DragonLance Forum

Forum dla fanów DragonLance, książek fantasy oraz RPG.

  • Nie jesteś zalogowany.
  • Polecamy: Moda

#1 2020-07-03 18:12:11

 janjuz

Najwyższy Kleryst

Call me!
Skąd: Zduńska Wola
Zarejestrowany: 2012-10-02
Posty: 829

Before the Mask

Ponieważ nie bardzo jeszcze wiem, jak będzie brzmiał polski tytuł opowieści o Verminaardzie więc na razie zachowuje oryginalny. Zaczynamy.


https://scontent-b-ams.xx.fbcdn.net/hphotos-prn2/p480x480/1238722_626203917419553_1235611245_n.jpg

Offline

 

#2 2020-07-03 18:12:40

 janjuz

Najwyższy Kleryst

Call me!
Skąd: Zduńska Wola
Zarejestrowany: 2012-10-02
Posty: 829

Re: Before the Mask

DRAGONLANCE
Złoczyńcy Tom 1
BEFORE THE MASK
Michael i Teri Williams


Prolog
   Druidka L’Indasha Yman pracowała zdezelowaną łopatką i z ciężkim sercem dokonywała wiosennego sadzenia na niewielkiej połaci wzgórza na półwyspie. Akurat teraz świeciło tam chłodne wciąż, lecz już ostre słońce. Przez trzy tysiące lat, ku jej zadowoleniu, zimy kończyły się wiosną. Kiedy więc kładła pierwsze nasiona nowej pory roku w świeżo przekopaną ziemię czy znajdowała pierwsze, nieśmiałe pędy liliowców, natychmiast chętnie zapominała o chłodzie, burzach, o swym pragnieniu zieleni i kwiatów.
   Tego roku jednak zima nie odchodziła. Tej wiosny doprawdy nadzieje wzrastające z nasion nie dawały radości. Dzisiejsza praca w ogrodzie przynosiła tylko zadrapania i pęcherze na dłoniach.
- Jest tu gdzieś drzazga – mruknęła głośno patrząc na łuszczący się trzonek łopatki – Dawno już powinnam coś z tym zrobić. Pięćset lat w ogrodzie to może być za dużo nawet dla dębu.
   Dla mnie chyba też, pomyślała. Ale będę trwać. Zachowam Tajemnicę a cały świat się zmieni, on wciąż się zmienia – lecz we mnie nie ma zmiany. Moje życie to wycofanie. Wybrałam je, wiedząc wszystko.
   Odwróciła się w stronę kępki liliowców i przysiadła na piętach. Patrzyła na ich lawendowo błękitne, młode pąki. To z polecenia Paladine sadziła je wszędzie, gdzie żyła i podróżowała. Stanowiły jej szczególne umiłowanie królestwa zieleni, gracji i piękna, jakie mogą przetrwać tylko jeden dzień. Palcem obwiodła trójkątny płatek i w powietrzu pozostawiła ślad srebrnego światła. Światło, ku jej zdumieniu, rozprzestrzeniło się przenikając przez delikatne rządki słoneczników aż do odległych, nowych liści vallenów otaczających ogród. Aż w końcu cały ogród rozświetlił się srebrem i bielą.
- Rozchmurz się – rzekł głos z samego serca lawendowo białego liliowca – Całe to narzekanie na samotność i piękno, które musi przeminąć to gadanie dla bardów, nie dla ogrodników.
   L’Indasha uśmiechnęła się ciepło.
- Tęskniłam za tobą. Jak to długo już?
- Ależ jeden dzień – odparł liliowiec – Właśnie wsłuchiwałaś się we własne brzęczenie o zmęczeniu światem. Byłem tu wczoraj, lecz ty nawet na mnie nie spojrzałaś. Widzisz ten zaschły kwiatek tuż obok mnie? Czekałem tam cały dzień aż wreszcie usiądziesz i przestaniesz się nad sobą użalać. Przyleciały dwie pszczoły i jeden konik polny, to wszystko.
   Oko liliowca mrugnęło do druidki a zaraz potem poczuła dłoń spoczywającą na ramieniu. Obróciła się szybko i zamarła. Patrzyła prosto w twarz przystojnego, starego mężczyzny o białej brodzie. Do kapelusza z szeroki rondem miał przypięty srebrny trójkąt. Na nosie miał rozsmarowaną kreskę purpury.
- Lordzie Paladine – zaczęła L’Indasha z szacunkiem – Masz…
  Stary mężczyzna podniósł palec do jej ust.
- Ćśś – westchnął – Obudzisz sąsiadów.
- Chcę ci tylko powiedzieć, że…
- Ćśś.
   Stary mężczyzna usiadł na świeżo wygracowanej bruździe. Srebrne szaty zawirowały słońcem i cieniem.
- Nadeszła zmiana – oznajmił cicho i z uśmiechem – Przysyłam ci towarzysza. Kogoś do pomocy.
- Pomocnik?
- Och, nie chodzi bynajmniej o to, że coś jest nie tak z twoją pracą. Naprawdę jestem nią zachwycony. Trzydzieści wieków a Takhisis nie zdemaskowała runów. Wspaniała praca, moja droga. Warta przetrwania tej długiej, męczącej nieśmiertelności.
   Podniósł kwiat liliowca, tym razem jednak niebiesko-purpurowego środka nie tknął. Skrzywił się. L’Indasha odchrząknęła.
- Lord Paladine, po prostu chciałam powiedzieć, że…
- Twój pomocnik nadchodzi – ciągnął stary – Nadchodzi troszkę okrężną drogą. No, dobrze, bardzo okrężną… zajmie mu to dwadzieścia lat. Takie sprawy zajmują czas… wzrastanie… właściwa pora roku, no rozumiesz.
- Dwadzieścia lat? – z niepokojem zapytała druidka.
   Po czuwaniu przez  trzy milenia dwadzieścia lat wydawało się jak parę dni, godzin nawet.
- Jak? Dlaczego?
   Paladine machnął ręką.
- Mroczna Pani szpieguje wszędzie. Tak więc moje narzędzia poruszają się teraz powoli i ostrożnie – wskazał na najbliższe drzewo vallen – Zupełnie jak wzrastanie tego wielkiego drzewa.
- Rozumiem – odparła druidka – Popędliwe i podejrzliwe oczy nie zauważą.
   Paladine skinął głową.
- Ty też musisz być cierpliwa. Pamiętaj, jak bardzo cię kocham.
- Jak wiele mam powiedzieć gdy pomocnik nadejdzie? – spytała L
Indasha – Z pewnością nie wszystko.
- Och, bogini, nie! – zakrzyknął stary mężczyzna – To by zajęło wieczność a poza tym wyciekłby mój przepis na barszczyk!
   L’Indasha zachichotała.
- Jakby ktokolwiek go pragnął.
- Cóż, być może i nie – odparł z namysłem – Lecz ktoś zawsze będzie chciał Tajemnicy. I to bardziej niż kiedykolwiek od czasu gdy po raz pierwszy ukryłem przed nią symbole anonimowego runu – przed całym światem właściwie – i zawierzyłem je tobie wraz z naszyjnikiem Opiekuna.
   L’Indasha spojrzała w dół na purpurowo błękitny kamień zawieszony na szyi. Strażniczy kamień zawierający Opiekuna. Wszelka wesołość nagle zniknęła z jasnych oczu Paladine.
- Podwój czujność. Obsiewaj przeciw niedostatkom, przeciw głodom i ogniom następnej zimy. Jałowa pora roku potrwa naprawdę długo. Chyba że…
- Że?
   Paladine przysiadł obok druidki.
- Chyba, że dopełnią się wieki – szepnął – Już niedługo run anonimowy, pozbawiony twarzy,  uzyska dwie twarze. Będą przeciwieństwami i będą tym samym. Jeżeli będą się równoważyć, razem trudzić jako przeciwności, twoja praca będzie dokonana. Będą mogli otrzymać od ciebie Tajemnicę i pokonać ciemność na zawsze. Albowiem to krewni Humy.
- Dzieci – westchnęła druidka – Dzieci z linii Humy… i krąg się dopełni. A więc to kres moich cichych dni.
   Stary mężczyzna skinął głową i wstał. Słoneczne światło przygasło i pokryło ziemię cętkami gdy kłębiasta chmura przesunęła się nad głowami. Gdzieś w oddali błysnęło i rozległ się niski grzmot.
- Zaspokajaj potrzeby. Burza nadciąga.
   Odwrócił się do odejścia, lecz L’Indasha delikatnie go zatrzymała.
- Lord Paladine…?
- Tak? – spytał.
- Masz usmarowany na czerwono nos.


https://scontent-b-ams.xx.fbcdn.net/hphotos-prn2/p480x480/1238722_626203917419553_1235611245_n.jpg

Offline

 

#3 2020-07-10 20:44:46

 janjuz

Najwyższy Kleryst

Call me!
Skąd: Zduńska Wola
Zarejestrowany: 2012-10-02
Posty: 829

Re: Before the Mask

Rozdział 1

   Zima, przed którą ostrzegał stary mężczyzna, nadeszła szybciej jeszcze niż się spodziewała. Jesień spokojnego roku zapadła się w kilka dni przymarzając niespadłe liście do gałęzi.
   Tego dnia L’Indasha siedziała w chroniącej ją jaskini i czuwała przed nadciągającą, nową burzą. Ostre wiatry z zachodu – od Taman Busuk – chłostały przez Góry Khalikst przynosząc ciemne, skłębione chmury i delikatne, wodnisty zapach zimowych błyskawic. 
   Druidka wpatrywała się intensywnie w kubeł pełen zabrudzonego popiołem lodu. Pochłonęły ją zomowe wróżby.
   Ktoś tam, daleko w górskich przełęczach – gdzieś na pólnowcnym wschodzie jak wynikało z dymnych zawijasów w lodzie – ktoś tam przebijał się przez gryzący śnieg, zanurzał się w mrozie i zaczynającej się nocy. Nieważne kto, i tak zaraz pochłonie go ciemność. A wraz z ciemnością nadejdzie nikczemny Oddech z Neraki – morderczy, górski wiatr nocy. W noc taką jak dzisiejsza Oddech z Neraki jest okrutny… bezlitosny. Zamraża w pół kroku. Szlak zanika nagle w niespodziewanej lawinie. Kiedyś nawet, w czasie niezbyt odległym od jej przybycia tutaj, taki wiatr zapieczętował całą grupę bandytów w nieprzenikalnej muszli lodu.
   Niespokojne czuwanie L’Indashy Yman w zbliżającą się noc było częścią jej nie kończącego się zadania. Gdzieś między mrozem a bandytami była śmiertelnie groźna kraina. Te góry między Neraką a Estwilde, góry otaczające prastare świątynie prastarych bogów.
   Czy o tym mówiły stare teksty?
   Budzące grozę. Niemożliwe przejście.
   A jednak właśnie teraz ktoś próbował nim przejść.
   Tuż przed wejściem do jaskini wiatr zawirował i zmienił kierunek. Suchy śnieg wirował w cienkich kolumnach, wzniósł się spiralą w ciemność jak gdyby dwa lodowe podmuchy toczyły wojnę o zanikające światło. Nagle jeden się poddał i śnieg zaczął opadać i dryfować podczas gdy całkowita ciemność spowiła Nerakańskie przejście.
   L’Indasha rozmyślął o lodzie. To była jej specjalna, osobista wróżba – opisywała ją stare słowo oznaczające coś, jakby krystalizację, czy galaretowacienie, coś jakby pamięć zamknięta w lodzie. Miała kubeł czystej wody blisko wejścia do jaskini. W zimne noce, gdy woda pokrywała się warstwą lodu, chwytał zarówno przeszłość jak i teraźniejszość w połyskującą warstewkę. Dzisiaj trudno było cokolwiek odczytać z lodu. Nagły powiew wiatru przygnał popioły ze starych ogni, przesłaniające mgły popiołu i płomieni. Czarne cząsteczki zbierały się w większe skupiska i przesłaniały większą część wizji, a potem szybko się topiły.
   Druidka delikatnie oczyściła skażoną powierzchnię lodu. Ujrzała dwie szerokie ścieżki wiodące przez góry – jedną z Estwilde, drugą z gargath. Nic innego. I nawet gdy wizja zaczęła zanikać obraz na lodzie pozostał klarowny jak wytrawiony.
   Jest niedaleko. Jest już prawie tutaj. Wiem to, powiedziała do siebie. Ach, i jest więcej niż jeden jak sądzę. Końce palców L’Indashy cierpły, czuła jakby wbito jej tam ciernie. Uniosła szal i nachyliła się nad kubłem by ujrzeć wizję cokolwiek dokładniej. Pół mili od drogi do Neraki, włócząc się bez celu na północ między jałowymi drzewami i brnąc po klana w śniegu, wyłaniał się mężczyzna.
   Solamnijczyk. Tyle mogła powiedzieć po widocznych insygniach. Miał na sobie opończę stanowczo zbyt mizerną jak na tak straszną pogodę i kompletnie bezużyteczną tu zbroję. Włóczył się, najpewniej zagubiony, wystarczająco daleko od szlaku by znaleźć się blisko jej jaskini.
   Wiatr poszarpał mu suknie. Broda, rękawice i skórzane rzemienia napierśnika były sztywne i pokryte skorupą lodu. Wyglądał jakby został wyrzeźbiony z góry lub zrodzony w zimowym niebie.
   Solamnijczyk, powtórzyła w duchu druidka, podnosząc wzrok znad wieszczego lodu. Pewnie ściga bandytów. Postępuje według reguł miecza i tego żałosnego kodeksu – krwawe przysięgi na honor i życie. A niech idzie. Nie była tak głupia, by mieszać się w sprawy dumy i pustej buty.
   Gdy tak patrzyła rycerz wszedł w cień i chmurę, zniknął gdzieś z brzegu wróżby. A niech idzie. Niech nawet zamarznie dzieki własnej brawurze, wraz z oddziałem i uczniami.
   Uczniowie. W jednej chwili opuściła ją pogarda i rozgoryczenie. Nie jest już ważna jego głupota czy Solmanijska próżność, pomyślała, to dla wszystkich będzie noc bez litości. I w tym momencie, zupełnie jakby jej współczucie ich do niej wezwało, kolejna dwójka chwiejnym krokiem ukazała się w polu widzenia. Dwie, mniejsze postacie desperacko postępowały za rycerzem a ich pozłacane, haftowane szaty zostały przez przenikający wiatr już mocno porwane. Nagle lód się gwałtownie oczyścil, popioły opadły na dno kubła  a wizja zczerniała. 
   Druidka sięgnęła po opończę po czym lekkim ruchem dłoni i lekko wymamrotanym zaklęciem spokojnie zapaliła pochodnię. Rozbłysło zielonkawe światło. Rozsło i w jej dłoniach nabierało mocy. Nie był to wielki ogień, ledwie mógł posłużyć za lampę przewodnią w noc taką jak ta, lecz magia potrafi utrzymać jego blask nawet w strasznym wietrze.

   Daeghern obrócił się i rozejrzał, chciał wiedzieć gdzie są. Wiatr uderzył go prosto w twarz, użądlił w gardło i pozbawił tchu. W w wirach śniegu i cienia za plecami mógł dostrzec, choć tylko ledwo ledwo, swoja rodzinę, a raczej cienie ich sylwetek. Kobieta i chłopiec jak cienie na tle ciemnego nieba. Oczywiście Abelaard dzielnie brnął przed siebie. Prowadził kobietę delikatnie nakłaniając ją do pospiechu, lecz tęgi wicher łamał oboje. Kobieta potknęła się i pociągnęła chłopaka do tyłu, prosto w śnieg.
   Dziwny, zimny spokój spłynął na Daeghrefna gdy wiatr zmienił kierunek a wywrócona dwójka gramoliła się na nogi.
   Kobieta słabnie. Wyprostowana czy upadła, nic już dla mnie nie znaczy. Jeżeli bogowie zdecydują, że ma przetrwać tą burzę, to przetrwa. Tyle, że obok niej idzie mój syn a on przeżyje tą noc. Na Przysięgę i Regułę, tak ma być. Muszę dopatrzyć tego choćby ostatkiem sił.
   Daeghrefn usiłował zacisnąć pięści, lecz zamrożone rękawice do tego nie dopuściły. Wrzeszczący wicher znowu zmienił kierunek – tym razem wiał ze wschodu, nadlatywał ze szczytów łańcucha górskiego i spływał po zboczach aż do podnóża potrząsając gałęziami wymarłej Puszczy Nerakańskiej i nurkując wprost na ścieżkę, gdzie stał oślepiony i zasypany śniegiem rycerz. Mężczyzna sapnął i zaklął, zachwiał się i upadł prosto w śnieg.
   A wtedy ukazała mu się sylwetka oświetlona pochodnią, prosto przed nim, ciemny kontur człowieka, albo goblina, albo…
   Niezdarnie, jakby był starym, niedołężnym starcem, wyciągnął bezużyteczne i nieposłuszne palce do miecza.
- Nie – powiedział głos z serca cienia – Chodźcie do schronienia.
   Był to kobiecy głos, nieznany i młody, dziwnie akcentowany, z ostrymi wpływami muzyki Lemishów.
- Precz! – krzyknął rycerz.
- Nie bądż głupcem! – naciskał cień.
   Cień machnął zamiatającym ruchem w oślepiający śnieg. Teraz gdzieś go przenosiła… gdzieś na południe… do schronienia.
- Nie! – ryknął Daeghrefn – tego zwycięstwa nie odniesie!
- Nie bądź głucem – spokojnie powtórzył cień.
   Wyciągnęła dłoń w stronę gramolącego się rycerza. Dłoń Daeghrefna ponownie sięgnęła w stronę pokrytego szronem miecza.
- Precz! – syknął choć i tak jego krzyk pochłonął ryk wiatru.
   Warknął, potem wrzasnąl próbując wyciągnąć ostrze, lecz miecz wisiał amarznięty na pasie, zapieczętowany w pochwie przez grubą warstwę lodu. Wysilałby się tak pewnie w nieskończoność a przynajmniej do czasu aż śnieg by go pochłonął, gdyby Abelaard nie zawołał poprzez łomoczący wiatr.
- Ojcze, możemy przystanąć? – wrzeszczał chłopak niepewnym głosem – Możemy stanąć? Jesteśmy wykończeni i zziębnięci.
   Była to oczywiście druida. Prowadziła ich teraz z oślepiającego śniegu prosto w ciepło, i cień, i nikłe światło pobliskiej jaskini. Ciepło ognia szczypało teraz przemarznięta skórę Daeghrefna. Mrugał teraz ogłupiały nagłym blaskiem i rozglądał się po ścianach jaskini. Zwisały z nich całe kaskady suszonej lawendy i rozmarynu, żywokostu i naparstnicy, a obok leżały, przypominając sękate i poodcinane dłonie, całe rzędy suszonych grzybów. Dwa szczuple i niemłode koty urządzały uroczyste zapasy w zacienionym kącie. Miejsce pachniało lasem i polanami Lemiszów i elfów. Deaghrefn powiedział sobie, że powinien od razu zorientować się, że ta kobieta jest druidzką. Celebruje pamięć martwych bogów i martwych lat.Czujność rycerza natychmiast wzrosła. Jeśli to jest druidka, to żyje w niej niebezpieczeństwo. Nigdy nie są tym, czym zdają się być z wyglądu. I jeszcze to ich współodczuwanie z drzewami, to mamrotanie i irytujące misteria. Słyszał opowieści, że kradną dzieci. To była myśl.
- Dlaczego? – spytała L’Indasha Yman otrząsając śnieg z szaty.
   Była młodsza niż się spodziewał. A jeśli oto chodzi, to również całkiem ładna – kasztonowo włosa, wysoka i ciemnooka. Przytłumione światło było zbyt słabe dla jego oczu, zmordowanych mrozem i wysuszonych wiatrem, by mógł się jej przyjrzeć dokładniej. Przykucnął przy ogniu i wyciągnął dłonie z rezerwą skłaniając głowę w stronę drudki. Oczy mężczyzny błądziły po miękkiej, delikatnej skórze szyi i zawieszonym na niej purpurowym naszyjnikum który filtrował światło ognia szkło osmalone sadzą filtruje słońce. Nie dowierzał takiej urodzie. Była zawikłana, urzekająca…
   L’Indasha zauważyła pokrytą lodem broszę burzowego kruka, która niepewnie spinała opończę mężczyzny na szyi.
- Jesteś Daeghrefn z Nidus – stwierdziła wyciągając jednocześnie z ciemnego zakamarka niewielki kociołek – Kruk dnia, kruk burzy. Twój zamek jest niedaleko stąd. Dlaczego? Dlaczewgo podróżujesz w noc taką, jak dzisiejsza? Myślałeś, że gdzie jesteś?
   Kobieta zawołała cicho Abelaarda. Chłopak pomógł jej przysunąć się do ognia. Daeghrefn ich zignorował wbijając wzrok w drudkę.
- Wiesz już kto, i dlaczego, i gdzie – mruknął – I masz dość wróżb by wiedzieć więcej. Po co pytać?
   L’Indasha spojrzała na niego po czym odeszła w mrok jaskini by wrócić z kociołkiem pełnym wody.
- Potrzeba by czegoś więcej niż wróżby, by zabrzmieć równie niemądrze – powiedziała głaszcząc uspokajająco dłoń kobiety – Na zewnątrz, w Górach Khalikst, w najgorszą noc zimy, z żoną i małym synem za plecami jak ze zmordowaną piechotą. Cóż mogłoby…?
   Jak mięknący lód, jak opadające popioły tak i powolna świadomość wpłynęła w umysł L’Indashy. Starała się ukryć twarz gdy prawda ją dobiegła, lecz Daeghrefn to ujrzał.
- Ach – szepnęła – Przyprawiono ci rogi…
   Druidka spojrzała na kobietę. Opadła z nniej cienka opończa i odkryła przyczynę krzyku kobiety. Zaczynała rodzić.  L’Indasha nie dokończyła zdania. Daeghrefn szarpnął się do tyłu z łoskotem napierśnika i nagolennic. Był zły.
- Nie twoja sprawa, druidko – warknął.
   Zamarzyło mu się tajemne ostrze i jeszcze jakaś przerwa w Przysiędze, jakieś od niej odstępstwo i aż zdumiał sam siebie przypływem nagłego gniewu złości.
- Plnuj swoich roślinek i swych upadłych bogów skoro tak wolisz – wymamrotał złośliwie – Wnikaj w serce deby i fazy księżyca, i jakie tam jeszcze misteria i omeny sprawdzasz, gdy zawiodą własne zdolności. Od moich spraw, wara.
   Druidka spojrzała nań posępnie. Brązowe, pomyślał lekko nieobecny duchem bowiem wiatr gwizdał i ogłuszał wszystkich. Jej oczy są beżowe…
   Żona rycerza znowu krzyknęła zwijając się w wątłych ramionach Abelaarda.
- Za wcześnie! – zawyła.
   Długi wrzask kobiety urósł do ogłuszającego pisku, równie przenikliwego jak wiatr hulający w górskim przejściu poniżej jaskini.
   Daeghrefn zatkał uszy a L’Indasha pośpieszyła na pomoc kobiecie. I nagle, równie szybko jak się zaczął, krzyk ucichł. Jeden z kotów ziewnął szeroko w mroku jaskini. Twarz L’Indashy była ponura. Puls kobiety zatrzepotał i przygasł, potem zaś ruszył gdy krzyknęła w agonii. Sięgając po kociołek zawierający uspokajające zioła druidka rzuciła okiem na kubeł stojący w wejściu do jaskini. Resztki światła księżyca niemal okrutnie zagrały na powierzchni lodu. Na zalodzonej powierzchni wody, tam gdzie światło przybrało formę twardego kamienia, śnieżno biała szata wirowała wokół odległego, dziecięcego łóżka…
   Kolejne dziecko. Kolejne dziecko urodzone tej nocy. Kolejna twarz, brat bastarda z jaskini. Gdzieś tam, w jakimś ciepłym i opiekuńczym kraju. A ta biedna kobieta leży wyjąc w lodowej jaksini, młody syn stoi bezradny, a jeszcze mąż niezrównoważony i jadowity…
   L’Indasha Yman zwalczyła próżny gniew i nachyliła się nad pracą na tą noc. Krewny Humy się narodził. Parę chwil później, w niesamowitej ciszy, gdzieś w głębi jaskini coś się poruszyło, zbudziło z uśpienia, wydało przenikliwy, bolesny krzyk. Daeghrefn wyprostował się odganiając głos, jaki nadbiegał z jaskini, lecz jego echo tylko podwajało moc wołania
… a ty ją tylko i po prostu zabiłeś! Dziecko jeszcze nie było gotowe. Było jeszcze nie obrócone i nie mogło wyjść normalnie!
   Wzdrygnął się. Prosto w ucho wrzeszczała mu właśnie L’Indasha. Ciekawe, jak długo już wiiała mu nad głową – jakieś bzdury wygadywała o kobiecie, i o jakimś dziecku jakie miało się rodzić? Daeghrefn zamknął uszy na krzyki, na słowa druidki. Obrócił się przodem do wyjścia z jaskini, plecami do syna i dwóch kobiet i uważnie przeliczał kalendarz bezwdgledny.
   Za wcześnie.  Wiedźma powiedziała, że za wcześnie. Tak, to prawda. Odnalazł ją stanowczo, o wiele za wcześnie. Myślała, że go ogłupi, lecz…
- Potrzebuję twojej pomocy! – krzyknęła druidka, której głos przebijał lodowe ściany ciszy.
   Sam głos też był zimny.
- Proś swoich bogów – mruknął Daeghrefn przez ramię.
   Druidka tylko westchnęła. Daeghrefn dalej siedział w wejściu do jaskini. Cichy, milczący, nieporuszony jej wołaniem o pomoc w podnoszeniu czy naciskaniu, nieporuszony klamotem zardzewiałej zbroi Abelaarda oferującego niezdarną pomoc. Rycerz tylko wyjął miecz i wpatrywał się w wirujący śnieg. Księzycowe światło przebiło się swobodnie przez spiętrzone chmury. Oto srebro na czerwieni, a przez moment nawet był pewien, że widzi dziwny, magiczny blask czarnego Nuitari.
   Minęła godzina, może nawet więcej. W końcu jednak krzyk niemowlaka rozdarł burzowe powietrze. Był przyciszony, rozpaczliwy, zupełnie jakby nowonarodzone dziecko wpadło w głąb jaskini.
- Masz syna – oznajmiła zimno wynędzniała druidka trzymając w cieple rasmion opatulony tobołek.
- Mam syna? – sardonicznie odparł Daeghrefn – To nie nowina. Szedł za mną do tej jaskini. Posłużył ci odważnie, i to tam gdzie nawet akuszerka by się poddała.
   Zapadła długa cisza.
- Jak nazwiesz to dziecko? – spytała na koniec druidka.
   Daeghrefn długo, mrocznie, intensywnie i ponuro wpatrywał się w szalejącą burzę. Nazwać dziecko? Obrócił mieczem w dłoni. A dlaczego miałby je trzymać, a co dopiero nazywać? W tym momencie trymujący choć wyczerpany Abelaard wziąl dziecko od L’Indashy i podstawił je Daeghrefnowi pod nos.
- Jest piękny, prada, Ojcze? Jak go nazwiesz?
   Usłyszawszy głołos chłopaka rycerz schował miecz. Był tu Abelaard. Nie mogł tu zabić dzieciaka. Znajdzie sposób, by zostawić je z czarownicą – choćby jako zapłatę za trudy, pomyślał. A więc teraz nadszedł czas na omeny, na jego własne wróżby bowiem nazwanie chłopca należało do Daeghrefna na mocy Reguły. Nieważne, kto był jego ojcem. A jego matka, tak czy inaczej, wciąż była mu żoną. A, co o wiele ważniejsze, była matką Abelaarda.
   Daeghrefn odłożył miecz i zatarł dłonie wciąż jeszcze sztywne i czerwone od mrozu. Tak. Teraz jest czas na nadawanie imienia. Czas, by dać odpowiedź żonie w sposób odpowiadający jej okrucieństwu i zdradzie. Myślał o lodzie, samotności, nimożliwych do pokonania przełęczach…
   Winterheart? Hiddukel? Uśmiechnął się złośliwie na samo wspomnienie drugiego imienia. Bóg Niesprawiedliwości. Złamanie równowagi. Lecz nie. Byłoby w tym zawarte jakieś złe, mroczne, lecz jednak dostojeństwo. Imię mrocznego boga. Nie. Żadnego dostojeństwa dla tego dziecka.
   Wielkie, wychudzone i obszarpane kocisko pojawiło jakby na wezwanie. Wymknęło się chyłkiem ze srogiej ciemności z futrem pocętkowanym zmrożonym śniegiem. Deaghrefn przypatrywał się kreaturze z potworną fascynacją. To jest omen, pomyślał. To imię samo do mnie przyjdzie. Kot dźwigał coś sporego i bezwładnego w pysju – kapiący zwitek zmierzwionego futra i poszarpanego mięsa. Zimowa śmierć. Szczur, może kret. Coś, co na ślepo drążyło tunele w śniegu, coś drapiącego twardą ziemię, zwijającego się w mrocznym gnieździe.
   Daeghrefn przymknął oczy, ogrzewał się wręcz krwawym wyobrażeniem.
- Verminaard – oznajmil dumnie – Imię dzieciaka jest Verminaard. Jest on bowiem terminem, szkodnikiem, robactwem i gadem. Żyje w mroku i brudzie jak jego przeklęty ojciec.
   Oczy L’Indashy rozszerzyły się w osłupieniu. Cicho przesunęła się w stronę Abelaarda. Krzyk żony Daeghrefna przeszył ciszę, jaka zapadła po oznajmieniu rycerza i klątwie.
- Ach, nie! – druidka obróciła się szybko a w głosie słychać było nowe kłopoty.
   Daeghrefn usiadł cicho i zamknął oczy. Scenę rozgrywającą się za jego plecami, rycerz trylko wyobrażał sobie z zamieszania, z wyszeptanych przez druidkę instrukcji dla syna, z ogolnego poruszenia.
   Druidka przyklękła przy kobiecie. Szybko i pewnie jej posługiwała. Wkrótce jednak, a było to nieuniknione, westchnęła, zwolniła ruchy rąk a jej dotyk miał już tylko znaczenie błogosławieństwa, nie uzdrawiania. Frasobliwym ruchem popchnęła chłopaka z dzieckiem na bok, wskazała im siennik w oświetlonej świecą alkowie, oczy miała puste i nieprzeniknione. Dobrze wyszkolony młodzik Solamnijski zrobił, co mu kazano. Emocje skrywał za zasłoną szkolenia swego mistrza. A przecież był tylko dzieciakiem, który właśnie pochyla się nad nowo narodzonym bratem i grubymi paluchami głaszcze go po głowie. A jeszcze sięga dłonią, by dotknąć zbielałego policzka matki grzbietem własnej ręki. Wydał cichy, nonsensownie brzmiący szept, po czym odniósł dziecko do alkowy i położył na sienniku. Owinął siebie i jego cienkim, wełnianym pledem. Po chwili już niemowlak wtulił się w brata i zasnął głęboko i cicho.
- Ona nie żyje – oznajmiła rzeczowo L’Indasha może po godzinie – Odeszła na pierś Humy, jak mawia twój Zakon. Co teraz zrobisz?
   Daeghrefn parsknął z obrzydzeniem. Wpatrywał się w zimowy krajobraz za wejściem do jaskini. Burza nabrzmiewała, wiatr się wzmagał. Czerwony księżyc Lunitari wyglądał czasem zza pędzących chmur. Spowijał chmury purpurową poświatą.
   Rycerz obrócił się powoli. Profil twarzy oświetlało tylko tańczące światło pochodni. Przez chwilę wyglądał jak szkieletowa zmora, jak Rycerz Śmierci ze starych legend, jak rycerz przez którego dłonie przepłynęła moc wyzwalająca Kataklizm.
- Kim jesteś, by mnie wypytywać, bałwochwalczyni? – zamamrotał.
   Głos miał niski i groźny. Brzmiał jak rój pszczół w oddali, lub może jak furkoczący dźwięk skała nad Godshome.
- Nie masz nic do mnie ani do mego syna.
   Kiwnął niedbale ręką stronę Abelaarda a jego miecz groteskowo zamigotał w świetle ognia i księżyców.
- Nie masz nic do żadnego z nas, żadnego prawa. Nawet takiego, jak miała ta martwa jawnogrzesznica – zakończył złośliwie i nagle ruszył w stronę zrzucając śnieg z opończy.
   L’Indasha aż się wewnętrznie skurczyła. Instynkt nakazywał jej ucieczkę, rozproszenie nieuchwytnej magii i odwrót w przestrachu i zmieszanie, schronienie się ciemności… A jednak spojrzała rycerzowi w twarz i dalej walczyła słowem, jaki miał w zamyśle ranić.
- To dziecko przyćmi twój własny mrok – oznajmiła trzymając niemowlę nad światłem ogniska i w bezpiecznej odległości od Daeghrefan.
   Jej głos rozbrzmiewał starożytnymi dźwiękami drudzkiego proroctwa i oczywistej wściekłości.
- A jego dłonie uderzą w twoje imię. Lecz reszty ci nie powiem.
   Daeghrefn roześmiał się chrapliwie. Tylko takie druidzkie gadanie. Późiej jej wzrok spotkał jego oczy. Gniew druidki był prawdziwy. Daeghrefn wytrzymał to spojrzenie. Złowieszcze myśli przemknęły mu przez głowę.
   Przez chwilę miecz w dłoni rycerza zaczął się obracać a stopiony śnieg już skapywał z ostrza na okrytą dywanem podłogę jaskini. Odszczekasz te słowa, pomyślał. Zaraz wbiję ostrze…
   Nie. Przyślę tu Roberta, żeby… posprzątał jaskinię.
- Więc? – spytał.
   Potrząsnął głową, powoli, jakby odwracał uwagę. Oczy rycerza przesunęły się po jasnych włosach i kremowej skórze nowonarodzonego. Skinął na Abelaarda. Chłopak podszedł, lecz po drodze przystanął i odebrał dziecko od druidki. Trzymał je teraz delikatnie w drżących, szczupłych ramionach.
- Druidzkie bzdury -  - szepnął rycerz.
   Potem już głośno, zimnym twardym głosem dodał.
- Załóż opończę, Abelaard, i zostaw dziecko – spojrzał na drudkę złowrogoi wzrokiem – Musimy ruszyć do Nidus póki noc pozwala na podróż. Do domu, według mnie, jeszcze daleka droga.
   Chłopak narzucił odzienie, lecz nie oddał drudce dziecka.
- Troszczyłem się o brata do tej pory, ojcze. Błagam. Musimy się nim zająć.
   Mógł był daeghrefn odmowić Abelaardowi w krótkich słowach. Krotkich, lecz nie aż tak.
- Nie – odparł.
   Druidka zrobiła parę kroków i położyła dłoń na ramieniu Abelaarda. Myśl formowała się w jej umyśle w miarę jak przemawiała.
- Nie, Daeghrefn – w jej głosie brzmiało suche ostrzeżenie – Zajmiesz się tym dzieckiem, i to zajmiesz się dobrze. Jeśli je zostawisz – lub jeszcze gorzej – wszyscy podkomendni będą wiedzieć, że zostałeś rogaczem. Któż będzie szedł za takim wodzem? Nie możesz sdabie na to pozwolić w ich oczach, prawda?
   Ciemne oczy daeghrefna utkwily w L’Indashy. Wiedziała już, że przemogła jego nieśmiertelną nienawiść. I wygrała życie dziecka.
- Do Nidus jest stąd dziesięć mil – naciskała wytrzymując jego spojrzenie – Widziałeś, jak pogoda. Jak na dzisiaj to już dość wyzwania rzuciłeś burzy.
   Daeghrefn przestał się gapić, tylko siadł i zdjął buty. Przez chwilkę L’Indasha nawet myślała, że go przekonała. Zdała sobie jednak sprawę, że on tylko suszy buty przy ogniu i przygotowuje się do długiego marszu przez góry.
- Słyszałeś pewnie opowieści – ciągnęła cicho – Opowieści o tych górach w porze zimowej.
- Nie mam czasu na ludowe gadki – sprzeciwiał się rycerz.
   Li”indasha była uparta. Opowiedziała Daeghrefnowi o zamarzniętych koniach, o tuzinach nigdy nie odnalezionych podróżnych. Opowiedziała o bandytach zapieczętowanych w lodzie jak owady sprzed milionów lat w bursztynie.
   Przez cały ten czas jej dłoń lekko spoczywała na ramieniu chłopca. Daeghrefn nie słuchał jej opowieści, lecz Abelaard tak. Wiedziała, że powinien. I to wystarczyło. Gdy Daeghrefn wdział buty i ruszył do wyjścia z jaskini Abelaard pozostał przy ogniu.
- Ojcze? – spytał cienkim i niepewnym głosem.
   Daeghrefn nieufnie się obrócił w jego stronę.
- Nie moglibyśmy przeczekać tu jednej nocy? – błagał Abelaard – Opuściliśmy zamek Laca dziesięć dni temu. Od złego miejsca już się oddaliliśmy. Jutro wszyscy będziemy w domu. To dziecko też. Proszę, Ojcze.
   Gdy rycerz spojrzał pustym wzrokiem na Abelaarda coś w nim się zmieniło i jakby zmiękło. Było to nagłe i niespodziewane, zupełnie jakby linia zbrojnych pękła w samym środku bitwy. Ramiona Daeghrefna opadły a on sam powolnym ruchem zdjął rękawice.
- Przypuszczam – zaczął – że postój nocny nie wyrządzi szkody, Abelaardzie. Jutro będziemy w Nidus, niezależnie od burzy czy chłodu.
- Jedna noc całkowice wam wystarczy – odparła druidka.
   Bardziej chyba chciała wesprzeć chłopaka niż informować Daeghrefna.
- Burze tutaj szybko przelatują. Jutro będzie słońce i czysty szlak od samego rana.
- Niezależnie od wszystkiego, i tak ruszymy do Nidus – upierał się rycerz wpatrując się w ognisko.
   L’Indasha pochowala martwą kobietę w dalekim końcu bocznej jaskini. Była tam miękka glina a nie skaliste podłoże. Daeghrefn w tym czasie owinął się kocem przy ognisku a Abelaard karmił noworodka czymś co druidka zmieszała i zagrzała. Gdy skończyła pogrzebowe modlitwy i śpiewy wszyscy posnęli. Dwukrotnie tej nocy musiała się L’Indasha budzić… raz, gdy wicher szalejący na płaskowyży przyniósł krzyk tuzina ginących podróżnych ze wzgórz Estwild, i drugi raz gdy niemowle się zbudziło i zaczęło kwilić. To płacz dziecka ją zbudził całkowicie. Zaczął się cicho a potem narastał aż wreszcie usłyszała głos Abelaarda, jak zaczyna nucić Solmanijską kołysankę.
   Głos dziecka na tle ryku wiatru w otaczających wzgórzach był słaby i cieniutki.
   Oby twoi bogowie dali ci żyć, pomyślała L’Indasha. Rzuciła czar, delikatny i lekki, by ochronić uszy przed delikatnym płaczem dziecka w jaskini.
   Jeżeli twoi bogowie mogą cokolwiek niech pozwolą ci przetrwać nadchodzące dni.


https://scontent-b-ams.xx.fbcdn.net/hphotos-prn2/p480x480/1238722_626203917419553_1235611245_n.jpg

Offline

 

#4 2020-08-04 20:59:59

 janjuz

Najwyższy Kleryst

Call me!
Skąd: Zduńska Wola
Zarejestrowany: 2012-10-02
Posty: 829

Re: Before the Mask

Rozdział 2

   Most Cierpienia wznosił się wąskim łukiem nad kanionem jak sękaty grzbiet oświetlany jasnym wschodem jesiennego słońca. Z trzech mostów łączących brzegi wąwozu ten był położony najbardziej na północ. Dwa południowe zbudowano z drzewa vallenów, były niewiele młodsze od Kataklizmu. Ta budowla jednak była o wiele starsza. Była to właściwie kamienna ścieżka dla pieszych, szerokości nie miała więcej niż na chłopa, łączyła dwa brzegi wielkiej rozpadliny tak długo, jak wspominają wieki i pamiętają legendy. Na samym szczycie mostowego łuku znajdowała się troszkę szersza platforma. Idealne miejsce na ceremonię.
   Veminaard, młodzik ledwie dwunastoletni, nerwowo unosił się w siodle. O tym miejscu sporo oczywiście już słyszał. Ba, Most Cierpienia nawet kiedyś widział z daleka kiedy to wraz z bratem polowali na kozice na wyżynach nad zamkiem Daeghrefna. Wtedy też wyglądał przerażająco – czarny, krzywy łuk łączący wschodni brzeg przepaści z zachodnim. Wskazał mu go Abelaard. Prowadził go na niziny gdy młody chłopak popatrzył na prastarą budowlę. Jego umysł wypełniły myśli o tym, jak utworzono świat.
   Palec Reorxa, boga kuźni. Trzonek gór, jakie wzniósł w czasie Wieku Snów. A przynajmniej tak mówiono.
   Dwa lata po tamtym polowaniu i ze znacznie bliższej perspektywy niż uprzednio, most nie wyglądał ani trochę mniej imponująco i niestabilnie. Łączył łukiem obie stronę wielkiej szczeliny. Gdzieś tam niżej, i to ponad sto stóp niżej poszarpanej, golej skały niżej, było dno wąwozu usiane odłamkami skalnymi. Kamienie były już omszałe, pokryte suchym drewnem i starymi kośćmi.
   Przeszedłby po tej wąskiej, kamiennej półce i zamienił się miejscami z synem Laca. Żyłby w obcej ziemi i uczyłby się, jak zostać rycerzem, bowiem jak mówił Laca, jego ojciec wciąż kierował Zakonem. Chłopak pomyślał, że to dobre miejsce na solenne przysięgi. Zamknął oczy a zgromadzeni wokoło towarzysze, sami zbrojni, nawet nie byli świadomi jego cichej modlitwy.
   Wolałby, aby jego rycerstwo urzeczywistniło się w inny sposób, aby dwójka kłótliwych ojców – rozziew między nimi zaczął się w noc przed jego narodzinami a stał się tak szeroki i głęboki jak rozpadlina przed nim – nie zapętlała swej kłótni w przededniu wojny. Daeghrefn z pewnością wróci do Zakonu. Z pewnością też zorganizowana aria Neraki, wypchnięta z jakiegoś mrocznego serca gór, zmusi Laca ze Wschodnich Granic oraz Deaghrefna z Nidus by przynajmniej sobie zaufali.
   Czyż nie mogliby w dobrej wierze połączyć siły miast tylko ciągnąć ten kontredans układów i transakcji? Czyż nie mogliby odłożyć wymianę synów do czasu aż zgniotą Nerakan? Marzył, by ojciec z tej wymiany był dumny. Wiedział jednak, że te modły spadają jak kamienie w rozpadlinę ciśnięte gwiezdną dłonią Paladine przed oczami Majere i Kiri-Jolitha – daleko od wielu bogów jakich wyznawał i ongiś szanował Daeghrefn…
   Wyrzekł się ich opuszczając Zakon.
   Daeghrefn stał za plecami chłopaka. Starannie skrywał uśmiech wobec podniosłości nadchodzącej chwili. To była sama doskonałość, ta wymiana synów, dumne porozumienie szczęścia, polityki i wojny.
   Z biegiem lat Pan na Nidus obawiał się coraz mocniej, że tajemnica przyprawionych mu rogów zostanie przez jego rycerzy odkryta. W miarę dorastania, Verminaard stawał się coraz podobniejszy Laca. A ten okazał się miękki w tym porozumieniu i wymianie.
   Z ponurą satysfakcją pomyślał, że wreszcie pozbędzie się Verminaarda. Oto Laca powita wizytę własnego bękarta. Lepiej to nie mogło się poskładać.
   Verminaard ruszył. Swemu bratu złożysz dzisiaj wyraz pożegnania, powiedział Głos. O tak, pożegnania, bowiem nie zobaczysz go już więcej a to nawet na dobre ci wyjdzie. A będziesz starszy, będziesz poromkiem, a w końcu dziedzicem ojca.
   Zawsze go zaskakiwały takie pokrętne sugestie. Głos był z nim od lat, przynajmniej był tak długo, jak sięgał pamięcią. Był zawsze melodyjny i kuszący, ni to męski, ni to żeński, potrafił się zmieszać z jego własnymi myślami, ukryć, by nagle urosnąć i być słyszalnym. Sugestie Głosu zawsze były mieszaniną desperacji, żalu i dziwnej, mrocznej tęsknoty. Ojcu nigdy nie powiedział o Głosie. Daeghrefn nie miałby dlań nawet cienia zrozumienia.
   Co to wszystko oznacza? Verminaarda, jak zawsze, tak i teraz zmagał się z mroczną natarczywością Głosu. Przecież wymiana szlachetnych potomków, nie ma w tym nic zdrożnego! Nikt się nie poddaje!
   Jak zawsze, gdy zaczynał się spierać Głos ucichł, ześlizgnął się w jakiś ciemny zakątek, jakaś alkowę pamięci i pozostawił go samotnego w walce i zapasach z insynuacjami. Ja tu wrócę! Zapewnił siebie samego verminaard. Głos jednak zniknął, zostawiając go z rosnącym strachem i powątpiewaniem.
   Otworzył oczy i obrócił się w siodle. Abelaard, wciąż siedząc wyprostowany między eskortującymi zbrojnymi, poważnie skinął mu głową. Niechże to już się skończy, pomyślał chłopak. Skoro musi dojść do wymiany, jak na honor i miecz ślubowali ojcowie, to niech się to stanie szybko.
- Znasz swoje instrukcje? – ponaglił głos za plecami.
   Abelaard obrócił się do Deaghrefna i wymamrotał coś szybko i posłusznie. Verminaard patrzył gdzie indziej – w stronę rozpadliny i łukowego mostu oraz odległej, zachodniej strony. Daeghrefne przesunął się pomiędzy nimi. Ciemny wierzchowiec parsknąl i zarżał w chłodnym powiewie poranka.
- Nikt nie będzie ci towarzyszył, Verminaard – powiedział rycerz – Laca nie wyraził na to zgody.
   Verminaard rzucił wzrokiem na Lorda Nidus. Daeghrefn wyglądał imponująco: ostro ciosany nos, ciemne i grube brwi, przenikliwy wzrok. Chłopak potrafił zrozumieć, dlaczego żołnierze się go bali, dlaczego poszli za nim opuszczając Zakon, dlaczego stali się renegatami podobnymi do swego ponurego wodza.
   Spojrzał uważniej na twarz ojca – przerażająca, nieprzejrzysta maska Solmnijskich zasad. Daegrefn nie okazał niczego wobec Laca przez cały wieczór. Chłopak jednak zapamiętał jego uśmiech sprzec dwóch dni, gdy dostarczono ostateczną wersję układu a w drżące z niecierpliwości ręce ojca włożył ją Solamnijski kurier. Teraz jednak ten wyraz tryumfu skrywał się za maską samokontroli.
- Co ich powstrzymuje? – mruczał Deaghrefn przymykając oczy i patrząc wprost w zachodzące słońce – Powinni już tu być.
- Nie sądzisz chyba, że Nerakanie… - zaczął Verminaard, któremu w głowie zaczęły się lęgnąć mroczne obawy.
- Spokojnie, Bracie – szepnął Abelaard – Laca będzie równi uzbrojony jak i my. Nerakanie nie odważą się skrzyżować mieczy ni szlaku z Solamnijską kompanią.
- To w rzeczy samej otuchy dodaje, Bracie – wesoło odparł Verminaard, choć te słowa wcale go nie pocieszyły.
   Oczywiście oddział Laca będzie uzbrojony a udając się tak daleko w góry będzie liczył co najmniej setkę zbrojnych.
   Tyle, że Nerakanie też poruszali się dużymi oddziałami a na domiar złego stosowali taktykę jakiej najstarsi nie pamiętali i sobie nie wyobrażali.
   Wszędzie, gdzie tylko sięgały łańcuchy Gór Khalikst, od samego Sanction aż po Gargath gdzie góry staczały się do stóp wzgórz Estwilde, Nerakanie nękali granice bardziej cywilizowanych narodów. A Nawe jeszcze gorzej bowiem ludzie z Estwilde oraz Sanction do nich dołączali. Siły te skupiały się na walce z Rycerzami Solamnijskimi oraz ich rozproszonymi aliantami. Były wystarczająco duże i na tyle dobrze zorganizowane, że mogły armiom stawiać czoła. Jak donosili zwiadowcy, szeregi tych sił wzmacniały zastępy goblinów i ogrów.
   Tak więc na całej długości niebosiężnego łańcucha Khalikst graniczni lordowie jednoczyli się w odpowiedzi na wspólne zagrożenie. Czy byli Solamnijczykami, czy nie, czy byli wieloletnimi przyjaciółmi, czy też od lat wiedli spory to i tak tacy dowódcy jak Daeghrefn i Laca formowali przymierza krwi, honoru czy potrzeby. Lepiej wszak być w przymierzu z cywilizowanym wrogiem niż paść pod ciosami niepowstrzymanej tłuszczy morderców ze wschodu. I właśnie dlatego, dwanaście lat po burzliwych narodzinach Verminaarda, takie przymierze zostanie przypieczętowane.
   Miesiąc minął od czasu, gdy Nerakanie napadli na Wschodnie Granice i pustoszyli domostwa w odległości mili od Zamku Nidus.  Daeghrefn i Laca komunikowali się wtedy po raz pierwszy od tej złowróżbnej nocy wymieniając informacje, potem niepewne rozmowy, sugestie tylko zapewnień… argumenty… A teraz synowie.
- Tam są! - zawołał Abelaard wskazując ciemne chorągwie powiewające w zachodnim przejściu.
   Zachodzące słońce połyskiwało czerwienią na pancerzach a każdy purpurowy proporzec na czele kolumny miał srebrny znak zimorodka Zakonu. Daeghrefn wzniósł się w strzemionach i osłonił dłonią oczy przed blaskiem zachodzącego słońca.
- Laca jedzie na siwku, jestem pewny – oznajmił – A ten chłopak na podjezdku to pewnikiem jego syn.
   Rzucił z ukosa dziwne spojrzenie na Verminaarda, który patrzył na niego intensywnie. Daeghrefn odwrócił się i spokojnie zaczął coś mówić do Abelaarda podczas gdy kolumna Solamnijczyków powoli się zbliżała. Verminaard silił się by coś z rozmowy uchwycić, lecz słowa nie docierały do jego uszu. Coś o inteligencji, coś o kurierach i znakach. A potem ojciec obrócił się w siodle i przymknął zaczerwienione oczy, zupełnie jakby zbyt długo patrzył w zachodzące słońce.
- Gdzie jest mag? – spytał chrapliwie stojący obok sierżant – Nie powinniśmy przedłużać tej całej ceremonii i przedstawienia.
   Teraz Verminaard ich zobaczył. Dwóch jeźdźców na czele kolumny obramowanej proporcami z zimorodkiem. Jechał tam wysoki mężczyzna z odkrytą głową, co wyróżniało go wśród hełmiastej eskorty. Włosy miał niemal białe, równie jasne jak włosy Verminaarda. Obok jechał na niewielkim wierzchowcu mniejszy, zwinny towarzysz. Chłopak miał mieć dwanaście lat, urodził się w odstępie minut od Verminaarda w cieple odległego zamku. Według Abelaarda mieli wiele wspólnego. 
- Gdzie jest mag? – mruknął Daeghrefn.
   Sierżant zawinął koniem rozglądając się za poszukiwanym człowiekiem.
   Oddział Laca ustawił się w szyku po drugiej stronie rozpadliny. Kolumna doświadczonych, konnych rycerzy wyglądała imponująco. Dowódca oddziału pochylił się w siodle oczekując jakiegoś sygnału ze wschodniej strony rozpadliny a tymczasem za jego plecami powoli zsiadał z konia szczupły jeździec.
   Verminaard aż się wstrząsnął czując nagle dotyk dłoni Abelaarda na ramieniu. Brat przysunął się bliżej i go objął.
- Bądź silny – szepnął – I pamiętaj, cokolwiek się stanie, cokolwiek się przydarzy, to ja…
- Chłopak nadchodzi, Abelaardzie – przerwał Daeghrefn – Nie powinien czekać.
   Abelaard skinął potwierdzająco głową i rzucił bratu długie, zachęcające i dodające odwagi spojrzenie. Verminaard zeskoczył z siodła.
   Abelaard spojrzał w dal. Wzrok miał nieprzenikniony gdy słyszał odgłos kroków Verminaarda na kamieniach u skraju mostu. Opiekował się młodszym bratem od chwili jego narodzin. Verminaard natomiast czuł, że ojciec dał go bratu dawno temu, jakby ofiarował mu konia czy łowczego psa. Ochodzę, myślał idąc do mostu. Nieważne, co się wydarzy, odchodzę. Muszę wziąć się w garść… muszę się trzymać. Ojciec nie może dostrzec, że się trzęsę… nie może wiedzieć, że…
- Gdzie się podział ten przeklęty mag? – grzmiał Daeghrefn.
   Za jego plecami rozległy się szepty, zadźwięczały ponaglenia. Z tłumu wysunął się Cerestes, mag, którego czarna szata otarła się o buty Deaghrefna. Był młody, ciemno włosy, przystojny w taki jaszczurczy sposób. Złote oczy przykrywały ciężkie powieki.
- Gdzie jest Speratus? – naciskał Daeghrefn.
   Nie przepadał za magami. W zamku utrzymywał jednego tylko z powodów obronnych. Ten jednak nie był jego magiem, lecz tylko poślednim uczniem maga. Cerestes wyjaśnił swą obecność bardzo krótko; stary mag, Speratus, został znaleziony na dni rozpadliny, bez wątpienia napadnięty został gdy jechał samotnie w celu przygotowania ceremonii. Na czerwonych szatach maga widoczne były dowody w postaci poszarpanych dziur bez wątpienia wynikłych z ciosów hakowatych noży Nerakańskich bandytów.
   Ten mag, czy tamten mag, wszystko jedno. Pomyślał Daeghrefn. Ten mlody Cerestes wyglądał na pewnego siebie, nawet wyglądał na maga. Całkowicie wystarczy. Wszystko, byle tylko pozbyć się chłopaka. Mag poważnie skłonił się swemu nowemu pracodawcy i wskazał ręką Verminaardowi kierunek na wąski most.
- Oby bogowie przyspieszyli twą podróż, Verminaard – szepnął Daeghrefn.
   Za plecami maga spojrzał na chłopaka, który teraz wyglądał na bardzo niedużego i bardzo samotnego. Był już blisko szczytu wzniesienia łukowatego mostu.
- Wreszcie wrócisz do swego ojca.
   Abelaard spojrzał nań twarzą całkowice pozbawioną wyrazu. Była równie równie wymowna jak skalisty klif czy jak kamienie porozrzucane na dnie kanionu.
   Most Cierpienia był nawet węższy niż wydawało się to z bezpiecznych brzegów skalnej przepaści. Na samym szczycie łuku, w miejscu gdzie gebo-naud, Solamnijski rytuał wymiany synów się odbędzie, miejsca wystarczyło wyłącznie dla dwójki chłopaków stojących obok siebie.
   Verminaard szedł pewnym krokiem idąc środkiem mostu. Solamnijski chłopak czuł się mniej pewnie. Naciągnął kaptur i szedł przed siebie ostrożnie stawiając piętę przed palcami stopy. Czasem nawet chwiał się jak niedoświadczony linoskoczek nagle postawiony na cyrkowej linie. Nadchodził od zachodniej strony a wiatr szarpał mu rękawy i rozwiewał poły zielonej, rodowej opończy.
   Cerestes tymczasem, idąc wciąż pewnie i gibko jak pantera drażniąca się z górskimi pasterzami, szedł za Verminaardem. W ostatniej chwili mag przemknął obok chłopaka i zajął miejsce na środku mostu. Tam też, stojąc między dwoma chłopakami, uniósł rękę i zaczął inkantację rytuału gebo-naud. Nagle ciszę przerwał okrzyk z oddalonej na zachód skalnej półki. Daeghrefn uniósł się niespokojnie w siodle wbijając wzrok w obu chłopców.
- Co się dzieje, Ojcze? – spytał Abelaard.
   Po chwili zapytał jeszcze raz. Potem znowu, aż wreszcie seneszal daeghrefna, starszy mężczyzna o imieniu Robert, ulitował się nad chłopięcymi naleganiami.
- Wszystko będzie w porządku – powiedział nachylając się do chłopca ponad karkiem własnej klaczy.
- Ciszej, Robert – rozkazał Daeghrefn – Zaczyna się ceremonia.
   Nie zaczęła się. Cerestes pomaszerował na zachodni brzeg i skinął w stronę jednego z ludzi Laca, by się z nim spotkał. Gdy tylko mag wrócił na most rozkazał Solamnijskiemu chłopakowi pozostanie a sam sprowadził oszołomionego Verminaarda do grupy Daeghrefna.
- Lordzie Daeghrefn – oznajmił dźwięcznie – Rytuał gebo-naud oznacza wymianę najstarszego za najstarszego. Musi wystąpić naprzód twój syn, Abelaard.
   Niepohamowany śmiech rozległ się nagle z drugiej strony rozpadliny. Laca otrzymał tą samą wiadomość. Daeghrefn zacisnął zęby. Abelaard? – pomyślał. To niedorzeczne! Nie zgadzam się. Cerestes podszedł do Abelaarda i skinął by ten zsiadł z konia i ruszył za nim.
- Stój! – krzyknął Daeghrefn – Nie będzie tu wymiany najstarszego za najstarszego! Niech się Laca śmieje a potem umiera pod Nerakańskim butem To nie mój zamek oblegają dzikie hordy.
   Cerestes się obrócił. Mówił przyciszonym głosem, który na domiar złego mieszał się z wyciem niezmordowanego wiatru.
- Nie możesz teraz się cofnąć, Daeghrefn. Zerwanie rozpoczętego gebo-naud to już akt wojny.
   Twarz Daeghrefna pociemniała z gniewu. Przepastne oczy ciskały błyskawice. Mógł pokonać Laca na wojnie. Był tego całkiem pewien. Być może potrafiłby nawet na potrzebny mu czas utrzymać Nerakan z daleka. Złotooki mag jakby czytał w myślach swego pana. Nachylił się i szepnął konspiracyjnie.
- Znacznie łatwiej pokonałbyś Laca w przymierzu niż wojnie, Panie.
- Nie pozwolisz na odejście Abelaarda! – zaprotestował nagle Verminaard.
- Cisza – warknął ciemny mężczyzna ściągając mocno wodze swego wierzchowca.
   Daeghrefn buńczucznie podniósł głowę i wyszeptał przez zaciśnięte zęby tylko jedno słowo. Słyszał je wyłącznie Robert. Lord Nidus spojrzał stalowym wzrokiem na Abelaarda.
- Idź.
   Szerokim gestem machnął w stronę wyczekującego maga, który wyciągnął rękę do chłopaka. Ten zsiadł z konia z kamienną twarzą i nie patrząc na ojca poszedł za magiem.
   W podnoszącej się porannej bryzie napłynęły ku nim pierwsze, przesączone przez mgłę, słowa rytuału gebo-naud. Mag Cerestes wzniósł ręce a w głębi rozpadliny uniosła się ciemna chmura. Na jej powierzchni widać było setki pływających światełek. Chmura zaczęła się zawijać i kłębić aż wreszcie cała zaświeciła srebrem.
- Wiadome nich będzie górom – zaczął mag – Wiadome nie będzie zebranym tutaj… dowódcom garnizonów Wschodnich Granic i tym z Zamku Nidus… niech zebrani na miecze przysięgną, że oto widzą to, co widzą, że oto doświadczają zaszczytu wymiany i poręki krwi między tymi domami. Niech zamienieni synowie, Aglaca ze Wschodnich Granic i Abelaard z Nidus, znajdą schronienie i stół, zaszczyt i bezpieczeństwo w zamienionych domach. Niech przymierze narasta między zbliżonymi domami a jeśli zło dosięgnie jednego z chłopców niech spadnie również na drugiego. Taką przysięgę wzmacnia skała, i powietrze, i most nad bruzdą świata.
   Deaghrefn podniósł się w siodle. Te warunki przynajmniej były dlań zrozumiałe, potrafił je oszacować. Mag rozpoczął inkantację majacą zapieczętować układ, ostatecznie dokonać wymiany jednego chłopaka za niestabilny, układ, niepewne przymierze.
- Syn za syna i rozejm za prawdę,
  Pokój za krew i młodzik za młodego,,
Na wyżynie kamiennego przejścia
Gdzie serce wraca żądając swego.
   Solamnijski chłopak ruszył naprzód by zamienić się miejscami z Abelaardem. Przez moment zachwiał się i stracił równowagę patrząc w dół. Jasne włosy i lekką szatę rozwiał mu nagły powiew wiatru. Czarny obłok przywołany przez Crestusa narastał do samego mostu a jęzory oparu sięgały już kostek chłopca. Wyglądały, jak by chciały ściągnąć go do przepaści.
   Verminaard pomyślał, że chłopak zamarł ze strachu, że jednak nie da rady. Ten jednak, ponaglony przez ojca, zebrał się w sobie i ruszył dalej. Cerestes rozpoczął drugi wers i chłopcy zetknęli się dłońmi nad wirując, czarną mgłą.
   Niech słowa płyną do góry,
   Słyszane przez pamiętnych martwych,
   Potwierdzą co serca zaczęły,
   Rozejm za prawdę a syn za syna.
  Verminaard wzdrygnął się gdy moc tych słów doń dotarła. Ta moc go wiązała, podobnie jak jego ojca, brata i tego bladego Solamnijczyka. Ten cały Aglaca stał się teraz jego bratem, moca przysięgi stali się tej samej krwi aż Nerakanie zostaną pokonani. Był pewien, że chłopaka nie polubi.
   Verminaard poczuł się nagle całkiem skołowany. Jego własna postać zamigotała, zawiodła go a on sam tylko zachwiał się na niepewnych nogach. Most przed jego oczami znikł a wraz z nim cała ceremonia – obaj chłopcy i czarno odziany celebrant. Verminaard widział tylko mrok przed sobą. W tym mroku majaczyło niewielkie światełko. Było daleko, gdzieś na krańcu tego smutnego mroku. Powoli to światło zaczęło się rozszerzać. Ujrzał stojącego na ciemnych blankach młodzieńca, szczupłego blondyna o nie bieskich oczach, jakby obraz starszego soebie.
Nie, pomyślał, nie mnie. To bliźniak… jakby obraz w lustrze. Nie Abelaard, lecz i tak mój brat. Młodzieniec widoczny w wizji machnął ku niemu ręką. Usta poruszały mu się w desperackiej, bezdźwięcznej inkantacji a Verminaard poczuł nagłą słabość, poczuł jak wszelkie siły są zeń wysysane…
   I nagle wizja minęła, było już tylko górskie, chłodne powietrze i mroźny zachód słońca. Stojący wciąż na środku mostu Cerestes uniósł ramiona z barków obu chłopców. Mię®dzy jego dłońmi mignęła czarna błyskawica.
   Co takiego się stało? Pytał sam siebie Verminaard, któremu zmysły zaczęły wiązać się w supeł. Desperacko szukał Głosu… jego porady, melodyjnego zapewnienia.
   Kompletna cisza. Rozejrzał się wokoło, był kompletnie wstrząśnięty. Wszystkie oczy były wlepione w łuk mostu. Westchnął cichą modlitwą w strone jakiegokolwiek, akurat nasłuchującego, boga i obrócił się plecami do Cerstesa.
   Od tej chwili cała ceremonia zmieniła się w rytuał absolutnej ciszy. Stojący do siebie twarzami chłopcy, patrząc sobie nawzajem w oczy zdjęli ozdobne godła nakrywające ich tuniki. W powadze wymienili cienkie odzienia a Aglaca ponownie zachwiał się przez krótki, koszmarny moment. Po chwili powolnym, wręcz namaszczonym ruchem, chłopcy wdziali godła swego odpowiednika.
   Verminaard uśmiechnał się pod nosem. Abelaard był co najmniej cztery lata starszy od Solamnijskiego chłopca. Był też zaprawiony w łowach i zahartowany górskim klimatem. Godło Aglaki było dla niego za małe więc po krótkich, zapierających dech wysiłkach, przerzucił je po prostu przez ramię i pomaszerował w stronę kolumny Solamnijczyków stojącej na zachodniej stronie wąwozu.
   Rycerze Laca otworzyli przed nim szeregi w cichym powitaniu. Nadeszła kolej na Aglaca. Niemal zatopiony w fałdach czerwonego godła Abelaarda chłopak ostrożnie kroczył przez most. Strój wlókł się za nim po kamieniach więc wyglądał jak czarownik gnomów lub jak alchemik, którego mikstury nagle wybuchły. Ostrzejszy powiew wiatru widać go przeniknął bowiem chłopak mocniej otulił się kapturem. Idąc dalej odzyskiwał już panowanie nad sobą i szedł coraz to pewniej. Zbliżył się do Daeghrefna w wąskim przejściu. Za jego plecami natomiast Cerestes przeprowadzał ostatni ceremoniał rytuału. Była to cicha modlitwa do Hiddukela, dawnego boga umów i transakcji. Mag uklęknął i palcem na kamieniu wyrysował prosty znak.
   Verminaard wyciągał szyję by cokolwiek dostrzec. Sam mógł stwierdzić, że ten mag ma potężną moc. Cerestes był jednak teraz zbyt daleko a jego gesty były zbyt delikatne i skomplikowane by można coś dokładnie spostrzec. Chmury z dołu rozpadliny narastały coraz wyżej aż okryły maga. Ten zaś wydał się teraz większy i ciemniejszy w gęstniejącej mgle.
   Nagle Głos zaczął kusić i uspokajać mówiąc – Też mógłbyś to robić, Lordzie Verminaard. Mógłbyś wznosić chmury, powiększać się i przywoływać kiełznajacą ciemność. Mógłbyś dorównać największym mistrzom zaklęć, Lordzie Verminaard, mógłbyś swe imię wypisać szarą, metaliczną mgłą a groźne pogłoski…
   Verminaard słuchał. Czuł się wręcz skąpany w mrocznych obietnicach, czuł się doskonale, nawet mimo faktu, że Abelaard już odszedł.
   Z tumanów mgły wyszedł Aglaca a zaraz za nim wychynął szczupły i wysoki mag.  Wydawał się już mniejszy niż w w potwornej mglą jaka sam przywołał pod koniec ceremoniału. Cerestes nie wyglądał na zmęczonego. Złote oczy maga połyskiwały metalicznym blaskiem jaki wywołał z głębin wąwozu.
   Verminaard mógł tylko oderwać wzrok od maga i przerzucić spojrzenie na Solamnijskiego zakładnika.
- Panie Aglaca – ogłosił Cerestes – Pozwól, że przedstawię… twój… gospodarz, Lors Draeghrefn z Nidus.
   Chłopak skłonił się uprzejmie a Daeghrefn wyciągnął ramię przed siebie.
- Niech twa obecność zawsze przypomina nam… o tym, który jest daleko – ogłosił władca Nidus głosem pełnym emocji – I o przymierzu, które jego odwaga potwierdza.
- Dołożę starań, by zasłużyć na twój honor i wdzięczność – odparł Aglaca i odwrócił się, by pozdrowić Verminaarda.
- Ty zaś – rzekł odrzucając kaptur – będziesz moim nowym bratem w wojnie jaka nas czeka, będziesz sprzymierzeńcem sprzymierzeńca.
   Oszołomiony Verminaard wpatrywał się w twarz Solamnijskiego chłopaka. To było niezwykłe – jasne oczy, smukły nos, jasno blond włosy i brwi. To była jego twarz, jego lustrzany obraz.

   Gdzieś daleko w górach – nie potrafiliby określić z powodu odbić echa – wyrocznia Godshome zaczęła pomrukiwać i szmerać a druidka L’Indasha Yman spojrzała znad lodowej wróżby i kiwnęła głową.


https://scontent-b-ams.xx.fbcdn.net/hphotos-prn2/p480x480/1238722_626203917419553_1235611245_n.jpg

Offline

 

#5 2024-03-07 19:48:47

 ericlindros

Giermek

Skąd: Husavik
Zarejestrowany: 2024-03-06
Posty: 28

Re: Before the Mask

Seria Złoczyńcy składa się z 6 części dlaczego akurat ta część została przetłumaczona?Bo reszty chyba nie widze:)
Ale i tak wielkie dzięki za tłumaczenie:)

Offline

 

#6 2024-03-18 15:20:15

 janjuz

Najwyższy Kleryst

Call me!
Skąd: Zduńska Wola
Zarejestrowany: 2012-10-02
Posty: 829

Re: Before the Mask

Książkę Before the Mask zacząłem tłumaczyć na tzw zamówienie koleżeńskie. Potem dopadło mnie choróbsko i wyłączyło na czas dłuższy. Teraz zbieram siły do dalszej pracy, choć moim zdaniem pozycja jest nie najlepsza.


https://scontent-b-ams.xx.fbcdn.net/hphotos-prn2/p480x480/1238722_626203917419553_1235611245_n.jpg

Offline

 

#7 2024-03-18 18:28:00

 ericlindros

Giermek

Skąd: Husavik
Zarejestrowany: 2024-03-06
Posty: 28

Re: Before the Mask

No to powodzenia w dalszej pracy tłumaczeniowej,a co w dalszych planach seria Złoczyńców dalej?

Offline

 

#8 2024-03-20 18:43:56

 janjuz

Najwyższy Kleryst

Call me!
Skąd: Zduńska Wola
Zarejestrowany: 2012-10-02
Posty: 829

Re: Before the Mask

Na razie nie mam planów, chcę najpierw dokończyć to, co zacząłem a potem się zobaczy.


https://scontent-b-ams.xx.fbcdn.net/hphotos-prn2/p480x480/1238722_626203917419553_1235611245_n.jpg

Offline

 

Stopka forum

RSS
Powered by PunBB
© Copyright 2002–2008 PunBB
Polityka cookies - Wersja Lo-Fi


Darmowe Forum | Ciekawe Fora | Darmowe Fora
http://www.informacjewrocław.pl/