszą wyrwę w długoletniej przyjaźni. Mertwig ledwie zdołał pohamować własny temperament.
- Mówię ci, że musze zdobyć tą szklaną kulkę dla Yebbie zwłaszcza po tym, co przeszła dzisiejszej nocy. Zasługuje na to. Poza tym – dodał rzeczowym tonem – wszystkim już powiedziałem, że zamierzam to zrobić.
   Kishpa wyglądał, jakby toczył wewnętrzną walkę między sercem a rozumem. Nie spojrzał Mertwigowi w oczy.
- Ja… ja chciałbym móc ci pomóc.
- Na bogów, jeżeli coś pójdzie źle, to przecież ja wyjdę na głupca! Nie ty! – zawołał krasnolud głosem zimnym jak lód – Po prostu powiedz Piklakerowi, że jestem rzetelnym dłużnikiem. Nie zamierzam błagać.
   Mag ciężko podniósł się z ławki i oparł ramię na barkach Mertwiga. Wyraxnie dążył do zmniejszenia napięcia. Na tle poplamionych, ziemistych ubrań Mertwiga czerwona szata maga wyglądała wręcz jaskrawo.
- Proszę. Za bardzo się trym przejmujesz – rzekła czarodziej a na twarzy pokazały się ślady starca jakim w przyszłości się stanie – Nie ma powodu, byś się na mnie złościł. Po prostu inaczej widzimy niektóre sprawy. Mogę przecież rzucić dla ciebie zaklęcie i stworzyć…
- Nie – z rozdrażnieniem w głosie przerwał krasnolud i strącił dłoń Kishpa z ramienia – Powiedziałem, że kupię tą kulę dla niej. Właśnie tą kulę. Przyrzekłem jej. A ja dotrzymuję co przyrzekam. Pomożesz mi czy nie?
- Nie.


   Tanis ujrzał żołnierza ludzi jak ostro skręca w wąską uliczkę. Tłum elfów też go dojrzał z wyciem pełnym żądzy krwi ruszył za nim. Tanis, znajdując się za plecami elfów, zaczął obawiać się, że dopadną go szybciej niż on tego dokona.
- Wpadł do stajni! – rozległ się krzyk od strony tłumu.
   Stajnie były zaraz za kuźnią o czym Tanis wiedział, wiedział też gdzie to jest. Miast więc gnać za elfami podążył kołem za stajnią mając nadzieję na przyłapanie człowieka gdy będzie próbował wyślizgnąć się z tyłu. Nie był jedynym, który o tym pomyślał. Mała grupa elfów wyskoczyła z tłumu i pognała na tyły stajni. Dobiegli prędzej od Tanisa i to oni musieli stanąć twarzą w twarz z człowiekiem.
   Trzech elfów było uzbrojonych a czwarty trzymał pochodnię, która teraz rzucała tańczące cienie na twarze rozwścieczonych elfów. Twarz człowieka pozostawała w cieniu. Tanis słyszał już ciężkie dyszenie walczących i skwierczenie pochodni gdy wypadał zza narożnika. Pognał, by dołączyć do grupy.
   Czwarty z elfów padł jako pierwszy, miecz człowieka przeszył mu pierś na wylot. Pochodnia i elf padli na ziemię a światło szybko przygasło gdy krew stłumiła płomienie umierające wraz z niosącym pochodnię.
   W zapadającej nagle ciemności czerwony księżyc rzucał wokoło dziwaczne światło a kolejny elf ruszył na człowieka wymachując bojowym toporem. Człowiek zrobił unik w bok i ciął ostrzem miecza głęboko raniąc elfa w bok. Ten wrzasnął, upuścił topór i padł zwinięty na ziemię.
   Pozostała dwójka elfów zachowała ostrożność. Najwidoczniej mieli nadzieję, że utrzymają tu człowieka aż nadbiegnie reszta pościgu i do nich dołączy. Człowiek tymczasem sam zaatakował dwójkę zagradzających mu drogę wieśniaków.
   Pomimo ciemności panującej za stajnią ostry wzrok Tanisa ukazał mu plecy wysokiego, potężnego człowieka wznoszącego szeroki miecz nad głową wyraźnie mu nie dorównującego, młodego elfa. Obok niego kolejny elf zwijał się na ziemi mając nogę niemal na pół rozciętą.
   Główne siły elfów słyszały odgłosy walki i wprędce mogą dołączyć do walczących współplemieńców. Człowiek musiał być tego świadom. Zamierzał szybko rozprawić się z ostatnim elfem, który blokował mu drogę ucieczki.
   Tyle, że był tam jeszcze Tanis gotów, by go powstrzymać. Pół-elf nurkiem skoczył w stronę człowieka podczas miecz żołnierza opadał na nieszczęsnego elfa. Tanis uderzył człowieka barkiem poniżej tyłu kolan i obalił na ziemię. Miecz wypadł żołnierzowi z ręki a oni obaj opadli teraz na ziemię tarzając się w niesamowitych zapasach.
  Żołnierz zdołał wylądować na wierzchu przyszpilając ramiona Tanisa do ziemi. Sięgnął do pasa i dobył długiego, cienkiego sztyletu. Tanis patrzył w górę na człowieka, który miał go zaraz zabić. W tym samym momencie z ust żołnierza trysnęła fala krwi a z przodu gardła wyrósł nagle czubek ostrza. Nóż opadł na ziemię i a żołnierz padł martwy na Tanisa. Uratowany przed chwilką elf stał teraz nad obydwoma wojownikami. Wydobył własny nóż z gardła żołnierza i wyciągnął rękę pomagając Tanisowi wstać. Jedną nogą odepchnął martwe ciało.
   Tanis był wdzięczny losowi z dwóch powodów; po pierwsze żył, po drugie nie był zmuszony zabijać własnego ojca. Martwy człowiek był całkowicie obcy.


   Atramentowo szare światło fałszywego wschodu rozpraszało się we mgle nadciągającej od strony Cieśniny Algoni. W ponurym świetle napięci mieszkańcy Ankatavaka obserwowali i czekali. Wieśniacy, którzy przetrwali bitwę dnia poprzedniego stali teraz na wzmocnieniach na wschodzie, południu i północy miasteczka a strach wciąż im towarzyszył. Poprzedniego dnia wspierała ich obecność Kishpa. Nawet gdyby tego nie było dosyć to jeszcze dwójka odważnych obcych – śmiały człowiek Scowarr i jego tajemniczy półelfi towarzysz – dołączyli do walki po ich stronie. Ta dwójka sprawiła różnicę w bitwie dnia poprzedniego. Odwrócili ją na korzyść wieśniaków.
   Jednakże teraz, z nastaniem świtu, elfowie odkryli, że Kishpa gdzieś zniknął a ani Scowarr, ani Tanis nie stanęli na barykadach. Zaczęli się bać, że zostali opuszczeni. Co gorsze, zaczęli się bać, że ich sprawa jest beznadziejna. Rozeszły się plotki, że ludzie mają teraz magów do pomocy. Wydało się, że oblężeni obrońcy Ankatavaka niewielkie już mają szanse na przeżycie. Wydawało się oczywiste, że ludzie zmiotą ich wprost do morza jak to już głośno mówili. Wielu elfów już zaczęło rozważać ucieczkę na łodzie rybackie odpłynięcie w dal póki jeszcze mają taką szansę.
   Im bliżej było prawdziwego wschodu słońca tym rozmowy stawały się coraz mniej przyciszane. Kiedy już wszyscy wyraźnie usłyszeli hałasy w obozowisku ludzkiej armii szykującej się ataku obrona elfów zaczęła się szybko rozpadać. I to z gwałtownymi kłótniami a gdzieniegdzie i z bójką na pięści.
   Początkowo tylko kilku elfów zbiegło ze wschodniej barykady na ulice miasta i pognało w stronę morza w towarzystwie gniewnych i szyderczych okrzyków tych, co na barykadzie pozostali. Po krótkim czasie jednak, ucieczka współplemieńców zainspirowała kolejnych. Po chwili coraz to więcej, i więcej elfów z trzech stron umocnień porzucało broń i gnało ulicami Ankatavaka w stronę łodzi rybackich.
   W połowie drogi nad brzeg morski natrafili nagle na krasnoluda, młodego maga oraz śmiesznego człowieka szczuplutkich ramionach. To trio stało w poprzek wąskiej, brukowanej uliczki i blokowało przejście. Po obu stronach wznosiły się mroczne ściany budynków.
- Nie przejdziecie! – oznajmił mag.
   Stojący po obu stronach czarodzieja człowiek i krasnolud dobyli mieczy w ostrzegawczym geście dla tych, co mogliby nie posłuchać rozkazu.
   Uciekającym elfom nie blokował przejścia oddział walecznych żołnierzy. Stało tam tylko trzech samotnych osobników, jeden władający magią i dwójka z mieczami. Stali teraz naprzeciw własnych sąsiadów w ponurym świetle mglistego poranka. Mag był blady i słaby, jego towarzysze, przynajmniej z wyglądu, nie przypominali zaprawionych w bojach wojowników. A jednak uciekający grupy elfów stanęły w miejscu. Nie obrażą swego maga, swego starego, wypróbowanego, drogiego przyjaciela, swego bohatera – ani siebie.
- Wracam na barykadę – oznajmił mag błyskając błękitnymi oczami – Nie pokonają mnie. Będę chronił naszą wieś, nasze domy, nasz sposób życia. Ja wracam. Chodźcie ze mną.
   Nim ktokolwiek zdążył się odezwać śmieszny człowiek ze splątanymi włosami i wąskimi ramionami powiedział.
- Ja też wracam. Wasza bitwa jest i moją bitwą. Dzisia, podobnie jak wczoraj, wasza wieś jest moją wsią. I dzisiaj, podobnie jak wczoraj, wasza krew jest moją krwią. Ja wracam. Chodźcie ze mną.
   Po wypowiedzeniu tych słów Scowarr poczuł jak skóra na plecach mu cierpnie. Pomyślał nawet, że być może powinien zapomnieć o byciu śmiesznym a skoncentrować się na heroizmie.
   Tłum coś niepewnie zamamrotał.
- Ja też wracam – powiedział jakiś pomarszczony wieśniak.
   Odwrócił się a za nim poszła dwójka przyjaciół. Czy to z powodu zawstydzenia, czy może inspiracji, wciąż rosnąca kolumna elfów zawracała i maszerowała w stronę barykad. Nadzieja wracała, głowy mieli podniesione wysoko.
   Na barykadach czekali ponuro na atak ludzkiej armii elfowie, który zdecydowali się bronić wioski. Teraz zaś dobiegł ich kakafoniczny hałas gwizdów, okrzyków i głosów wznoszących pieśni. Dezerterzy wracali jakby byli świeżą armią przybyłą jako wzmocnienie. Najbardziej jednak serca podniósł widok Kishpa i Scowarra maszerujących na czele tych sił.
   Scowarr przyrzekł, że odnajdzie maga i go przyprowadzi. Dotrzymał słowa. Gdy czarodziej w towarzystwie wczorajszego bohatera wspiął się na barykadę Ankatavaka stała się wsią nie odczuwającą już strachu.
   Tyle, że bitwa jeszcze się nie zaczęła.


https://scontent-b-ams.xx.fbcdn.net/hphotos-prn2/p480x480/1238722_626203917419553_1235611245_n.jpg

Offline

 

#17 2019-05-24 20:00:54

 janjuz

Najwyższy Kleryst

Call me!
Skąd: Zduńska Wola
Zarejestrowany: 2012-10-02
Posty: 829

Re: Tanis, Smutne Lata

Rozdział 17

Zjawa

   Mgła na plaży była tak gęsta, że Tanis nie umiał powiedzieć czy słońce już wzeszło, czy też nie. Poszedł na powrót do chaty Reehsha. Półmroczne otoczenie dokładnie odbijało i jego wewnętrzny nastrój. Dotarło do niego, że szansa na odnalezienie ojca oddalała się szybko. Ludzi dokoła było zbyt dużo a czasu coraz mniej. Gdy bitwa o Ankatavaka wybuchnie rankiem ze wzmożoną siłą to wielu tutaj umrze – może zresztą i sam Tanis. Jeżeli jedna ze stron wygra bitwę, będzie to znaczyć, że druga została wybita do nogi. Przyrzekł Yeblidod, że dokona rozrachunku z napastnikiem. Umysł miał teraz odrętwiały ze wstydu – pewnikiem nie dotrzyma przyrzeczenia. Z ciężkim sercem wspinał się po skałach do chaty Reehsha.
   Dopiero w pobliżu chaty zorientował się, co go zaskoczyło, że żadna świeca w chacie nie płonie, zupełnie jakby wszyscy wyszli. Czyżby wszyscy wyszli? Pognał do drzwi i gorączkowo je otworzył, omalże wyrwał z zawiasów, nie troskając się zresztą o zapukanie. Brandella spojrzała nań z ciężkim zaskoczeniem w oczach. Siedziała teraz u wezgłowia śpiącej krasnoludki ocierając jej czoło chłodną, zwilżoną chustą. Kobieta przyłożyła palec do ust, nakazując Tanisowi zachowanie ciszy.
   Tanis lekko skinął głową pozwalając, by napięcie zeszło mu troszkę z karku i ramion. Rozejrzał się po zaciemnionym, jednoizbowym domku i dostrzegł, że Brandella i Yeblidod są tu same.
- Dokąd wszyscy poszli? – szepnął.
- Zaczekaj – mruknęła cichutko, po czym podniosła się i podeszła bliżej.
   Ujęła go za ramię i wyprowadziła za drzwi domku. Odeszli cicho parę kroków aż szara mgła otuliła ich i skryła w skałach na plaży. Siebie nawzajem widzieli, lecz poza tym bardzo niewiele. Nawet chata była teraz tylko cieniem w oddali.
- Kishpa, Mertwig i Scowarr poszli na powrót na barykady – wyjaśniała Brandella – Opuścili nas krótką chwilkę temu.
   Otuliła szalem głowę, lecz krople wilgoci i tak zwieszały się z gęstych brwi.
- A Reehsha?
- Poszedł opatrzyć łódź. Jak wróci zaopiekuje się Yeblidod – Brandella spojrzała na pół-elfa z zaciekawieniem – A co z tobą? Zostaniesz tutaj, czy może pójdziesz walczyć z ludźmi?
- Pewnie ani jedno, ani drugie – odparł szczerze – Przybyłem tu z określonego powodu.
- Wiem – odparła rzeczowo.
   Tanis położył jej dłonie na ramionach.
- Wiesz? – spytał.
- Tak – odparła zdumiona i odsunęła się o krok – Scowarr wyjaśnił nam to ostatniej nocy, zanim zniknąłeś w pościgu. Powiedział, że przybyłeś do Ankatavaka by znaleźć dwójkę ludzi.
- Ach, rozumiem – Tanis odetchnął głęboko.
   Gdzieś z oddali dobiegały odgłosy fal, lecz ginęły w szarej mgle. Mgła w ogóle stawała się jakby dusząca. A może był to wpływ Brandelli. Mgła wirowała wokół jej twarzy, zmiękczała kontury sylwetki i nadawała jej aurę jakby tak właściwie pasującą do kobiety, która była już tylko pamięcią, czyimś wspomnieniem.
- Goniłeś jakichś ludzi? Czy to był ktoś po kogo tu przyszedłeś? – pytała jednocześnie delikatnie uwalniając się z uścisku Tanisa.
- Nie – odpowiedział pół-elf.
    Nie bardzo wiedział co ma począć z własnymi rękami. W końcu udał, że mu dłonie zmarzły i zaczął rozcierać jedną dłoń o drugą.
- To po co za nim pobiegłeś? – naciskała Brandella.
- Teraz to już nie ma znaczenia – odparł pochmurniały.
   Czuł jak wilgotna mgła oblepia skórzaną bluzę. Gdzieś w oddali wrzeszczały morskie ptaki.
- Chyba jednak wciąż ma znaczenie dla ciebie – rzekła i wyciągając dłoń delikatnie dotknęła jego policzka – Inaczej nie byłbyś tak smutny.
   Zaskoczyła go delikatnym gestem a i sama wyglądała na zaskoczoną, że oto zebrała się na tak śmiałe postępowanie.
- Jesteś bardzo miła – szepnął chrapliwie.
- A ty bardzo odważny.
   Było to raczej stwierdzenie faktu, spostrzeżenie a nie komplement. Spojrzenie miała szczee, bez śladu kokieterii.
- Widziałam cię wczoraj na południowej barykadzie. Miałam nadzieję, że przeżyjesz.
- Też miałem taką nadzieję – odparł z uśmiechem.
   Ciepły, zaraźliwy śmiech kobiety rozwiewał ponurą mgłę.
- Poczucie humoru Scowarra musiało ci nieźle dopiec – powiedziała.
   Tanis uniósł brew.
- Uważasz Scowarra za zabawnego?
   Skinęła potwierdzająco, wyraźnie rozbawiona.
- Nie wiem, co prawda, czy chodzi o to co mówi, czy też o to jak mówi, lecz tak, prowokuje do śmiechu. Czyż to nie godne uwagi?
- Na to z pewnością wygląda.
- Prawdę mówiąc, czasem trudno uwierzyć w to, co opowiada. Sporo opowiadał też na przykład o tobie.
- Och? – Tanis odwrócił się w stronę morza.
- Powiedział, że pojawiłeś się wprost z powietrza w samym środku bijatyki. Obserwował wszystko z pustego w środku pnia i w jednej chwili nie było tam nic a po chwili ty tam stałeś.
   Tanis kątem oka spostrzegł, że tkaczka uważnie go obserwuje, wyraźnie wyczekiwała na jego reakcję. Tanis lekko uniósł stopę z pokrytego morskim zielskiem piasku. Nie wiedział, czy będzie miał jeszcze szansę na samotną rozmowę z Brandellą. Dała mu teraz szansę; miał tylko nadzieję, że zdoła ją przekonać o prawdzie swoich słów.
- Pojawiłem się wprost z powietrza – powiedział cicho.
   Kobieta cofnęła się mimowolnie o krok chwytając jednocześnie za węzeł swego szala.
- A więc jesteś nierealny! – sapnęła z rozszerzonymi nagle oczami – Jesteś tylko wyobrażeniem, zjawą!
   Tanis uniósł głowę i głośno się roześmiał. Słowa kobiety uderzyły go z taką mocą ironii, że po prostu nie umiał się powstrzymać.
- Ja jestem nierealny? – powiedział omal dławiąc się własnymi słowami i odsuwając o parę kroków od Brandelli.
   Odwrócił się nagle i spojrzał jej w twarz. Szeroko rozłożył ramiona.
- Ja jestem zjawą? Ależ bym chciał by Scowarr to słyszał – dodał z szerokim grymasem uśmiechu – On uważa, że brakuje mi poczucia humoru! Gdybyż tylko wiedział!
- Gdyby wiedział co? – spytała Brandella widocznie zdumiona jego zachowaniem.
- A to, że jestem tu jedynym  bytem realnym. Ty, Yeblidod, Scowarr, Ankatavaka, ludzie po drugiej stronie barykady – wszyscy jesteście tylko obrazami żyjącymi w pamięci umierającego maga. Kiedy umrze wszyscy znikniecie. To wszystko wokoło nie jest wcale twoim życiem; to jest życie jakie on zapamiętał. Jestem z krwi i kości. Jestem żywym stworzeniem wędrującym pomiędzy duchami przeszłości pewnego człowieka. Rzucił czar i posłał mnie tutaj.
- Jesteś szalony!
- Lepiej w to nie wierz – powiedział Tanis – Wiesz, że Scowarr mówił prawdę. I wiesz, że przybyłem tu z określonego powodu.
   Jej zmieszanie zaczynało zmieniać się w gniew. Na policzkach wyrastały wyraźnie widoczne zaczerwienienia.
- Nie możesz tak tu stać i twierdzić, że ja nie istnieję – zaprotestowała.
   W podnieceniu puściła szal który spadł z jej wspaniałych włosów. Tanis wstrzymał oddech.
- Istniejesz… w pamięci – odparł – Jesteś rzeczywista… w pamięci. Żyjesz i oddychasz, lecz nie jest to twoje własne życie. Przybyłem, żeby to zmienić.
   W jej gardle narastał szloch a Tanis poczuł cios sumienia z powodu tego, w co ją wciągał.
- Nie – zawołała.
   Odwróciła się i omalże nie zniknęła we mgle. Przypominała jakąś nieziemską postać gdy wołała do niego z otaczającej ją mgły. Jej krzyk brzmiał czystym bólem.
- Śniłam o tobie! Ale z przerażeniem!
   Tanis szybko ruszył we mgle i ujął ją za ramię. Chwycił i przyciągnął Brandellę do siebie.
- Nie obawiaj się mnie – błagał – Brandello, stary czarodziej posłał mnie po ciebie. Posłał, by cię uwolnić.
   Stała nieporuszona, gniewna.
- Uwolnić mnie od czego? – cisnęła – Od szczęśliwego życia? Od mężczyzny, którego kocham? To niemożliwe! Odmawiam!
   Tanis potrząsnął głową.
- Nie rozumiesz. To pragnienie umierającego Kishpa.
   Wyprostowała się gwałtownie i cofnęła o krok.
- On nie umiera. Sam to powiedziałeś. Powiedziałeś, że dożyje wieku starca.
- Powiedziałem. I dożył wieku starca. Posłuchaj mnie. Tam, skąd przyszedłem, minęło już dziewięćdziesiąt osiem lat od chwili gdy opiekowałaś się Kishpa w chacie Reehsha. Tam, skąd przychodzę on jest już stary, umiera z powodu poparzeń, jeszcze siedzi oparty o poczerniałe drzewo i wciąż wspomina cię widząc wspaniałość twej młodości. I to właśnie on – ten stary mag, stary Kishpa – posłał mnie tutaj bym zabrał cię z jego pamięci nim z jego śmiercią odejdziesz i ty.
- To kłamstwo! – wrzasnęła rozwścieczona – To jakaś sztuczka. Kishpa podejrzewał, że nie należy ci wierzyć. Sam mi to powiedział. A teraz sama widzę, że przyszedłeś tu, by nas zniszczyć! Nie pozwolę!
   Zaskakując Tanisa Brandella wydobyła z zakamarków szala nóż o krótkim ostrzu. Była szybka a Tanis zbyt ogłupiały by się ruszyć. Potknęła się jednak i trafiła pół-elfa w bok upuszczając mu krwi z cięcia nad biodrem. Nim zdążyła uderzyć po raz drugi pochwycił ją za przegub i ścisnął mocno. Puściła nóż.
- Ranisz mnie! – skarżyła się.
- Mógłbym powiedzieć to samo o tobie.
   Mówiąc to podniósł nóż i spokojnie cisnął go na brzeg plaży. Niewielki, lecz stały strumyk krwi wciąż płynął z rany, która na szczęście okazała się tylko skaleczeniem. Powstrzymał go naciskiem kciuka.
- Nie jesteś wobec mnie sprawiedliwa.
   Powiedział tonem tak spokojnym, że prawie niemożliwym wobec kogoś kto właśnie został przez rozmówcę zraniony nożem.
- Nie zamierzam nic złego. Chcę tylko wykonać to, o co prosił mnie Kishpa. No i obawiam się, że zostało mało czasu. On może umrzeć w każdej chwili a to będzie koniec dla nas wszystkich.
   Zaczęła się znów odwracać, lecz widać też było głęboki namysł.
- Coś ci chyba głowę otumaniło – wciąż wątpiła.
- Proszę – błagał – Pomyśl przez chwilę. Postaw się na jego miejscu. Jesteś częściowo elfem. Przeżyła tu kolejne dziewięćdziesiąt osiem lat a człowiek, którego kochałeś już dawno umarł. Ale ty ją wciąż pamiętasz, wciąż o niej myślisz. A teraz leżysz bliski śmierci. Ale ona, wciąż w twej pamięci, jest nadal pełna życie tak jak ją zawsze sobie wyobrażałeś, bez znaczenia jak mogły ją zmienić mijające lata. Czy chciałbyś, gdybyś mógł i umiał, przywołać ten obraz do życia nawet wtedy, gdy pamiętający to umysł już dawno odejdą? Czyż nie byłby to, w chwili twojej śmieci, dar miłości ponad wszelkie wyobrażenie?
   Brandella nie od razu odpowiedziała, lecz łzy zalały jej oczy.
- Tak – powiedziała na konie – Byłby to wielki akt miłości.
   Przetarła oczy i najwyraźniej zebrawszy umysł i siły kontynuowała.
- Wspaniała myśl, lecz to nie znaczy, że to co mówisz jest prawdą. Prosisz, bym opuściła uwielbianego z powodu linijki zgrabnych słówek.
- Nie dla linijki jakichkolwiek słówek – zaprzeczył – Dla miłości – szepnął i z wysiłkiem wyciskał z siebie słowa – Marzyłem o ideale jaki znalazł Kishpa. Całe życie marzyłem co on choć raz przeżył z tobą. Rozpacza z powodu straty. Ja tego nie doznałem, lecz rozpaczam nawet bardziej, że mogę nigdy tego nie doznać.
   Brandella patrzyła nań rozświetlonymi oczami. Tanis sięgnął do wewnętrznej kieszeni tuniki i wydobył kawałek ongiś barwnej tkaniny na której wciąż widać było cienie czerwieni, żółci i purpury. Podał go kobiecie. Brandella powoli ujęła tkaninę i uważnie się jej przyjrzała.
- To mój splot – rzekła drżącym głosem.
   Tanis potwierdził skinieniem. Odwróciła tkaninę niepewną dłonią. Twarz jej spopielała.
- To jakaś resztka szarfy, jaką tkam dla Kishpa od kilku dni. Jak może być w domu, niedokończona, i tutaj, prastara i porwana?
   Dłonią nakryła usta, wargi jej drżały. Tanis obserwował uważnie. Serce rwało się do zdumionej kobiety.
- Dał ci to Kishpa? – spytała podnosząc wzrok.
- Jako dowód swej miłości.
   Tanis ujrzał wznoszone spojrzenie i już wiedział. Uwierzyła.


https://scontent-b-ams.xx.fbcdn.net/hphotos-prn2/p480x480/1238722_626203917419553_1235611245_n.jpg

Offline

 

#18 2019-06-07 13:04:59

 janjuz

Najwyższy Kleryst

Call me!
Skąd: Zduńska Wola
Zarejestrowany: 2012-10-02
Posty: 829

Re: Tanis, Smutne Lata

Rozdział 18

Ostateczny Atak

   Brandella oderwała się od Tanisa i pobiegła w stronę chaty. Pół-elf nie bardzo wiedział jak powinien teraz zareagować ani co myśleć. Czy powodowała nią rozpacz, czy radość?
   Brandella stała w głębi izby trzymając długi łuk w dłoni a kołczan pełen pierzastych strzał miała już przewieszony przez ramię.
- Jak tylko Reehsha wróci idę na barykadę – oznajmiło cichy, lecz w pełni zdecydowanym tonem.
   Na dźwięk głosu Yeblidod poruszyła się na łóżku, lecz się nie przebudziła.
- Co z życzeniem Kishpa? – spytał od drzwi Tanis – Nie rozumiesz? On może umrzeć w każdej chwili.
- Rozumiem – odparła z ogniem w głosie – Lecz i tak z tobą nie idę. Nie teraz. To tutaj jest ten Kishpa, którego kocham. Ten na barykadach, walczący o swą wioskę. To ten Kishpa, który uczynił mnie ty, czym jestem. Człowiekiem który w wiosce elfów jest w swym domu i który wioskę elfów kocha.
   Smutek i gniew walczyły o lepsze na twarzy pięknej tkaczki. Brandella przebrała się już w strój bardzie pasujący do bitwy niż uprzednio założona koszula nocna i tkana bluzka – teraz miała brązowe nogawice koloru sarnich oczu i narzuconą na to tunikę barwy głębokiej zieleni. Takie ubranie nadawało jej wyraz spokojnego zdecydowania i pewności siebie. Taka pewność siebie znowu przypomniała Tanisowi Kitiarę.
- Zrozum, Tanisie – spokojnie i twardo rzekła Brandella – Byłam tylko dziewczynką na pokładzie wraku statku niewolników, jak błąkał się po Cieśninie. Na stopach wciąż miałam łańcuchy a icj ciężar nieubłaganie ciągnął mnie za kłodą do które mnie przykuto. Gdyby Kishpa nie miał wtedy wizji mnie w sztormie już by mnie nie było. Pożeglował przez burzę by mnie ocalić.
   Odwróciła od Tanisa wzrok jakby zawstydzona tym, co właśnie powiedziała.
- Na początku pokochałam go z wdzięczności. Traktował mnie życzliwie, starał się by jego elfi przyjaciele – i krasnoludy jak Mertwig i Yeblidod – nie odtrącali mnie z powodu pochodzenia, z powodu mojej rasy. A potem – tu śmiało spojrzała Tanisowi prosto w oczy – nauczył mnie jak się uczyć i dzięki temu nauczyłam się tkać, malować, szyć z łuku… a na koniec, jak już dorosłam, nauczyłam się jak go kochać. A on pokochał mnie.
- A teraz ty prosisz, żebym opuściła mego maga – z niedowierzaniem kręciła głową – Bym opuściła Kishpa, jakiego znam, bowiem stary Kishpa wyraził takie życzenie. Tyle, że ja nie znam starego Kishpa. Nie wiem jak lata go mogły zmienić. Wiem tylko, że mój Kishpa byłby śmiertelnie zraniony gdybym go teraz opuściła.
   Tanis wykonał jakiś gest sprzeciwu, lecz tylko potrząsnęła głową.
- Posłuchaj – powiedziała – Jest teraz osłabiony bowiem zaczarował twój miecz. Nigdy tego nie przyzna, lecz boi się o siebie, o mnie, o całą wioskę. Jeśli teraz go opuszczę to złamię mu serce. Jak mogłabym zasługiwać na milość Kishpa w dalekiej przyszłości gdybym opuściła Kishpa w teraźniejszości?
- Jesteś wymowna w swym oddaniu – cicho odparł Tanis – A jednak…
   Ucięła jednym, rozkazującym gestem.
- Nie mów już nic! – rozkazała – Odejdę z tobą gdy bitwa się skończy. Nie wcześniej. Nie opuszczę Kishpa teraz, gdy najbardziej mnie potrzebuje. Jeżeli prawdą jest to, co mówisz to moje zniknięcie w chwili najwyższej potrzeby nie będzie jego ostatnim o mnie wspomnieniem.
- A więc odejdziesz ze mną gdy bitwa się skończy? – spytał Tanis.
   Wciąż jeszcze się wahała.
- Wtedy… Tak.
   Decyzja jasno odbiła się w całej jej delikatnej postaci.
- Więc ja będę ci towarzyszył na barykadzie – upierał się pół-elf – Będę walczył u twego boku i starł się – najlepiej jak potrafię – ochronić cię przed jakimś nieszczęściem. Lecz potem, nieważne czy bitwa będzie wygrana czy przegrana, gdy tylko się skończy zabieram cię ze sobą.
- Ja też się upewnię – najlepiej jak umiem – że i ciebie nieszczęście nie spotka  - odparła z nagłym błyskiem ciepłego uśmiechu.


   Mgła otuliła wybrzeże, lecz większość wioski skąpana była w jaskrawym świetle wczesnego poranka. Budynki o kamiennych fasadach po obu stronach wsi wyglądały na opustoszałe. Tanis i Brandella szli szybko ulicami kierując się odgłosami zbliżającej się batalii.
- Zaczyna się – powiedziała ponuro.
   Pobiegli do barykady, lecz tam znaleźli tylko panikujących elfich obrońców wschodniej flanki. Całe ich setki wzywały Kishpa na pomoc, wrzeszczeli we wszystkie strony, błagali by zrobił coś nim będzie za późno. Najwyraźniej działo się coś straszliwego. Tanis i Brandella wspięli się po obwałowaniu i przecisnęli w stronę, gdzie stał Kishpa. Był dobrze widoczny na szczycie barykad. Gdy tylko dopadli góry wałów dostrzegli to, co wprawiło gromady elfów w paniczne przerażenie.
- Na wszystkich bogów! – zakrzyknął Tanis.
   Armia ludzi przerastała wszelkie wyobrażenie swą wielkością. Otrzymała posiłki, które przekraczały pięć tysięcy żołnierzy, pewnie nawet blisko dziesięciu tysięcy.
- Skąd się oni wszyscy wzięli? – zdumiewała się Brandella patrząc na armię przymr €onymi oczami.
   Oddziały wroga wydawały się niepoliczalne. Szły teraz w stronę Ankatavaka jak niekończący się potok ludzkich ciał. Ich ciżba rozciągała się na wszystkie strony i wlewała się na otwarte łąki otaczające wioskę ze wszystkich trzech stron. Z lasu wciąż nadchodzili kolejni.
   Elfowie nawet nie posiadali takiej ilości strzał by zabić taką ilość ludzi, nawet gdyby trafiali przy każdym puszczeniu cięciwy. Wszyscy już zdali sobie sprawę, że wszystko sprzysięgło się przeciw obrońcom. Przeciwnik był co najmniej trzydziestokrotnie liczniejszy.
   Tanisa zaskoczył widok Kishpa. Odziany w czerwone szaty mag stało śmiało na szczycie wału i spokojnie przyglądał się nadciągającej hordzie ludzi. Pół-elf rozejrzał się w oczekiwaniu na Scowarra i Mertwiga, lecz ku swemu zaskoczeniu żadnego z nich nie dojrzał. Kishpa rzucił Tanisowi podejrzliwe spojrzenie gdy tylko pół-elf pojawił się w towarzystwie Brandelli. Po chwili odpowiedział na jej głośne pytanie.
- Znaleźli się tu na mocy zaklęcia – rzekł spokojnie – I moc zaklęcia ich zniszczy.
- Więc tylko ich sobie wyobrażamy? – zdumiewał się Tanis.
   Kishpa przygładził szaty powiewające w porannym wietrze.
- Nie. To jest zaklęcie podwajania – wyjaśnił – Większość z nich to tylko fantomowe odbicia znacznie mniejszej liczby rzeczywistych żołdaków.
- Spójrz tam – powiedział Kishpa wskazując młodego blondyna niosącego okazały kołczan strzał zdobny błękitem i żółcią.
- A teraz tam, gdzie inny brodzi przez strumień. I jeszcze tam – Tanis i Brandella patrzyli po kolei we wskazanych kierunkach.
   Blond wojownik niósł ten sam kołczan przez strumień a nie dalej niż trzydzieści jardów od niego kolejny, identyczny żołnierz gnał między drzewami. Kishpa wyglądał na zadowolonego z siebie. Na twarzy kwitł mu zrelaksowany uśmiech kontrastujący wyraźnie z otaczającą rzeczywistością.
- Mogliby mnie nawet ogłupić – przyznać – Lecz po prostu przesadzili. Powielili zbyt wielu żołnierzy. To sprawiło, że stałem się podejrzliwy i zacząłem się bacznie przyglądać. Wtedy zauważyłem, że znaczna liczba ludzi jest odziana dokładnie tak samo, dzierżą łuki w dokładnie ten sam sposób i biegną dokładnie krok w krok. No i już wiedziałem.
- Samo zaklęcie – ciągnął dalej – jest właściwie proste. Nigdy jednak nie widziałem go działającego na taką skalę. W obozowisku ludzi musi być co najmniej z pół tuzina użytkowników magii. Żaden nie musi być co prawda mistrzem, lecz zebrani razem mogą działać z potężną siłą magiczną.
- Jesteś dość silny by ich zatrzymać? – spytała zaniepokojona Brandella.
   Otoczyła ramieniem maga a ciepłe spojrzenie utkwiła w jego oczach. Tanis patrzył gdzie indziej.
- Nie wiem – spokojnie odparł mag – Muszę oszczędzać magicznych sił by móc odeprzeć atak zaklęciem, które jest właściwie bardzo proste.
- Mam nadzieję, że wiesz co robisz – rzekł poirytowany Tanis – Ponieważ, duplikaty czy nie, pochodzą już diablo blisko.
- Jeśli tylko Scowarr lub Mertwig zrobią co do nich należy, to będziemy mogli – och, w samą porę! – krzyknął mag wskazując jednocześnie w stronę wioskowej bramy.
   Małe Barki właśnie poślizgiem zdołał się zatrzymać przed bramą. W dłoniach trzymał małe, metalowe pudełko.
- Otworzyć bramę! – rozkazał Kishpa.
- Nie! – wrzasnął chór elfich obrońców.
   Ci, którzy nic nie krzyknęli patrzyli z przerażeniem na odszczepieńców, lecz się nie poruszyli.
- Robić, co kazałem! – ryknął rozzłoszczony mag.
   Nikt się nie ruszył.
   Tanis, Kishpa i Brandella popatrzyli na morze krnąbrnych twarzy o migdałowych oczach. Z głośnym przekleństwem na ustach Tanis zeskoczył z barykady i pognał po bruku w stronę bramy. Sięgnął do liny podnoszącej bramę i zamierzał już za nią pociągnąć gdy nagle, tuż nad nim, na blankach, jakiś przerażony elf zaczął nożem linę przecinać. W jednym mgnieniu oka Brandella posłała strzałę, która przyszpilała rękaw koszuli elfa do ściany. Tanis szarpnął linę. Gdy tylko brama się otworzyła pół-elf głęboko ukłonił się tkaczce. W odpowiedzi skinęła głową i mrugnęła.
   Gdy brama została otworzona mag krzyknął do Scowarra.
- Otwórz pudełko i opróżnij je na ziemię za bramą. Potem natychmiast wracaj! A ty, Tanis, zamkniesz bramę!
   Scowarr i Tanis wykonali polecenia. Horda ludzi zbliżała się szybko. Wręcz połykała przestrzeń między brzegiem lasu a wioską. Wrzask szarży był ogłuszający, przerażający. Kishpa jednak skoncentrował się na zaklęciu i powtarzał w kółko te same dziwne słowa.
   Nie było widać żadnych skutków.
   Aż nagle wycie przerażenia czołowych szeregów ludzkiej armii zagłuszyło wszystkie, inne odgłosy.


https://scontent-b-ams.xx.fbcdn.net/hphotos-prn2/p480x480/1238722_626203917419553_1235611245_n.jpg

Offline

 

#19 2019-07-19 12:12:06

 janjuz

Najwyższy Kleryst

Call me!
Skąd: Zduńska Wola
Zarejestrowany: 2012-10-02
Posty: 829

Re: Tanis, Smutne Lata

Rozdział 19

Zaklęciem we wroga

   Gdy Tanis wdrapywał się na powrót na szczyt barykady gdy od strony ludzkiej armii dobiegło jeszcze więcej krzyków. Pół-elf aż odwrócił twarz widząc scenę poniżej wałów. Gigantyczny pająk z ogromnymi, długimi i chropowatymi odnóżami i na dodatek wyposażony w żarłoczne żwaczki, zmieniał właśnie ludzi w ścieżkę pociętego i krwawiącego mięsa. Ludzkie odbicia tych, którzy zostali zabici czy ranni  nosiły takie same krwawe ślady jak oryginały, więc rezultat był taki, że całe tabuny ludzi padały w agonii. Stwory zabijały w ciszy, wrzask ofiar był ogłuszający. Brandella odwróciła twarz z okrzykiem przerażenia. Wielu elfów postąpiło podobnie.
   Po krótkim czasie już na sam widok ohydnych stworów prawdziwi żołnierze uciekali w przerażeniu a ich kopie szły w ich ślady. Jednakże ludzie stojący dalej nałożyli strzały na cięciwy łuków i posłali ich chmurę w stronę gigantycznych pająków.
   Deszcz gwałtownie wystrzelonych strzał zahuczał w powietrzu. Kishpa pewnie obawiał się, że taka nawała może trafić jego stwory. Zaczął więc kolejną inkantację w dawno zapomnianym języku. Mamrotał słowa jakie, według podejrzeń Tanisa, tylko Raistlin mógłby znać i zrozumieć. Okazało się, że Kishpa użył tego samego zaklęcia duplikacji jakie zastosował przeciwnik. Zdaniem Tanisa oznaczało to prawdziwe wyczucie sprawiedliwości. W miarę jak słowa wypowiadane przez maga stawały się intensywniejsze wrzaski z poziomu ziemi wzrastały w sile aż do  przerażających, gdy ludzie nagle zorientowali się, że oto stawiają czoła rosnącej armii gigantycznych pająków.
  Pająki raczej unikają walki, no chyba, że czują się zagrożone lub też nie mają innego wyjścia. Mając za plecami barykady miały już tylko jedną, możliwą drogę jaką łatwo mogły pójść. A z tego kierunku nadlatywał deszcz kąśliwych strzał tysięcy ludzi. Widząc tysiące pajęczych odnóży depczących poległych, ludzie nie mieli szansy na odróżnienie prawdziwych pająków od duplikatów. Zabicie właściwych sztuk zakończyłoby męczarnie ludzi, lecz tak musieli walczyć ze wszystkim na raz. Strzały dolatujące z barykady elfów dopełniały piekła przez jakie brnęli żołnierze.
   W pewnej chwili cała ludzka armia, zarówno prawdziwa jak i nierzeczywista, po prostu zaczęła uciekać. Obrócili się jak okręty na sztormowym morzu, obrócili się jak jedna fala a potem zaczęli uciekać z wiatrem w zawody. Prawdziwe pająki, dotąd ucztujące na ludzkiej krwi, pognały za nimi wciąż głodne i spragnione. Pozostałe duplikaty potworów ruszyły tuzinami w makabrycznym tańcu setek długich, cienkich, kanciastych odnóży i pognały przez otwarte łąki jak zmory senne. Ludzie zostali rozgromieni.
   Elfy na barykadach radosnymi krzykami powitały wybawienie. Wspólny okrzyk „Kishpa!” odbił się echem od porannego nieba. Sam mag, kompletnie wyczerpany, bezwładnie opierał się o ramię Brandelli. Podtrzymując ukochanego tkaczka posłała Tanisowi spojrzenie mówiące – „ Widzisz? Mówiła, że będzie mnie potrzebował” a Tanis potwierdził krótkim skinieniem głowy.
   Grupka rozradowanych wieśniaków dobiegła do swego maga i poniosła go na swych ramionach a Brandella szła za nimi.  Reszta elfów tańczyła radośnie na szczycie barykady. Z powszechnie znanej rezerwy elfów niewiele pozostało.
- Musi być święto! – wołał uzdrowiciel Canpho gnając wokół głównego placu wsi na serdelkowatych nogach.
- Tak! Święto! – zabrzmieli echem pozostali i ruszyli hurmem z blanków obwałowania.
- Posłać po kobiety! Niech do nas dołączą! – wołał Canpho – Ocaliła nas wspaniała magia!
   Radosne pokrzykiwanie huczało wokoło. Kishpa, choć z twarzą umęczoną, jednak wyraźnie kwitł od pochwał. Nic dziwnego, pomyślał Tanis, że ten moment maga zapamiętał aż dp najdrobniejszych detali nawet po wielu latach.
- Chodźcie! Zrobimy ognisko na plaży! – zawołał Canpho – Niech każdy coś tam z żarcia przyniesie. Warto poświęcić coś za takie zwycięstwo.
   Barykady opustoszały a tłum elfów z wioski poniósł na ramionach Kishpa wciąż wznosząc radosne okrzyki. Za plecami pół-elfa przystanął Scowarr. Szczupły człowiek powrócił do szmacianego ubrania – choć już bez bandaży – i bez wątpienia starał się achować nowo nabytą sławę.
- Dlaczego z nimi nie idziesz? – spytał Tanis.
- Wczoraj to ja byłem ich bohaterem – skarżył się smutno człowiek.
   Tanis uśmiechnął się do aż nazbyt ludzkiego przyjaciela.
- Elfowie nie są tak kapryśni i zmienni jak ludzie. Oni, Scowarze, nie zapomną czego dokonałeś. Teraz jednak to Kishpa zasłużył na ich pochwały. Nie zazdrość mu tego.
- A kto mówi, że zazdroszczę? – obronnym tonem odezwał się Scowarr.
   Tanis nie odpowiedział. Jego całkowitą uwagę przyciągnął dziwny, chrobotliwy odgłos. Dobiegał gdzieś zza pleców pół-elfa. Spojrzał przez ramię wstecz i aż się cofnął przerażony na sam widok.  Długa, smukła, zakrwawiona noga pająka przełaziła właśnie przez barykadę!
- Wcale nie jestem zazdrosny! – z uporem ciągnął Scowarr – Dziwi mnie, że mogłeś coś takiego pomyśleć…
   Tanis sięgnąl ręką i chwycił Waskie Barki za kołnierz. Obrócił go. Scowarr aż pobladł na widok kolejnej pajęczej nogi.
- To niemożliwe – wymamrotał z niedowierzaniem.
   Kolejna noga pojawiła się na obwałowaniu. Potem kolejna. Barykada aż ugięła się pod naciskiem jakby sama przewidywała koszmar, który miał zaraz nastąpić. Pająk oparł się już przednimi odnóżami. Nagle pojawiło się całe, groteskowe ciało stwora. Tylne odnóża jeszcze machały szukając stałego oparcia na szczycie wałów.
   W kolejnej chwili długie, okrwawione, ostre jak brzytwy odnóża pająków zaczęły pojawiać się wzdłuż całej barykady. Wszędzie tylko odnóża, pazury, sięgające i wspinające się. Wspięły się wszystkie, duplikaty szły za oryginałami, wizja śmierci nieubłaganie pojawiająca się na wałach.
- Czuję się jak mucha – wymamrotał Scowarr.
- I pewnie będziesz tak smakował – odparł Tanis.
- On umie żartować!
   Pół-elf już dobył zaczarowanego miecza, którego klinga rozbłysła czerwienią. Scowarr zaczął iś w jego ślady wyciągając własny, szeroki miecz z pochwy.
- Nie – powiedział Tanis powstrzymując człowieka – Gnaj po pomoc. Mam na oku prawdziwego pająka a jeśli jego zdołam powstrzymać to duplikaty nie ruszą naprzód.
- Nie możesz z nimi sam walczyć upierał się Scowarr.
   Tanis już był w ruchu, szykował się do walki.
- Szerokie masz Barki, przyjacielu odparł – I nie pozwól by ktokolwiek twierdził inaczej. Teraz jednak najbardziej pomożesz robiąc, o co proszę. Powiadom Kishpa. Pająki nie będą cierpliwie czekać aż skończymy rozmowę.
   Scowarr wciąż się jeszcze wahał.
- Nie wiem, czy powinienem iść.
   Tanis zawirował w miejscu i przytknął mu do gardła czubek ostrego miecza.
- A teraz już wiesz?
   Scowarr ledwie zdążył mrugnąć.
- Taa… tak, wiem.
- To gnaj!
   Człowiek wykonał polecenie Tanisa i pognał co sił w nogach w kierunku, w którym oddalili się wieśniacy.
   Potężny pająk, wyraźnie dotknięty magią, wyczuł obecność czarów Kishpa w czerwonym metalu ostrza Tanisa: to było zagrożenie. Pająk potarł straszliwymi odnóżami i wydał skrzekliwy, skrzypiący odgłos. Tanis zorientował się, że było to zawołanie bowiem wszystkie duplikaty zestawiły wokół oryginału ochronny pierścień. Dosłownie otoczyły mistrza gęstwą migających odnóży.
   Tanis rozpaczliwie usiłował zachować w polu widzenia jedynego prawdziwego pająka w tej armii groteskowych form. Runął na nie z uniesionym mieczem. Gnając w ich stronę i widząc tylko sieć potworów uznał, że oto zdecydował się popełnić samobójstwo. Pająki przewyższały go wzrostem niczym wieże a zaczął wątpić, czy nawet zaczarowany miecz mu pomoże skoro jedyne co może atakować to nogi pająków. Mimo wszystko ciął kończynę pierwszego stwora blokującego mu drogę. Odciął niezły kawał nogi. Trysnęła krew, co oznaczało, że ten pająk był oryginałem a nie duplikatem. To nie była zjawa. Mógł zabić, lecz mógł zostać zabity. Co zaś stało się jemu, natychmiast spadło na wszystkie kopie; krew trysnęła licznych poodcinanych odnóży.
   Poranione stwory wpadły w morderczy szał.   Najbliższe Tanisowi usiłowały pociąć go ostrymi krawędziami odnóży. Tanis jednak miał szybsze, lepiej tnące ostrze. Świecący, szeroki miecz był wręcz przedłużeniem ramienia. Przypominał niewyraźną plamę kolorów tnąc na lewo i prawo i odcinając kawałki pajęczych odnóży tak, jak kawałki drewna odcina szalony drwal. Krew płynęła ulicą jak woda z górskiego źródła. Ten strumień nie był jednak ani chłodny, ani odświeżający; pole bitwy spływało ciepłym płynem i tylko powodowało śliskość bruku pod stopami pól-elfa.
   Uznał, że musi się dostać gdzieś wyżej bowiem z trudem tylko utrzymywał równowagę w strumieniach spływającej krwi. Ciął szeroko mieczem a pająki ze strachem usuwały mu się z drogi aż wreszcie dotarł na szczyt obwałowania. Tam czekał prawdziwy pająk podczas gdy jego armia była dziesiątkowana i krwawiła. Ten prawdziwy nie odniósł żadnej z ran dotykających inne pająki.
   Tanis otarł twarz rękawe usiłując zetrzeć krew, która go prawie oślepiała. Ciągły, wydawało że nie kończący się, atak pająków wyraźnie ustał. Większość stworów oddalało się kulejąc na potrzaskanych odnóżach. Po lewej ręce pół-elfa stał jednak, potężny i nienaruszony, pająk, który właśnie zaczynał snuć sieć. Szybkim ruchem chudej łapy cisnął ją całą w stronę Tanisa. Tan bezskutecznie usiłował uniknąć lepkiego materiału. Kleista sieć pochwyciła wojownika, który usiłował się uwolnić, lecz sukcesu nie odnosił. Wysiłkoem woli stłumił panikę powodująco gwałtowny łomot serca.
   Pająk pociągnął sieć przednimi odnóżami i zwalił Tanisa z nóg. Pół-elf stoczył się z barykady wprost na pokrytą krwią ulicę. Miecz wypadł mu z dłoni i został wplątany w sieć obok jego stopy.
   Pająk podciągnął bliżej cienki, biały kokon.  Ogłuszony upadkiem pół-elf. Lekko zdezorientowany, przewrócił się na plecy. Olbrzymi pająk, najwyraźniej pewien zdobyczy, podciągnął kolejne odnóże i przesunął Tanisa jeszcze bliżej. Gdy ten znalazł się nieomal pod jego cielskiem, bestia zaczęła opuszczać niżej cielsko a z paszczy zaczęła się sączyć ślina.
   Ciemny cień zasłonił słoneczne światło. Potworny smród wykręcał Tanisowi trzewia. Przypominał smród zepsutego mięsa i potrafił się przebić do świadomości półprzytomnego wojownika. Otworzył oczy i ujrzał białawą sieć wyciekającą wciąż ze żwaczki pająka. Uniósł rękę, lecz nie miał w niej miecza. Gorączkowo go szukał, lecz nie znalazł. Nie miał szans. Jego czas się kończył. Bez miecza nie miał jak się bronić. Był uwięziony w sieci i mógł tylko w cichym przerażeniu obserwować, jak pająk szykuje się by go pożreć.


https://scontent-b-ams.xx.fbcdn.net/hphotos-prn2/p480x480/1238722_626203917419553_1235611245_n.jpg

Offline

 

#20 2019-09-11 19:06:25

telit

Giermek

Zarejestrowany: 2012-03-24
Posty: 19

Re: Tanis, Smutne Lata

Kiedy możemy się spodziewać dalszej części... tak nieśmiało zapytam...

Offline

 

Stopka forum

RSS
Powered by PunBB
© Copyright 2002–2008 PunBB
Polityka cookies - Wersja Lo-Fi


Darmowe Forum | Ciekawe Fora | Darmowe Fora
Hotell Island Park