DragonLance Forum

Forum dla fanów DragonLance, książek fantasy oraz RPG.


#1 2014-12-08 08:54:08

 janjuz

Najwyższy Kleryst

Call me!
Skąd: Zduńska Wola
Zarejestrowany: 2012-10-02
Posty: 821

Fistandantilus odrodzony

W oryginale "Fistandantilus reborn" co może również oznaczać "Fistandantilus powtórnie narodzony"
Autor: Douglas Niles
Seria: Utracone legendy,   vol II


Postaram się nadawać odcinek tygodniowo, podobnie jak poprzednio, w każdy poniedziałek. Ponieważ jednak umoczyłem się równolegle w projekcie technologii energetyki wiatrowej a na dodatek piszę książkę z historii Wikingów więc mogę się czasem troszkę poślizgnąć za co z góry przepraszam. W kolejnym wejściu rozdział 1.


https://scontent-b-ams.xx.fbcdn.net/hphotos-prn2/p480x480/1238722_626203917419553_1235611245_n.jpg

Offline

 

#2 2014-12-08 08:55:50

 janjuz

Najwyższy Kleryst

Call me!
Skąd: Zduńska Wola
Zarejestrowany: 2012-10-02
Posty: 821

Re: Fistandantilus odrodzony

Prolog

   Rzeka Czasu jest wieczna. Płynie nieubłaganie do tajemniczego celu kanałami wyżłobionymi przez historię Krynnu. Szeroka, majestatyczna fala, przepływająca przez dekady, wieki i epoki nagle staje się rwąca i gwałtowna gdy przebija się przez życia istot, pokolenia czy lata. Wlecze się mrocznymi głębinami lub pieni wokół przeszkód, które czasem rzekę zwężają w rozzłoszczoną kataraktę rwącego prądu – plącze losu milionów istot, gdzie przynosi opowieść o własnym początku, trwaniu i końcu. Każda z nich jest jednak częścią wielkiej rzeki, choć bywa tylko nierozróżnialnym pyłkiem w trwającym wciąż pędzie czasu.
  Zadaniem historyka jest właśnie uporządkowanie prawd szeroko rozproszonych I ich scalenie w jeden kontekst, tak aby wykazać, że pojedynczy pyłek czyjegoś życia musi wmieszać się wielką rzekę. Czy to opowieść o świetle i mroku, o człeku wielkim czy małym to i tak pióro historyka uczciwie i obiektywnie, niezależnie od sposobu widzenia prawdy przez oczy samego historyka.
Najczęściej dzieje się tak, że kropelki indywidualnych historii są wsysane przez większy nurt dodając swe niezauważalne masy tak, że nawet najwnikliwszy historyk  musi się dobrze wysilić, by je dostrzec. Tak zbierają się miliony i, niezależnie od nic nie znaczących losów jednostek to ich wspólna masa nadaje majestat nurtowi i mocy całej rzece.
Zdarza się jednak od czasu do czasu, że plamka jednego życia rozwija własny impet, wyznacza kurs, którego pęd znacznie wykracza poza wagę tego życia. Jednostka taka okręca wokół siebie, czasem tworzy głęboki wir, a czasem wciąga część rzeki we własną, odrębną orbitę. Czasem zanurza się pod powierzchnię, znikają dosłownie wszelkie jej ślady, gdy w rzeczywistości buduje potężny wir którego fale ukrywają się głęboko. Katarakty śmiertelników i ich wiry, żeby nie wiadomo jak potężne, nie mogą jednak uciec z granic wyznaczonych przez rzekę. I w końcu nawet one zostają zmyte niezmordowanym, niepowstrzymanym nurtem czasu i w końcu nawet najsilniejsze fale znikają jakby ich nigdy nie było.
Celem pracy historyka jest, w pewnym sensie, opis odwrotny. Musi wydobyć z przeszłości te właśnie strumyki i przedstawić je temu, kto zdoła zbadać kanały rzeki, kto postara się zrozumieć nawet najmniejszy kawałek ogólnego nurtu. Sumienny kronikarz przedziera się przez mętne głębiny, rozpoznaje najważniejsze siły i poszukuje w korycie rzeki sklepienia niebios, które dostarczy dowodów. 
Wielu jest historyków spostrzegawczych i umiejących zapisać prawdę, lecz na myśli mi przychodzi tera jeden z nich. O opowieściach wartych by je opowiadano można powiedzieć to samo. I chociaż bardzo szeroka jest rzeka, to jest w niej nurt, który zawsze zadziwiał każdego, kto słuchał historii Krynnu. Być może dlatego, że opowieść dotyczy śmiertelnika, który zawsze zmagał się ze słabością i śmiertelnością.
I niewiele brakło by wygrał.
Sądzę teraz, że właśnie ten historyk, i ta opowieść, stanowią wspólną całość. To jest historia o życiu i śmierci, niekoniecznie w tej kolejności, i o człowieku, który wzburzył nurtem Rzeki Czasu jak nikt inny. Jego koniec, kiedy już stał się pewny, był powodem świętowania dla wszystkich co znali jego łotrostwo i moc. I odwrotnie, jego powrót do życia został obmyślony i przeprowadzony w tajemnicy a niósł ze sobą nasiona niewyobrażalnej męki dla przyszłości całego świata.
Wyprzedzam jednak samego siebie – lub raczej wyprzedzam opowieść. Odnotujmy zatem, że rzekę trzeba wpierw badać  cząstkami, niejako pod prąd głównego nurtu naszej historii. Cząstkami czasu, które umieszczą opowieść w prawidłowym kontekście. Takie przelotne zerknięcia wybiera, co zrozumiałe, opowiadający historyk. Wie on dobrze, wiem zresztą I ja, że tak naprawdę to opowieść zaczyna się znacznie bliżej początków wielkiego strumienia, a jego zawirowania sięgną dalej, do katarakt wciąż oczekujących odkrycia.

Tu jednak jest sedno opowieści.

Z Kronik Astinusa
Dziejopisa Krynnu


https://scontent-b-ams.xx.fbcdn.net/hphotos-prn2/p480x480/1238722_626203917419553_1235611245_n.jpg

Offline

 

#3 2014-12-13 19:51:44

 janjuz

Najwyższy Kleryst

Call me!
Skąd: Zduńska Wola
Zarejestrowany: 2012-10-02
Posty: 821

Re: Fistandantilus odrodzony

Rozdział 1
Nasiona Przetrwania
W imieniu Jego Ekscelencji Astinusa
Kronikarza Krynnu,
Notatka odnosząca się do wydarzeń 2PC-1PC,
Spisana czwartego Mishama, Deepkolt, 369 AC

   Jedna z największych trudności w opisywaniu historii Fistandantilusa wypływa z fakty, że on sam – oraz arcymag Raistlin Majere – spowodowali, że Rzeka Czasu przez pewien okres płynęła dwoma równoległymi kanałami. Są więc dwie wersje historii, i chociaż w większości aspektów są one identyczne to w niektórych, bardzo znaczących kwestiach przepływ rzeki przybiera zdecydowanie inne formy w obu opowieściach.
   Rozbieżność wystąpiła na krótko przed Kataklizmem. W jednym ciągu zdarzeń Fistandantilus właśnie kończył przygotowania do podróży do Istar, gdzie miał utworzyć przymierze z magiem białych szat i wspólnie rzucić potężne zaklęcie podróży w czasie. W innym nurcie czasu Fistandantilus został ujarzmiony przez Raistlina Majere, który dokonał podróży z przyszłości w celu ostatecznej konfrontacji. Stało się przeznaczone młodemu mężczyzny by uniknął Kataklizmu, zaprzyjaźnił z kapłanem i dalej kroczył ścieżką, która wiodła (co poznał zbyt późno) do przeznaczonego celu.
   W każdym razie sto lat po Katakliźmie nastąpiła ogromna bitwa mocy z siłami magii. Krasnoludzka Wojna Bramy zakończyła się potwornymi zniszczeniami w Dergoth. W jednym strumieniu historii zginął w tej bitwie Fistandantilus, w innym – Raistlin został zesłany do Otchłani, lecz chyba i jakaś pozostałość po Fistandantilusie spotkała tam swój kres.
   W tych badaniach powinienem się skupić na rozważeniu czasu prowadzącego do konfrontacji. Raistlin i Fistandantilus stanowili odrębne jestestwa nim siłami magii tak wymieszali swe życia, że Rzeka Czasu doznała zawirowania. Podczas gdy bogowie Krynnu i Król-Kapłan Istar podążali drogą do nieuniknionego starcia to Wieża Wayreth stawała się centrum mistrzostwa magii całego Ansalonu a arcymag Fistandantilus wznosił się na nieosiągalne dotąd szczyty mocy.
Starszy czarodziej był magiem czarnych szat, Mistrzem Wieży Magii oraz – dzięki stworzeniu zaklęcia podróży w czasie – Panem Przeszłości i Teraźniejszości. Żył już całe wieki i spisał księgi czarów, które odkrywały arkana magii jakich żaden mag wcześniej – ani później, z jednym wyjątkiem – nie był w stanie ogarnąć. Już wtedy znano Fistandantilusa jako osobę prastarą. Nawet dokładne badania zapisów elfów trzeba prowadzić aż do ich
najwcześniejszych tomów by znaleźć się przed arcymagiem. Z całą pewnością na długi czas przed Kataklizmem był już nie kwestionowanym władcą magii ma całym Ansalonie.
   Jak dzisiaj już nam wiadomo, źródłem długowieczności maga było pasożytnicze pożeranie niosących ziarna magii głęboko w duszy. Był w tym równie zimnokrwisty jak dobry rzeźnik sprawiający tucznika. Bardzo trudno oszacować częstotliwość okrutnych, morderczych wydarzeń. Najprawdopodobniej jednak pożerał życie kolejnego ucznia co kilka dekad.
    Mimo wszystko ciągnęło ku niemu wielu młodych ludzi. Może nie dowierzali koszmarnym opowieściom jakie z pewnością już słyszeli. Kierowała nimi ambicja, świadomość, że jest to jedyny nauczyciel jaki może im pokazać tajemnice prawdziwej magicznej mocy. Byli zdecydowani, by poznać i posiąść klucze do jego wielkiej wiedzy i towarzyszącej im mocy. Podróżowali z daleka, napływali ze wszystkich stron poszukując wielkiego czarodzieja. Oczywiście, całe mnóstwo czarodziei czarnych szat pojawiło się w świecie dzięki takim studio. Byli wciąż żywi, może nie posiadali już duszy na własność lecz byli cali. Mogli stopniowo wchodzić w krąg wielkości i wielkiego wpływu wywieranego na losy świata.
   Wielu jednak nigdy już nie wydostało się na zewnątrz. To ci, którzy oddali życie nienasyconemu głodowi młodości, żywotności i silnych serc potężnego arcymaga.  Za każdym razem to prastery pozostawał żywy i wiecznie silny, żywotnie młody i potężniejszy swą magią ponad zrozumienie świata.
   Prowadzi to nasze badania do Raistlina, którego misja znajduje dobre udokumentowanie. W następstwie Wojny Lancy odbył on podróż w przeszłość, by móc się uczyć od arcymaga. Niewątpliwie również po to, by stoczyć z nim walkę. Opanował księgi zaklęć Fistandantilusa a przecież jeszcze miał tą przewagę, że znał historię, którą usiłował poprawić. Ironią losów Raistlina jest rzeczywiście fakt, że człowiek tak zdeterminowany, by zmienić kurs rzeki został schwytany w pułapkę przeżywania najbardziej gwałtownego i niszczycielskiego odcinka jej prądu.
   Wyniki zmagań, wielkiej bitwy Fistandantilusa z Raistlinem są zagadkowe. To katarakta w rzece, zakłócenia nią wywołane sięgają daleko poza zakres moich badań. W jednej jednak sprawie notatki arcymaga dostarczają nienagannej informacji potwierdzającej. (Nawiasem mówiąc, fakt ten wystąpił wyłącznie na ścieżce historii obejmującej walkę z Raistlinem; przypuszczam, że w innej jakiś nieszczęsny uczeń został przez arcymaga pokonany i wchłonięty).
   Jedną sprawę należy podkreślić z całą mocą, dotyczy ona przygotowań Fistandantilusa przed próbą wyssania duszy Raistlina.
   Prawdopodobnie w wyniku  wyczucia ogromnej siły swego adwersarza arcymag przeprowadził specjalny czar. Raistlin oczywiście był potencjalną ofiarą, która wznieciła w Fistandantilusie potężny głód. Jednocześnie jednak łotrowski czarownik musiał podchodzić do najnowszego wyzwania z dużą dozą respektu. Zanim więc rozpoczął rzucanie zaklęć podjął pewne środki ostrożności jakich nie podejmował podczas niezliczonych działań, które już miał za sobą.
   Arcymag miał i tym razem, jak zazwyczaj zresztą, pewną liczbę uczniów a w niej młodego mężczyznę o nieznanym pochodzeniu, mężczyznę, którego wybrał na kolejną ofiarę. Wnikliwy badacz historii zauważy z pewnością, że zawsze zanim Fistandantailus rozpoczynał rytuał wysysania duszy to wszyscy pozostali uczniowie byli odprawiani. Ci „niewybrańcy” byli odsyłani z wieży natychmiast, nawet bez świadomości jakiego w rzeczy samej dostąpili szczęścia. Zostało udokumentowane – i to, w rzeczywistości, przez obie strony – że i tym razem arcymag postąpił podobnie przed atakiem na zakamuflowanego Raistlina.

   Notatki arcymaga opisują te środki ostrożności z dużą dokładnością. Użył mianowicie niezwykle złożonego zaklęcia, zaklęcia jakie rzucił na samego siebie. Procedura jest tak skomplikowana, że wymyka się próbom zrozumienia, jest podobne do rzucenia czaru magicznego słoja pozwalającego na umieszczenie duszy potężnego maga, jego esencji duchowej, zamknięcie jej na pewien czas w materialnym obiekcie w celu ochrony maga przed kaprysami zewnętrznego świata.
   W przypadku Fistandantilusa rzucony czar podzielił jego esencję na część ożywioną i nieożywioną. Pozwalało to zachować w całości  śmiertelną postać lecz jednocześnie chroniło ostrożnościową rezerwę właściwego bytu. Mikstura zawarła część wszystkich esencji maga – mentalną, fizyczną, duchową i wiedzę. Tak zaczarowany płyn został zebrany do srebrnej fiolki i wręczony jako dar jednemu z odprawionych uczniów. Sam arcymag w tym momencie nie wiedział, jak potwierdzają jego notatki, czy jego zaklęcie zadziałało czy nie.
    Opowieść aktualna nie skupia się na opisie konfliktu Raistlina z arcymagiem, konfliktu kształtującego historię. Choć być może, że będziemy jeszcze tym zainteresowani w związku ze związanymi z nią pewnymi wypadkami Wojny Bramy oraz wstrząsami magii, które ukształtowały łańcuch górski zwany Skullcap. Na razie jednak udamy się w ślady tego odprawionego ucznia, nosił imię Whas-Tryk, pochodził z Kharolis.

Foryth Teel
Niegodny sługa Gileana


https://scontent-b-ams.xx.fbcdn.net/hphotos-prn2/p480x480/1238722_626203917419553_1235611245_n.jpg

Offline

 

#4 2014-12-31 15:55:33

 janjuz

Najwyższy Kleryst

Call me!
Skąd: Zduńska Wola
Zarejestrowany: 2012-10-02
Posty: 821

Re: Fistandantilus odrodzony

Rozdział 2
Whastryk Kite

1PC
Pierwszy Palast, Reapember

   Młody adept magii starał się iść miękko by miękko podzelowane buty szły bezszelestnie po leśnej ścieżce. Za każdym jednak razem, gdy tylko stawiał stopę rozlegał się cichy szept giętej trawy i nieznaczne mlaśnięcie podeszwy w wilgotnym, miękkim podłożu. W pewnej chwili, gdy podniósł głowę by spojrzeć poprzez krzaki, złamał niezdarnie gałązkę a dźwięk tym wywołany był jak grzmot błyskawicy w cichym lesie uderzający prosto w zmartwiałe serce. Wmawiał sobie na siłę, że tak naprawdę nic się nie dzieje, że strach, że posunięta do ostatecznych granic ostrożność to tylko nielogiczna reakcja na zagrożenie, które już bezpiecznie zostawił za sobą. A i to zagrożenie było prawdopodobnie tylko wyimaginowane. Nie będzie pościgu – przecież z Wieży Wayreth odesłał go osobiście sam mistrz wieży. Na dodatek Fistandantilus był bez wątpienia zadowolony, że młody Whastryk Kite odchodzi.
   Mimo to trząsł się ze strachu.

   Co i rusz oglądał się nerwowo przez ramię, spoglądając na ścieżkę jaką przeszedł przez Las Wayreth. Wieży już nie było widać, zieleń drzew ją zasłaniała. Ta sama zieleń zapraszająco rozdzielała się przed Whastrykiem i prowadziła dalej, byle dalej od wieży maga i dwójki mieszkańców, którzy wciąż tam zostawali. Przez kilkanaście lat pozostawała wieża, wraz ze spuścizną wiedzy, cudownym skarbcem magii, domem Whastryka Kite’a, szkołą i schronieniem dla niego i jego towarzyszy. I nagle całe szkolenie wszystkich uczniów zostało bezapelacyjnie zakończone. Podejrzewał już, że miejsce to opuścił na zawsze I w związku z tym dopadła go dziwna mieszanina uczuć. Pomimo ciepła środka lata panującego w lesie gdy tylko pomyślał o parze czarodziei wciąż przebywającej w wieży tajemnic zatrząsł się z siłą wystarczającą, by posłać fale dreszczu po znoszonej, czarnej, jedwabnej szacie. Zastanawiał się, jakie moce zostaną przez tą dwójkę uwolnione nim zwarcie dobiegnie końca, nim problem znajdzie rozwiązanie? Whastryk podejrzewał, że tym rozwiązaniem okaże się śmierć młodego adepta magii, jedynego który miał pozostać w wieży gdy cała reszta uczniów została odesłana. Na samą myśl o prastarym Fistandantilusie przeszły go ciarki. Szczupły mężczyzna o wilczym wyglądzie a żywotności i temperamencie dzikiego kota zamkniętego w klatce. W pozbawionych wieku oczach mistrza Whastryk jasno widział jakby wytrawiony głód. Arcymag pożądał czegoś cennego i życiodajnego od młodego mężczyzny, który przyszedł do niego po naukę, przyszedł uczyć się z jego słów. Wszystkim zazdrościł młodości i  wigoru, a od jednego zażąda samej duszy. Whastryk sam wyczuwał głód swego mistrza. Mroziła go świadomość, spojrzenie starszego maga zdołało przeniknąć przez każde włókno ciała. Dotyk tych oczu powodował przerażające odczucia. Co dziwne, była to mieszanina podniecenia i oczarowania.
   Nawet w tej chwili, gdy jako oddalony adept śpieszył po leśnej ścieżce – nawet teraz,  mimo że podejrzewał iż los wybranego jest już przesądzony, że najpewniej będzie martwy jeszcze przed wschodem słońca – Whastryk czuł jak wzbiera w nim zazdrość, czysta, żywa nienawiść skierowana wyłącznie w stronę tego, który został wybrany by pozostać.
   Dlaczego właśnie tamten adept, nie Whastryk Kite, został uznany za wartościowego? Gorzkie myśli gnały przez umysł młodego maga, znowu poczuł znany już wcześniej żal, wiedzę, że w każdym aspekcie życia został tak niesprawiedliwie ograniczony. Jeszcze jako dziecko został osierocony i opuszczony, na surowych ulicach Xak Tsaroth przeżył dzięki własnemu sprytowi i koniec końców dzięki smykałce do magii. Potrafił większym i silniejszym zbirom wyperswadować by jednak zostawili go w spokoju.
   I wtedy Fistandantilus wezwał go do swej wieży. I zobaczył tam Whastryk rzeczy, których nawet nie umiał sobie wyobrazić. Dla własnego dobra nauczył się panować nad własną mocą, nad tajemniczą siłą pozwoli mu władać innymi ludźmi. Pozwoli mu działać na rzecz Zakonu Czarnych Szat.
   A i tak zrezygnowałby teraz z tego za jedną szansę na pozostanie, na udział w potężnym – i najpewniej śmiertelnym – czarze wielkiego zaklęcia mistrza.
   Młody mag unosił z Wieży Wayreth bezcenny spadek. Nie chodzi o skarb w sakiewce, bogactwo w stali czy nawet mnogość magicznych świecidełek. To magiczna wiedza, wspomnienie nauk mistrza zatrzymane w pamięci umysłu. Był wolny więc ta wiedza stanie się kluczem do wielkiej potęgi w świecie ludzi. Musiał tylko wybrać dokąd pójść i jak wykorzystać moc.
   Było jeszcze wspomnienie z nauk w bibliotece Fistandantilusa. Dłoń młodego adepta spoczęła na srebrnej fiolce ukrytej w kieszonce pasa, na skarbie wręczonym przez mistrza jako pożegnalny dar. Ciecz nie była czysta a palce czuły nienaturalny chłód przenikający przez gładką powierzchnię metalowej fiolki. Pamiętał uroczystą ceremonię w czasie której Wręczył mu Fistandantilus ten skarb.
   I znów opanowało go zdumienie. Dlaczego ja? W tej sprawie arcymag wypowiadał się niezwykle tajemniczo, mówiąc tylko by młody adept zachował eliksir, zatrzymał na całe życie, bo być może kiedyś, w jakiejś chwili Whastryk Kite stanie twarzą w twarz z nieuchronną, nieuniknioną śmiercią. Jeżeli w takiej chwili wypije eliksir to, jak zapewniał go Fistandantilus, magiczny płyn zapewni mu przetrwanie.
   Dźwięk grzmotu zatrząsł lasem a czarno odziany człowiek wstrzymał krok. Poprzez gęsty dywan liści drzew przebłyskiwały niewielkie łatki nieba, było jak zawsze niebieski i całkowicie bezchmurne. Przynajmniej gdy Whastryk opuszczał wieżą jakieś dwie godziny temu. Kiedy jednak głęboki, donośny huk zabrzmiał ponownie mężczyzna już wiedział; ten grzmot jest dziełem magii, nie natury. Źródłem była wysoka wieża, iglica czarów leżąca w samym sercu Lasu Wareth.
   Śmignął rozbłysk jasny, iskrzący, jaśniejszy od samego słońca. Głęboko przeniknął pod korony drzew i rozświetlił wszystko zimnym blaskiem. Rozległ się kolejny grzmot a dreszcze mocy przetoczyły się po ziemi. Whastryk przyspieszył kroku, potem zaczął truchtać, a potem już gnał jak szalony wąską ścieżką. Wcześniejsze rozżalenie znikło zmyte falą czystego przerażenia, które podobnie do grzmotu i światła, miało swe źródło w odległej wieży.
   Wicher szalał pośród drzew, gorące podmuchy powietrza nie niosły świeżości deszczowej zawieruchy. Miast tego czuć było tylko okropny, siarkowy odór jak podmuch zgniłego oddechu. Whastryk przyspieszył gonitwę po ścieżce. Błyskawice trzaskały z rosnącą przemocą a mag aż zatrząsł się z wrażenia, że samo niebo otrząsa się ze zgrozy. Rozległ się brzęk a po chwili mężczyzna poczuł uderzenie bólu, gdy czarny grad sypnął mu po ramionach, przeleciał po drzewach i zaklekotał o ziemię. Teraz już gnał jak sam wiatr napędzany mocą własnego przerażenia. Gałęzie biczowały twarz a nienaturalny wicher szarpał za włosy i darł szaty. Czuł jakby dwójka magów za jego plecami,  wieża, las i sam świat były rozdzierane na drobne strzępy. Whastryk przeczuwał, że gdyby zwolnił kroku choć odrobinę to siły zniszczenia dopadłyby i jego osoby.
   I nagle las się skończył. Las Wayreth, miejsce gdzie żył długo, zmienił się tylko we mgłę za plecami. Odkrył ze zdumieniem, wkraczając do pierwszej napotkanej wioski, że znalazł się u stóp Gór Kharolis. A przecież magiczny las rósł tuż za granicami wielkiego miasta handlowego, wspaniałego Xak Tsaroth. Przynajmniej wtedy, gdy Whastryk ten las odnalazł. Ale już wcześniej sporo słyszał o naturze magicznego lasu.
„ Szanowny podróżnik nigdy nie znajdzie Lasu Wayreth, to Las Wayreth znajdzie szanownego podróżnika.”
   Za plecami nie było już żadnego śladu lasu. Młody mag uznał, że jednak dobrze się stało, że został oddalony z tamtego miejsca. Teraz już mógł patrzyć w przyszłość przeczuwając, że lasu nie ujrzy już nigdy. I ta wiedza stanowiła ulgę, nie przestrach.


https://scontent-b-ams.xx.fbcdn.net/hphotos-prn2/p480x480/1238722_626203917419553_1235611245_n.jpg

Offline

 

#5 2015-01-23 12:30:17

 janjuz

Najwyższy Kleryst

Call me!
Skąd: Zduńska Wola
Zarejestrowany: 2012-10-02
Posty: 821

Re: Fistandantilus odrodzony

Rozdział 3
Zakończenia i wnioski
W Imię Jego Ekscelencji Astinusa,
Kronikarza Krynnu,
Zapis odnoszący się do wydarzeń z 2PC – 1 PC,
spisano Czwartego Misham, Deepkolt, 369 AC.

Niechętnie muszę skonkludować, że w większej części opowieść o życiu Whastryka Kite’a to opowieść o życiu raczej bezbarwnym. Opuścił Wieżę Wayreth i udał się w drogę do Haven.   (Należy odnotować, że w tej sprawie dopisało mu szczęście; kilkunastu innych uczniów, którzy wyruszyli w tym samym czasie co Whastryk, udało się do Xak Thsaroth lub Istar; naturalnie w czasie Kataklizmu zginęli w obu tych miejscach. Najwyraźniej Whastryk Kite miał lepszy instynkt – lub lepsze informacje).
Tak się więc stałó, że zaraz po dotarciu do miasta Haven Whastryk tam zamieszkał I zaczął przygotowywać wszystko do użycia swej magii. Zmienil imię na Czarny Kite i rozpoczął budowanie reputacji czarodzieja, którego lepiej się obawiać, a jednocześnie oferującego specjalne usługi dla odpowiednich klientów za adekwatną cenę.
Niedługo potem, jak wiadomo, w Krynn uderzył Kataklizm. Większość zniszczeń jakie spadły na inne regiony Ansalonu zostały Haven oszczędzone. W rzeczy samej nastąpił szczęśliwy napływ przyjezdnych, którzy uciekając z regionów dotkniętych poważnymi zniszczeniami, masowo napłynęli do miasta.
Haven nigdy nie należało do miast pobożnych, teraz jednak zapełniło się kapłanami Poszukiwaczy, dostarczycieli fałszywej religii wykrzykujących swe zasady na każdym rogu licznym tętniącego życiem miasta. Bezpośrednio po Kataklizmie warunki życia były jednak straszliwie niepewne. Każdy, kto posiadał moc i umiał jej użyć dla swego dobra mógł stać się kimś bardzo wpływowym.
Mijały lata i Czarny Kite stawał się znany w Haven, jako osoba władająca mocą, lecz również jako osoba, która chętnie i umiejętnie zaprzęga tą moc dla własnych korzyści. Z jego usług korzystali zwykli bandyci jak i najemnicy, porzuceni kochankowie jak i zazdrosne żony. Niektórzy z co możniejszych notabli miasta też go sowicie opłacali; za to tylko, że zostawia ich w spokoju – i za to, by inni bogacze wiedzieli, że mroczny mag jest ich znajomym, jeśli nie przyjacielem.
Whastry Kite nosił się tak jak jego mistrz więc przezwisko Mrocznego maga bardzo mu odpowiadało. Nigdy oczywiście nie nabył mocy równie potężnej jak Fistandantilus mógł był być jednak wielce wpływową postacią w mieście  relatywnie odizolowanym  od po-Kataklizmowej reszty świata.
Na nasze szczęście czarodziej pozostawił po sobie bardzo obszerne notatki i zapisy dotyczące tych lat. Przestudiowałem je wszystkie i doszedłem do jasnych wniosków: po pierwsze – Whastryk Kite poznał wyłącznie plotki na temat losu swego byłego mistrza, czarodzieja Fistandantilusa. Powiadano, że arcymag był w Istar gdy gniew bogów poraził świat. Ponieważ od tamtej chwili nie  dostrzeżono go nigdzie, w żadnym miejscu Ansalonu, Whastryk, podobnie jak i cała reszta świata, wyciągnął logiczny wniosek, że czarodziej został zabity. Dla Whastryka wystarczało to całkowicie, by mógł uznać się za pana swej własnej osoby. Ba, znacznie więcej, stał się teraz najważniejszym z czarnych szat, wciąż potrafiących użyć magii na całym po Kataklizmowym Krynnie. Z rzadka tylko myślał o Fistandantilusie, właściwie tylko wtedy gdy trzymał w dłoni małą, srebrną fiolkę, która stanowiła pożegnalny dar czarodzieja. Z pozostawionych notatek wynika jasno, że nie miał pojęcia do czego mógł służyć eliksir; niemniej jednak wciąż dzierżył go w pełnej gotowości. Od czasu do czasu sprawdzał przejrzystą ciecz i wyczuwał w niej głębokie zaklęcie, nieugiętą moc. Zawsze nosił fiolkę przy sobie, w chwilach wyczuwalnego zagrożenia życia nawet trzymał ją w dłoni. W późniejszych latach swego życia stał się Whastryk celem dla wielu ambitnych bohaterów. W większości byli to ludzie, których nienawiść wywołał czyniąc im, pośrednio czy bezpośrednio, jakieś zło. Niektórzy byli samotnymi, śmiałymi rycerzami podczas gdy inni grupowali się w bandy zwykłych ludzi, pragnących tylko zemsty za czynione zło. Co najmniej raz zdarzyła się wśród nich kobieta, córka kupca, którego Whastryk zniszczył za brak okazanego poszanowania.
Wszyscy ci napastnicy ponieśli śmierć, zwykle zresztą szybką i bolesną, gdy tylko przekroczyli łukowe wejście na podwórzec domostwa czarodzieja. Wypracował taktykę postępowania, która wykazała się ogromną efektywnością nie tylko z powodu zabójczej śmiertelności ale i również ze względu na szerzony terror, jaki wpajała potencjalnym wrogom. Whastryk rzucał zaklęcie wzrokiem, dwa bliźniacze błyski energii uderzały ofiarę w oczy, wyrywając gałki oczne z ciała i pozostawiając tylko ociekające krwią, otwarte rany. Tak oślepianych przeciwników, jeśli nawet przedstawiali sobą jakieś zagrożenie, było już bardzo łatwo wykończyć.
Notatki  odkrywają drastyczne szczegóły, jak to  niektórzy wrogowie czarodzieja – włącznie ze śmiałą, skazaną na zgubę bohaterką – byli mordowani przez długi czas uwięzienia, torturowani mentalnie, fizycznie i duchowo. (Zaprawdę, szczegółowe opisy ich cierpień mogą wywołać nawet w obojętnym kronikarzu szloch żałości nad losem ofiar.)
Przez ten czas czarodziej zdążył rozciągnąć kontrolę nad znacznym obszarem Haven, coś około jednej czwartej jego całkowitej, powierzchni, a był to obszar o znakomicie funkcjonującym handlu. Stał się obszarem rządzonym przez zło, egoizm oraz chciwość, był jednak miejscem posiadającym jednego, nie podlegającego żadnym dyskusjom, pana. Whastryk zebrał od osób znajdujących się w orbicie jego władzy mnóstwo pieniędzy, dysponował też sporą ilością posłusznych wojaków. Mniej więcej trzydzieści lat po Kataklizmie teokraci zaczęli zgłaszać pretensje do oficjalnej władzy w Haven a Whastryk w żaden ostentacyjny czy widoczny sposób nie stanął im w drodze. Więcej nawet, dobrze wiadomo, że oddał wiele przysług, nawet związanych z zabójstwami magicznymi przebraniami czy ukradkowym szpiegostwem, potężniejącym kapłanom Poszukiwaczy.  Bez wątpienia takie potajemne użycie magii służyło wzbudzeniu podziwu wśród ludności i wzmacniało władzę skorumpowanych teokratów i ich fałszywych bogów.
Moc czarodzieja wciąż wzrastała a wpływy rozszerzały się na okalający świat. I nagle, w roku 37 AC, jego notatki gwałtownie się urywają.  Może to być co prawda rezultat wciąż wzrastających wpływów Whastryka oraz jego mocy jednakże wnikliwe badania jego zapisków prowadzą do nieco innej konkluzji. Dostrzegłem mianowicie, że przez pięć czy sześć poprzedzających lat (powiedzmy od 31 AC) zapiski Whastryka wskazują coraz mocniej na nadchodzącą starość z jej wszelkimi konsekwencjami. Da się zauważyć drżenie dłoni, która dawniej była bardzo krzepka zaś ostatni tom notatek jest strasznie tandetnie prowadzony, przynajmniej w porównaniu do tomów wcześniejszych. Aż wreszcie, bez żadnego widocznego powodu, notatki całkowicie się urywają. Być może po prostu, że znudzony mag stracił wszelkie zainteresowanie prowadzeniem swych kronik (najgorszy koszmar kronikarza!), a może spotkał go jakiś gwałtowny koniec, który już nie znalazł miejsca w księgach historycznych. Co więce, mimo iż prześledziłem notatki z Haven dokładnie, i to niejednokrotnie, nie natrafiłem na żadną wzmiankę dotyczącą srebrnej fiolki jaką podarował Whastrykowi Fistandantilus. Jakiekolwiek mogły być zamiary arcymaga wręczającego tak niezwykły dar to najprawdopodobniej zamiary te zostały pokrzyżowane. Zarówno fiolka jak i jej zawartość, podobnie jak i życie samego Whastryka, znalazły swój kres w chaosie miasta. 
Któregoś dnia, być może, wrócę do Haven by to dokładniej zbadać; na tą jednak chwilę wygląda, że niczego więcej już do odkrycia nie ma.

Foryth Teel,
W Poszukiwaniu Wagi Gileana


https://scontent-b-ams.xx.fbcdn.net/hphotos-prn2/p480x480/1238722_626203917419553_1235611245_n.jpg

Offline

 

#6 2015-01-28 20:02:45

 janjuz

Najwyższy Kleryst

Call me!
Skąd: Zduńska Wola
Zarejestrowany: 2012-10-02
Posty: 821

Re: Fistandantilus odrodzony

Rozdział 4
Nieprawdopodobny bohater
37 AC
Trzeciego Miranora

   Paulus Thwait wracał z kuźni do domu. Skręcił jak zwykle w uliczkę prowadząca do miejsca gdzie mieszkał. W przypływie uczciwości przyznawał, że jest to raczej wąska alejka niż ulica ale dla niego znaczyła więcej niż gdyby była bogatą i znaczącą arterią; prowadziła do miejsca, które zwał swoim domem.
   Zwykle poważną a nawet zatroskaną twarz młodego mężczyzny rozjaśnił uśmiech gdy tylko pomyślał o żonie i dziecku, oczekujących go w domu od którego był już tylko o sto kroków. Zignorował pobliskie tawerny i ubogie czynszówki wręcz naciskające ze wszech stron. Tutaj widziało się nędzę Haven. Pozwolił by jego krokami kierowała myśl o ciasnych, lecz ciepłych pokoikach wypełnionych aromatem dobiegającym z piekarnika, i ta pewność, że rodzina nań właśnie czeka. Pomyślał nawet, że odczuwanie takiego szczęścia to dziwne uczucie, zwłaszcza przypominając sobie jak to parę lat wcześniej uważał, że takie szczęście w życiu jest dlań równie prawdopodobne jak podróż na najdalszy z księżyców Krynnu.  Jakże łatwo doprawdy było wpaść w wir bandyckiego żywota, grając rolę jednego z wielu oprychów Czarnego Kite’a, co zresztą czyniła spora grupa młodych mężczyzn z Haven.  Paulus przecież już zdążył dowieść siły i odwagi, tak jak i sprawności i chęci posługiwania się ostrzem. Jego charakter na dodatek stanowił gwarancję, że umiejętności bojowe pozostaną na wysokim poziomie.
   Miał jednak wspaniały talent w dłoniach, i również we wzroku na dodatek. Talent, który rozpoznał najlepszy chyba rzemieślnik miasta pracujący w srebrze. Rzemieślnik ten, Revrius Frank, zabrał młodego chłopaka na praktykę, na naukę rzemiosła. Spowodował tym, że talent Paulusa Thwaita rozwijał się dalej na drodze pracy i uczciwego rzemiosła.
   Krzepki uczeń w zaskakująco krótkim czasie został świetnym czeladnikiem a sam Revrius zaczynał już skryte aluzyjki, jak to w niedługim czasie wyrośnie mu konkurencja w mieście, konkurencja znakomitego jubilera, specjalisty w obróbce srebra. Paulus szedł teraz do domu po długim dniu wypełnionym ciężką pracą. Czuł przypływ dumy, dumy powodującej, że z jeszcze większą determinacją wykona jeszcze lepszą robotę, pracując nad kawałkami metalu i używając dobrze już znanych narzędzi.
   Młody jubiler miał dużo ważniejszy powód by odczuwać szczęście niż tylko zadowolenie z rosnących umiejętności zawodowych. Niecałe dwa lata temu karawana osadników przejeżdżała przez miasto w drodze do podobno wspaniałych okolic dla uprawy roli jakie stały otworem na południu, w pobliżu gór Kharolis. Córka jednego z tych farmerów, Belinda Mayliss, niemal natychmiast wpadła w oko młodemu rzemieślnikowi a wkrótce okazało się, że uczucie było w pełni odwzajemnione.  Para młodych pobrała się zanim rodzina Belindy ruszyła w dalszą drogę. Teraz zaś panna młoda – i ostatnio również mały acz całkiem bysiowaty synek – powodowała, że był gotów ciężko pracować, żyć uczciwie i czerpać szczęście garściami. W dzielnicy Haven w której Revrius Frank prowadził swój warsztat Paulus dopracował się już reputacji człowieka, któremu można powierzyć wykonanie trudnej i skomplikowanej pracy. Ostatni tydzień spędził pracując nad najbardziej wyszukanym projektem w życiu: srebrnym lustrem o idealnym odbiciu, płaszczyzną metalu skutą tak cienko by łatwo ją było przenosić i w ramie miłej dla oka. Jutro dokończy polerowanie kawałka metalu zamówionego przez najdoskonalszego wytwórcę odzieży w Haven.
   Paulus Thwait maszerował dziarsko do domu w przyjemny, wiosenny wieczór. Śmiało można zakładać, że nie miał bladego pojęcia o roli jaką przyjdzie mu odegrać, roli małego acz bardzo ważnego zawirowania w strumieniu Rzeki Czasu. Szedł swobodnie ciasnym zaułkiem przeskakując od czasu do czasu nad luźnymi kamieniami czy też omijając głośno skrzeczącą żabę na trawniku, jak to zresztą czynił każdego wieczora. Zbliżając się do domu Paulus poczuł zapach czosnku i pieprzu. Zdał sobie sprawę, że żonie udało się dostać wspaniałe dodatki do smakowitej polewki. Żołądek jubilera głośno zaburczał a on sam zatupał na schodach wiodących do wąskiego balkoniku tu obok skromnego domku.
- Ten tłusty handlarz koni wręczył mi dwa kawałki stali za robotę przy uździenicy – zawołał wpadając przez drzwi.
   Belinda rzuciła się do niego przez całą szerokość pokoju wciąż trzymając dziecko w ramionach. Zaskoczyła go kompletnie gwałtownym westchnieniem ulgi gdy rzuciła mu się w ramiona.
   Dopiero wtedy dostrzegł tajemniczą postać stojącą w najdalszym od kominka kącie pokoju. Początkowo przypominała postać całkowicie okrytą ciemną materią, lecz po bliższym przyjrzeniu się Paulus poczuł dreszcz niepokoju.
   Wyglądało to zupełnie tak, jakby obcy stał wyprostowany, lecz cały jego dół znikał w oparach mgły! To coś nie miało nóg i w żaden sposób nie było oparte o podłogę!
- Przyszło przed chwilką! – powiedział wystraszona Belinda – Właśnie się pojawiło, tam w rogu, właśnie tam.
- Zranił cię? Przestraszył? – głos Paulusa lekko się łamał gdy tak patrzył na to coś w rogu, słychać w nim było zarówno strach jak i gniew.
- Nie, ani mnie ani Danemu nic się nie stało. To po prostu tam stało jakby czekało na coś.
   Paulus był odważnym człowiekiem wiedział jednak co to znaczy odczuwać strach przed magią i nadnaturalnymi zjawiskami; oba te aspekty były właściwie widoczne w bezcielesnej postaci, która właśnie przesuwała się wirując na środek małego pokoju. Tylko, że to był jego dom a ta wiedza wzmogła w nim odwagę i determinację.
- Czego chcesz? – zapytał gniewnym głosem.
   Cała awanturnicza przeszłość nagle wróciła i miękko ugiął kolana a pięści same zwinęły się po bokach.
- Na początek wystarczą dwa kawałki stali – syknął obcy głosem, który jubilerowi przypominał odgłos syku wrzącej wody.
- A dlaczego mam ci płacić?
- Bo chcesz żyć, widzieć jak żyje twoja rodzina, chcesz wciąż pracować w moim mieście.
- Wszystko to już mam – wielkim wysiłkiem woli powstrzymał się przed natychmiastowym atakiem na zjawę.
- Ach! Lecz jak długo jeszcze? Na to pytanie boi się poznać odpowiedź każdy ze śmiertelnych, czyż nie?
- Odejdź. Zostaw mój dom w spokoju!
- Dzisiaj zadowoli mnie zabranie stali – upierał się niematerialny intruz.
- Nic nie zabierzesz!
- Ha! Będziesz płacił, wszyscy płacą. Od dziś będziesz na liście mojego mistrza! A jeśli nie dasz stali zażądam zapłaty w o wiele droższej monecie!
   Rozwścieczony, młody mężczyzna zaatakował postać po to tylko, by zobaczyć jak jego pięść przelatuje przez tuman czarnego, zimnego powietrza. Poczuł chłód strachu lecz młócił dalej pełen wściekłości i obiema rękami usiłował dopaść nienamacalnego wroga. 
   Zwiewny posłaniec prześlizgnął się obok niego w syczącej smudze gazu wydając dźwięk podobny do maniakalnego, rechczącego śmiechu. Gdy podstępna mgła owinęła się wokół Belindy i wrzeszczącego dziecka kobieta głośno krzyknęła. W poszumie wiatru chmura gazu wyrwała dziecko z jej objęć.
- Będziesz posłuszny. A tak dla pewności, zabiorę dziecko – na jeden rok, tak na początek.
   Upiorne widmo oddalało się tanecznie i ze śmiechem gdy Paulus skoczył za synkiem.
- Będziesz mógł go po tym czasie odzyskać. Ale jeśli przyjdziesz go odebrać siłą to wiedz, że zostaniesz oślepiony a on zostanie zabity.
   Upiór zawirował i oddalił się przez otwarte okno w podmuchu wiatru. Zabrał dziecko i zniknął w mroku.
   Para rodziców wypadła przez drzwi lecz zjawa – a wraz z nią i dziecko – zniknęli w mroku nocy.
- Gdzie oni są!? – głos matki brzmiał rozwścieczonym szlochem – Dokąd to coś zabrało moje dziecko!?
   Paulus, choć gniew i przestrach odbierały mu rozum, znał odpowiedź.
- Czarny Kite! – wyszeptał, tak i pozostali mieszkańcy Haven szeptali imię przerażającego i znienawidzonego maga – Tp jego robota!
- Tylko dlaczego tu przylazł – dlaczego my? – Belinda odrąciła się twarzą do męża i schwyciła za ramiona – I dlaczego zabrał Dany’ego?
- Chodzi o mnie – chce mieć władzę nade mną – powiedział Paulus, sam zdumiony nagłym odkryciem – Powinienem się tego spodziewać. Przecież cała ta część miasta jest na jego liście.
- Nie możesz być aż tak ważny – nie dla niego!
- Mogę – Paulus zaczynał rozumieć o co tu chodzi – Wiem dobrze, że Revrius Frank zmuszony jest do płacenia. Choć on nigdy o tym nie mówi. Tak naprawdę, to chyba się tego wstydzi. Ale teraz Czarny Kite zabiera mu stal i zostawia w spokoju.
- To dlaczego zabrał Dany’ego?
- Bo jestem głupcem – przyznał nagle całkiem załamany Paulus – Powinienem mu zapłacić.
- Nie! – twardo sprzeciwiła się Belinda – Tu chodzi o coś więcej. On się ciebie boi. Wie dobrze, że umiesz mu się postawić.
   Żona mówiła dalej, przekonywująco i tkliwie zarazem.
- Wie dobrze, jaki z ciebie uparty osioł, twardogłowy byk, i zna już sławę twoich pięści.
   Paulus aż zaczerwienił się ze wstydu. Doprawdy nie miał ochoty powracać do lat spędzonych na burdach i bójkach. Ale jednak zdawał sobie sprawę, że żona ma rację.
- Nie będę mu płacił~- zawołał – Odbiorę mu Dany’ego i dopilnuję, żeby to on był tym, który zapłaci cenę.
- Ale jak? Słyszałeś go tak jak i ja. Zostaniesz oślepiony gdy tylko spróbujesz tam wejść!
- Słyszałem, ale mam plan – w duchu już tylko dodał, że dopiero będzie go miał.
Paulus już od dawna nie był porywczym facetem. Tule, że teraz porwany został jego syn więc zdawał sobie sprawę, że jeśli ma go ocalić to musi działać, i to błyskawicznie.
   Przyrzekł żonie, że zachowa wszelką ostrożność i wrócił szybko do pracowni Revriusa Franka. Przez kilkanaście godzin polerował na wysoki połysk srebrne lustro zamówione przez wytwórcę odzieży, lustro, nad którym spędził już wiele czasu. Połyskujący metal został stłuczony młotkiem na tak cienką warstwę, że teraz był już był niezwykle lekki, łatwy do przeniesienia i doskonale nadawał się do planów jubilera. Dodał jeszcze tylko skórzane uchwyty na spodniej stronie lustra ignorując całkowicie głębokie wyżłobienia jakie powstały w nieskalanym dotąd obramowaniu. Następnie zawiesił u pasa miecz, którego rękojeść kończyła się srebrną główką jego własnego projektu. Metalowa klamra pasa reprezentowała sobą większość oszczędności młodej rodziny ale uznał, że właściwym będzie założenie jej teraz, gdy właśnie rusza na walkę o przetrwanie swej rodziny.
   Posępnie zawzięty wyruszył Paulus Thwait ulicami w stronę posiadłości maga. Wielkiego dworu i jego otoczenia, które zajmowało cały kwartał budynków w mieście. Zza kamiennych murów sterczały czarne wieże. Do wnętrza prowadziło tylko jedno wejście – łukowo sklepiona brama, wystarczająco szeroka, by nawet duży powóz przejechał.
   Każdy z Haven znał dobrze reputację tego miejsca. Wejścia nigdy nie zamykała brama, lecz każdy kto wszedł z wrogimi zamiarami spotykał maga a potem był oślepiany piekącymi strzałami, które wypuszczały jego oczy. Pozbawiony wzroku napastnik łatwo ulegał przemocy, był chwytany lub zabijany. A ci, którzy stali się więźniami nieodmiennie znikali na zawsze z oczu reszty społeczeństwa.
- Whastryk Kite! Żądam zwrotu mego syna!
   Pełnym głosem Paulus oznajmił swe wejście i przekroczył niski łuk bramy wchodząc w jej cień. Czekał w cieniu i obserwował wielkie drzwi domu.
   Już po chwili drzwi otworzyły się z hukiem i wypadł z nich z niesamowitą szybkości czarny wir czegoś. Postać była szczelnie okryta opończą, jakby lekko rozmazana, przypominała widmową zjawę widzianą już wcześniej, lecz Paulus był pewny, że to mag we własnej osobie. Prędkość jego poruszeń była zwiększona magią w sposób całkiem oczywisty. Jubiler zważał, by nie podnosić wzroku, nie patrzeć w twarz wroga.
- Głupcze! – wrzasnął ostro Whastryk Kite, znacznie szybciej gadał niż poprzedni, beznogi gość – Ośmielasz się rzucać mi wyzwanie, nędzny rzemieślniku? No to wiedz, że i twoje dziecko, i twoja żona, zapłacą za to!
   Teraz już śmiecz brzmiał szyderczo.
-Lecz nie martw sie! Nie będziesz świadkiem ich cierpień!
   Paulus wciąż jeszcze nie patrzył w twarz przeciwnika. Miast tego podniósł tarczę na wysokość własnej twarzy I, słysząc urywane, gardłowe dźwięki słów magii, ruszył naprzód.
   Podwórzec rozświetlił purpurowy błysk. Jubiler usłyszał szloch cierpienia. Teraz dobył miecza, odrzucił lustrzaną tarczę i pognał naprzód.  Czarodziej znany jako Czarny Kite cofał się trzymając obie ręce na dwóch krwawiących ranach w miejscach gdzi uprzednio maił oczy. Buty Paulusa zadudniły po bruku. Zbliżał się i już wzniósł miecz do ostatecznego, morderczego ciosu.
   Mężczyzna zobaczył jak czarodziej lewą ręką podnosi małą, srebrną fiolkę wiszącą u biodra. Nie zwracając uwagi na zagrożenie i krew spływającą po twarzy Whastryk odchylił głowę i w jednej chwili, w obliczu ataku Paulusa, wypił całą jej zawartość.
   W chwilę później miecz jubilera wciął się w kaptur okrywający głowę maga i utkwił głęboko w jego mózgu. Czarny Kite zesztywniał i ciężko padł na ziemię. Leżał teraz nieruchomo we wciąż powiększającej się kałuży krwi.
   Młody, odważny rzemieślnik odstąpił o krok byle tylko krwią nie zabrudzić butów. Po chwili dźgnął leżące ciało czubkiem miecza. Mag był naprawdę martwy.
   Mężczyzna wszedł do domu szukając swego dziecka.


https://scontent-b-ams.xx.fbcdn.net/hphotos-prn2/p480x480/1238722_626203917419553_1235611245_n.jpg

Offline

 

#7 2016-09-08 20:43:09

 janjuz

Najwyższy Kleryst

Call me!
Skąd: Zduńska Wola
Zarejestrowany: 2012-10-02
Posty: 821

Re: Fistandantilus odrodzony

A może by tak, choć na troszkę, wrócić do Fistandantilusa i Raistlina?





Rozdział 5
Kolejne dowody
Napisano w Haven
371 AC
Do mego Mistrza i Natchnienia, Falstara Kane’a

   Miałem nadzieję, Najszanowniejszy Mistrzu, że uważne zbadanie lokalnych zapisków pozwoli mi nieco głębiej wejrzeć w prawdę. I rzeczywiście; oto poznałem los czarodzieja Whastryka Kite’a.
   Opowieść ciągnęła się z głębi najstarszych zapisków w kronikach Haven. W istocie rzeczy, żywota dokonał w roku 37 AC zabity przez jednego z obywateli zepsutego miasta; jubilera, którego syn Czarny Kite porwał. (Synek tego człowieka został odnaleziony, bez żadnego na zdrowiu uszczerbku, w głębiach twierdzy maga.) Co się dotyczy mikstury wręczonej przez Fistandantilusa Whastrykowi Kite jakieś trzydzieści osiem lat wcześniej niczego w zapskach nie udało się znaleźć. Wszystko wskazuje na fakt, że niezależnie od tego czy Whastryk wchłonął jej magię czy nie, to nie miało to żadnego wpływu na wynik walki. Jednoznacznie rzecz należy, że mag został zabity; jego odejście spowodowało niejedne radosne wiwaty.
   Jeśli chodzi o jubilera i jego rodzinę to bardzo niewiele udało mi się odnaleźć. Na krótki czas mężczyzna stał się miejscowym bohaterem. Wyprawa zaowocowała odzyskaniem dziecka a ponadto uwolnieniem sporej części Haven z cienia koszmarnego maga. Handlarze wszelkiej maści byli jakoby wystarczająco wdzięczni by ufundować młodemu małżeństwo przyzwoite uposażenie.
  Tak wzbogacona para, przeniosła się wraz z synkiem do niewielkiej wsi w okolicy. Należy tu nadmienić, że chłopczyk dorósł wieku męskiego i dobrze poznał opowieść o bohaterstwie swego ojca. Poza tą krótką wzmianką jednakże dalsza linia rodziny znika nam z widoku i już dalej nie zakłóca nurtu Wielkiej Rzeki.
   Jeśli chodzi o samego Fistandantilusa to w tym okresie naszej historii kroniki niczego nie odnotowują. Wiemy tylko, że użył czaru podróży w czasie, by przenieść się o jakieś sto lat dalej od Kataklizmu.
   Jeżeli jednak chodzi o usiłowania przeniesienia swej esencji w magicznej miksturze to stwierdzić należy, że całkowicie zawiodły.

  Wasz najbardziej oddany sługa
   Foryth Teel








Rozdział 6
Gantor Blacksword
252 AC
Trzeciego Mithrika, Suche Kowadło
   Krasnolud wędrował całe tygodnie; przedział czasu będący odpowiednikiem lat dla umęczonego chaosem umysłu. Równiny Dergoth zostały potrzaskane. Otaczał go tylko poraniony krajobraz, całkowicie pozbawiony wody, wypieczony w jałową pustynię palącym słońcem lata. Szedł bez celu, po prostu wlókł się do przodu zostawiając trop ciężkich butów jak  ślad wędrówki włóczącego się bez celu węża, pokonującego kurz i muł pokrywający twardą skorupą spieczony grunt.
   Wiele już razy od chwili wygnania obracał się za siebie i dziko wpatrywał w dal gdzie wzniosły ogrom Gór Kharolis rósł prosto w niebo. Wznosił zaciśniętą pięść, wygrażał górskiemu masywowi, głośno rzucał wyzwania i przekleństwa, siarczyście spluwał, wściekle tupał i dawał upust swej wściekłości wobec gór i nieba. I jak zwykle dotąd, grzbiety gór pozostawały milczące i obojętne ignorując zupełnie wzrastającą histerię krasnoluda.
- Ja tu wrócę! – wrzeszczał Gantor Blacksword – Wrócę!
   Dłoń spoczęła na rękojeści ongiś wspaniałej broni wiszącej u pasa. Kilkanaście razy dobywał jej i zaczynał wywijać, machać w kierunku górskiej twierdzy krasnoludów. Nawet jednak w gorączce podniecenia, w desperacji, dochodził Gantor do wniosku, że gest ten jest tylko aktem głupoty. I był.
   Głupoty nie dlatego, że cel jego gniewu był odległy i nieosiągalny tylko dlatego, że rękojeść, stal twarda i przez ogrów obrabiana, była tylko rękojeścią; rączką bez ostrza. Sam Than Realgar, pan i władca klanów Theiwarów, pałamał tą broń na kawałki i ogłosił wyrok na Gantora Blacksworda. Brodaty i wiecznie nachmurzony Theiwar był gotów na przyjęcie nawet śmierci za swą zbrodnie, nawet publicznej egzekucji, bolesnego odejścia po długich torturach. Tak zwykle postępowano, zgodnie zresztą z prawem klanowym, z zabójcami. A nie było żadnych wątpliwości, że Gantor był zabójcą innego Theiwara. Najlepsze na co mógł liczyć – a słaba to była nadzieja – to całkowity przepadek dość pokaźnego majątku i dożywotnia praca w norach żywnościowych. Tortury i śmierć przywitałby odważnie, z podniesionym czołem. Ba, z chęcią poszedłby do nor i to wiedząc, że już nigdy nie zobaczy pozbawionych światła wód Morza Urkhan.
   Na ten wyrok nie był gotowy, nie umiał go sobie nawet wyobrazić, oto horror – Than Realgar ogłosił decyzję. Wygnanie. Pod gołe niebo.
   Cały koncept był mu tak obcy, że usłyszawszy słowa wyroku po raz pierwszy, w ogóle nie pojął jego znaczenia. Dopiero, gdy than ciągnął dalej okrutne oznajmienie pełne zrozumienie niewiarygodnej grozy powoli wsiąkało w pokręcony i pełen nienawiści umysł Cantora.
- Zbrodnie twe daleko wykraczają poza granice tolerancji naszego klanu – oznajmiał Realgar, przyznając tym samym, że takie sprawy jak zabójstwa, rabunki, napady i okaleczenia są normalną praktyką rozstrzygania sporów pomiędzy Theiwarami.
- Wiadomo powszechnie – kontynuował Realgar – że spór twój z Dwayalem Thack był głęboki i prawdziwy; obaj uznawaliście się za właścicieli kamienia znalezionego pomiędzy waszymi kopalniami, gdybyś więc ograniczył się do zwykłego zabicia Dwayala w uczciwej walco to i twa obecność przed naszym sądem nie byłaby potrzebna.
   Gantor popatrzył wilkiem i splunął, nie zgadzał się nawet z jednym słowem, przyznając w duchu, że lepiej by było gdyby postąpił zgodnie z sugestią thana. Dwayal Thack był krasnoludem większym od Gantora, sprawniejszym w użyciu czy to miecza, czy topora, nawet jednak w takich warunkach rozgoryczony górnik nie był bez szans. A poza tym; wśród Theiwarów uznawano zasadzkę, nóż w plecy czy nawet wynajęcie zawodowego zabójcy, jako walkę całkiem uczciwą. Chociaż po zakończeniu całego konfliktu musiałby pewnie Gantor zapłacić jakąś rekompensatę rodzinie zabitego.
   Zamiast tego postanowił zająć się problemem osobiście. Jego plan był bardzo prosty choć świetnie przemyślany, no i niezaprzeczalnie śmiertelny. Wycięcie z granitu dokładnie dopasowanych bloków blokujących dwa szyby wentylacyjne łączące pomieszczenia Thacka z ogromną resztą Thorbardinu było dziecinną igraszką. Następnie Gantor Blacksword odwiedził jednego z theiwarskich alchemików. Osobnika zawsze gotowego – za odpowiednią cenę – wspomóc wszelkie nikczemne działania swych klientów.
   Uzbrojony w poplamiony słoik pełen trujących korzeni i ziół, Gantor podszedł do frontowych drzwi sąsiada w kompletnej ciszy, jaka zapada zawsze w mieście Theiwarów w godzinach snu. Podpalił trującą mieszaninę, jednym szarpnięciem otworzył drzwi i cisnął słoik do wewnątrz po czym z trzaskiem zamknął drzwi i zablokował je stalowymi ryglami, jakie wcześniej przygotował.
   Reszta mordu zajęła już tylko kilka minut. Najpierw rozległo się trochę wrzasków, parę kaszlnięć i kilka słabych uderzeń w drzwi. Potem już tylko cisza.
    Gantor pamiętał wciąż radosne uniesienie podczas oczekiwania przed zamkniętymi drzwiami. Dwayal, jego żona, cała kolekcja bachorów – trzy czy cztery szczeniaki, o tylu przynajmniej morderczy Theiwar pamiętał – no i co tam było niewolników oraz sług zatrudniony przez Dwayal Thacka, wszyscy znajdowali się w  zatłoczonym pomieszczeniu. Śmierć przez uduszenie trującymi oparami była nieunikniona, czekała ich jednak straszna męka ostatnich minut. Charakterystyczny smród trujących korzeni dał się odczuć i w korytarzu a więc i ci, którzy nadbiegli usłyszawszy hałas nie mieli wyjścia, musieli czekać. Jedną z zalet trującej mieszanki, na szczęście dla nadbiegających, była właściwość opadania trującego dymu do postaci wilgotnej rosy, całkiem już nieszkodliwej, w parę godzin po odparowaniu.
   W końcu już wejście do komnat było bezpieczne więc Gantor wraz kilkunastoma strażnikami Theiwarów weszli do środka. Ich oczom ukazał się prawdziwy koszmar. Jeden z synów  Dwayala Thacka – oby bogowie przeklęli jego imię po wieki! – przyjaźnił się z synem Staylsstaffa Realgarsona, ukochanego siostrzeńca nie kogo innego tylko samego thana Theiwarów. A co gorsza Staylstaff właśnie odwiedził przyjaciela i w trakcie najścia właśnie zajmowali się zapasami. On także, co naturalne, poniósł śmierć w wyniku działania trujących oparów. A na domiar złego Than Realgar okazał się absolutnie niechętny uznania śmierci siostrzeńca za wypadek, jakim doprawdy ta śmierć była! Miast tego władca Theiwarów zareagował na zabójstwo jakby oznaczało ono jakąś ohydną a nawet bezprecedensową zbrodnię. Gantora zaciągnięto przed oblicze starszyzny klanowej, klanowy trybunał, zmuszono do wysłuchania oskarżeń wszelkiego rodzaju aż w końcu zrozumiał, że zostanie ukarany podjęcie naturalnej i zrozumiałej – według theiwarskich obyczajów – decyzji obrony własnych praw do spornej wartości.
   Stał śmiało w trakcie rozpraw prześwietnego zgromadzenia dzikookich, szczeciniastych krasnoludów i, jako oskarżony, przygotowywał się do odważnego przyjęcia wyroku. Przysiągł sobie, że nawet najbardziej wymyślne i plugawe tortury nie wycisną z niego satysfakcji dla oprawców, widzących jak traci dumę i odwagę. Naprawdę miał zamiar sążniście splunąć gardząc wyrokiem i jego wykonawcami.
   Nastawienie to całkiem znikło gdy usłyszał prawdziwy wyrok. Wygnanie! W najgorszych nawet koszmarach sennych – a Gantor Blacksword wycierpiał już takich koszmarów niemało – nie wyobrażał sobie kary równie straszliwej, koszmarnie nieubłaganej jaką fatum go teraz obciążyło. Blade, rozpalone oczy thana Realgara jaśniały w przyciemnionym świetle gdy ogłaszał wyrok a okrzyki wielu krewniaków Dwayala Thacka odbijały się echem od krokwi sklepienia na dźwięk słów wyroku:
- Gantorze Blacksword! Oto wygnany jesteś na zawsze z ziem Theiwarów. Podobnie jak ze wszystkich ziem stowarzyszonych i sprzymierzonych w Królestwie Thorbardinu. Masz odtąd żyć w świecie na górze i resztą marnego żywota masz spędzić w okrutnym świetle słońca i z dala od krasno ludzkiego towarzystwa.
   Jego własny krzyk przerażenia zatonął w powodzi radosnych okrzyków pozostałych zgromadzonych. Goryczą w pamięci stał mu widok własnej żony i najstarszego syna przyłączających się do reszty. Niewierna kobieta bez żadnej wątpliwości miała już nowego partnera a kompletnie bezwartościowy potomek już pewnie marnotrawił ciężko przez ojca wypracowaną fortunę. Cóż, tak raktyczne i pozbawione sentymentów skąpstwo leżało w naturze Theiwarów.
   Zawsze oczywiście była jeszcze nadzieja zemsty… Któregoś pięknego dnia Gantor Blacksword znajdzie sposób na sprawienie niewyobrażalnych cierpień dla wszystkich wrogów! Na razie jednak wlokący się pod bezkresnym, przerażającym niebem Theiwar pozwolił, by rzeczywistość wzięła górę nad pragnieniami. Pierwsze dni wygnania spędził na wyobrażaniu sobie przyszłych aktów zemsty; zdradziecka żona piekąca się na rożnie na wolnym ogniu w rodzinnym palenisku, żywcem ze skóry obdarty syn cierpiący wielomiesięczną mękę. A może nawet uda się się przetrzymać go tak przez rok.
   No i Than Realgar, on też będzie cierpiał gniew Gantora Blacksworda, i to nie tak litościwie jak żona i syn. Nie, jedyną karą, odpowiednią dla thana będzie to, na co skazał Gantora; wieczna włóczęga pod obliczem słońca i wygnanie z wygód kamiennego Thorbardinu do końca marnego żywota.
   Po kilku początkowych tygodniach wygnania zorientował się jednak, że ciągłe myśli o zemście wiodą go tylko na manowce. Nie mając właściwie nadziei na powrót do Thorbardinu nie miał żadnych praktycznych szans na zranienie wrogów. I choć nienawiść i pragnienie śmierci i chaosu nigdy nie odchodziło daleko od umysłu Theiwara to jednak powoli dotarło doń, że stają się teraz raczej fantazjami, nierealizowalnymi pragnieniami satysfakcjonującego rozlewu krwi.
   Gniew Gantora znajdował już ujście tylko w potrząsaniu zaciśniętą pięścią w kierunku odległych gór, w płaczu wściekłości i rozpaczy, i w końcu w odwrocie, w przyznaniu porażki, w dalszym człapaniu przez pozbawioną szlaków i ścieżek pylistą równinę.
   Krasnoludy Thorbardinu dały mu na pożegnanie mizerne zawiniątko z zapasami po czym wypchnęły go za Bramę Południową wielkie, podgórskiej fortecy. Dały mu też niewielką siekierkę i nóż o kościanej rękojeści i ostrzu z czarnej stali, takie kpiące przypomnienie o ongiś honorowym nazwisku. Miał też kilka skórzanych worków na wodę, koc, sieć i sporo sucharów z twardego, pożywnego chleba – najważniejszego pożywienia górskich krasnoludów. Tjan Realgar dopuścił się jeszcze jednej, ostatniej obelgi. Złapał miecz Gantora, miecz z czarnej stali, i złamał go tuż przy rękojeści, jeszcze jeden symbol haniebnego stanu w jaki teraz popadł.
   Przez dłuższy czas tylko pragnienie zemsty trzymało go przy życiu i zdrowych zmysłach. Wlókł się u stóp Gór Kharolis nocami a w ciągu dnia szukał byle jakiego schronienia przed słońcem. Gdy tylko słońce stało wysoko oczy Theiwara przeszywał ból a jeśli nie znalazł żadnej jaskini czy choćby wąwozu to musiał po prostu nakryć głowę płaszczem i leżeć na ziemi jak kupka nieszczęścia aż do zachodu słońca.
   Przez pierwsze dni wygnania szedł przez tereny obfitujące w wodę a nocami znajdował jakieś grzyby w głębi lesistych zagajników. Czasami łapał ryby, używał sieci i wyciągał ze strumieni pstrąga czy okonia. Łuskowate stwory spożywał, zgodnie z theiwarskim zwyczajem, w całości i na surowo. Takie skromne posiłki tylko wzmagały wspomnienia i tym ostrzej ukazywały jałowość aktualnej egzystencji. Krasnoludzkie suchary chlebowe utrzymały Gantora przy życiu przez kilka tygodni, dodawał do tego co tylko zdołał znaleźć. No i przetrwał. Potem jednak wędrówka stała się coraz bardziej pokrętna. Oblazł chyba całe górskie królestwo krasnoludów, by wreszcie znaleźć się na pozbawionej ścieżek I szlaków równinie. Nie było tu strumieni. Nie było nawet zagajników, gdzie mógłby poszukać choć odrobiny grzybów. Co jednak najgorsze, to brak tu było jaskiń czy choćby najmniejszych osłon dających trochę cienia przed zabójczym słońcem. Z dnia na dzień czuł się coraz słabszy a gdy skończyła się woda po prostu człapał ślepo przed siebie pełen rozpaczy.
   Wędrując przez równinę przeżył jedząc… co właściwie? Wiedział dobrze, że niczego nie upolował a nic choć trochę jadalnego nie rosło na spalonej i suchej pustyni. W pamięci gdzieś majaczyła jakaś padlina, zgniłe, cuchnące mięso pełne robactwa, którego wyrzyganie byłoby jednak aktem sprzecznym z dojmującym, szarpiącym głodem.
   A później był chory, kiszki skręcały mu spazmy i skurcze, które w końcu powaliły go na ziemię. Leżał teraz powalony na spękanej równinie, wciąż w tym samym miejscu, dłużej niż miał ochotę pamiętać. Kilkanaście już razy myślał, że oto bezlitosne słońce zakończy udrękę i w końcu go zabije, i znowu zachód słońca ratował mu życie.
   Dziś też tak się stało. Pogrubiał i wysuszony język wypełniał usta a spękane wargi zaczynały krwawić przy najmniejszym poruszeniu. Powoli odwrócił się na plecy. Wpatrywał się teraz w rozgwieżdżone jakimiś światełkami niebo, odległymi i chłodnymi, takimi jak zawsze w tak szytą noc. Nie wiedział zbyt wiele o gwiazdach – Theiwarowi nie byli w tym względzie zbyt precyzyjni, te wszystkie światła na obcym niebie – wiedział tylko, że coś tam się świeci, coś dostojnego i kpiącego zarazem.
   Chciał już tylko umrzeć, lecz chyba sam Krynn postanowił potajemnie utrzymać go przy życiu.
- Hej, cześć? Nie chciałbym być natrętny ale to dziwne miejsce na obozowisko.
   Gantor początkowo pomyślał, że te słowa to tylko produkt rozgorączkowanej wyobraźni, kolejna uderzenie mające wtrącić go w otchłań szaleństwa. Zmusił jednak obolały język do ruchu i powoli otworzył usta, ot tyle by wyartykułować odpowiedź.
- Leżę, gdzie mi się podoba! Ja, krasnolud, władca tego, co poza Thorbardinem! – odparł zuchwale.
   Miał raczej taki śmiały zamiar lecz suchość w krtani pozwoliła tylko wydać przedłużony skrzek zamiast zuchwałej odzywki.
- Czekaj. Nic cię nie rozumiem. A może chcesz pić?
   Gantor nie mógł odpowiedzieć. A właściwie to dziwił się, jak ktoś obdarzony tak magicznym głosem mógł mieć problem ze zrozumieniem dumnej odpowiedzi. Nim jednak zdołał wygłosić zapytanie poczuł na wargach ciepłe pokapywanie. Ciągnął ile mógł czując szarpnięcie czystej rozkoszy w całym, wysuszonym ciele.
- No jak? Jeszcze?
   Krasnolud mógł już dojrzeć przyćmiony kształt, cień odcinający się od rozgwieżdżonego nieba. Tuż przed twarzą kapała mu na brodę cudowna wilgoć, wprost ze skórzanego bukłaka. Jednym ruchem, jakby obawiając się, że bezcenny nektar zostanie mu odebrany, Gantor złapał bukłak oburącz, wyrwał go z drobnych dłoni i końcówkę wpakował w usta.
   Woda chlusnęła w usta, moczyła zmierzwioną brodę, powodowała parskanie i dławienie – nic to, desperacko żłopał dalej.
- Hej, nie wypij wszystkiego!
   Gantor poczuł jak małe, drobne palce dotykają mu rąk i warknął mokro a mocą wydechu mógł drobną postać swego zbawiciela odesłać o kilkanaście stóp wstecz.
- No dobra, jak bardzo chcesz to sądzę, że możesz wszystko wypić – powiedział głos z wyraźnym westchnieniem rezygnacji – Choć może dobrze by było zachować troszkę na później, o ile oczywiście chcesz. Ale ty chyba nie chcesz.
   Gantor nie potrzebował niczyjego pozwolenia. Tak naprawdę to żaden rozkaż nie zdołałby go teraz powstrzymać. Opróżniwszy cały bukłak przyssał się jeszcze do końcówki, ssał i żuł żarliwie jakby chciał jeszcze wysuszyć sam materiał pojemnika.
- Czekaj! Nie niszcz!
   Z ciemności wychynęły małe, lecz tym razem bardzo uparte dłonie i zdecydowanym ruchem odebrały krasnoludowi osuszony bukłak.
   Krasnolud się nie opierał. Wnętrzności zwijał mu w kulę nagły spazm, przerażający skurcz, grożący wyrzuceniem całej, już wchłoniętej, drogocennej wody. Zaciskał szczęki i łapał się za gardło powstrzymując torsje, wysilał całą swą wolę byle tylko zatrzymać w żołądku życiodajną substancję. Powoli, bardzo powoli zaczął czuć jak woda dociera do kończyn, mózgu, ożywia myśli i przywraca ostrość wzroku, słuchu a nawet dotyku skóry.
   Na koniec Gantor Balcksword zwrócił uwagę na nieoczekiwanego towarzysza. Na ile był w stanie zauważyć to obcy podróżował bez bagażu i samotnie. Nie był też tak wysoki – a poza tym o wiele szczuplejszy – jak krasnolud. Twarz ozdobiona wysokimi kościami policzkowymi, wąska i ogorzała, pocięta siecią zmarszczek pogłębionych teraz napiętą uwagą z jaką wpatrywały się w krasnoluda oczy obcego. Na czubku głowy sterczał wielki węzeł włosów kończący się długim, luźno puszczonym na ramiona, końskim ogonem. Grzywa trzęsła się całkiem wdzięcznie gdy obcy ruszał głową w te i wewte przyglądając się postaci krasnoluda.
- Czym jesteś? – warknął Gantor a ręka instynktownie zacisnęła mu się na kościanej rękojeści noża umieszczonego za skórzanym pasem.
   Głos miał nadal skrzekliwy i ochrypły, lecz przynajmniej język i wargi były już zdolne do ruchu.
- Emilio Haversack, do usług – odparł obcy, wykonując jednocześnie ukłon głową posyłający mu całą grzywę na czoło.
   Gantor chlipnął i cofnął się troszkę, zauważył, że wcale nie jest atakowany. Palce pozostały jednak zaciśnięte na rękojeści noża. Theiwar spróbował ponownie.
- Nie kim – czym jesteś?
- Och, podróżnikiem – odparł Emilio – Przypuszczam, że podobnie jak i ty, tylko podróżnikiem przez Równinę Dergoth. Muszę jednak stwierdzić, że podróżowałem już całkiem sporo do różnych miejsc a każde z nich ciekawsze niż to, co nas otacza. O wiele, wiele ciekawsze.
   Krasnolud warknął, potrząsnął głową posyłają całe kaskady wody spadającej z rozczochranej brody. Oczy, wielkie i jasne jak na ludzkie pojęcie, patrzyły złowrogo na malutkiego osobnika.
- Och, chodzi o to, że jak krasnolud, czy człowiek – zawołał z uśmiechem Emilio – Jestem kenderem. Miło mi cię poznać.
   Obcy ponownie wykonał groźny gest wyciągając nagle dłoń do przodu, nadgarstek w pionie a palce wprzód, i to mierzące prosto w pierś Theiwara. Tym razem Gantor był gotowy. Nóż błysnął w powietrzu kreśląc ostry łuk.
- Hej! Mogłeś mnie skaleczyć! – zawołał kinder szybko cofając palce – Nikt ci jeszcze ręki nie podawał?
- Łapy trzymaj z daleka – warknął krasnolud basem ledwo artykułując słowa.
   Był zadowolony, że udało mu się odstraszyć groźnego kendera, który cofnął się o krok i ukrywał szacunek dla krasnoluda za maską zranionych uczuć i posępnego samo użalania.
- Możliwe, że lepiej być w ogóle trzymał się od ciebie z daleka – sarknął długowłosy podróżnik – Zaczynam myśleć, że danie ci swojej wody było błędem. Tyle, że wtedy szybko byś wyciągnął nogi. A poza tym, zawsze mogę zdobyć jej więcej – kender lekko wzruszył ramionami i nerwowo obejrzał się przez ramię – Tyle, że musiałbym zawrócić do jaskini gdzie ją znalazłem.
- Jaskinie?
   Do ogłupiałego umysłu Gantora przebiło się z paplaniny kendera jedno słowo.
- Tam jest jaskinia? Gdzie?
   Gantor usiłował wstać lecz nogi się pod nim załamały i padł na kolana. Sięgnął przed siebie by złapać kendera jednak mała postać szybko się cofnęła a ręce krasnoluda zastygły w błagalnej pozie.
- No, tam dalej. W zboczu wielkiej góry wyglądającej jak czaszka. No i nazywają Skullcap, jak dla mnie Berecik na Czaszce.
- Zabierz mnie tam!
   Zawołał Gantor rzucając się do przodu. Wizja ciemności, cienia chroniącego przed bezlitosnym słońcem, była bardziej nawet kusząca od myśli większej ilości wody.
- Nie jestem pewien czy chciałbym iść z tobą gdziekolwiek – powiedział kender podnosząc podbródek – Nie chciałeś mnie przed chwilą zabić? NA dobitkę po tym jak uratowałem ci życie? Nie, nie sądzę…
- Błagam!  - Theiwar wychrypiał rzadko używane słowo (taka akcja odniosła skutek: na jakiś czas kender przestał gadać o pozostawieniu nieszczęsnego krasnoluda pośrodku pustyni).
   Gantor Blacksword tymczasem usiłował rozbudzić świeżo uruchomiony umysł i wykonać nim kilka ćwiczeń. Stworzenie było obce; a zatem znacznie niebezpieczniejsze od znienawidzonych Hylarów czy Daewarów, czy też innych klanów krasoludów górskich. Każde rozwścieczone włókno jestestwa, każde zdradzieckie doświadczenie z przeszłości mówiło Theiwarowi, że ten kender stanowi zagrożenie, że jest to wróg jakiego trzeba pokonać a wszystko co posiada słusznie będzie należeć do tego, kto go zabije.
   Teraz jednak najcenniejsza była wiedza, świadomość gdzie też znajduje się jaskinia, a w niej woda i cień. Niezależnie jednak od klanowej skłonności krasnoludów do tortur, kradzieży i nielegalnych zdobyczy, żaden Theiwar nigdy nie znalazł sposobu by wydobyć informację z trupa. Tak więc w tej chwili kender musi pozostać wśród żywych. To sobie ustaliwszy krasnolud starał się skupić na potoku słów wypływających z ust kendera z niesamowitą szybkością.
- Bardzo miło było, jak przypuszcza przynajmniej, spotkać cię – gadał Emilio Haversack – Ale ja już naprawdę muszę iść. Bardzo ważna wędrówka przede mną, z pewnością rozumiesz… tak naprawdę to muszę zobaczyć brzeg morza. A może wiesz jak iść do oceanu – a zresztą, wszystko jedno! Tak naprawdę to jestem pewien, że zdołam go znaleźć samodzielnie.
   Gantor wyskrzeczał jakąś odpowiedź i miał tylko nadzieję, że brzmiała przyjaźnie.
- No a poza tym widzę, że masz własne sprawy, które z pewnością cię zajmują. Jak już mówiłem, spotkanie było przyjemne przynajmniej jak na przypadkowe spotkanie w środku nocy gdzieś pośrodku pustyni…
- Czekaj! – wchrypiał mając nadzieję na wydanie przyjaznego dźwięku.
   Każde słowo oznaczało wielki wysiłek woli.
- Ja – ja chciałby jeszcze z tobą pogadać. Nie przyłączyłbyś się do mojego obozowiska?
   Szerokim gestem wskazał na pozbawiony wszystkiego, spękany teren wokoło. Padł na zapomnianym przez bogów pustkowiu, nic innego to nie było a jednak kender skłonił się nisko jakby został zaproszony do wspaniałego pałacu.
- No cóż, nie mam nic przeciwko. To była całkiem długa wędrówka… Emilio wzdrygnął się nagle i obejrzał przez ramię powodując zdumienie krasnoluda, że coś mogło zdenerwować tak widocznie doświadczonego wędrowca – I troszkę towarzystwa też mi się przyda.
   Kender skrzyżował nogi i usiadł tak zgrabnie, że żaden krasnolud nawet nie miałby nadziei na podobny wyczyn.
- Mam nadzieję, że teraz, jak już się troszkę napiłeś, czujesz się już lepiej. Wiesz, właściwie to zawsze powinieneś mieć ze sobą trochę wody. Tutaj naprawdę można umrzeć z pragnienia.
- Chciałem … - Gantor warknął w swój zwykły sposób chcąc powiedzieć, że śmierć była jedynym czego pragnął.
   Teraz jednak, kiedy już poczuł jak woda nawilża gardło, a na dodatek dowiedział się, że gdzieś (oby nie jakoś koszmarnie daleko) znajduje się jaskinia, pragnienie natychmiastowego końca powoli znikało. Teraz pragnął przetrwać, żyć dalej, chociaż nie umiał nazwać powodu takiego pragnienia.
- Wiem o tym. Chciałem nieść wystarczającą ilość wody. Lecz pustynia okazała się większa niż myślałem – odezwał się niepewnie rzucając na kendera spojrzenie z ukosa i przypatrując się czy łyknął to kłamstwo.
- Rozumiem – Emilio Haversack skinął poważnie głową – Chcesz może troszkę sucharów?
   Podał trochę skórzastego mięsa a krasnolud przyjął to z wdzięcznością, przeżuł dokładnie na cieniutki listek rozkoszując się zapomnianą wilgocią śliny w ustach.
- Właściwie to chciałem cię zapytać – ciągnął kender z pełnymi ustami – dlaczego twój miecz nie ma ostrza?
   Poczxątkowe zdumienie Gantora szybko przerodziło się w gniew na widok złamanej broni w dłoniach kendera.
- Skąd to masz? – warknął i rzucił się ociężale naprzód lecz Emilio z łatwością uskoczył.
- Po prostu się przyglądałem – odparł nonszalancko i pozwolił Gantorowi złapać jego własność.
   Podejrzliwym ruchem krasnolud klepnął sakiewkę, lecz krzemień i hubka były na swoim miejscu. Przypomniał sobie wszystko, co kiedykolwiek usłyszał o kenderach i postanowił lepiej dbać o własne rzeczy. 
- Jeśli czujesz się trochę lepiej to równie dobrze możemy ruszyć w dalszą drogę – zasugerował Emilio – Przekonałem się, że najlepiej jest tu wędrować nocą, zwłaszcza na pustyni. Jeśli chcesz udać się ze mną to możemy dojść do Skullkap – i do jaskiń – przed wschodem słońca.
   Krasnolud ponownie usłyszał drżenie w głosie kendera, lecz się tym nie przejął. Oto obietnica jaskini nad głową jeszcze przed okrutnym świtem! Samo wyobrażenie spowodowało dreszcz rozkoszy w miłujący ciemność Theiwarze. Podniósł się na nogi.  Prawie nie poczuł bólu ani zesztywnienia. Czuł znowu, że żyje, był gotów do ruchu, do walki, do wszystkiego co mogłoby być konieczne, by zażądać od świata tej części, jaka mu się słusznie należała.
- Więc chodźmy – odparł, starając się brzmieć w sposób dlań całkowicie obcy, czyli przyjaźnie – Obejrzyjmy sobie te jaskinie.


https://scontent-b-ams.xx.fbcdn.net/hphotos-prn2/p480x480/1238722_626203917419553_1235611245_n.jpg

Offline

 

#8 2016-09-21 10:59:27

 janjuz

Najwyższy Kleryst

Call me!
Skąd: Zduńska Wola
Zarejestrowany: 2012-10-02
Posty: 821

Re: Fistandantilus odrodzony

Skulkap
251 AC
Trzeciego Adamachtisa, Suche Kowadło
-Patrz tam… nie mówiłem? Wygląda zupełnie jak czaszka – spytał Emilio Haversack – A nie dziwi cię przy okazji, jak to powstało w takim kształcie?
   Gantor się wyprostował a jasne, omal świecące oczy prześlizgnęły się krostowatej twarzy góry, przyjrzały się oczodołom i ustom rozwartym szeroko niczym wielkie, ciemne jaskinie. Widok był w rzeczy samej dość upiorny a jednak tak realistyczny, że mógłby być dziełem gigantycznego, szalonego rzeźbiarza.
- Mogłoby – stwierdził zgodnie Theiwar – tyle, że sporo o tym miejscu słyszałem i dobrze wiem jak powstało. Służy za pomnik dziesięciu tysięcy krasnoludów, które tu poległy i symbol  winy szalonego czarodzieja, który ściągnął na nich ten los!
- Naprawdę!? To brzmi jak wspaniała historia! Opowiesz mi? Proszę!
   Kender już podskakiwał podniecony obok Theiwara, lecz Gantor powtrzymał go jednym ruchem krzepkiej ręki.
- Przyjdzie czas na opowieści. Później. Teraz chyba powinniśmy iść naprzód i schronić się wewnątrz zanim słońce wzejdzie.
   Pozostałe jeszcze godziny ciemności spędzili w jednostajnym marszu a w tym czasie kender ciągle zapewniał, że widzi blady masyw góry rosnący na tle ciemnego nieba. Był to pierwszy dowód dla Gantora, że stworzenia żyjące w świecie zewnętrznym posiadają wzrok daleko dalej sięgający od krasnoludów, nawet od Theiwarów. Oczywiście nawet teraz, pod kompletnie bezgwiezdnym niebem, żyjący w świecie podziemi krasnolud mógł dostrzec każdy detal postaci towarzysza więc szybko pojął, że jego oczy są do ciemności lepiej przystosowane.
   Dla Gantora w rzeczywistości  teren pod nogami był doskonale widoczny. Już dwukrotnie wskazał zacienione wąwozy, w które kender omalże nie wpadł. Nie utraciwszy nawet tempa konwersacji, a składał się na nią głównie kilkugodzinny, nieprzerwany monolog zbudowany z niedorzecznych historyjek o włóczędze i przygodach, Emilio zeskoczył do wąwozu i wdrapał się po przeciwnej stronie.  Gantor wciąż jeszcze walczył ze zmęczeniem i ogólną fatygą, jednak poszedł w ślady kendera. Rozważał tylko różnice pomiędzy kenderami i Theiwarami, nie tylko w wyczuciu równowagi, lecz i ruchliwości. Teraz jednak stali wreszcie u podnóża masywu białego kamienia i nawet Gantor nie potrzebował słonecznego światła, by ujrzeć podobieństwo  skały do czaszki; ujrzał przede wszystkim szeroko otwarte „usta”, wejście do jaskini oferującej schronienie przed nadciągającym nieubłaganie światłem dnia.
- No, jesteśmy na miejscu – oznajmił Emilio oddychając cokolwiek nierówno – tyle, że nie jestem tak do końca przekonany, żebyśmy musieli tam włazić. Jestem pewien, że jeśli dobrze poszukamy to możemy znaleźć inne źródło wody. A skoro już o tym mowa, to ta woda może być nawet lepsza. Nie wiem czy zauważyłeś, byłeś przecież strasznie spragniony, ale woda jaką przyniosłem była cokolwiek gorzka.
- Ja wchodzę – oznajmił Gantor z lekkim wzruszeniem ramion.
   Mając przed sobą perspektywę cienia i wody zupełnie nie przejmował się tym, czy kender pójdzie z nim razem czy też nie.
   Po chwili zastanowienia jego myśli jednak poszły o parę kroków dalej. Nie ma wątpliwości, że kender zna to miejsce daleko lepiej. I nie ma wątpliwości, że to miejsce jest naprawdę duże. Nie wiadomo jak długo czasu zabierze mu szukanie wody kiedy już będzie potrzebna.
   Co więcej, chociaż krasnolud nigdy by się do tego nie przyznał, był jeszcze inny powód dla którego towarzystwo Emilio Haversacka było co najmniej pożądane. Być może był to tylko groteskowy wygląd góry, lecz coś niepodważalnie upiornego i nieprzyjemnego wręcz unosiło się w powietrzu. Gantor nie miał ochoty wchodzić samotnie ponieważ, i to była cała, naga prawda, zwyczajnie się bał.
- Może jednak wejdziesz razem ze mną? – spytał – Będziesz mógł pokazać mi gdzie jest woda a poza tym skończysz opowieść o kuzynie Whippersinku i tym wielkim rubinie, który znalazł… gdzie to było?
- W Sanction – westchnął zrezygnowany Emilio – tylko, że wszystko pokręciłeś. Po pierwsze, to był mój wujek! Wujek Sipperwink! Przecież mówiłem – jego matka była starszą siostrą mojej babki! A może młodszą, nie jestem pewien. I to był szmaragd, nie rubin, który znalazł w Sanction. No i było to w świątyni Królowej Mroku. Wiesz, jak w dniach gdy bogowie ciągle tu byli, jeszcze przed Kataklizmem.
- Obawiam się, że znów się pogubiłem – rzekł Gantor – Może jednak najpierw znajdziemy wodę i się tu jakoś urządzimy? A potem możesz mi to opowiedzieć.
- Nawet nie wiem, czy chcesz tego słuchać – troszkę opryskliwie odparł Emilio.
- A co byś powiedział na moją historię? Mogę opowiedzieć ci wszystko o Skulkap.
   Kender aż się rozjaśnił.
- Ooo, to jest coś na co warto poczekać. Dobra. Idziemy tędy.
   Emilio wszedł na ścieżkę wspinającą do ogromnej jaskini. Prosto w otwór, który nawet z tak bliskiej perspektywy wyglądał jak złowróżbna paszczęka oczeująca, by pochłonąć niczego nie spodziewający się posiłek. Gładka ścieżka, przypominająca wielką, krętą rampę, zawiodła ich prosto do ciemnej, ponurej jaskini. Krasnolud stąpał ciężko pod wysokim sklepieniem. Odnalazł chłód wiecznie zacienionego korytarza. Powietrze było tu suchsze niż w Thorbardinie, lecz po raz pierwszy od chwili wygnania Gantor Blacksword czuł miejsce całkowicie i nieodwołalnie podziemne. Każdy oddech miał smak czysty i dobry a wielkie, jasne oczy Theiwara bez trudu przebijały mrok, widziały wszystko nawet w najciemniejszych kątach kamiennej jaskini.
   Nad głowami zwieszały się, jak wielkie kły górnej szczęki nadnaturalnej czaszki, długie stalaktyty. Gantor spostrzegł porozrzucane kupy głazów, popękanych i o ostrych krawędziach, jak gdyby jaskinię utworzono przemocą. Zgadzało się to z historiami, jaki z dawna słyszał.
- Spróbujmy tędy, sądzę, że ścieżka jest gdzieś z tej strony – zasugerował kender.
- Ty – ty nie pamiętasz? – warknął krasnolud jąkając się z oburzenia – Jak można zapomnieć o czymś tak ważnym?
- Pamiętam! – ton głosu Emilia wyraźnie wskazywł, że poczuł się urażony – To tędy, na pewno. No, prawie na pewno.
   Poprowadził dalej zanim Theiwar zdążył z kolejnym protestem. Włóczył ich tak z godzinę, co raz to zastanawiając się nad wyborem tego czy innego przejścia, nim wreszcie odnalazł niewielką, okrągłą grotę otaczającą okrągłe źródło spokojnej wody. Dwójka podróżników ostrożnie zeszła po kamienistym zboczu gdzie tylko przestrzeń kilku kroków była widoczna poprzez rumowisko głazów i gruzu pokrywającego podłoże. Bezskutecznie Gantor Blacksword przemyśliwał w jaki sposób kender znajduje drogę w nieprzeniknionej ciemności. Zauważył już, że Emilio łatwo się potyka o kamienie czy inne przeszkody dość łatwo zauważalne – przynajmniej dla oczu Theiwara – a leżące na jego drodze.
   Była to może sprawa dźwięku. Odgłos cichego kapania wypełniał bowiem grotę, jakby sugerował, że woda w źródle gdzieś jednak przepływa. Mimo to, powierzchnia samego źródła pozostawała gładka, bez zmarszczek czy fal, jakby była tu od wieku z połową tylko oczekując by zaspokoić pragnienie zmęczonych podróżników.
- Dlaczego powiedziałeś – od wieku z połową? – spytał Emilio, gdy już Gantor się napił, beknął głośno i wyraził swe przypuszczenia.
- Ponieważ to miejsce tak długo istnieje – przynajmniej jako Skullkap.
    Krasnolud, czując się zaspokojony i wylewny, zdecydował się nagrodzić kendera przywilejem wysłuchania opowieści będącej z prawa przyrodzonej każdemu krasnoludowi urodzonemu pod górską kopułą Thorbardinu. Theiwarski wygnaniec szerokim gestem wskazał na górski masyw nad ich głowami. Był teraz w doskonałym humorze więc zdecydował, że kender na razie jeszcze będzie żył.
- A co było tu przedtem? – Emilio usiadł tuż obok, podparł dłońmi brodę i zamienił się w słuch.
- Wcale nie góra. To była wielka wieża, kompletna forteca o nazwie Zhaman. Siedziba magów. My, krasnoludowie, nie mieliśmy z nią nic wspólnego. Nawet elfowie – to słowo Gantor wypluł jakby było przekleństwem – woleli trzymać się Pax Tharkas. Oni, podobnie jak krasnoludowi i ludzie, zostawili fortecę w Zhaman czarodziejom i innym takim.
- A któżby chciał się przywlec tutaj, w sam środek pustyni. To znaczy z wyjątkiem kendera, który musiałby tu przyjść by zobaczyć jak to wygląda? – zaputał poważnie Emilio.
- Wiem tyle, że wtedy nie było tu żadnej pustyni. To spękane słońce pustkowie było wtedy żyzną posiadłością królestwa Thorbardin. Rolę uprawiali to krasnoludowi podgórscy. Dostarczali żywność i wymieniali ją z krasnoludami górskimi na ich dobra – głównie stal – bowiem byli zbyt leniwi lub głupi, by je sami wytworzyć.
   Emilio poważnie skinął głową. Przeciągną czubek kitki przez ramię I zaczął żuć jej koniec, wzrok miał całkiem nieobecny i Gantor zrozumiał, że właśnie wyobraża sobie scenę, jaką mu opisał.
- I trwałoby tak pewnie po dzień dzisiejszy, tyle że wtedy nadciągnął największy wygnaniec Ansalonu od czasu odejścia samego Paladine i Mrocznej Królowej – Theiwar aż splunął dla podkreślenia prawdy swoich słów.
   Wciąż miotając przekleństwa na wszystkich bogów Gantor kontynuował ze śmiertelną powagą. Mroczni krasnoludowi różnili się nieco od swych pobratymców w głębi pogardy dla obojga bóstw. Dla poddanych Thana Realgara każdy z bogów z wyjątkiem tylko Reorxa to mieszający się we wszystko łajdak i żaden z szanujących członków klanu nigdy by nie pozwolił, by to wyperswadowano.
- To był Fistandantilus. To on wcisnął krasnoludom podgórskim głupią myśl, że to my, żyjący pod górą, oszukaliśmy ich. Musisz wiedzieć, że nie kocham za bardzo Hylarów – zadufani w sobie, malutcy służbiści – ale mieli rację, gdy zamknęli i zabarykadowali wrota. Nie było wyboru. Krasnoludów podgórskich musieliśmy zostawić własnemu losowi. Nie było dla wszystkich miejsca pod górą. Nigdy nie było i nigdy nie będzie – orzekł Gantor stanowczo.
- I wtedy nadszedł Kataklizm? – spytał Emilio, starając się nadążyć za opowieścią.
- Nie! To się zdarzyło setki lat wcześniej! Dopiero po Kataklizmie, gdy powódź i klęska głodu opanowała ziemię przyszły krasnoludy podgórskie błagać o pomoc. Zapomnieli już, jak to odwrócili się przed laty od góry, jak to pragnęli zmieszać z ludami świata.
   Gantor wzruszył ramionami na dziwaczność samego pomysłu; czas wygnania upewnił go tylko, że odziedziczony po przodkach rozłam był najprawdziwszym rozejściem się dróg.
- Tyle, że potem pragnęli wrócić pod górę? – naciskał dalej kender.
- Ano tak. I wtedy to Hylarowie I cała reszta nas wszystkich odrzuciła ich, odepchnęła aż do Pax Tharakas i zabroniła powrotu. Odeszli tylko po to by spotkać czarodzieja, zgarnąć wszystkich krasnoludów podgórskich i mnóstwo ludzkich wojowników.
- A ten czarodziej… czy to był Fistandantilus?
- A któż inny zdołałby zgromadzić taką armię? Podeszli na równiny wokół Zhamanu, byli gotowi do marszu na Bramę Północną. Wtedy jeszcze oczywiście istniała Brama Północna. Więc wyszliśmy w pole a krasnoludzka krew zabarwiła całą dolinę. Theiwarowie stali na lewej flance i ich atak odrzucił krasnoludy podgórskie w stronę domu elfów.
- A czarodziej? Czarował? Latał? – naciskał podniecony Emilio.
- To było wtedy chyba najdziwniejsze. Wyglądało na to, że go tam nie ma… jakby nie brał udziału w bitwie. Zamiast tego, przyszedł tutaj – czy też raczej do Zhamanu, bo wieża właśnie tutaj stała.
- No to czy wy, krasnoludy górskie, zwyciężyłyście w tej bitwie?
- Zwyciężylibyśmy! – warknął Gantor – Gdyby nie ten przeklęty czarodziej. Starał się właśnie to opowiedzieć; otóż przylazł tutaj, wypracował jakieś zaklęcie i całe to miejsce rozwalił w kawałki. I to łącznie z moim ojce który razem z innymi Theiwarami stał w pierwszej linii.
- To straszne – głos Emilio wyrażał poważny żal.
- Ba! Ten czarny był łajdakiem i złodziejem! A poza tym, dostała mi się jego sypialnia, najważniejsza rzecz w skarbcu rodzinnym.
   Gantor zachichotał posępnie widząc wstrząśniętego kendera, po czym nachylił się i hałaśliwie pociągnął wody prosto ze źródła.
- A ten Fistandantilus zginął? – zapytał Emilio uważnie oglądając ściany groty.
- Taa. Każdy to wie.
- Wygląda, że niektóre części tego miejsca nie zostały zniszczone za mocno – zauważył kinder.
- Co przez to rozumiesz? – sprzeciwił się mroczny krasnolud.
   Wskazał ramieniem przez całą grotę dokoła. Były tam kamienne kolumny potrzaskane na kawałki, których szczątki leżały bezładnie na całej podłodze groty. Głębokie pęknięcie, kształtem przypominające zygzak błyskawicy, znaczyło szramą sklepienie.
- Z całą pewnością możesz to zobaczyć. Co nie?
- Tak, oczywiście – z werwą zgodził się Emilio – Tylko, że trochę niżej znalazłem cały komplet tuneli. A nawet miejsce, gdzie jest pewien klejnot…
   Głos kendera załamał się w nagłym dreszczu
- Klejnot? – Gantor zamarła I wlepił wzrok w zamyślonego nagle kendera.
- Co? A, tak. Był całkiem ładny. Mogłem go nawet zabrać, tyle, że…
- Gdzie?
   Krasnolud nie miał ochoty na wysłuchiwanie reszty opowieści Emilia. Umysł mu ożył a wyobraźnia wysyłała całe kaskady obrazów. Ujrzał wyraziście całą perspektywę własnych pragnień, a zwłaszcza całe masy skrzących się kamieni, klejnotów czerwonych, zielonych, turkusowych i każdego innego koloru tęczy. Zapomniał o zmęczeniu i desperacji; zostały zmyte przypływem chciwości.
   Kolejny instynkt okazał się równie naturalny co błyskawiczny: ten kender stanowi zagrożenie, groźbę dla skarbu należącego się Gantorowi! Trzeba go zabić!
   Ledwie krasnolud zaczął obmyślać najsprawniejszy sposób gwałtownego zgonu swego towarzysza złośliwa rzeczywistość znów dała o sobie znać. Zdawszy sobie ponownie sprawę z faktu, że nie jest w stanie wywlec informacji z martwego świadka, musiał Gantor uznać, że Emilio Haversack jest nadal bardziej użyteczny żywy niż martwy. Zmusił się do uspokojenia drżącego głosu.
- Gdzie jest ten klejnot? Daleko?
   Odchrząknął i splunął w bok by wykazać bardziej niż umiarkowane zainteresowanie całą sprawą.
- No cóż, tak naprawdę to całkiem spory kawałek drogi w dół.
  I ponownie wyraz twarzy kendera wyraził mocne zaniepokojenie.
- Tak naprawdę to nie bardzo było nawet na co popatrzeć, coś takiego trochę porysowanego i to wszystko. Poza tym… tam siedziało coś jeszcze… coś, czego doprawdy nie umiałem polubić.
   Gantor już dalej nie umiał czekać.
- Zabierz mnie tam!
- No cóż, skoro tego chcesz. Ale nie sądzisz, że powinniśmy najpierw trochę odpocząć, zanim…
- Już! – warknął Theiwar w którym zbudziła się od razu woelka podejrzliwość – Poczekasz aż zasnę i zabierzesz skarb dla sibie!
- Co? Nie, nigdy! Nawet nie mam na niego ochoty… już nie. Ale w porządku, skoro tak się niepokoisz to zaraz ci go pokażę. Tylko nie mów, że cię nie ostrzegałem.
   Mamrotał pod nosem uwagi na temat kiepskich obyczajów oraz nachalnych osobników ale jednak wstał i poczłapał naprzód do wyjścia z groty, w której znaleźli źródło wody. Przedostali się przez labirynt połamanych ścian i spękanych sklepień gdzie doświadczone oczy krasnoluda mogły rozpoznać pozostałości po wielkich halach i szerokich, imponujących schodach.
   Ciemność zgęstniała gdy tylko zniknęli za rogiem a schody mogły równie dobrze leżeć zwalone jak i piąć się do góry. Ostrośnie wybierali przejście przez ruiny. Emilio najwyraźniej tylko przypuszczał, którą drogę wybrać i to na kilkunastu rozwidleniach. W końcu kender dotarł do wielkiej, okrągłej jamy, czarnej dziury, której ciemność przekraczała nawet możliwości oczu krasnoluda, przyzwyczajonych wszak do takich warunków.
- To musi być centralny szyb – powiedział Emilio.
   Jeżeli nawet zazdrościł krasnoludowi umiejętności wydawania rozkazów nie znoszących sprzeciwu to jego głos bynajmniej tego nie zdradzał. Na odwrót, głos kendera brzmiał równie towarzysko i gawędziarsko jak zawsze.
- Można zobaczyć, że idzie zarówno w górę przez sklepienie jak i w dół.
   I rzeczywiście, Gantor był w stanie dostrzec odpowiadający dziurze czarny krąg ciemności w powierzchni sklepienia nad głowami. Rachityczna siatka jakichś włókien dyndała swobodnie w powietrzu, łącząc górę szybu z jamą na poziomie gruntu. Przyjrzawszy się nieco bliżej i dokładniej, mógł Theiwar orzec, że siatkę tworzą zardzewiałe szczątki stalowych schodów wznoszących się dawniej spiralą wokół centralnego szybu a wiodących do wnętrza wielkiej wież w Zhaman.
   A teraz te same schody wskazywały drogę do głębin serca Skulkap.
- W ten sposób zlazłem tu uprzednio – powiedział Emilio dołączywszy do krasnoluda – Musisz trzymać się tu dość ostrożnie, w kilku miejscach metal chwieje się we wszystkie strony, lecz jest dość silny by po nim zejść na dół.
   Gantor zamrugał i wpatrzył się w kendera.
- A skąd mam wiedzieć, że nie próbujesz mnie tu zabić?
   Emilio wzruszył ramionami.
- Chcesz, żebym poszedł przodem?
   Już sięgnął do zardzewiałych pozostałości poręczy gdy podejrzliwy krasnolud gwałtownie go odepchnął.
- Nawet się nie waż!
   Gantor chwycił poręcz i wstąpił na dość mocno wyglądające żelazne pręty, solidnie umocowane w skale fortecy.
   Pręty natychmiast zatrzeszczały a odpadające z nich resztki spadły w dół wywołując głośne podzwonne. Theiwar zaskowytał i przycisnął się oburącz do poręczy aż słabowita podpora odchyliła się na zewnątrz a wielka otchłań rozwarła się jak nienasycona, wiecznie głodna paszcza. Gantor przywarł do chwiejnie dyndającej żerdzi a kolejne kawałki metalu odrywały się i spadały powodując ostre dźwięki ginącego w otchłani walenia, dzwonienia i spadania przez długi, bardzo długi czas.
- Popatrz – powiedział Emilio wyciągając ramię.
   On również wstąpił na żelazne żerdzie podestu, swobodnie zakołysał się w powietrzu trzymając poręcz w garści a potem zeskoczył na solidnie wyglądające pozostałości po schodach jakieś kilkanaście stóp niżej.
- Zrób to tak jak ja!
- Wolę po swojemu! – parsknął Gantor ppsuwając się po poręczy cal po calu i przeklinając gdy tylko stopa straciła oparcie.
   Dotarł wreszcie do miejsca gdzie odpoczywał kender. Tym razem nie odrzucił pomocnej dłoni, jak chwyciła go za pas i pociągnęła do bezpiecznego miejsca.
- Dalej! - radośnie zawołał Emilio I beztrosko czmychnął w dół po resztkach konstrukcji.
- Zaczekaj!
   Theiwar posuwał się za nim jak tylko mógł najszybciej, humor mu się znacząco pogarszał przy każdym chybotliwym przejściu, przy każdym wstrzymującym bicie serca skoku w ciemność. Górny otwór jamy szybko przestał być widoczny w miarę jak szybko posuwali się w dół cylindrycznego, kamiennego szybu. I ciągle dziarsko prowadził kender, przemierzając szerokie wyrwy z takim samym brakiem zastanowienia jakby stąpał po solidnych, kamiennych stopniach. Krasnolud nagle się zatrzymał, jakby nowe podejrzenie uderzyło go z całą mocą. Gantor chwycił się kawałka metalu i wpatrzył w kendera, który był już dobre parę stóp niżej.
- Jak to możliwe, że niczego się tu nie obawiasz? Nie wiesz, że jedno, drobne potknięcie i łamiesz kark?
- Och, my kenderzy niczym się zbytnio nie przejmujemy – Emilio machnął lekko ręką ignorując mrok ziejący poniżej – Wiesz, my uważamy, że jeśli ma mnie coś dopaść, to mnie dopadnie. Przejmowanie się tym to tylko bezużyteczna strata czasu.
- To wariactwo!
   Ponownie cicho mamrocząc krasnolud usiłował nadążyć za kenderem i jednocześnie wyczarować obraz skarbów, które już raz tak kusząco przeleciały mu przez głowę. Nagle jednak dopadła go jeszcze jedna, głębsza myśl.
- Co to było takiego co gadałeś, jakaś rzecz sprawiała, że się bałeś?
   Pamiętał nerwowość Emilia, nawet przestrach, gdy pierwszy raz mówili o klejnocie.
- O ile pamiętam, to mówiłeś, że kenderzy rzeczy się nie boją?
- O co ci… aa, to – głos Emilio lekko się załamał – Myślisz o tym tam klejnocie?
   Gantor skinął głową.
-No cóż… wiesz tam… tam, na podłodze, obok klejnotu, leżała czaszka. Ona sprawiłe, że ciarki mnie przeszły. Dokładnie wtedy, gdy sobie pomyślałem o zabraniu takiego pięknego kamyka doznałem wrażenia, że ta czaszka mnie obserwuje ciemnymi oczami. Zdecydowałem, że raczej ten klejnot zostawię i szybko stamtąd wyjdę.
   Theiwar parsknął z pogardą. Oto osoba, która nie odczuwa strachu przed łamiącym gnaty upadkiem w ziejącą otchłań pozwala sobie na starch na widok kawałka byle szkieletu! W odczuciu wewnętrznego zadowolenia powoli ruszył za kenderem. Nadal regularnie przeklinał a jego furia na widok kendera poruszającego się z niebywałą łatwością powoli przekształcała się w lodowate postanowienie napędzane dodatkowo instynktowną antypatią do nie-Theiwara, więcej – do nie-krasnoluda z gór. Postanowienie było proste: gdy tylko Emilio pokaże, gdzie leży klejnot to zostanie zabity.
   NA koniec ukazała się wreszcie najniższa platforma i Gantor mógł wreszcie odetchnąć z ulgą, że to nie kończące się złażenie właśnie się kończy. Wkrótce jednak dostrzegł, że czaka go jeszcze jedno spore wyzwanie; ze sklepienia wysokiego korytarza zwisały swobodnie resztki spiralnych schodów. Zawieszone w pustej, czarnej przestrzeni stanowiły słabiutkie połączenie z leżącą poniżej posadzką.
   Emilio czmychał w podskokach ze zwinnością małpy, przeskakiwał podźwig arach, poręczach i stopniach. Nawet niewielka waga kendera wystarczyła, by cała zardzewiała masa zaczęła się kręcić i poruszać. Krasnolud skrzywił się boleściwie na widok pojedynczego bolca, kawałka stali wbitego w ścianę cylindrycznego szybu, który zdawał się stanowić jedyne podparcie całej tej masy stali. Powietrze przeszył słaby trzask a Gantor już sobie wyobraził, jak bolec się poddaje a cała masa zabójczego metalu spada wraz z kenderem.
   Śmierć towarzysza stanowiłaby dla Theiwara sporą niewygodę bowiem tylko kender znał położenie klejnotu. Gdyby natomiast Theiwar pozostał w tych ciemnościach sam to odnalezienie kamienia byłoby co najmniej wątpliwe. Najprawdopodobniej taki upadek zamknąłby Gantorowi drogę w dół, do skarbu, drogę, którą pokonywał teraz z coraz to większym ferworem.
- To łatwe!  - zawołał Emilio a wysokie echo „łatwe, łatwe, łatwe” zdawało się kpić z wahań krasnoluda – Po prostu skocz tutaj i ześlizgnij się po słupie.
- Czekaj! – warczał Gantor.
    Ujął toporek w dłoń I obrócił obuczem. Kilkoma ostrymi uderzeniami wbił bole z powrotem w kamień. Poczuł ulgę widząc, że siedzi głęboko, jest solidny i nieskorodowany.
   Dopiero potem prześlizgnął się na stalową plątaninę wciąż jednak czując skurcze żołądka i mdłości na widok poruszających się belek i poręczy. I znów trzask metalu zaatakował mu uszy, lecz poruszenia masy metalu były teraz nie tak gwałtowne jak wtedy, gdy schodził po niej Emilio. Z zaciśniętymi do bólu zębami krasnolud powoli pokonał resztę drogi. Kiedy wreszcie oparł stopy o solidne, kamienne podłoże mógł się wreszcie wyprostować, rozruszać plecy i uważnie rozejrzeć. Jasne oczy rozszerzyły się mocno, absorbowały mrok, a potem spoczęły na figurce kendera. Był wyraźnie poruszony.
- No, trochę to trwało – powiedział Emilio z lekką przyganą – Ale to już za nami.
   Gantor ponownie zdusił w sobie mordercze zapędy bowiem potrzaskane groty i korytarze jakie ich wciąż otaczały stanowiły doprawdy rozległy labirynt. Wyglądało na to, że tym razem, z pewną dozą pewności, kender wie gdzie należy iść. Emilio ruszył wybranym przejściem i gładko omijał wielke okruchy skalne, jakie kiedyś oderwały się od sklepienia. Theiwar przyjrzał się grubej powłoce kurzu pokrywającego kamienie. Miejsce to wyglądało na nienaruszone chyba od czasu ogromnej eksplozji jak Zhaman zmieniła w Skulkap.
   I znowu złaził niżej postępując krok w krok za kenderem po kolejnych schodach. Były to jednak tym razem solidne, wykute w kamieniu schody wycięte w prostokątnym korytarzu jaki prowadził przez litą skałę to samych fundamentów fortecy. Gantor rozpoznał ślady roboty krasnoludów i odczuł rodzaj dumy z własnej rasy bowiem te schody pozostały właściwie nieuszkodzone.
   Dotarli wreszcie do labiryntu niewielki pokoi. Pomimo zalegającego tu kurzu i gruzu Gantor mógł rozpoznać, że pokoje te były kiedyś umeblowane znacznie staranniej niż cokolwiek co widział w kamiennych korytarzach z jakich składała się cała reszta tych katakumb. Kiedyś leżały tu nawet tkane dywany na podłodze lecz teraz już tylko zgniła warstwa kurzu zalegała podłogę grubą warstwą. Odór zgnilizny był tu ostry a framugi i belki ze spróchniałego już drewna były widoczne, gdzie tylko wzrok Theiwara mógł dotrzeć.
- Tędy – powiedział kender – Jeżeli oczywiście jesteś pewien, że chcesz…
- Nie staraj się teraz cofnąć!
   Serce Gantora waliło mocno jakby wyczuwało już bliskość skarbu. Pociągnął nosem. Zapach bogactwa prawie już wisiał w powietrzu. Palce bezwiednie zacisnęły się na rękojeści noża.
   Przeszli jeszcze kilkanaście komnat. Theiwar tylko przypadkowo zauważał stoły, pozostałości po butelkach I fiolkach, w skórę oprawne tomy które, chociaż pokryte grubym kurzem, jednak uniknęły butwienia I pokrycia mchem, które zagarnęło obiekty drewniane I tkaninowe we wszystkich komnatach.
- To właśnie tutaj – powiedział Emilio i gwałtownie się zatrzymał wskazując zacieniony łuk wejścia – T-ty idź jeśli chcesz. Ja myślę, że jednak tutaj poczekam i…
- O nie. Nic z tego!
   Podejrzliwość Gantora, zawsze gotująca się pod powierzchnią umysłu, nagle zabulgotała na cały głos. Ostro popchnął kendera nie zważając na głośny krzyk protestu i wraz z Emilio wpadł do niewielkiej groty. Tyle, że nie był to zamknięty pokój. Raczej długi korytarz kończący się ślepą, kamienną ścianą. Początkowo krasnolud był pewien, że oto został oszukany, lecz kiedy spojrzał na kendera zauważył, że Emilio w ogóle nie zwraca nań uwagi.  Oczy malutkiej istoty skupiły się na obiekcie, który leżał u podnóża ślepej ściany.
   Gantor podniósł oczy i aż sapnął, gdy jego wzrok padł bezoką czaszkę leżącą na kamiennej podłodze i wlepiającą w niego spojrzenie pustych oczodołów. To był przecież tylko kawał pobielałej kości, widok którego doświadczył już setki razy, setki czaszek widziały już oczy krasnoluda. Było jednak coś niepokojącego, niepodważalnie przerażającego, w tym makabrycznym przedmiocie. Czaszka leżała w bezruchu, nawet nie było widać żadnej iluminacji wokół niej, nie wydawała żadnego dźwięku, który mógłby być przez krasnoluda słyszany.
   A jednak nie mógł oprzeć się wrażeniu, że się jarzyła, że czekała, że patrzyła. Z dreszczem na grzbiecie cofnął się o krok choć płonących teiwarskich oczu od kawałka kości nie oderwał.
   Bezcielesne oblicze wytrąciło go z równowagi tak mocno, że dopiero po parunastu chwilach pomyślał o tym, żeby  spojrzeć na inny, pozbawiony jakichkolwiek cech charakterystycznych, obiekt na kamiennej posadzce.
- Klejnot! – zawołał I wykręcił całe ciało w jego kierunku.
   Drżąc cały podszedł bliżej, uklęknął lecz nie próbował jeszcze nawet sięgnąć po ręką po kamień.
   Złoty łańcuszek, wciąż jeszcze błyszczący w kurzu podłogi, wskazywał, że klejnot był kiedyś noszony na czyjejś szyi. Kunsztownie wykonana plecionka z cienkiego złotego drutu obejmowała spory, pojedynczy kamień, klejnot barwy jasnej zieleni jakiej krasnolud jeszcze nigdy nie widział.
   Nie potrzebował nawet identyfikować kamienia, żeby zorientować się o jego wręcz niewyobrażalnej wartości. W doświadczeniu krasnoluda rzecz była unikalna, a doświadczył wiele i widział niejeden drogocenny klejnot. I nagle wiedział, jakby z pamięci wystrzeliło wspomnienie o kilku dziwnych kamieniach jakich od wielu już dekad nie widziano.
- Ten kamień to krwawnik – powiedział szorstko głosem, z którego przebijała chciwość.
   Sięgnął ręką, dotknął łańcuszka, owinął go sobie o przegub i podniósł klejnot do oczu.
- Można nawet zobaczyć ślady czerwonego ognia – kolor świeżej krwi – o tutaj, zaraz pod powierzchnią.
   Chciwość wypełniła okrutne serce Theiwara po brzegi, wiedział już, że oto trzyma w dłoni klejnot najcenniejszy z tych, które kiedykolwiek widział.
- Może chciałbyś go sobie obejrzeć na zewnątrz – powiedział Emilio, kierując się do wyjścia – To tędy.
   Tyle, że Gantor wcale nie słuchał. Wpatrywał się wciąż w kamień wierząc, że widzi błyski światła – gorące, purpurowe rozbłyski – gdzieś w głębi klejnotu. Słabe może, lecz widoczne dla doświadczonych oczu.
- Hej, Gantor? – spytał Emilio – Możemy już iść?
   Krasnolud gwałtownie zwrócił głowę po to tylko, by ujrzeć jak kender się odwraca plecami i tęsknie patrzy w korytarz. Krasnolud prychnął pogardliwie bowiem zdał sobie sprawę, że nieduży towarzysz jest wciąż nerwowy, tajemniczo zdenerwowany samą obecnością w tym miejscu.
   Mroczny krasnolud przypomniał też sobie inne swe postanowienie; żadnych świadków, nikogo kto wiedziałby gdzie klejnot znaleziono, nawet nikogo kto wiedziałby o jego istnieniu, o jego posiadaniu przez łotrowskiego Theiwara.
   Twarz Gantora wykrzywił grymas pożądliwości gdy podnosił nóż. Tyle, że wtedy oczy krasnoluda padły na czaszkę, rzecz tak denerwującą kendera. Zadowolony z ironii samego faktu, Theiwar schował nóż do pochwy i sięgnął po kościany artefakt.
- Co ty robisz? – zawołał Emilio obracając się I nagle widząc szeroko otwarte oczy krasnoluda wznoszącego czaszkę nad głową.
- Nazywają to mordem – odparł Gantor Blacksword.
   Z tymi słowy uderzył. Czuł chrupnięcie gdy cios czaszki walnął Emilia prosto między oczy. Kender upadł bezgłośnie, potoczył się i leżał nieruchomo. Krasnolud cisnął czaszkę na znieruchomiałe plecy kendera. Przyciskając skarb do piersi Gantor uciekł z pokoju i rozpoczął drogę powrotną do świata na górze.


https://scontent-b-ams.xx.fbcdn.net/hphotos-prn2/p480x480/1238722_626203917419553_1235611245_n.jpg

Offline

 

#9 2016-09-25 17:33:38

 janjuz

Najwyższy Kleryst

Call me!
Skąd: Zduńska Wola
Zarejestrowany: 2012-10-02
Posty: 821

Re: Fistandantilus odrodzony

Rozdział 8
Gospodarz, swego rodzaju
251 AC

   Cały świat skupiony był na jednym zjawisku, piekącym i nieustępliwym.
Ból.
   Wszystko było tętniącym bólem, zaczynało się z tyłu głowy, promieniowało na szczękę, szyję, ramiona. Wyrastało z ciemności, sięgało ściskającymi, bezcielesnymi palcami, wzmagało się z każdym atakiem męki jakby gorące ostrze przecinało zarówno skórę jak i umysł. Agonia nadciągała za plecami, zupełnie jak kopiący koń, i wtedy znów wciągnęła go czarna pustka.
   Później znów wrócił ból, lecz teraz mógł już odczuć rodzaj zadowolenia, bowiem uznał mimochodem, że takie odczucie można uznać za znak nadziei. Pomimo wszystko puchnący impet cierpienia napawał obrzydzeniem, powodował wywracanie żołądka na lewą stronę. Ale przynajmniej znaczyło to, że wciąż żyje. Przed oczami miał tylko czerń, może poza kilkoma iskrami czerwieni i bieli pojawiających gdzieś w oddali, przelatujących jak spadające gwiazdy a potem niknące jednym błyskiem.
   Mimo dezorientacji i bólu jednak zdawał sobie sprawę, że nie były to jakieś zewnętrzne światełka, że istniały tylko w jego poranionym i potrzaskanym umyśle.
   Mój umysł. Powtarzał sobie samemu w kółko i wciąż, że to jest jego własne ciało, że myśli oznaczają iż wciąż żyje. Narastało w nim jednak pytanie znacznie głębszej natury, równie przerażające jak ostro-kły wąż, atakujące z głębi otaczającego mroku. Próbował pytanie ignorować, próbował sobie wytłumaczyć, że nie ma ono znaczenia. Lecz ono syczało potajemnie, jak tajemnica, której ignorować nie można, szeptało samo siebie znowu i znowu prosto w obolałe uszy.
   Kim ja jestem?
   To pytanie było nowe, wiedział o tym – a co najmniej zawarta w nim tajemnica była nowa. Mógł kiedyś odpowiedzieć na nie bez żadnych trudności, żadnych wahań. Miał przeszłość, śmiertelny byt u boku rodziców, dzieciństwo, i… i wędrówki. Wdział większość świata pod płaszczykiem śmiertelnego żywota.
   Dlaczegóż więc nie mógł sobie przypomnieć osoby, która żyła tym życiem, osoby, którą był on sam?
   Pytanie było niepokojące w swój własny sposób, zupełnie jak chorobliwa męczarnia grożąca wciąż przyszpileniem go w tym miejscu. Pierwsza próba poruszenia wywołała tylko świeżą falę agonalnego bólu, atak choroby posyłającej wzbierającej falę żółci w gardle. Zignorował piszczący protest własnej głowy, przeturlał się na bok i zwymiotował opróżniając jelita na płaskie kamienie podłogi.
   Z jakiegoś dziwnego powodu podłoga wyzwoliła poczucie zażyłości. Rozumiał, że znalazł się we wnętrzu, to oczywiste – nieświeże, stęchłe powietrze stanowiło wystarczające potwierdzenie. Teraz jednak uznał, że znalazł się głęboko, głęboko pod ziemią. Żądna okoliczność wynikająca z pozbawionego światła otoczenia na to nie wskazywała, lecz uznawał to za fakt jaki skłonny był uznać.
   Był to już jakiś rodzaj zwycięstwa więc opadł znów na podłogę, brał chrapliwe wdechy i próbował sobie przypomnieć – gdzie pod ziemią. Ból głowy, jakby skutkiem samego myślenia o czymś innym, troszkę się oddalił i zanim zdołał rozpatrzyć wyzwanie kolejnego ruchu zauważył, że jest już w pozycji siedzącej. Plecy oparł o ścianę, gładką, kamienną ścianę, odpoczywał i jednocześnie usiłował wzrokiem przebić ciemność.
   Nie było nic do oglądania.
    Jego ręce. Znajome dłonie o krótkich, lecz zręcznych i zwinnych palcach próbowały właśnie dostać się do jednej z sakiewek o których był pewien, że wciąż wiszą u paska. Znalazł krzemień i sztylet o krótkim ostrzu dokładnie tam, gdzie spodziewał się znaleźć. Było tam też trochę hubki, dobrze wysuszonej i pokruszonej, ochronionej od wilgoci skórzaną okrywką. Poza tym był tam też kawałek naoliwionej tkaniny.
   Ruchy miał gładkie i takie… doświadczone, widać już wiele razy powtarzane choć nie pamiętał ani jednego momentu gdzie robiłby coś podobnego. Jednym uderzeniem skrzesał snop iskier, zamrugał oczami z powodu nagłej jasności a potem patrzył jak one skwierczą i gasną. Uderzył jeszcze raz i tym razem jasne plamki padły na hubkowe podłoże. Dmuchnął delikatnie, ostrożnie i hubka rozbłysła płomieniem. Skręcił kont z naoliwionej szmatki, postrzępionym końcem dotknął płomienia i nagle pomarańczowe światło rozbłysło wszędzie  w zamkniętej przestrzeni podziemnej komory.
   Poczuł uderzenie panicznego strachu.
   Wpatrywała się w niego czaszka. Mroczne pustki oczodołów wpadły w cień jeszcze głębszy gdy zaświeciła prowizoryczna pochodnia. Z głośnym szlochem zerwał się wstecz i uniósł wysoko płonącą tkaninę, nie mógł jednak oderwać wzoru od wpatrzonej weń maski śmierci. Dopiero gdy truchtem, jak krab, odbiegł dalej za róg pozwolił sobie na głębszy, swobodniejszy oddech.
   Stał tak i, mając na uwadze szybko spalającą się taninę, gorączkowo rozglądał się po mrocznym korytarzu. Szybko znalazł czego wypatrywał; nasycony jakimś impregnatem kawał drewna, kiedyś pewnie noga od laboratoryjnego stołu czy ławki. Owinął szmatę wokół tępego końca drewna a płomienie szybko zaczęły ogarniać nasmołowany surowiec. Coraz mocniejsze światło rozjaśniało mrok.
   To był taki płomień, tego był całkowicie pewny, który będzie świecił przez parę godzin. A wiele czasu upłynie nim zdoła się stąd wydostać, choć tak naprawdę najbardziej irytowało go to, że nie miał pojęcia gdzie się znajduje. Wzniósł pochodnie i rozejrzał się po otaczającym go rumowisku. Poprzewracane stoły, szczątki flakonów i butelek, nawet jakieś tomiszcza i zwoje lecz nic, co byłoby choć troszkę znajomego. Wzruszył ramionami, odwrócił się i opuścił to miejsce.
   Przez pewien czas błądził w labiryncie kamiennych przejść, wybierał drogę w ten sposób by ominąć przerażającą czaszkę, która tak go wystraszyła zaraz po przebudzeniu. Niestety, choć starał się jak mógł to właśnie wylazł zza rogu by stanąć oko w oko z bezoką twarzą patrzącą nań spokojnie z poziomu podłogi. Kościsto białe oblicze przeraziło go po przebudzeniu, miał przeczucie, że obiekt jest niebezpieczny, zabójczy mocą jakiej nie mógł pojąć.
   Teraz jednak, Kiedy spojrzał na wszystko w żółtawym świetle pochodni, ujrzał czym tak naprawdę to jest; pozbawionym życia kawałkiem kości, spoczywającym nieruchom ona podłodze w miejscu, gdzie został ciśnięty. Podszedł bliżej odganiając zdenerwowanie, które znów wywracało mu żołądek. Zwisający kosmyk długich włosów sam znalazł sobie drogę i teraz nie myśląc nawet o tym, gwałtownie go przeżuwał.
- Jesteś martwy.
    Wypowiedział  te słowa pełnym głosem czując jednocześnie ulgę na sam dźwięk własnego głosu. Przyklęknął przy kości. Zauważył rdzawą czerwień na jej tylnej stronie. Krew była sucha, lecz znacznie świeższa od czaszki. Ręka instynktownie ruszyła do jego własnego czoła.
   Był tam zdrowy guz. Zaschnięta rana i strup w miejscu, gdzie został uderzony i skąd krew płynęła swobodnie, gdy został uderzony czymś twardym.
   Wiedział, że na czaszce są ślady jego własnej krwi, że ten kawałek kości walnął go w głowę i powalił zostawiając w potrzaskanym miejscu. Tylko dlaczego nic z tego nie pamiętał?
- Kim ja jestem?
   Wypowiedział pytanie głośno , wzywając do odpowiedzi czaszkę, ciemność, kamienne ściany – wszystko, co tylko mogło być świadkiem ataku na jego osobę i co niosło nadzieję na jakąś odpowiedź.  Żadnej odpowiedzi oczywiście się nie doczekał.
   Czarne oczodoły znów ściągnęły jego uwagę, wiedział już, że czaszka powinna być czymś przerażającym – w rzeczy samej, jakiś czas przed tym jak go czaszka przeraziła uważał, że należy do osób, jakie niełatwo wystraszyć.  Teraz jednak nie wyczuwał zbyt wiele zagrożenia. Wszystko wskazywało na to, że czaszka była naczyniem pełnym nieokreślonego zagrożenia teraz jednak, być może na skutek siły uderzenia, niebezpieczeństwo odpłynęło i pozostawiło bezcielesną głowę jako rodzaj cichego przypomnienia.
   Śmiało odwrócił się od czaszki i zaczął maszerować. Po krótkim czasie odkrył żelazną ramę starych schodów i nie zatrzymawszy się nawet na chwilkę już wiedział, że czeka go długa wspinaczka. Piął się uparcie w górę wciąż dzierżąc pochodnię w jednej ręce. Jedynie w najtrudniejszych miejscach brał wąski koniec drewna w zęby by użyć obu rąk i wciąż kontynuować wspinaczkę.
   Raz się zatrzymał zaskoczony odległym dźwiękiem. Wsłuchał się i rozpoznał potężny puls, zupełnie jak bicie serca. Skupił się by zlokalizować źródło dźwięku i wtedy ujrzał, ni stąd ni z owąd, dziwny obraz; zielonkawy kamień, a we wnętrzu klejnotu czerwone błyski pulsujące w rytmie tajemniczego bicia serca. 
   I ponownie powstrzymał dreszcz strachu jakby wiedział bez potrzeby rozumienia, że strach to emocja dlań niezrozumiała.
   Kiedy wreszcie skończyły się żelazne schody, pojawiły się kolejne korytarze, a potem grota gdzie była woda. Zatrzymał się, z radością ugasił pragnienie po czym zmarnował trochę czasu, by napełnić oba niesione skórzane bukłaki. Wiedział skądś, że za tym zrujnowanym labiryntem trudno będzie znaleźć choć odrobinę wody.
   Tylko skąd o tym wiedział a jednocześnie nie wiedział, gdzie jest?
   Na koniec wreszcie wynurzył się pod przygaszonym błękitem czystego nieba gasnącego przed zachodem słońca. Nie był zaskoczony, że wielka budowla za plecami wznosiła się tak wysoko, ani że przyjęła kształt czaszki. Wiedział, że to miejsce nosi nazwę Skulkap.
   I wtedy nawiedziła go znowu żywa wizja czaszki pozostawionej pod ziemią, jakby pojawiała od razu w jego umyśle. Patrzył znów w te czarne, puste oczodoły i drżał, bowiem czuł, że czaszka wciąż go obserwuje.
- Ale kim ja jestem?
   Odpowiedź na to pytanie znalazł gdy zmęczony padł na spoczynek w płytkim rowie. W świetle zachodzącego słońca wyciągał zawartość niesionych tobołów. Znalazł suchara – dokładnie pamiętał jego smak lecz nie miał pojęcia skąd się tam wziął. Znalazł miękką, futrzaną opończę i już wiedział, że będzie użyteczna w noce chłodniejsze od dzisiejszej.
   I znalazł też tubus z kości słoniowej służący do przechowywania zwojów, na pewno należał do niego i na pewno stanowił cenną własność. We wnętrzu cylindrycznego pojemnika znalazł kilkanaście map i kawałków pergaminu pokryte dziwnymi symbolami i nieodczytywalnymi notatkami nabazgranymi skosem przez mapy.
   Na górze kilku arkuszy rozpoznał dwa słowa: Emilio Haversack. Wziął patyka i napisał te litery na piasku. Teraz już był pewien, że słowa na pergaminie są napisane jego ręką.
- Nazywam się Emilio Haversack – powiedział głośno, zupełnie jakby powtórzenie tych słów czyniło je bardziej oczywistymi.
   Pozostało nadal zagadką skąd się tu wziął?
   I gdzie się podziała reszta jego pamięci?


https://scontent-b-ams.xx.fbcdn.net/hphotos-prn2/p480x480/1238722_626203917419553_1235611245_n.jpg

Offline

 

#10 2016-09-28 11:24:48

 janjuz

Najwyższy Kleryst

Call me!
Skąd: Zduńska Wola
Zarejestrowany: 2012-10-02
Posty: 821

Re: Fistandantilus odrodzony

Rozdział 9
Z czerni do życia
259 AC
Przez długi czas nie uczynił nic, przecież był niczym. To była jego ochrona, dokładnie jak w dawnych wiekach. Taktyka jaką używał gdy ktoś kto zagrażał jego życiu za zbrodnie prawdziwe czy wyobrażone, stawał się zbyt potężny. Uciekł więc przed zemstą dając żałosnym ludzikom fałszywą pewność, że oto został ostatecznie i nieodwołalnie zabity.
   Pamiętał jeszcze zgubny eksperyment, potężny czar, który winien zapewnić przejście przez Otchłań a nawet rzucić wyzwanie samej Mrocznej Pani. Miast tego zaklęcie wybuchło w potężnych wstrząsach, rozrywało go na kawałki, niszczyło go.
   Cały świat musiał już doprawdy uwierzyć w jego straszną śmierć. Lecz on się tylko ukrywał.
   Jak długo się tu już czaił? Jak długo skrywał się przed Uważał, że jak zawsze może zawierzyć uniwersalnym prawdom. Znał naturę ludzi, krasnoludów czy ogrów i wiedział, że w końcu ta właśnie natura spełni jego własny cel. Ludy Krynnu były gwałtowne, burzliwe a jemu ta gwałtowność była potrzebna, by odzyskać ciało, krew i życie.
   Na koniec przemoc się dokonała a dar został przekazany. I na powrót jego esencja, samo sedno jestestwa, była odziana ciałem a krew pulsowała w mózgu, który choć nie należał do niego to jednak został mu oddany w użytkowanie. Nie potrafił tak od razu rozpoznać czy to  człowiek, czy krasnolud czy może ogr został uhonorowany darem. Tak naprawdę to o to nie dbał. Każdy z tych ludów mógł się stać jego narzędziem, mógł użyć każdego oferowanego mu ciała aż wreszcie rozciągnie nad nim pełną kontrolę i odzyska należne mu miejsce w świecie.
   Był więc rad z niezmierzonego czasu jedynie odpoczywając w śmiertelnej skorupie i absorbując życie i witalność ciała, które stało się jego domem. Nie potrzebował przejmować kontroli, przynajmniej jeszcze nie, bo był wciąż zbyt słaby, wciąż nie gotowy na objawienie się wrogom którzy, jak doświadczenie uczyło, zawsze kryli się w załomach rzeki czasu, czekali na jego powtórne nadejście, na szansę zranienia go, lub nawet zamordowania.
   Tacy wrogowie, wciąż żądni zemsty i z umysłami zatrutymi zdradą, wciąż czekali i zaczęliby go szukać gdyby tylko jego obecność stała się znana.
   A jednak zawsze zwyciężał, zabijał ich. Zwyciężał, bowiem zawsze czekał na właściwy czas. Ta sama mądrość, która wtedy go prowadziła mówiła teraz, że czas właściwy jeszcze nie nadszedł. Pozwalał swemu gospodarzowi błąkać się po tym zapadłym kącie Ansalonu. Ponadczasowy duch nie zwracał zbytnio uwagi na wędrówki śmiertelnego ciała, jego zamiary i przyjemnostki. I przez ten cały czas on, duch prastarego arcymaga, będzie rósł w siłę, będzie czekał na właściwy moment do zadania ciosu.
   Jego witalność powoli powracała. Zaczął odczuwać ciepło a potem takie potrzeby jak, na początek choćby, pragnienie i głód. Potem przyszły pragnienia mocniejsze, siedzące znacznie głębiej, żądza mocy, życia, i krwi i te pragnienia potwierdziły, że znów jest gotów zanurzyć swe życie w nurcie wielkiej rzeki czasu.
   Oto na koniec nadszedł czas, by wyszedł z ukrycia, by znów zażądać nagród – skarbów, królestw i istnień – nagród prawa mu należnych. Obejmie nowe ciało, znajdzie mięso młodego i silnego mężczyzny jak czynił od zawsze. I znowu zażąda świata, którego kiedyś już był władcą; jeśli nawet nie świadomości ogółu to na pewno w rzeczywistości jaką postrzegał.
   Przesunął się więc, skierował więc moc ducha do umysłu człowieka – czy krasnoluda, czy ogra – który był jego gospodarzem. Był już gotów do przejęcia kontroli, do zniszczenia umysłu gospodarza, do uczynienia umysłu, ciała i życia tej osoby swymi własnymi.
   Coś jednak poszło nie tak.
   Wola Fistandantilusa wezbrała mocniej, wyczuwał poruszenie ciała gospodarza, jego ignorancję i jego strach. Był już czas, gdy ciało to winno zacząć odpowiadać gdy wola arcymaga zwycięży nieszczęsne indywiduum, którego losem stało się żywić czarodzieja przez resztę życia. Znowu nacisnął, skręcił i użył mocy potężnej obecności, niezmiernej mocy własnej magii pełnej świadomości stu lub więcej dusz, które wyssał w długiej podróży po moc.
   I znowu zawiódł.
   Gospodarz nie odpowiadał na nacisk woli. Wyczuwał zwoje śmiertelności, wyczuwał ciało I poczucie bycia osobą. Była tam jednak również kapryśna, wolnomyślicielska mentalność, która Nickom mocy nie miała zamiaru się poddać. Więcej nawet, niweczenie każdej próby uzyskania pełnej kontroli sprawiało jej nieopisaną uciechę.
   Jego nieśmiertelna esencja przywędrowała, jak zawsze uprzednio, do kogoś kto był zdolny ją nieść, choćby nieświadomie, przez cały świat. Tylko, że teraz potrzebował gospodarza na własność by go skonsumować w trudnym procesie odbudowy mocy.
   Tylko, że gospodarz nie odpowiadał.
    Były ongiś czasy gdy moc prastarego arcymaga mogła sięgnąć na zewnątrz, poszukując z pomocą widmowego szkieletowego sobowtóra schronienia w umyśle, lub w sercu czy wnętrznościach niczego nie spodziewającego się osobnika. W najlepszym jednak razie takie chwyty były przelotne a kontrola zawsze się wymykała.
   Esencja Fistandantilusa osiadła we frustracji, nieuchronna wiedza, że oto pokrzyżowano mu szyki doprowadziła mu umysł do białej gorączki a mordercze zapędy powinny wybuchnąć pękniętym balonem magii spalającej ciało i wymazującej umysł przypadkowego gospodarza.
   Tyle, że teraz brakowało mu jeszcze mocy, sposobów by moc okiełznać. A Kiedy tak cierpiał i pomstował na los zamykający go w tym miejscu zaczął jednocześnie rozważać przyczyny. Żaden człowiek, krasnolud czy ogr, nawet elf nie oparłby się przygniatającej mocy wielkiej magii. Arcymag wolałby zarządzać człowiekiem, taka przecież była jego własna, normalna postać, lecz wiedział, że da sobie radę z każdym innym, że każdy odczuje jego moc jeśli będzie to potrzebne.
   Wydawało się, że odpowiedź wskazuje na możliwość, iż gospodarzem nie jest żadna z wymienionych ofiar. Żaden z jego wcześniejszych celów. To jestestwo posiadało kapryśne obyczaje, beztroską i nieulękła wrażliwość, i życie tak pełne kłopotów i chaosu, że w końcu pozwoliło to Fistandantilusowi odkryć prawdę.
   A prawda ta napełniła mu umysł zgrozą i przerażeniem bowiem jego duch, jego esencja i wszystkie pragnienia na przyszłość zostały uwięzione w ciele kendera.
   Przez dłuższy czas trząsł się w niekontrolowanej furii aż stopniowo zdał sobie sprawę, że musi tym razem zmienić taktykę. Narzędzi do tego mu nie brakowało. Ani alternatywnych planów.
   Najpierw sięgnął umysłem do odległej czaszki, lecz wszytko co mógł ujrzeć to tylko jałowe i opuszczone podziemie. Kiedy jednak poszukał drugiego talizmanu, kamienia krwi i ognia, poczuł o wiele żywotniejszą, mocną obecność. Był tam krasnolud a krasnoludy znane były z poddawania się mocy arcymaga. Czarodziej wysilił umysł by lepiej widzieć, kiedy poczuł puls i sprawdził umysł niosącego kamień. Pobieżne badanie wykazało, że nadaje się w bardzo ograniczonym zakresie: gdakający maniak, niegodziwy lecz słaby.
   Pomimo wszystko znalazł Fistandantilus miejsce do ulokowania swej mocy. Krasnolud był głupcem, lecz głupcem podatnym na wpływy. Arcymag poczuł moc kamienia i użył go do penetracji prostackiego umysłu.
   Jeszcze przez jakiś czas krasnolud poniesie krwawy kamień, lecz w końcu da go temu kto potrafi go lepiej użyć.
   I otworzy się ścieżka czarodzieja prowadząca go na powrót do zniewolenia świata w przeszłości, teraźniejszości i przyszłości.

Ostatnio edytowany przez janjuz (2016-09-28 11:25:15)


https://scontent-b-ams.xx.fbcdn.net/hphotos-prn2/p480x480/1238722_626203917419553_1235611245_n.jpg

Offline

 

#11 2016-10-04 17:10:33

 janjuz

Najwyższy Kleryst

Call me!
Skąd: Zduńska Wola
Zarejestrowany: 2012-10-02
Posty: 821

Re: Fistandantilus odrodzony

Rozdział 10
Kamień Mocy i Władzy
263 AC Paleswelt-Darkember

Kelryn Darewind opuścił Tarsis na dwie minuty przedtem, nim kapitan straży miejskiej wpadł do luksusowego apartamentu, który Kelryn wynajmował w najlepszej gospodzie tego śródlądowego miasta. Fakt, że Kelryn nie zapłacił za zakwaterowanie, podobnie zresztą jak nie rozliczył się z licznymi handlarzami i dostawcami przez pół roku pobytu w zatłoczonym mieście, stanowił najważniejszy powód kapitańskiej – jak również szefa magistratu – skrupulatnej uwagi.
   Doskonałe wyczucie odpowiedniego momentu, które pozwoliło Kelrynowi na wygodne życie w tak odległych miastach jak Caergot, Sanction czy Haven nadal mu świetnie służyło. Mógł jeszcze spakować te kilka rzeczy jakie niewątpliwie posiadał, osiodłać świetnego konia, którego zdobył wygrywając zakład z handlarzem, po czym pojechać ulicami miasta, które opuścił północną bramą bez specjalnego pośpiechu.
   Wiedział doskonale, że wygląda z pańska siedząc w siodle izabelowatego wierzchowca. Opończa z czarnego, obramowanego białym futrem sobola, jedwabiu okrywała proste ramiona. Dobrej jakości skórzane buty, właśnie wykonane przez obuwnika z Tarsis za obietnicę zapłaty przystojnego szlachcica, który dokonywał istnego spustoszenia w miejskiej socjecie przez całe, długie lato.
   Przełom pór roku, w znacznie większej mierze niż strach przed pozostawionymi z tyłu wrogami, powodował przygnębienie jadącego na północny zachód Kelryna. Przywykł do częstych zmian miejsca, lecz nie znosił takiego wykorzeniania na zakończenie lata. Tak czy inaczej dźgnął konia ostrogą i wałach wyraźnie przyspieszył. Zawsze przecież mogło się zdarzyć, że ktoś w Tarsis uznał złodziejstwo Kelryna za osobisty afront. Kelryn był oczywiście gotów do walki o swą wolność, wolał jednak uniknąć potencjalnego i to masowego konfliktu po prostu wyjeżdżając tak szybko, jak to tylko możliwe.
   Samotny wędrowiec rozbił obóz w wąskim wąwozie w długim łańcuchu gór ciągnących na północ od miasta. Droga tu przecinała wzniesienie zapewniając Kelrynowi świetny wzgląd na południe. Całą noc zachował czujność i kiedy już światło jutrzenki omyło niżej położone równiny przekonał się ,że nie ma nawet śladu pościgu. Całkiem możliwe, że szlachta w Tarsis była całkiem zadowolona widząc jego wyjazd. Zachichotał na samą myśl, że pozostało tam całkiem sporo ojców młodych panien, którzy nie wyleją nawet jednej łzy z powodu jego wyjazdu. Śmiech był jednak tylko pustym dźwiękiem i z pewnością kiepskim pocieszeniem. Kelryn w rzeczywistości pożądał towarzystwa ludzi, ich admiracji a nawet pretensjonalności. Doskonale zdawał sobie sprawę z własnej charyzmy. Z jakiejże innej przyczyny zdołałby wieść życie luksusowe w każdym dziwnym mieście jedynie za obietnicę, że fundusze w końcu nadejdą od dalekiej, wielce szanowanej, choć całkowicie fikcyjnej rodziny?
   Kiedy przebywał w Tarsis rozgłaszał, że jego rodzinnym miastem jest Sanction. Tożsamość dumnego potomka bogatej, handlowej rodziny – wspomagana oczywiście naturalną charyzmą i uderzająco wspaniałym wyglądem – gwarantowała mu wstęp na najlepsze przyjęcia, ściągała do jego stołu mądrych i potężnych ludzi a nawet wessała niejedną z ich córek do jego łóżka. Z ciężkim westchnieniem stwierdził, że to było bardzo dobre pół roku.
   Gdzie jednak udać się teraz?
   Przez kilka dni kontynuował jazdę na północ. Dojeżdżając do miasteczka Hopeful wybrał jednak objazd przez równinę na wschodzie. Wciąż jeszcze był blisko Tarsis, nie miał ochoty ryzykować, że wieści o jego wyczynach go wyprzedziły i wzburzyły miasto przed nim. Ciągle obozował na uboczu. Gdy tylko nadjechał do naroża Równin Pyłu przeciął go jak tylko szybko umiał po czym wrócił do kierunku północnego. Niewielu spotkał ludzi na szlaku. Wobec tych, których spotkał był zaś nienagannie uprzejmy i pomocny. Nawet, jeśli ktoś z nich szukał śladów złodzieja i tchórza to ze spotkania z Kelrynem pożytku nie odniósł.
   Po zachodniej stronie wznosił się potężny masyw Gór Kharolis odznaczając się purpurą na horyzoncie. Wzniosłe góry chroniły krasnoludzki dom w Thorbardinie. Droga wiodła przez masyw górski aż do prastarego krańca w Sothgate. Nim jednak dotarł do podnóża gór ponownie zmienił kierunek. Kelryn Darewind chciał ominąć wyżyny wielkiego łańcucha. Wolał raczej przeciąć królestwo krasnoludów przy samej jego granicy. Gospodarze byli tu zawsze podejrzliwi, stanowili więc kiepski wybór jeśli chodzi o kolejny przystanek w trasie.
   Skierował wierzchowca szlakiem wiodącym przez słabo zaludniony rejon nadbrzeżny, miejsce gdzie czasem wyrastały ubogie farmy a biedne wspólnoty rybackie skupiały się wokół wielu jaskiń w zatokach Nowego Morza. Nawet rozważał zatrzymanie się gdzieś tutaj, może nawet przezimowanie, wystarczył jednak pobieżny przegląd potencjalnych schronień żeby przekonał się, że żadne z nich się dla niego przynajmniej nie nadaje. Społeczności te na domiar złego zaludniał lud ciężko pracujących, uczciwych ludzi. Był więc pewien dobrego powitania lecz również i tego, że jeśli chciałby tam zostać czas dłuższy to spodziewano by się, że przyłączy się pomoże w pracach niezbędnych do przetrwania w tak izolowanych osadach.
   Taka alternatywa była z gruntu nieakceptowana, nie dla niego. Jechał więc dalej ciaśniej owinąwszy się sobolowym futrem dla ochrony przed wiatrem ciągnącym z wielkich pustkowi Lodowca Icewall. Szlak wiódł przez pustynię Dergoth. Zamierzał dojechać do Pax Tarkas jeszcze przed Yule. Sądził, że właśnie tam przyjdzie mu spędzić zimę. Szlaki w wysokich górach śnieg uczyni nieprzejezdnymi a zresztą po tej stronie potężnych gór nie było żadnych większych miast mogących zapewnić mu wystarczającą porcję rozrywki.
   Dalej za Pax Tarkas były jeszcze takie miejsca jak Haven i  New Ports, lecz Kelryn doszedł do wniosku, że musi czekać wiosny by dojechać do tak buzujących miejscowości. Wjeżdżając do jałowego wąwozu, chroniącego drogę do Pax Tarkas, był w kiepskim humorze.
   Wiedział, że prastara forteca siedzi okrakiem na przejściu, jakieś kilka mil dalej, i że jest to miasteczko słusznej wielkości i rządzące się własnymi prawami. Tak duża społeczność będzie najpewniej pod rządami militarnymi, pewnie jakiś gubernator czy wódz. Podobnie jak i krasnoludów, takich ludzi ciężko omamić opowiastkami o nadchodzącej fortunie i nieuchwytnej a bardzo bogatej rodzinie. Z tych ponurych rozważań wyciągnął wniosek, że może go czekać jakaś rzeczywista praca by móc przetrwać zimę.
   Jechał bez obciążenia jednak w ostatniej wsi jaką mijał kupił prę bochenków chleba. W jukach przy siodle wiózł też parę bukłaków mocnego ale, tak bardzo lubianego przez górskich ludzi. Nie były to zbyt wyszukane racje podróżne, lecz przynajmniej miał jakieś zaopatrzenie nim dojedzie do Pax Tarkas.
   Surowy i, kiedy trzeba, praktyczny był Kelryn w rzeczywistości bardzo śmiałym człowiekiem. Umiał przetrwać chłody a, gdyby potrzeba zaszła, szermował mieczem na tyle dobrze, że mógł obronić się przed rabusiami a nawet jednym czy dwoma ogrami. Teraz jednak był w paskudnym humorze bo wolał, gdy życie biegło lekko i przyjemnie.
   Gdyby tylko zdołał dojechać do Pax Tarkas przed śniegami. Teraz jednak, gdy zimny wiatr przebijał opończę, zwiewał jak grzywą bujnymi, czarnymi włosami zaczynał wątpić, czy to będzie możliwe. Wyczuwał silny ślad, jakby smak i zapach w powietrzu, sugerujący, że wpadnie w zamieć jeśli za długo będzie się ociągał w drodze.
   Zapach dymu z ogniska, niesiony z bocznego żlebu przez zacinający wiatr, uderzył go w nozdrza przed zachodem słońca pierwszego dnia wędrówki w wąwozie. Zdawał sobie sprawę, że muszą minąć w podróży jeszcze dwa lub trzy dni nim dojedzie do wielkiej fortecy. Zdecydował, że należy odszukać osobę rozpalającą ogień, być może nawet uda się ogrzać, zanocować, a może nawet uzyskać poczęstunek, i jakoś wygodniej przetrwać noc.
   Żleb prowadzący do źródła dymu wspinał się ostro od drogi. Koń nerwowo truchtał starając się wybrać drogę. Tłumiąc przekleństwo Kelryn zsunął się z siodła i ujął wodze w dłoń. Zaczął pieszą wspinaczkę. Dostrzegał wąski szlak, lecz bardziej przejmował się zniszczeniem ongiś tak eleganckiego obuwia. Tygodnie spędzone na wędrówce kazały zapłacić zarysowaniami, postrzępieniami a nawet długim wyżłobieniem z boku skórzanych butów.
   Pchając się dalej w górę żlebu zauważył, że krzywizna ściany wąwozu odcięła mu widok na drogę poniżej. Zaczął już nawet myśleć, że zapach dymy jest wytworem wybujałej wyobraźni. Nawet jeśli nie, to czy ktoś, kto rozbija obozowisko w takiej izolacji powita  chętnie, czy choćby obojętnie, takiego intruza? Na takie pytania odpowiedzi nie miał. Wiedział tylko, że je uzyska bowiem za kolejnym załomem stromej wspinaczki ujrzał zacienione wejście do jaskini. Wewnątrz jaskini dostrzegł purpurowy, słaby blask; najpewniej źródło ognia i dymu. Po kilku jeszcze, stromych krokach wyszedł na żwirowy placyk przed wejściem do jaskini. Zacisnął dłoń na rękojeści miecza lecz broni nie dobył tylko nieufnie wpatrywał się w głąb jaskini i dziwił się, kto też tu ogień mógł rozpalić.
- Hallo! – zawołał starając się o nadanie głosowi wesołych tonów – Jest tu kto?
   Przysadzista i przygarbiona postać oderwała się od ściany i stanęła mu twarzą w twarz. Sylwetka była obramowana poświatą ogniska lecz z zakrzywionych nóg i beczkowatej piersi Kelryn szybko wywnioskował, że mieszkaniec jaskini jest krasnoludem.
- Kto tu jest? – ostro zabrzmiał podejrzliwy głos krasnoluda.
   Kelryna zaskakiwał fakt, że niezależnie od oświetlenia zza pleców obcego, widział wyraźnie jego oczy; dwa punkty mleczno białej poświaty błyszczącej teraz w jego stronę z niesamowitą wyrazistością.
- Podróżny… ubogi jeździec – odparł najłagodniejszym, najbardziej przyjaznym tonem, na jaki umiał się zdobyć – Mam tylko nadzieję ogrzać się przy twoim ognisku.
   Krasnolud parsknął, odwrócił się i siadła w cieniu w głębi jaskini.
   Kelryn odczekał jeszcze chwilę zastanawiając się, czy ten facet zdobędzie się na jakąś inną odpowiedź. Chrząknął głośno nie doczekawszy się ani zaproszenia, ani odmowy podejścia do ognia. Koński oddech dmuchał mu w ucho a ogień w jaskini, trzaskający z ułożonych wysoko polan, obiecywał przyjemne ciepło. Mężczyzna uznał w końcu, że należy troszkę sprawy przyspieszyć. Powoli ruszył naprzód uwiązawszy wpierw konia u wejścia do kamiennego schronienia, gdzie będzie ochroniony przed zawiewającym, lodowatym wiatrem. Powoli ruszył naprzód. Schylił się pod niskim okapem granitowego wejścia. W środku było jednak dość miejsca pod wznoszącym się sklepieniem by mógł stać swobodnie wyprostowany. Jak zauważył jaskinia stanowiła wyśmienite schronienie, nawet z naturalnym kominem, którym dym swobodnie unosił się na zewnątrz a tam był czasem porywany wiatrem niosącym w dół, stronę drogi. Kelryn zauważył mimochodem, że kamień wokół tego komina był pokryty sadzą i całkowicie uczerniony. Podejrzewał, że ta jaskinia służyła jako miejsce na ognisko już wiele razy i teraz zastanawiał się, czy przypadkiem krasnolud nie zrobił z niej bardzie czy mniej stałego domu. Oczy człowieka powoli dostosowywały się do półmroku jaskini w miarę jak wchodził coraz głębiej. Trzymał ręce szeroko bo bokach, tak by krasnoluda, obserwujący go z cicha od strony ogniska, mógł być pewien pokojowych zamiarów.
- Jestem Kelryn Darewind – powiedział z czarującym uśmiechem.
   Wskazał na kamień po przeciwnej stronie ogniska od wciąż milczącego krasnoluda.
- Czy bardzo się rozgniewasz jeśli sobie siądę?
- Ha! – zakrzyknął krasnoluda i znów błysnął jasnymi, fosforyzującymi oczami – Niech zobaczę.
   Krasnolud nagle zacisnął obie dłonie na przedzie kaftana jednocześnie mocno go przyciskając do piersi. Kelryn z zaskoczeniem zauważył, że odzienie miał krasnolud aż sztywne od brudu, poszarpane i w ogóle nie przypominające zwykle wspaniałej, krasnoludziej roboty. Czupryna mieszkańca jaskini przypominała szczecinę sterczących szpilek, broda była zatłuszczona, splątana i pokrywała większość piersi.
   Kelryn zaczął się zastanawiać nad znaczeniem ostatniej uwagi krasnoluda gdy usłyszał, jak żałosny osobnik zaczyna gadać. Słuchał uważnie i już przygotowywał się do odpowiedzi, jaką gospodarz uznałby za najprzyjaźniejszą, gdy zdał sobie sprawę, że stwór nie mówi do niego.
- Chce tu zostać, tak powiedział – mamrotał krasnolud.
   Wzrok miał nieobecny, spojrzenie omijało Kelryna i nie było skupione na niczym w szczególności. Tylko palce dalej były ciasno zwinięte w pięść przyciskającą się piersi.
- Chce się ogrzać przy ognisku, tak powiedział.
- I to prawda – zawołał przyjaźnie Kelryn – Nie byłbym zaskoczony, gdyby dzisiejszej nocy spadł śnieg.
- Śnieg, tak powiedział – zagdakał krasnolud rzucając na człowieka spojrzenie wielkich oczu.
   Po chwili cała jego uwaga odpłynęła gdzieś w dal. Kelryn był zdumiony,lecz i zaintrygowany. Podejrzewał, krasnolud jest nieco szalony. Jednocześnie jednak brudny mieszkaniec jaskini nie wyglądał na szczególnie niebezpiecznego a Kelryn Darewind miał bardzo dobrze wykształcone przeczucie niebezpieczeństw, zwłaszcza jeśli odnosiło się do ochrony własnej skóry.
- Możesz zostać – odezwał się niespodziewanie krasnolud.
   Jednocześnie puścił koszulę, westchnął jakby był bardzo wyczerpany, czy może zrezygnowany.
- Dziękuję. Jestem bardzo wdzięczny – odparł człowiek.
   Rozważył chwilkę następne pytanie I postanowił zaryzykować.
- Eee… kim jest ten z którym rozmawiałeś? Lub raczej, komu jestem winien podziękowanie?
- No jak, jemu, oczywiście – odparł krasnolud z szelmowskim uśmiechem.
- Cóż, przekaż więc moje podziękowania.
- On wie… on wie.
   Krasnolud gwałtownie rzucił się do działania. Podrzucił parę kawałków suchego drewna do ogniska. Wyciągnął prymitywny kociołek, grzejący się dotąd na węglach w ognisku. Kelryn zorientował się, że naczynie jest stalowym hełmem, pewnie krasnoludzkiej roboty, które teraz zostało zaadoptowane do roboty jako kociołek na zupę.
- A ty jesteś Kelryn – zauważył krasnolud jakby sobie potwierdzał własną pamięć.
- Rzeczywiście. A ty…?
- Nazywam się Gantor Blacksword, lecz możesz do mnie mówić… mów mi Fistandantilus! – zapiał głośno brudny osobnik jakby właśnie teraz uderzyła dziwna myśl.
- Fistandantilus… ten czarodziej?
- Ten sam. Onże zgodził na twoje zostanie, onże ja gadał do.
   Krasnolud poklepał się delikatnie po piersi jakby wielki czarodziej był ukryty w kieszeni pod bluzą.
- Ale właśnie powiedziałeś, że powinienem nazywać cię tym imieniem, tyle że mówiłeś tak, jakby to imię należało do kogoś innego.
- Należy do mnie! – wrzasnął krasnolud.
   Zerwał się na równe nogi, przygiął je w kolanach jakby już był gotów do walki – Nie możesz go mieć!
- Ani tego nie chcę! – szybko zapewnił krasnoluda Kelryn uznając już nieszczęśnika za kompletnego pomyleńca.
   Patrzył ostrożnie jak krasnolud, nagle udobruchany, siada z powrotem na głazie. Gantor odsunął na bok brodę i rozluźnił koszulę z przodu, patrzył w dół zupełnie jakby gapił się na własny brzuch, potem powoli podniósł szerokie, nie mrugające oczy na gościa.
- Jesteś z klanów Thorbardinu czy z krasnoludów podgórskich? – zapytał człowiek starając się szybko zmienić temat.
- Ba! Ani jedni, ani drudzy nie są mnie warci. Kiedyś zaliczałem się do Theiwarów. Teraz należę do siebie, i do Fistandantilusa.
- Ale mówiłeś, że jesteś Fistandantilusem.
   Trzymając dłoń w pogotowiu tuż obok rękojeści miecza Kelryn zabawiał się słowną potyczką. No i był mocno zaintrygowany opończą krasnoluda. Co też pod nią chowa?
- To dla ochrony… jego i mnie.
   Krasnolud rzucił okiem w stronę wejścia do jaskini jakby podejrzewał, że ktoś może chyłkiem do nich podejść. Najwidoczniej usatysfakcjonowany ciszą usiadł na powrót i wrócił do mieszania zupy.
- Mogę zaproponować trochę chleba? I zaoferować jakieś ale? – zasugerował człowiek.
   Podszedł do izabelowatego wałacha i go rozsiodłał umieszczając własne zapasy w zacisznej niszy jaskini. Przejrzał juki i wyciągnął z nich wybrane przed chwilą porcje.
   Krasnolud patrzył się jarzącymi, głodnymi oczami jak Kelryn swobodnym krokiem powraca do ogniska i zajmuje swoje miejsce na kamieniu.
- Prawdę mówiąc to już wiele lat minęło od kiedy czułem smak prawdziwego ale – przyznał Gantor wpatrując się w bukłak.
   Wyciągnął rękę by pochwycić skórzany pojemnik gdy tylko Kelryn zaczął go rozwijać jak gdyby obawiał się, że człowiek może go zaraz zabrać z powrotem.
- Weź to. Weź całość – naciskał poważnie mężczyzna (nie chodziło o żadną jałmużnę, znał dobrze moc rozplątywania języków jaką przejawia mocne ale, i to zarówno u ludzi jak i krasnoludów).
   Krasnolud pociągnął długi łyk. Odjął bukłak od ust z pełnym satysfakcji cmoknięciem. Jak na osobnika tak brudnego i obmierzłego wykazał się zaskakującą skrupulatnością; nawet jednak kropla bursztynowego płynu nie spadła z ust i nie zaginęła w skołtunionej brodzie.
- Doobre – powiedział Gantor Blacksword nim zdecydował się na pociągnięcie drugiego, długiego łyka.
   Ten drugi najwyraźniej potwierdził opinie o pierwszym bowiem teraz czknął głośno a później, w pełni zrelaksowany, oparł się plecami o ścianę jaskini i wyciągnął nogi w stronę ogniska.
   Na twarzy pokrytej w większości plątaniną włosia pojawił się rozmarzony uśmiech.
- O tak, wiele czasu upłynęło od chwili gdy dzieliliśmy smak dobrego jęczmienia – westchnął głośno.
   Kelryn już miał zauważyć, że jak dotąd to nie mieli okazji dzielić smaku napitków, gdy nagle zorientował się, że krasnolud wcale nie rozmawia z nim.
- Czy Fistandantilus miałby może ochotę na coś mocniejszego? – spytał – Mam tu parę łyków wina, które chowałem na specjalną okazję.
   Krasnolud gwałtownie zesztywniał, usiadł prosto i nachmurzony, spojrzał spod krzaczastych brwi. Oczy, zazwyczaj wielkie, teraz zwęziły się białych szparek na pomarszczonej mapie twarzy.
- Coś ty powiedział? – spytał z głośnym pomrukiem.
   W cichości ducha Kelryn przeklął sam siebie za nadmierny pośpiech. Ciekawość jednak nie pozwalała na wycofanie.
- Wspomniałeś… to znaczy… wydaje mi się, że powiedziałeś… że jesteś tutaj z czarodziejem, Fistandantilusem. Po prostu chciałem spytać, czy nie zechciałby popróbować wina.
- Nie ma go tutaj – stwierdził Theiwar.
   Jego głos ponownie nabrał przyjacielskiego tonu. Nawet konspiracyjnego.
- Tak naprawdę to on nie żyje.
- Przykro mi – odparł, niezbyt szczerze, Kelryn – Miałem nadzieję na zawarcie znajomości.
- Możesz – Gantor entuzjastycznie pokiwał głową – Ja go znam.
   Człowiek postanowił zignorować oczywistą sprzeczność.
- Wspaniale! Czego on chce?
- On chciał żebym zabił kendera. Wiedziałem o tym natychmiast, gdy tylko podniosłem krwawy kamień – krasnolud pokiwał głową jakby potwierdzał własne oświadczenie – Kazał mi użyć czaszki by go zgnieść. Zrobiłem to.
- To było mądre – poważnie odparł Kelryn – Nie jest on kimś, z kim chciałbyś się pokłócić.
- O, nie – broda i włosy kantora zaczęły latać na wszystkie strony gdy gwałtownie potrząsał głową.
   Człowiek pomyślał o uwagach swego kompana. Początkowo chciał je zlekceważyć, jako bełkot kompletnego szaleńca. Teraz już nie był taki pewny siebie.
- Mówiłeś coś o krwawym kamieniu. To w ten sposób rozmawiasz z Fistandantilusem? Widzisz go lub słyszysz poprzez klejnot?
- Właśnie tak! – entuzjastycznie krzyknął krasnoluda.
   I znowu rzucił spojrzenie do wyjścia z jaskini.
- Nigdy jeszcze go nikomu nie pokazywałem, ale wszystko jest w porządku. On mówi, że mogę ci go pokazać.
   Najwidoczniej zadowolony z własnych wyjaśnień krasnolud sięgnął pod wielką brodę, wgłąb tuniki, i wyciągnął złoty łańcuch.
   Kiedy krwawy kamień ujrzał światło ogniska Kelryn aż głośno sapnął. Nigdy jeszcze nie widział tak ogromnego klejnotu a delikatnie zwinięte złoto, otaczające kamień było też warte fortunę.
   Ale to krwawy kamień tak naprawdę uwięził mu wzrok, to przezeń był wniebowzięty, omalże zahipnotyzowany. Widział nawet błyski światła, malutkie magiczne ognie strzelające nagłą jasnością w głębi jasno zielonego, polerowanego klejnotu. Niezależnie od własnej woli czuł wzywający go rytm, rytm ciągnący go w stronę kamienia nieodpartym powabem.
   Wiedział już, że ten klejnot będzie jego – musi być jego!
- Fistandantilus był wielkim człowiekiem – poważnie stwierdził Gantor – Miał wielu wrogów, co to upaprali błotem i brudem jego imię.  Ale on był silny i prawy. Mógł stanowić światło w mrocznych czasach świata, lecz przeszkodziła zdrada jego wrogów.
- Wiesz o tym wszystkim? Dowiedziałeś się od kamienia? – Kelryn z trudem oderwał wzrok od klejnotu I zaczął wpatrywać się w ogłupiałego krasnoluda – Powiedz mi!
   Upierał się dalej widząc wahanie Gantora.
- Tak. Mówi do mnie, prowadzi mnie.
   Theiwar zaczął przemawiać wręcz gorączkowo, najwidoczniej chciał by człowiek rozumiał.
- Przyprowadził mnie tu jakiś miesiąc temu i nakazał czekać. Zrobiłem jak kazał, chociaż nigdy nie powiedział dlaczego mam tak zrobić.
- Czekałeś na mnie – potwierdził Kelryn raz jeszcze wpatrując się w  kamień, słysząc wciąż jego wezwanie, rozpoznając wolę tego, który z wnętrza kamienia doń mówił.
   Gantor został tu doprowadzony wolą krwawego kamienia, pozostawiony w tym miejscu po to, by Kelryn Darewind mógł go znaleźć. Mężczyzna był już o tym całkowicie przekonany.
- Ale dlaczego ty? – spytał zdumiony krasnoluda.
   Kelryn nie odpowiedział. Miast tego gładkim, płynnym ruchem chwycił rękojeść miecza. W jednym mgnieniu oka ostrze zostało dobyte a srebrzysta stal błysnęła czerwienią w blasku ognia. Miecz uderzył nim Gantor zdołał się poruszyć. Człowiek rzucił się naprzód. Przeklął niezgrabną pozycję ataku, lecz opóźnić go nie umiał wobec nieodpartego wezwania dobiegającego z głębi zaklętego klejnotu.
   Okazało się, że ten niemrawy, niezdarny atak był całkowicie wystarczający. Theiwar czekał jak nieruchomy posąg, zupełnie jakby mu rozkazano lub zmuszono do tego. Dopiero po tym, jak ostrze miecza przecięło zmierzwioną brodę i wcięło się w gardło krasnoluda, pod którym załamały się nogi gdy z krtani wylał się strumień krwi, człowiek zrozumiał.
   Podobnie do Kelryna, Gantor Blacksword czynił to, co mu kazano.


https://scontent-b-ams.xx.fbcdn.net/hphotos-prn2/p480x480/1238722_626203917419553_1235611245_n.jpg

Offline

 

#12 2016-10-12 11:28:12

 janjuz

Najwyższy Kleryst

Call me!
Skąd: Zduńska Wola
Zarejestrowany: 2012-10-02
Posty: 821

Re: Fistandantilus odrodzony

Rozdział 11
Kult Mroku
314 AC
Czwarty Mishama, Reapember

-Wprowadzić kolejnego suplikanta – oznajmił Kelryn Darewind.
   Rozparł się w podobnym do tronu krześle, które umieścił w nawie swej bogato zdobionej świątyni.
- Tak, Panie!
   Warden Thilt trzasnął butami i uniósł przed twarz szpon swojej buławy. Kelryn uśmiechnął się szeroko. Wiedział, że jego porucznik znakomicie rozumie życzenia i intencje swego wodza.
   Thilt odmaszerował środkiem świątynnej nawy. Po obu stronach mężczyzny wznosiły się, i ginęły gdzieś wysoko w łukowym marmurowym sklepieniu, złocone kolumny. Dwójka akolitów – odzianych podobnie do strażnika w złocone kilty i kolczugowe kamizele – odciągnęła skrzydła ciężkich, srebrzonych wrót i warknęła komendę. Stojąc nieco na uboczu wejścia Thilt wywołał kolejne numery i po chwili kolejni, jeden po drugim, rekruci do Świątyni Fistandantilusa padali na kolana i powoli postępowali w kierunku Kelryna.
   Arcykapłan tymczasem rozparł się wygodnie w krześle i obserwował zbliżającą się potulnie grupę. Niezła gromadka – pomyślał – naliczywszy z tuzin mężczyzna i parę kobiet. Ładnie poszerzą szeregi kongregacji, dodadzą więcej znaczenia sekcie Fistandantilusa w mieście Haven, całkowicie rządzonym przez Poszukiwaczy.
   Pierwszym suplikantem był mężczyzna. Nawet teraz, gdy klęczał, Kelryn mógł dostrzec, że jest to potężne i groźne chłopisko o szeroko rozrośniętych barach. Gdy uniósł twarz Kelryn mógł ujrzeć biegnącą po jego policzku, czerwoną i jakby złą, szramę od ostrza sztyletu. Nadawała mu ona niezmiennie złośliwy wyraz twarzy.
   Kelryn w końcu powstał przed wciąż klęczącym mężczyzną. Kapłan zdjął z szyi złoty naszyjnik i pozwolił by połyskujący purpurą kamień krwi zatańczył tuż przed oczami klęczącego. Oczy mężczyzny zajaśniały dziwnym głodem na widok klejnotu. Bez mrugnięcia powieką wpatrywał się w oprawiony w złoto kamień, który kołysał się mu się przed oczami po parę cali w lewo i prawo.
- Czy na nowego boga Fistandantilusa przysięgasz, że całym ciałem, duszą i umysłem oddajesz się jego świątyni? Czy przysięgasz przestrzegać nakazów wiary i niezłomnie wykonywać polecenia jego sług? Czy uznajesz również mnie, Kelryna Darewinda, za arcykapłana wiary i czy będziesz posłuszny moim rozkazom, jakby wyszły z ust samego boga?
   Kelryn zaintonował rytualną przysięgę w śpiewnej kadencji, która przez ostatnie dekady stałe się dlań tak znajoma. Poszczególne frazy roty przysięgi stworzył sam – była to jedna z pierwszych spraw jakie dokonał, gdy postanowił zamieszkać w miasteczku teokratów – i był dumny z zawartych tam pytań i całego tekstu.
- Mistrzu, przysięgam! – błagał mężczyzna poznaczony szramami.
- Mocą mrocznego habitu odkomenderowuję cię do naszych szeregów – zadeklarował Kelryn i położył dłoń na ramieniu suplikanta, którego twarz aż rozjaśniła się wewnętrzną szczęśliwością.
- A teraz powstań. Wyjdziesz czerwonymi drzwiami. Naszemu bogu służyć będziesz w szeregach Gwardii Wiary.
- Dzięki, Mistrzu. Dzięki z samego dna mego serca! – wołał rekrut.
   Wstał a Kelryn pomyślał z niesmakiem, że pewnie mu się na szyję rzuci. Chyba jednak wyraz twarzy arcykapłana był wystarczająco odrzucający by suplikant się lekko potknął, pokłonił i ruszył w stronę wskazanych drzwi, jednych z trzech wyjść z boku kaplicy.
- W Sekcie Mrocznego Habitu wdzięczność okazujemy przez działanie, przez pełną wiary służbę kościołowi!
   Rzucił jeszcze dość głośno Kelryn podczas gdy mężczyzna już udawał się w stronę czerwonych drzwi. Arcykapłan miał nadzieję, że tak ostre, suche słowa oszczędzą mu przedstawień ze strony pozostałych suplikantów. Kontynuowano ceremonię i kilku następnych mężczyzn też zostało odesłanych do Gwardii Wiary. Kolejni rekruci zwiększyli szeregi prywatnej armii Kelryna do ponad stu zbrojnych, oddanych i bezwzględnych wojowników. Zadaniem Gwardii Wiary była ochrona własności kościoła, własności rozrastającej się codziennie zarówno co do powierzchni nieruchomości jak i wartości pieniężnej. Armia akolitów była niezbędna również z innego powodu; odstręczała sąsiednie kulty od podejmowania nieprzyjacielskich działań, które już zaczynały stanowić zagrożenie dla Sekty Mrocznego Habitu. W najbliższej okolicy spalono już w tajemniczy sposób niejedną świątynię a wiernych kapłanów znaleziono uduszonych, zatłuczonych czy spalonych w drewnianych ruinach.
   Spora część błagających to młodzi mężczyźni, zbyt jeszcze mikrzy, czy może zbyt ciemni żeby służyć w Gwardii. Tych posyłano do służby świątynnej, do sprzątania czy do innych prac służebnych. Jeden zostanie osobistym sługą arcykapłana, zmieni młodego chłopaka, którego Kelryn osobiście storturował i zeszłego tygodnia skazał na śmierć. Młodzieniec okazał się niestrudzonym kochankiem i został przyłapany, gdy ośmielił się złożyć wizytę w żeńskich kwaterach służebnic świątyni.
   Nawet teraz jeszcze Kelryn się krzywił na samo wspomnienie bezczelnego nieposłuszeństwa młodego gbura. Wszyscy w świątyni zdawali sobie sprawę, że uświęcone kwatery służą tylko służkom świątynnym; i czasem Kelrynowi Darewind. Arcykapłan odnotował w pamięci przestrogę; musi ostrzec nowych rekrutów o paru restrykcjach jeśli ma uniknąć w przyszłości podobnych naruszeń. Tak naprawdę to nawet lubił poprzedniego chłopaka, lubił go do tego stopnia, że zażądał pomocy Gwardzisty Wiary nim zdołał się zmusić do wydłubania ofierze drugiego oka.
   Ostatnią trójkę stanowiły kobiety. Pierwsza z nich, bezzębna wiedźma, wpatrująca się lubieżnie w kapłana z wyrazem przymilnej adoracji w oczach została odesłana do zamiataczy; przyłączy się do grupy utrzymującej w czystości tereny świątyni i domostwa arcykapłana. Ci ludzie mają zapewnić odpowiednio promieniującą i nieskazitelną twarz świątyni wobec miasta, w którym świątyń różnego rodzaju było już bez liku. Druga kobieta była nieco młodsza a jej wielki, ptasio dzioby nos nadawał jej nieco domowego wyglądu. Została odesłana do Gwardii Wiary a Kelryn był już całkowicie pewny, że gwardziści zrobią z niej dobry użytek. Co prawda to po latach, o ile pożyje tak długo, będzie już tylko przypominać bezzębną wiedźmę właśnie odesłaną do sprzątaczy.
   Ostatnią suplikantką – którą  zresztą Warden Thilt trzymał na końcu kolejki znając gusta swego pana – była młoda kobieta o nieskazitelnej skórze, złotych włosach i przeczystych, błękitnych oczach. Przytrzymał ją troszkę dłużej w pozycji klęczącej i napawał się słuchając czystego głosu gdy tak wpatrywała się w krwawy kamień i posłusznie wyśpiewywała słowa przysięgi.
- Zostajesz wyznaczona do Dziewic Świątyni – oznajmił Kelryn głosem aż pogrubiałym od tłumionego pożądania – Przejdź przez białe drzwi. W ogrodzie znajdziesz wino i owoce. Do woli możesz się posilać. Potem zrzuć szaty i czekaj na mnie.
- Tak, Panie – zaintonowała śpiewnie.
   Arcykapłan odsunął sprzed jej twarzy krwawy kamień a błękitne oczy mogły się teraz wznieść by go podziwiać. Mało się w nich nie zatopił tak były czyste, chętne i oddane. Pomyślał, że to prawdziwa piękność. Przysiągł w duchu spędzić z nią nieco więcej czasu. Zdarzało się niestety, zwłaszcza w ostatnich latach, że znajdywał taki skarb po to tylko by wszystko zrujnować niekontrolowaną pasją pierwszego zetknięcia. Po takim doświadczeniu nadgryzione piękności nadawały się już tylko dla Gwardii Wiary. Zdarzało się i tak, niestety, że dziewczyna została wystraszona i pozbawiona iluzji pierwszym spotkaniem z arcykapłanem. Musiał wtedy przeprowadzić ceremonię ofiarną w podziemiach świątyni. Takie egzekucje nie były może pozbawione własnej, niespotykanej formy satysfakcji, lecz Kelryn Darewind był człowiekiem pragmatycznym; wiedział, że rekruci są bardziej użyteczni żywi niż martwi.
- tak – powtórzył cicho do siebie – Będę z nią cierpliwy, może dać sporo przyjemności przez długi czas.
   Kobieta powoli przeszła w stronę białych drzwi a Kelryn patrzył za nią głodnym wzrokiem. Podziwiał gładkie krzywizny ciała delikatnie poruszającego się pod lekką, bawełnianą sukienką. Przez chwilę nawet pomyślał o natychmiastowym odpuszczeniu sobie obowiązków na cały dzień, lecz szybką odrzucił miły pomysł. Stać go na cierpliwość a czekają go jeszcze ważne obowiązki wobec kościoła i musi się nimi osobiście zająć.
   Opadł w tył na fotel, zdał sobie sprawę z faktu, że nie zawsze był taki. Czyżby to już naprawdę minęło pięćdziesiąt lat od chwili gdy przyjechał do tego bogatego, tętniącego życiem i zepsutego miasta? Kelryn dobrze wiedział, że to prawda. Wiedział też, że nikt kto go widział nie dałby mu więcej nad trzydzieści lat. W głębi ducha wiedział, że wygląda teraz dokładnie tak samo jak momencie gdy opuszczał wiele lat temu Tharsis.
   Teraz jednak, gdy pomyślał wstecz o tych dawnych dniach, czuł zupełnie jakby to były wspomnienia z kompletnie innego życia. Dłoń sama zamknęła palce na pulsującym kamieniu. Wiedział, że jego obowiązkiem jest głęboka transformacja całego życia po przypadkowym spotkaniu krasnoluda, martwego już od pół wieku, na drodze z Pax Tharkas.
   Nie całkiem tylko wierzył, wtedy zresztą też nie dowierzał, że to spotkanie było całkiem przypadkowe. To kamień – a mówiąc dokładniej, to duch pulsujący w kamieniu – postawił Cantora Blacksworda na jego ścieżce, to on skierował kroki Kelryna do stromego żlebu w którym płonęło ognisko Theiwara.
   Krwawy kamień dobrze wiedział, że włóczący się krasnolud dobrze mu się zasłużył. Parias między swoimi, wystraszony i podejrzliwy wobec każdego obcego. Cantor nie mógł dostarczyć tak potężnego artefaktu w samo centrum życia i witalności jakiej kamień pożądał. Z drugiej zaś strony był Kelryn Darewind; łatwo nawiązujący kontakty, obdarzony przyjacielskim uśmiechem i potoczystą, charyzmatyczną łatwością wypowiedzi stanowił znacznie lepszy wybór.
   Gdy po raz pierwszy ujął kamień w dłonie natychmiast poczuł jego nieodpartą moc. Nawet więcej; poczuł wręcz, że ten artefakt zwraca się do niego osobiście. Gdy tylko odpowiedział, zaoferował wsparcie, zgodę na wspólne poczynania – za odpowiednią cenę – pojął, że kamień z respektem odnosi się do siły człowieka. Kamień potrzebował człowieka, lecz i człowiek potrzebował kamienia. Wspierali się tak już przez wiele, wiele lat.
   Ze swojej strony Kelryn Darewind nie zgłaszał najmniejszych obiekcji przed proklamowaniem się arcykapłanem. Wiedział, że jest teraz narzędziem mocy zawartej w kamieniu, lecz pojął od razu, że przyjęcie tej roli oznacza dla niego zachowanie pozycji niezmiernie bogatego osobnika o ogromnym statusie i poważaniu. Otaczali go zbrojnie gotowi do wypełnienia każdego rozkazu a wokół było więcej kobiet w każdym wieku, kształcie czy wielkości niż mógłby kiedykolwiek pożądać. Wiązało się to z jeszcze jednym profitem, takim zaś, którego przez pierwsze lata budowy sekty nawet nie spostrzegł. Teraz jednak nie mógł zaprzeczyć prawdzie; od chwili ujęcia w dłonie krwawego kamienia przestał być zwykłym, starzejącym się człowiekiem jak reszta śmiertelników.
   Fakt ten stał się podstawą sukcesu sekty w rekrutowaniu nowych wyznawców i otrzymywaniu datków i donacji. W czasach gdy bogowie opuścili Krynn, gdy pseudo-doktryny przeróżnych szarlatanów nawołujących do wiary w fałszywych bogów słyszano na tuzinach skrzyżowań ulic w Haven nawet najmniejsza sugestia widocznego cudu gromadziła tłumy u drzwi świątyni. Tak więc słowa o sekcie prowadzonej przez młodego człowieka, który na dodatek był młody od pięćdziesięciu lat stanowiły wystarczająco mocny dowód, że był on wspierany przez siły nadprzyrodzone.
   Na samym początku Kelryn polegał tylko na hipnotycznej mocy kamienia przy gromadzeniu wiernych. Od pamiętnego spotkania w zimną noc wciąż nosił klejnot na szyi. Cieszył go dotyk klejnotu na piersi. Czasem nawet potrafił sobie wyobrazić, że klejnot pulsuje w rytmie jego serca. Co prawda nigdy nie był pewny czy to jego ciało dyktuje rytm miarowych uderzeń, czy też tylko reaguje ono na jakąś przemożną siłę emanującą z wnętrza klejnotu.
   Rozparł się wygodnie na świątynnym tronie i kilka chwil spędził w zadumie. Wspominał dawne spotkanie w jaskini i jego błyskawiczne następstwa. Dojechał wtedy do Pax Tharkas dokładnie jak zaplanował, przed najgorszymi śniegami zimy. Spędził zimną porę roku w samotnej fortecy, lecz pomimo swych obaw nie był zmuszony do żadnych prac przy jej utrzymaniu. Spostrzegł miast tego, że kamień jak gdyby wzmacniał jego zrozumienie przez otaczających go mężczyzn a więc nim odszedł na północ wiosną miał już pełną sakiewkę i mocną grupkę twardych i bezwzględnych wojowników wokół, pierwszych Gwardzistów Wiary.
   W tamtym czasie opracował Kelryn plan, który jak miał nadzieję, zapewni mu wygodną i bezpieczną przyszłość. Pojechał w otoczeniu swego oddziałku do Haven, miasta w którym już chyba co tydzień ogłaszano powstanie nowej religii. Częściowo dzięki brutalnej sile asystentów a częściowo dzięki hipnotycznej mocy kamienia zdołał Kelryn szybko zebrać grupkę lojalnych i bardzo oddanych wyznawców.
   Dzięki wymuszonym donacjom zdołali zakupić rozklekotaną budę w dzielnicy Nowoświątynnej w Haven. Lata mijały a rozpadająca się kaplica ustąpiła miejsca solidnemu budynkowi. Dwadzieścia lat później budynek został zwalony ustępując miejsca dzisiejszemu kościołowi dzięki temu, że fala nowych wyznawców, ściągnięta obietnicą mocy, prestiżu i jedzenia, napływała szeroko.
   Wraz z upływającymi szybko latami pierwsi Gwardziści Wiary postarzeli się i pomarli, lecz arcykapłan pozostawał wciąż młodym mężczyzną. Plotki ruszyły w miasto, że oto jest kapłan będący żywym, że jego bóg przyznał mu prawdziwą moc. Coraz więcej narodu schodziło się do świątyni by go zobaczyć a część z nich wstępowała do szybko rozwijającego się kościoła. Oczywiście sąsiednie świątynie, zajmujące niedalekie posesje miasta, przeżywały ciężkie czasy. Niektóre z nich nawet spłonęły podczas gdy inne w tajemniczy sposób traciły wyznawców. Większość z nich przyłączała się do Sekty Czarnego Habitu, reszta gdzieś znikała.
   Kiedy tylko zdarzało się, że jakaś świątynia w sąsiedztwa stawała pusta i opuszczona, natychmiast Kelryn i jego wyznawcy szybko ją zajmowali. Teraz, po pięćdziesięciu latach, sekta zajmowała praktycznie całą dzielnicę miasta. Zespół budynków czarnych habitów był otoczony wysokim murem, czujnie strzeżonym przez zaciekłych i dobrze uzbrojonych Gwardzistów Wiary. Wewnątrz tych murów znajdowały się ogrody i piwnice, budynki garnizonowe i wielki sale modlitw.
   A niekwestionowanym pane tego wszystkiego był Kelryn Darewind.
   Myśli arcykapłana powędrowały teraz w stronę nowo przyjętej służki, bez żadnej wątpliwości popijającej teraz mocne czerwone wino i oczekującej na przyjemność spotkania z nim w najbliższym ogrodzie. Uznał, że należy szybko uwolnić się od pozostałych jeszcze obowiązków.
- Gdzie jest więzień? – spytał stojącego przy drzwiach i cierpliwie oczekującego rozkazów, Wardena Thilta.
- Doprowadzić zdrajcę! – zawołał Thilt.
   Dwójka Gwardzistów o ciężko ubłoconych nogawicach wkroczyła do świątyni. Podpierali chlipiącego, załamanego mężczyznę zwisającego pomiędzy nimi. Na wpół ciągnąc biedaka wkroczyli od frontu kaplicy i cisnęli schwytanego gębą w dół na podłogę wprost u stóp arcykapłana.
- Znaleźliście go na drodze na południe od miasta?
- Ta-est, Mistrzu – w połowie drogi do Kharolis – warknął jeden z gwardzistów jednocześnie dając niezłego kopniaka jeńcowi.
- Dobrze się sprawiliście chwytając go – Kelryn przypomniał sobie kobietę o haczykowatym nosie właśnie odkomenderowaną do Gwardii Wiary – Jako nagrodę wy dwaj jako pierwsi użyjecie sobie na nowo przyjętej. Z moimi podziękowaniami, możecie teraz odejść.
- Dzięki, Mistrzu! – krzyknęli chórem.
   Wymienili między sobą znaczące spojrzenia i ruszyli do drzwi. Kelry zdawał sobie sprawę, że właśnie dokonali oceny przeciwnika żeby wyznaczyć który dopadnie dziewuchy jako pierwszy.
- Ach, Fairman – westchnął przesadnie arcykapłan.
   Powoli obszedł wkoło wciąż jeszcze leżącego na podłodze i drżącego mężczyznę. Thilt zdążył już wyjść przez frontowe drzwi więc w wysoko sklepione świątyni pozostali tylko oni obaj.
- Dlaczegóż to zdecydowałeś się nas opuścić? Słabość jakaś, czy może zwątpienie cię dopadło?
   Mężczyzna leżący na podłodze nerwowo wciągnął oddech i znalazł troszkę sił na tyle by unieść się na kolana. Ośmielił się spojrzeć kątem oka na arcykapłana i zmęczonym gestem potrząsnął głową.
- Wstań z tej posadzki, synu – powiedział Kelryn wskazując pobliską ławkę.
   Uspokajającego i przyjaznego tonu używał tylko wobec akolitów, którzy dołączyli do jego kościoła jako młodzi ludzie.
- Usiądź tam i oczyść myśli. Doprawdy chciałbym usłyszeć twoje wyjaśnienia.
   Fairma, który przez wiele lat był egzekutorem w Gwardii Wiary, popatrzył bezsilnie i bezradnie na arcykapłana. Zdawał sobie sprawę, że traci życie – na tą myśl Kelryn poczuł dreszcz przyjemności. Znał też jednak różnicę pomiędzy egzekucją szybką i litościwą a powolną, przewlekłą śmiercią w torturach. Wiedział, że ta zależy od dawanych przeń odpowiedzi.
- To była czaszka, Mistrzu. Miałem sen, i we śnie widziałem czaszkę.
   Kelryn zamarł. Słowa zmroziły mu plecy w sposób gorszy niż chciałby to przyznać.
- I gdzież była?
   Miał teraz nadzieję, że napięcie jakie odczuwał udało mu się ukryć.
- Nie wiem. Było ciemno, lecz mogłem widzieć wszystko wyraźnie. I słyszałem jak wołała, kazała mi iść.
- I uznałeś, że raczej posłuchasz głosu ze snu niż doktryny kościoła i swego arcykapłana.
   Fairamn spojrzał na Kelryna z niewypowiedzianym błaganiem w oczach. On naprawdę pragnie zrozumienia – pomyślał arcykapłan – należy podziwiać powagę tego już skazanego człowieka.
- Ja… ja nie miałem wyjścia – żałośnie stwierdził Fairman – Widziałem te bezokie oczodoły nawet po obudzeniu, słyszałem wezwanie… wołała mnie, poruszała mną.
- Rozumiem.
   Kelryn w rzeczywistości nie rozumiał dziwacznego przymusu. Pomimo to czuł zaniepokojenie. Przez ostatnie dekady stracił ponad tuzin tak wiernych ongiś wyznawców. Nie były to jakieś poważne straty, lecz wszyscy ci uciekinierzy z Gwardii Wiary zeznawali o tym samym, dziwnym śnie.
- Zdajesz sobie oczywiście sprawę, że taka zdrada nie może zostać bez konsekwencji.
- Wiem, Mistrzu – żałośnie potwierdził Fairman.
   Ciężko westchnął i widoczny sposób zastanawiał się czy może coś jeszcze powiedzieć.
- Mów, mój synu – delikatnie pogonił arcykapłan.
- Było coś jeszcze w tym śnie… i w moich myślach, kiedy już się obudziłem
- Coś jeszcze…?
- To był kender, Mistrzu. Czaszka stała się kenderem i teraz to kendera ścigałem. Był ważny. On był chyba tą czaszką, chociaż sama kość nie pochodziła z jego ciała.
- Kender? – mruknął Kelryn starając się nadać głosowi ton obojętny.
   W przeciwieństwie do twarzy wyrażającej głębokie znudzenie był jednak coraz poważniej zaalarmowany. On sam kiedyś, i to nie jeden raz, śnił o jakimś tajemniczym kenderze, a i Cantor Blacksword pięćdziesiąt lat temu wspominał coś o jednym z tych drobnych włóczęgów. Co to miało znaczyć?
- Tak… kender, który się bardzo bał, panie. Tam, w moim śnie, bał się mnie ponieważ znałem jego imię.
   Jeśli chodzi o kenderów w ogólności to Kelryn Darewind po prostu z zasady nie przywiązywał do nich żadnej wagi. Wieści były lekko niepokojące jednak myśli arcykapłana zwróciły się ku innym, aktualnym sprawom. Gwoli prawdzie to podczas bełkotania fair mana umysł arcykapłana już zdecydowanie odpłynął gdzie indziej. Jak żywa stanęła mu przed oczami postać młodej służki czekającej już za pobliskimi drzwiami. Nagle bardzo jej zapragnął.
   Rzucił krótką komendę przywołując Wardena Thilta.
- To wszystko nie jest istotne – odparł ostro i krótko obracając się do Wardena – Zabierz go do lochów. Zabij jednym ciosem.
- O dzięki, Mistrzu! – zawołał żałośnie Fairman padając na twarz i łapiąc arcykapłana oburącz za nogi.
   Kelryn jednak już wstał i odchodził stawiając długie kroki w stronę białych drzwi. Umysł mu płonął, wypełniał go tylko obraz młodej kobiety. Miał pewność, że rzeczywistość go nie rozczaruje. Gdzieś z tyłu dobiegało pochlipywanie Fairmana podnoszonego na proste nogi. Mężczyzna bez oporu dał się odprowadzić w stronę pokrytej kamieniem zapadni prowadzącej do kamiennych lochów świątyni.
   Kobieta czekała. Była nawet piękniejsza i bardziej chętna, niż Kelryn śmiałby oczekiwać. Cieszył się nią przez resztę poranka a i ona wyglądała na zadowoloną, że oto poświęca swe wspaniałe umiejętności by wzmocnić własną wiarę.
   Dopiero sporo później, kiedy Kelryn leżał w leniwej półprzytomności, jego myśli wróciły do nieszczęsnego Fairmana. Mężczyzna nie żył już paru godzin gdy nagle arcykapłan wstał i lekko zaklął nad własną bezmyślnością. Powinien wykazać się większą cierpliwością i dokładnością gdy przesłuchiwał zdrajcę i słuchał o jego śnie.
   A zwłaszcza powinien spytać jak ten kender się nazywał.


https://scontent-b-ams.xx.fbcdn.net/hphotos-prn2/p480x480/1238722_626203917419553_1235611245_n.jpg

Offline

 

#13 2016-10-26 12:38:54

 janjuz

Najwyższy Kleryst

Call me!
Skąd: Zduńska Wola
Zarejestrowany: 2012-10-02
Posty: 821

Re: Fistandantilus odrodzony

Rozdział 12

Nowy świt prawdziwych bogów
351 AC
Drugi Bakukal, Gildember

- Zatrzymać ich!
   Wrzeszczał arcykapłan Kelryn Darewind stojąc na murze nad bramą wiodącą do wnętrza zespołu budynków świątynnych. Gwardia Wiary otrzymała rozkaz  zamocowania belki  blokującej szerokie skrzydła otwierające się do wewnątrz.
   Siła tłumu zgromadzonego na ulicy była jednak przemożna. Kelryn co prawda szybko zszedł na dół i dodał własnych sił do zamknięcia bram, lecz nagle belka trzasnęła rozsypując się w drzazgi drobne jak wykałaczki a wielkie skrzydła zaczęły powoli ustępować pod naciskiem.
   Gdy tylko pojawiła się w nich wystarczająca szczelina ludzie zaczęli falą napływać na dziedziniec Sekty Czarnych Habitów. Potęga tłumu rozchyliła szczelinę szerzej a Kelryn zdecydował w tym momencie o opuszczeniu przegranego zadania. Odskoczył wstecz gdy skrzydła bramy rozwarły się na oścież z hukiem a przerażona masa ludzi wpadła do otoczonego wysokim murem zespołu budynków. Sytuacja była nawet gorsza bowiem dojrzał kilkunastu kenderów przemykających z tłumem, zupełnie zresztą nie tkniętych histerią jak opanowała ludzi. Uciekinierzy natychmiast rozproszyli się po wszystkich zakątkach terenów świątyni, wypełnili kaplicę, wlali się do ogrodów i na plac ćwiczeń, do koszar a nawet szukali schronienia w zakrwawionych lochach pod posadzką świątyni.
- Postarajcie się zamknąć bramę gdy już tłum się przeleje – grzmiał arcykapłan – I na wszystko co wam drogie, wywalcie stąd kenderów! Zabijcie, jeśli nie będą chcieli wyjść!
   Warden Horec, aktualny dowódca Gwardii Wiary, zasalutował i przyrzekł dołożyć wszelkich starań choć obaj milcząco zgadzali się, że moc tłumu przekracza wszelkie możliwości ludzkiej kontroli. Znał jednak niechęć swego mistrza do pogaduszek i postanowił, że każdy kender znaleziony wewnątrz kompleksu zostanie natychmiast przerzucony na drugą stronę muru.
   Rozwścieczony Kelryn przepchnął się przez tłum w stronę wnętrza świątyni po czym szybko wspiął się po spiralnych schodach wprost do błogosławionej samotni w wysokiej wieży. Dwóch potężnych Gwardzistów stało w dole schodów i zagradzało przejście – na razie przynajmniej – przed każdym kto chciałby pójść w ślady arcykapłana. Widok z góry nie przyniósł zbyt wiele pocieszenia. Kelryn ujrzał jak w wielu miejscach Haven już płonie. Ogień został wzniecony przez okrutne czerwone smoki pod komendą nikczemnego smoczego władcy, Verminaarda. Kapłan obserwował teraz jak jeden z ogromnych wężowych smoków prześlizgnął się między dwiema kolumnami dymu. Przechylił się z gracją i wydał nagle przenikliwy wrzask nad zatłoczoną aleją. Ludzie w panice ruszyli qwe wszystkich kierunkach byle tylko dopaść jakiegoś schronienia.
   Tak właśnie panika przygnała przerażony tłum do Świątyni Fistandantilusa. Od paru już dni rozchodziły się wieści, wieści tyleż jasne co nieprzyjemne: na Haven maszerują wrogie armie i miasto z całą pewnością upadnie. Arcykapłan był natomiast całkowicie zdeterminowany jeśli chodzi o los sekty; musi przetrwać. Kelryn dotknął krwawego kamienia, poczuł się uspokojony, chciałby tylko jeszcze żeby można było modlić się do Fistandantilusa o pomoc – chciałby, żeby istniał jakiś bóg, który by go chronił i który by dopilnował bezpieczeństwa wiernego wyznawcy.
   Robiąc sobie pośmiewisko z jego nadziei czerwony smok zniżył lot, rozwarł paszczę i wyrzucił chmurę płomieni wzdłuż rzędu budynków  niezbyt daleko od świątyni. Drewniane konstrukcje, głównie tawerny, zapłonęły natychmiast a po chwili wylał się z nich spanikowany tłum. Wiele ofiar już stało w płomieniach i teraz tarzali się po piachu ulicy, wrzeszczeli przerażeni i błagali o pomoc, lecz byli całkowicie ignorowani przez innych, którzy tylko szukali bezpiecznego schronienia i gnali przed siebie.
   Haven upadło co musiał przyznać i Kelryn, i każdy kto posiadał najmniejsze chociaż pojęcie o rzeczywistości. Smocze armie, nadciągające od strony Abanasinii, były nie do zatrzymania.  Były to całe hordy latających smoków, ich okrutni jeźdźcy oraz roje ludzi i różnych potworów, które posuwały się po ziemi. Rozchodziły się nawet plotki, że elfowie z Qualinesti wycofali się z rodowych siedzib, wsiedli na statki i przez Cieśninę Algoni ruszyli na Południowy Ergoth w poszukiwaniu iluzorycznego bezpieczeństwa.
   Kelryn zastanawiał się, nie po raz pierwszy zresztą, czy przypadkiem pozostając na miejscu nie okazał się durniem. Może powinien był opuścić świątynię, pozostawić wiernych swemu losowi i poszukać miejsca, gdzie zacząłby od początku. Właściwie, pomyślał z goryczą, dokładnie jak dziewięć dekad wcześniej.
   Nie pozostał w Haven bynajmniej z powodu głupiej lojalności wobec wyznawców. Raczej niechętnie myślał o porzuceniu własnych bogactw, wygód i kobiet. Wszystkiego, do czego tak przywykł przez lata. Smoczy władcy nadciągną, ustanowią swoją władzę i ustalą własne prawa, lecz przecież Haven dalej pozostanie miastem. Kelryn miał jedynie nadzieję, że zdoła zachować coś ze swego dotychczasowego statusu gdy nowy reżim rozpocznie rządy.
   Smok zawrócił i łukiem minął wieżę a Kelryn się tylko skrzywił na widok na widok jeźdźca siedzącego Krakiem na szyi pokrytej purpurową łuską. Mężczyzna dzierżył długą lancę o ostrzu pokrytym krwią i z drzewcem z czarnego drewna. Twarz skrywała mu groteskowa maska a arcykapłan wręcz zamarzył, żeby zedrzeć tą maskę i ukarać wojownika za bezczelność. Zobaczyć strach w jego oczach gdy Kelryn Darewind rozpocznie śmiertelnie groźną inkantację zaklęcia.
   Cóż, nic z tego.
   Z sercem przepełnionym nienawiścią obserwował Kelryn jak smok i jego jeździec łagodnym łukiem polecieli na północ. Kilku wojowników z miejskiego garnizonu postanowiło walczyć do końca i zatrzymać nadciągającą armię. Odważnie stanęli na straży bramy i niskiego muru. Obrońcy utrzymywali się przez kilka minut na stanowiskach aż nieuchronnie nadciągnęła fala smoków i wojownicy polegli. Jedni spłonęli w smoczym ogniu, innych rozerwały kły i pazury. Reszta natomiast, przerażona nieodpartym smoczym strachem, rozproszyła się po wszystkich zakątkach miasta lub uciekła w stronę dziczy na południe.
   Zanim nawet oddziały piesze, smokowce wraz z goblinami i ludzkimi sprzymierzeńcami, doszły do murów miejskich te były już pozbawione wszelkiej ochrony. Piesi najeźdźcy rzucili się teraz na miasto, palili, rabowali i gwałcili. Taka właśnie brutalna taktyka sprowadziła przerażony tłum w obręb zabudowań świątyni. Kelryn nie miał pojęcia dlaczegóż to ludzie uznali, że tam będą bezpieczni. Był wystarczająco pragmatyczny by pojąć, że wysokie, kamienne mury i mocne bramy nie będą stanowić zbyt wielkiej przeszkody dla sił chcących naprawdę ogołocić to miejsce.
   Dziwny trafem jednak mimo upływu dnia, mimo powoli zaczynającego się zmierzchu a nawet nadejścia nocy, nikt nie atakował kompleksu świątyni. O wschodzi słońca Kelryn dalej jeszcze przebywał w wieży. Ujrzał, że ognie w północnej części miasta już się w większości same wypaliły. Nic nie wskazywało na to, że niszczenie miasta mogłoby dalej postępować.
   W dalszy ciągu dnia widział też, jak stały strumień poranionych ludzi odchodzi w stronę Południowego Haven. Część ludzi nosiła ślady poparzeń, inni nosili rany zadane bronią a jeszcze inni byli po prostu potratowanie przez kłębiący się tłum. Zebrali się teraz skuloną, obszarpaną gromadą u bram świątyni i błagali o wpuszczenie do środka. Kelryn pozostał nieugięty, bramy mają pozostać zamknięte.
   Złowieszczą zmianę w zachowaniu tłumu zauważył późnym popołudniem, tłum na zewnątrz ścichł. Wyczekująca cisza szybko objęła również wszystkich, którym udało się dostać do zabudowań świątyni. Kelryn stał na wysokim murze. Z tej wysokości łatwo dojrzał zamaskowanego i opancerzonego oficera, który teraz maszerował w eskorcie pokrytych łuskami, syczących smokowców. Cała grupa maszerowała ulicą prosto w stronę Sekty Czarnych Habitów a tłum uchodźców niemal magicznie się przed nimi rozstępował dając wolne przejście osobie zasłoniętej potworną maską. Niesamowity wojownik spokojnie stanął przed zamkniętą bramą świątyni, wypowiedział uprzejme powitanie i rzekł, że chciałby rozmawiać z arcykapłanem. Kelryn zrozumiał, że nadszedł czas rozmów. Kazał otworzyć bramę a oficer smoczej armii, którego postać potęgowała groteskowa maska, śmiało wmaszerował na podwórzec. Smokowcy pozostali na zewnątrz, lecz wielu chorych i rannych obywateli Haven skorzystało z okazji i wpadło do środka korzystając z otwartej bramy i nie zważając na groźnego wojownika.
   Kelryn wyszedł na spotkanie na środku podwórca, skłonił się sztywno czując na sobie wzrok setek par oczu.
- Ja jestem arcykapłanem – oświadczył.
   Przypuszczał, że spotkany mężczyzna jest tym wojownikiem, którego lot obserwował poprzedniego dnia… a przynajmniej jaskrawa maska i opancerzenie było identyczne jak u smoczego jeźdźca. Przez chwilę poczuł arcykapłan coś w rodzaju wdzięczności do losu, że przynajmniej czerwonej bestii nigdzie nie widać.
   Kelryn Darewind gapił się na maskę. Nienawidził obrazu zębatej gęby i obelżywie myślał o oczach, które spoglądały z cienkich szpar powyżej nosa.
- A któremu bogu służysz?
- Wierzę w Fistandantilusa – oznajmił Kelryn Darewind – Wielki mag czarnych szat, który dołączył do konstelacji bogów na nieboskłonie. Dokładam starań, by pamięć o nim miała swe miejsce na Krynnie.
- Rozumiem – mruknął oficer.
   Jakiś ton w jego głosie kazał się jednak domyślać, że nie całkiem tak było. I znowu dopadła Keryna chęć zerwania tej maski, spojrzenia prosto w twarz ukrytą pod jej powierzchnią.
   Ku jego zaskoczeniu oficer wyświadczył mu przysługę; uniósł ciężki kawał metalu z głowy i ramion. Okazał się zaskakująco młody. Twarz pokrywały mu teraz strumienie potu i brudu a rzadki, kilkudniowy zarost sypał się czernią na podbródku, policzkach i karku. Opryskliwym gestem wskazał na szeroko na obserwujący ich tłum.
- Jeśli jesteś naprawdę kapłanem to powinieneś uzdrowić tych, którzy odnieśli rany. Zaoferowanie im wątpliwego bezpieczeństwa w świątyni nie wystarczy.
   Kelryn parsknął głośno i widoczną goryczą.
-  Wiesz chyba, że żaden kapłan, a przynajmniej żaden od czasu Kataklizmu, nie może tak naprawdę leczyć ciał śmiertelników. Po prostu nauczam moją gromadkę…
- Żaden kapłan…?
   Oficer wyraźnie robił sobie z niego pośmiewisko a Kelryn, czując jak jego wiara napina się niczym struny lutni, zaczął się bać że oto został wciągnięty w pułapkę.
   Smoczy jeździec obrócił się na pięcie, stanął plecami zwrócony do Keltna i przemówił zgromadzonego tłumu.
- Przybyłem tu z ostrzeżeniem i obietnicą nadziei. Przez całe lata Haven było pełne szarlatanów i durniów.
   Splunął przez ramię tak, że arcykapłan musiał szybko odskoczyć w bok by nie zostać oplutym.
- Powinniście wiedzieć, że ten Fistandantilus nie jest żadnym bogiem, podobnie zresztą jak żadne z bóstw Poszukiwaczy. To tylko naprędce wydumane kulty, wydumane przez oszustów po to tylko by zebrać wokół takich jak wy, uróść w siłę a was obrabować i wyrzucić.
- Kłamca! – wrzasnął Kelryn.
   Przeraził  się własnej śmiałości, lecz zdawał sobie sprawę, że musi natychmiast przerwać słowną napaść. Nie chciał walczyć, nie tutaj i nie w takich warunkach. Chciałby mieć teraz przy boku swój miecz, lecz uznał, że i mały sztylet schowany w fałdach szaty wystarczy do samoobrony gdyby oficer zaatakował bardziej otwarcie.
   Miast zaatakować oficer na wpół się odwrócił i sardonicznie uśmiechnął. Kiwnął w stronę jednego z uchodźców, dziecka z ramieniem opatrzonym w pokrwawioną szmatę.
- Podejdź bliżej, chłopcze. Wszystko w porządku, nie zrobię ci nic złego.
   Zdumiony chłopak podszedł a Kelryn wytrzeszczył tylko oczy, gdy oficer przyklęknął, zdjął bojowe rękawice i delikatnym ruchem wyciągnął dłoń do zakrwawionych szmat.
- Wiedz, synu, że istnieje bogini, bogini prawdziwa, która troszczy się o ciebie.
   Głos mężczyzny rozbrzmiał pełną mocą gdy zwrócił się do tłumu.
- Słuchajcie wszyscy! Królowa Ciemności, Takhisis, nakazuje wam posłuszeństwo! Wiedzcie jednak, że daje wam w zamian nagrody, bogactwa i moc!
   Wojownik dotknął zranionego ramienia chłopca i schylił głowę.
- Wysłuchaj mych modlitw Mroczna Pani, która mną władasz i która wkrótce staniesz się królową całego świata. To dziecko jest niewinne; nie uczyniło ci nic złego. Błagam cię, Pani, daj mi moc uzdrowienia jego ciała, by uzdrowiony mógł nam służyć a Twemu imieniu przynosił jeszcze większą chwałę.
- To… to już nie boli – wyjąkał dzieciak patrząc ze zdumieniem na własne ramię.
- Zrzuć te szmaty – głos oficera pozostawał delikatny i uspokajający.
   Chłopak w pośpiechu rwał brudne bandaże. Wyszedł nagle do przodu i podniósł ramię. Z tłumu rozległ się radosny głos kobiety, która teraz przepchnęła się do przodu i objęła ramionami chłopca.
- Uzdrowiony! Wczoraj jeszcze byłam pewna, że straci ramię a teraz nawet rany nie ma!
   Przez tłum przeleciał szmer a ludzie, zaskoczeni i zdumieni, zaczęli się przepychać w stronę chłopaka by na własne oczy ujrzeć dowód boskiej interwencji.
- Dziś jeszcze powiem wam o mocy naszej królowej i jej miłosierdziu – oznajmił oficer.
   Wstał teraz na równe nogi i przemawiał do tłumu z wysokości świątynnego muru.
- Jest jeszcze wśród nas wielu kapłanów, czekających tylko by uśmierzyć wasze rany, by okazać wam światło naszej wiary. Każdy, kto ucho otworzy na słowa prawdy niech idzie teraz na wielki plac Haven, gdzie poznacie prawdę o prawdziwych bogach!
   Ludzie stojący najbliżej bramy ruszyli natychmiast biegiem. Przez tłum przeleciał szmer ulgi, który po chwili przeszedł w nieśmiały okrzyk radości. Tłum chyba pojął polecenie i skwapliwie przyjął oferowaną nadzieję. Kelryn stał w ciszy. Gotował się ze złości widząc sardoniczny uśmieszek na twarzy smoczego jeźdźca wywołany widokiem całej kongregacji, uciekinierów a nawet Gwardzistów Wiary umykających ze świątyni w obliczu prawdziwego cudu. Kiedy zaś ostatni z wiernych ongiś wyznawców wypadli przez bramę mężczyzna zwrócił się w stronę Kelryna. Zrobił to obojętnie, jakby arcykapłan stanowił tylko miałką przeszkodę.
- Jesteś obrazą dla prawdziwej wiary – warknął oficer – Zasługujesz tylko na śmierć!
   Kelryn Darewind poczuł w piersi gorące uderzenie serca jednym ruchem, niemal instynktownie wydobył krwawy kamień i wykonał gwałtowny gest. Oficer gapił się chwilę na kamień. Mrugał oczami a groźny wyraz twarzy powoli miękł i stawał się jakby niewyraźny.
- Lord Verminaard zajmie budynki świątyni na swą główną kwaterę.
   Mężczyzna potrząsnął głową chcąc najwyraźniej odzyskać kontrolę nad własnymi myślami i słowami.
- Masz godzinę na zebranie swoich rzeczy i wyniesienie się stąd. Jeżeli władca zastanie cię tu po swym przyjeździe spodziewaj tylko śmierci… bardzo powolnej.
   Kelryn nie odpowiedział. Widział, że kilku z tych najwierniejszych Gwardzistów Wiary, najlojalniejszy spośród wyznawców, stało obok i patrzyło nań pytająco. Bezwiednie dotknął krwawego kamienia spoczywającego już bezpiecznie w fałdach szaty.
- Wszystko, czego mi potrzeba, mam przy sobie – odparł ponuro.
   Krótkim gestem przywołał resztki Gwardii, nie więcej niż tuzin. Kroczyli zaraz za nim, gdy przemaszerował przez bramę, gdy przechodził obok kompanii gapiących się nań smokowców, gdy maszerował nagle tak obcymi ulicami Haven.


https://scontent-b-ams.xx.fbcdn.net/hphotos-prn2/p480x480/1238722_626203917419553_1235611245_n.jpg

Offline

 

#14 2016-10-27 16:25:58

 janjuz

Najwyższy Kleryst

Call me!
Skąd: Zduńska Wola
Zarejestrowany: 2012-10-02
Posty: 821

Re: Fistandantilus odrodzony

Rozdział 13
Analiza historyczna
Najszanowniejszy Patriarcha Grimbriar
Arcykapłan Gileana
Pisano tego roku na Krynnie, 372 AC

Wasza Eminencjo,
   W trakcie badań zostałem zaskoczony odkryciem wzmianek znamionujących zainteresowanie smoczymi armiami w czasie upadku Haven i późniejszej jego okupacji przez podwładnych Smoczego Władcy Verminaarda. Zwłaszcza zaś, że istnieje chyba powód by przypuszczać, że jeden z wielkich artefaktów Fistandantilusa mógł w jakiś sposób znaleźć się w opanowanym chaosem mieście w okresie czasu pomiędzy powstaniem Skullkap a późniejszym nadejściem smoczych armii.
   Upadek Haven i okupacja Abanasini, Qualinesti oraz Równin Pyłu są oczywiście dobrze udokumentowane w oficjalnej historii, nie wspominając nawet o dokładnych opracowaniach militarnych dostępnych w zwojach z Solamnii czy dokumentach Lorda Ariakasa. Byłoby z mojej strony całkowitą stratą czasu i ogromnym zarozumialstwem gdybym usiłował coś tu ulepszyć. Skupię się raczej, szanowny Patriarcho, na wyjaśnieniu kilku związanych z tymi czasami faktów.
   Wiadomo, na przykład, że większość kapłanów Poszukiwaczy została obalona przed przyjazdem armii Verminaarda. Niektórym z nich (zapewne najsłabszym i najmniej wpływowym, jak się wydaje) pozwolono zatrzymać posiadłości i kongregacje. Większość została wcielona w szeregi smoczych armii natomiast kilku… zapewne najsilniejszych, czy też uważanych za zagrożenie dla sił Takhisis… zostało okrutnie zgładzonych a ich kulty brytalnie rozpędzono.
   Natrafiłem na dziwną opowieść o jeźdźcu czerwonego smoka, Blaricu Hoyle. Oficer ten został wysłany z zadaniem zniszczenia sekty powstałej w celu oddawania czci fałszywemu bogowi, budowania wiary w Arcymaga Fistandantilusa. Spośród wszystkich fałszywych kultów ta świątynia odnosiła największe sukcesy a to najpewniej dlatego, że jej arcykapłan przedstawiał sobą coś na kształt nieśmiertelności. Wielu świadków w każdym razie twierdziło, że żył on w mieście już około stu lat a przez cały ten czas pozostawał bardzo młodym człowiekiem.
   Niefortunny smoczy jeździec najwidoczniej nie całkiem uchwycił śmiertelne znaczenie otrzymanych rozkazów. Stawił czoło kapłanowi Poszukiwaczy zgodnie z rozkazem zamknął świątynię. Następnie jednak pozwolił fałszywemu duchownemu na opuszczenie Haven zanim przybył wyznaczony egzekutor.
   Blaric Hoyle stanął przed wojskowym trybunałem, któremu przewodniczył sam Verminaard. Oficer najwidoczniej nie był w stanie dostatecznie dobrze wyjaśnić i obronić swego postępowania; notatki z procesu określają go jako skonfundowanego, zapominającego w ogóle o okolicznościach konfrontacji z fałszywym kapłanem. Znajduje się jednak w notatkach kilka wzmianek o „iskrzącym kamieniu” a raz nawet oznajmił na przesłuchaniu, że widział „iskry we wnętrzu klejnotu”. Były to tylko niewiele znaczące wzmianki, nie poparte niczym więcej, lecz jednak wzbudziły moje podejrzenia.
   Hoyle nie miał pojęcia, dlaczego pozwolił odejść fałszywemu kapłanowi, lecz jego odpowiedzi wskazują na możliwość, że z tak nieposłusznym wyborem miał coś wspólnego tajemniczy klejnot.
   Tak czy inaczej, nic więcej już o nim nie usłyszeliśmy. (Jak to zwykle bywa, osobnik, który zawiódł oczekiwania okrutnego pana z całą pewnością niezbyt długo będzie przebywał na scenie historii). Jest dla mnie jednak przynajmniej prawdopodobne, że klejnot o którym tu mowa mógł być krwawym kamieniem Fistandantilusa.
   Zdaję sobie sprawę, że wszelkie wcześniejsze doniesienia wskazują na zniszczenie tego klejnotu podczas wstrząsu związanego z powstaniem Skullkap. Jednakże Haven nie znajduje się od Skullkap jakoś straszliwie daleko a w mieście mocno wierzono, że „kapłan” ich wiary przybył z południa (kierunek ze Skullkap) aby erygować swą sektę. No i jeszcze są te wcześniej wspomniane doniesienia o dziwnej skłonności tego człowieka do opierania się efektom starzenia.
   Zbiegły Poszukiwacz i kilku pozostających z nim wyznawców podobno udało się w graniczne tereny Kharolis. Doniesienia stwierdzają, że ustanowili tam obóz rabusiów równie okrutny jak zwykli bandyci. Przetrwali obdzierając słabych, rabując lokalne społeczności a nawet okradając smocze armie jeżeli tylko dopadli jakiś odział czy też słabo broniony punkt zaopatrzeniowy.
   Najazd smoczych armii w Haven oraz zamknięcie świątyni Fistandantilusa splatają się ze sobą w ścisłe wątki historii. Inne jeszcze zdarzenie, mające ścisły związek z wydarzeniami w przyszłości, również zaszło w tym samym przedziale czasu:
   Otóż Bohaterowie Lancy, w trakcie epickiej wyprawy do Thorbardinu, byli również na górze Skullkap i, jak głoszą plotki, znaleźli tam artefakt – czaszkę Fistandantilusa – leżący tamże nietknięty od co najmniej stu lat. Może nawet przenieśli ją bliżej powierzchni choć jest właściwie pewne, że nie zabrali jej ze sobą.
   Tak czy inaczej, choć nie mam możliwości potwierdzenia żadnego z przypadków dotyczących tej historii to jednak z późniejszych zdarzeń można wydedukować, że czaszka już nigdy nie pozostawała w zapomnieniu w głębinach okropnej fortecy.

Jak zawsze
Uniżony sługa
Foryth Teel


https://scontent-b-ams.xx.fbcdn.net/hphotos-prn2/p480x480/1238722_626203917419553_1235611245_n.jpg

Offline

 

#15 2016-11-03 17:55:13

 janjuz

Najwyższy Kleryst

Call me!
Skąd: Zduńska Wola
Zarejestrowany: 2012-10-02
Posty: 821

Re: Fistandantilus odrodzony

Rozdział 14
Panowanie smoków
356 AC Mid-Yurthgreen

   Czas jest sprawą wysoce subiektywną. Godziny, dni, tygodnie czy lata mogą nieść różne znaczenia i mieć różną wartość dla przeróżnych śmiertelnych. Dla przykładu tylko; dwa dni mogą obejmować czas całego życia dla zwykłej pluskwy. Dla tego stworzenia przetrwana minuta może oznaczać wielkie święto lub całkiem sporą podróż. Dla człowieka jedna minuta to określony, krótki przedział czasu – napić się wina, zjeść kawałek chleba czy wymienić w rozmowie kilka zdań.
   Natomiast dla istot prawdziwie długowiecznych – dla elfów na przykład, czy może dla smoków – minuta może minąć dziesięciokrotnie, stukrotnie i ani zainteresowania, ani niepokoju. Taki pojedynczy przedział czasu stanowi tylko moment powolnego nabrania tchu lub też leniwie przepływającej myśli. Nie jest z pewnością czas wystarczający na poważne rozmyślania a już na pewno nie wystarczy go na podjęcie ważnej decyzji.
   A rzecz jeszcze rozwijając, liczenie miesięcy czy lat przez takie byty może również sprowadzić wszystko do nic nie znaczących proporcji. Gdyby porównać wszystko do szalonego tempa ludzkiej egzystencji to okazałoby się, że bardzo długi czas takim istotom upływa na niczym innym jak tylko na mglistym, cichym namyśle.
   Albo też, w przypadku smoków, na nieco dłuższej drzemce.
   I dokładnie to dotyczyło Flayzeranyxa, który właśnie budził się w chłodzie jaskini gdzie przebywał nie zdając sobie sprawy z upływu pór roku ani nawet z liczby lat jakie mogły upłynąć od chwili gdy rozpoczął hibernację. Sam proces powrotu czerwonego smoka do pełnej przytomności był sporym wydarzeniem, takim co to mogło trwać nawet kilka tygodni.
   Dopiero gdy zdołał unieść ciężkie, purpurowe powieki dotąd całkowicie skrywające oczy, odnotował zmieniające się natężenie światła dobiegające z kierunku wejścia do jego legowiska. Poprzez delikatną, wewnętrzną powiekę która wciąż jeszcze okrywała żółte źrenice zdołał jednak Flayze rozpoznać, że te zmiany światła to po prostu dobowy cykla dnia i nocy przechodzących jedno w drugie.
   Leżał bezczynnie i liczył te zmiany mroku przechodzącego w światło. Dotarł do pięciu cykli. I w tej chwili odczuł dręczące pragnienie, w nasadzie języka poczuł suchość jakby tenże był ostrym pilnikiem a dzięki temu poczuł jakby paszczę miał pełną kurzu. Niejasno zaczął też odczuwać pierwsze szarpnięcia głodu odzywające się gdzieś w czeluściach żołądka. Nie miał właściwie żadnego poczucia niezbędności swego przebudzenia, lecz jednak odczuł, że nadszedł już czas by się poruszyć. Powoli Flayze zaczął wstawać. Dźwignął się na czterech mocarnych łapach i podniósł wężowate cielsko, giętką szyję i kręty ogon. Odpadło kilka starych łusek, które teraz znaczyły dno jaskini plamami szkarłatu. Smok zaczął się wiercić a przez całe ciało przeleciał potężny dreszcz, po który jeszcze więcej łusek poleciało na posadzkę. Pozostałe łuski, przynajmniej zaś te, które nosił po ostatnim linieniu, błyszczały jasną czerwienią sugerującą świeżą krew.
   Powoli wspinał się w stronę ledwo pamiętanego wejścia do jaskini, wdrapywał się po pokrytej gruzem posadzce, z płynną gracją omijał przeszkody a uwolniona swoboda i elegancja ruchów powoli uwidaczniała moc drzemiącą w potężnym ciele. Wąchał powietrze, czuł wodę i zieleń więc poczuł też zadowolenie, że nie wybudził się w zimie gdy polowanie - a nawet ugaszenie pragnienia - nie jest łatwe z powodu wszechobecności lodu i śniegu. Zapachy nadlatujące doń z zewnątrz stawały się coraz to bogatsze, poczuł mokre błoto, zapach przelatujących gęsi i wiedział już, że to wiosna.No i jeszcze to słońce jaskrawo świecące w otworze jaskini wprost znad grzbietu wschodniego horyzontu. Flayze opuścił wewnętrzne powieki i jednocześnie okrył wzrok grubymi powłokami zewnętrznych powiek bowiem jaskrawość światła przyprawiła go grymas bólu. Zignorował chwilowy dyskomfort bowiem poczuł dojmujący głód wzmożony dodatkowo wyraźnym zapachem przelatującego jadła.
   Tuż obok wyjścia z jaskini co zresztą świetnie pamiętał, przepływał strumień. Zniżył ogromny pysk prosto w najgłębszą toń jaką mógł tu znaleźć. Po chwili Flayze zaczął pić. Z naturalnej czary ciągnął wodę jednym, długim siorbnięciem. Poniżej strumyk nagle wstrzymał bieg jakby zdumiony nagłym brakiem napływu świeżej wody. Czerwony smok wzniósł łeb a drobne strumyki zaczęły mu wypływać z krokodylej paszczy. Po chwili strumień znów się napełnił, znów został opróżniony.
   Teraz Flayze zaczął wąchać nadlatujący wiatr, poczuł szarpiący trzewia głód. Wabił go znowu zapach przelatujących gęsi. Próbował odtworzyć w pamięci całość otoczenia, pamiętał szerokie mokradła, rozległe bagna ciągnące się u ujścia strumienia nad którym stał. Smok rozłożył ogromne, krwisto czerwone skrzydła. Poruszył nimi w górę i w dół. Rozciągnął i skurczył. Starał się rozluźnić wszelkie skurcze i sploty powstałe w trakcie długiej hibernacji. Ćwiczenia były przyjemne, lecz smok powoli zaczął doświadczać niecierpliwości, gibkość chciał osiągnąć natychmiast. Miast więc dalej ćwiczyć skoczył prosto w powietrze, pchnął potężnie ogromnymi żaglami skrzydeł i poszybował na niewielkiej wysokości. Leciał wzdłuż łożyska strumienia, w dół górskiego zbocza. Miał nadzieję zaskoczyć stado nagłym pojawieniem się nad bagnem.
   Latanie, jak zawsze, było wspaniałe. Na chłód otaczającego go powietrza nie zwracał najmniejszej uwagi. Nawet w nozdrzach czuł już życie. A potem był już na dole, nad rozległym mokradłem, płytkim rozlewiskiem pełnym teraz tłustego ptactwa, całymi tysiącami rozgdakanych i krzyczących ptaków. Flayze obniżył łeb i rykiem radości otworzył paszczę wypuszczając obłok piekących płomieni. Płomień niemal zagotował wodę w rozlewisku i zabił ponad setkę gęsi w ciągu jednej sekundy. Flayze ostro zniżył lot i w końcu osiadł w lepkim mule ignorując całkowicie wrzaski pozostałych ptaków, których stada wystartowały w popłochu brzmiąc całą kakofonią panicznych okrzyków.
   Sprawnymi szponami przednich łap podniósł nadpalone ptaki do paszczy. Po dwa na raz. Chrupał i połykał z czystą rozkoszą gdy gorące soki spływały mu po języku. Nie bardzo podobały mu się brud i błoto okrywające teraz piękne łuski  nim jednak połknął ostatnią z gęsi był już zanurzony w lepkiej mazi po sam brzuch. Tak czy inaczej, żołądek był napełniony a i nastrój wyraźnie złagodniał gdy tylko wypełzł na brzeg i poczłapał do chłodnego strumienia gdzie bystry nurt szybko obmył mu cielsko.
   Był wreszcie gotów by zacząć badać otaczający go świat. Masyw Wysokiego Kharolis wznosił się na południu, czerwieniał teraz jasną purpurą gdy słońce na zachodzie powoli obniżało się do późnego popołudnia. Na północy, co dobrze pamiętał, leżało Pax Tharkas, a dalej już było leśne królestwo elfów Qualinesti.
   Ostatnią zapamiętaną rzeczą był rutynowy lot nad bezmierną przestrzenią pokrytą wieczną okrywą drzewną złożoną z ogromnych sylvanów. Wciąż jeszcze wtedy przyzwyczajał się do faktu, że oto nie niósł już jeźdźca; jego rycerz, mąż zwany Blaricem Hoyle, został właśnie poddany egzekucji przez Lorda Verminaarda za jakiś błąd podczas rabunku Haven. Kiedy tak Flayze szybował bez jeźdźca tuż ponad czubkami drzew para smoków wynurzyła się z chmur i zaczęła pikować w jego kierunku. Ponieważ jednak każdy znany mu smok był aliantem Mrocznej Królowej więc też zbytnio się tym nie przejął. Dopiero metaliczny odbłysk od srebrzystych skrzydeł wywołał odruch alarmu.
   W taki to sposób smoki Paladine wtrąciły się wojny Flayze, by w chwilę później właściwie zakończyć udział czerwonego w tej kampanii. Łuski na plecach Flayze zostały okrutnie potrzaskane mroźnym pociskiem a groźna smocza lanca przebiła skrzydło. Tylko dzięki sprzyjającemu mu szczęściu zdołał umknąć w głębokim nurkowaniu przed oboma srebrnymi wrogami, które w końcu porzuciły pościg za wrogiem i udały się ku bardziej naglącym sprawom.
   Po tej przypadkowej walce Flayzeranyx wrócił na Sanction, by tam spotkać samego Imperatora Ariakasa. Potężny, wężowy stwór został odkomenderowany do Czerwonego Skrzydła, które okupowało w tym czasie większość Solamnii Południowej. Na miejscu miał mu zostać przydzielony jeździec a wtedy miałby wrócić na wojnę i pomścić straty poniesione z powodu nagłego i niemile widzianego wejścia metalicznych smoków do działań wojennych.
   Flayze jednak zdecydował, że tak właściwie ma dość walki. A właściwe ma dość takiej przemocy, która jest niezbędna do przeprowadzenia wielkich planów imperatora. Czerwony samotnik gwałtownie zmienił kierunek lotu na południowy, przeciął fale Nowego Morza by na koniec wylądować na spoczynek w urwistych rejonach Kharolis. Jaskinia, w której się ostatnio tak odizolował była szczęśliwym znaleziskiem z czasów poprzedniej kampanii. W późniejszych czasach stała się bezpieczną kryjówką gdzie mógł przeczekać zamęt wojenny bezpiecznie i wygodnie.
   Flayzeranyx, dokładnie teraz oczyszczony z lepkiego błocka, wzniósł się wysoko w nocne niebo i rozmyślał o losach świata podczas jego dość długiej drzemki. Długo szybował po niebie ocierając się o granicę masywu Thorbardinu – wiedział dobrze, że nawet najbardziej zajadły atak legionów Ariakasa nie zdołałby naruszyć krasnoludzkiej fortecy – i wypatrywał znajomych szlaków i ścieżek w nocnej bryzie. Wyczuł trochę zapachów ludzi i elfów w głębi lasu i na otwartych równinach poniżej jago skrzydeł a także doszedł go kwaśny smrodek wioski krasnoludów podgórskich dobiegający gdzieś z północy.
   Na koniec odnalazł zapach jaszczurczy, którego właściwie cały czas poszukiwał. Poszybował w dół cicho ślizgając się po niebie. Wciąż zbliżał się do źródła zapachu, który przynosił tak wiele znanych i namacalnych wspomnień. Kwaśny dym powiał prosto w nozdrza więc przypuszczał, że poszukiwane przezeń stworzenia zebrały się właśnie wokół ogniska. Rzut okiem na gwiazdy powiedział mu, że świt jest już niedaleki. Osiadł na niskim wzniesieniu i ujrzał tuzin, może troszkę więcej, postaci ludzkiego rozmiaru odziane w opończe i leżące wokół żaru potężnego ogniska.
   Smok zszedł niżej i groźnie popatrzył na samotnego strażnika, który stojąc oparty o drzewo nieledwie drzemał.
- P-p-panie! – wyjąkał smokowiec upuszczając miecz i zrywając się na równe nogi – Wstawać, wy bezużyteczne powsinogi! – warknął na śpiących towarzyszy – Pozdrowić purpurowego władcę!
   Żołnierze smokowców, zaalarmowani wrzaskiem strażnika i szumem skrzydeł lądującego smoka, zrywali się z legowisk mamrocząc i kuląc się na widok wielkiego węża o wąskich, przerażających oczach.
   Flayze poczuł pewne zadowolenie z faktu, że smokowcy zareagowali na jego szacowną obecność instynktownym posłuszeństwem i przerażeniem. Czerwony smok mocno sapnął, dźwięk przypominał grzmiący odgłos dalekiej burzy, z stwory natychmiast padły plackiem na twarz.
- Powiedzcie mi, małe wężyki – syknął starannie artykułując każde słowo – Jakie macie wieści z wojny?
   Strażnik smokowców, najwidoczniej przyzwyczajony do wolniejszego odczuwania czasu przez wielkie smoki, uniósł głowę i spytał:
- Czy chodzi o Smoczą Wojnę, Potężny Panie? O kampanię Lorda Ariakasa?
- Właśnie.
- Smutno powiedzieć, o Wspaniały Ogniotchnący, lecz smoki Paladina i ich okrutne lance przyniosły tragiczną porażkę. Lord zginął a jego armie się rozproszyły.
- Rozumiem – Flayze nie był jakoś strasznie rozczarowany wieściami – A jeśli chodzi o tutejsze ziemie? Kto tu włada?
- Większość tych ziem to dzicz, o Wielkie Smoczysko. I tylko dlatego możemy tu jakoś przeżyć. Na północ stąd są Równiny Dergoth, to teraz jałowe pustkowie. Ale iw zieliśmy spizowego smoka niedaleko stąd, w pobliżu góry wielkiej czaszki.
- Aye, Skullcap.
   Flayzeranyx pamiętał lot nad tym miejscem. Takie wcześniejsze wyprawy zawsze powodowały jego ciekawość. Miał wtedy nawet zamiar wylądować i zbadać to miejsce, lecz jego jeździec nakazał dalszy lot, bez wątpienia poganiany jakimś bezsensownym zagadnieniem tamtej wojny.
- On zuchwały jest, ten spiżowy – sykiem poskarżył się jeden ze sokowców – Ledwie miesiąc temu zabił Dwarfskinnera.
- Aye, zabójca – potwierdzili pozostali.
   Popatrzyli na Flayze z nadzieją a on pojął skąd się wzięła; chcieliby, żeby zabił spiżowego.
- Być może Dwarfskinner może zostać pomszczony – zamyślił się Flayze – Muszę jednak wiedzieć więcej. Ile zim minęło od czasu pojawienia się metalicznych smoków?
- Cztery, Wielki Płomienny – odparł strażk, który zresztą gadał najwięcej – Ostatnie jak tylko śniegi stopniały.
- Dobrze – odparł Flayze z nutą satysfakcji w głosie.
   Oznaczało to, że od pewnych ważnych spraw minęło już wystarczająco dużo czasu; na przykład od jego nieposłuszeństwa wobec rozkazów Ariakasa, żeby fakty takie stały się całkiem nieważne. Z drugiej jednak strony patrząc to takie późne skutki minionej wojny, jak chaos i przemoc z pewnością jeszcze szerzyły się po świecie. Egzystencja czerwonego smoka mogła dzięki temu stać się łatwiejsza.
- Czy może wasza wspaniałość popróbuje suszonego mięsa? – z wyraźną niechęcią zaproponował jeden ze smokowców.
   Flayze parsknął pogardliwie. Popatrzył na chuderlawego smokowca i wspomniał niedawny posiłek na bagnach.
- Nie – odparł krótko – Odlecę teraz … no i muszę rozejrzeć się za łuskami ze spiżu.


https://scontent-b-ams.xx.fbcdn.net/hphotos-prn2/p480x480/1238722_626203917419553_1235611245_n.jpg

Offline

 

#16 2016-11-05 18:01:07

 janjuz

Najwyższy Kleryst

Call me!
Skąd: Zduńska Wola
Zarejestrowany: 2012-10-02
Posty: 821

Re: Fistandantilus odrodzony

Rozdział 15
Dwie czaszki
356 AC
Trzeci Kirinor, Yurthgreen
Przypomniawszy sobie lokalizację Skulkap Flayze poleciał przed siebie z nieomylną precyzją. Głęboko w brzuchu zadudnił mu puls a umysł zapłonął myślami i chętką do natychmiastowej bitwy. Spiżowy smok! Żaden z metalicznych smoków nie dorównywał mu gorącym temperamentem i żaden też nie był bardziej irytujący dla przepięknych smoków chromatycznych, takich jak sam Flayzeranyx. Myśl o brutalnej bitwie, o zabójstwie w jej następstwie przyprawiła go niemal o szał radości a szerokie skrzydła gnały na północ w promieniach poranka.
   Nisko nad Równinami Dergoth zalegała brązowo szara mgła. Dyszący ogniem smok siłą woli musiał odganiać poczucie że oto leci przez królestwo eteru, miejsce gdzie brak materialności i granic. Od czasu do czasu opary się rozpraszały pozwalając dojrzeć popękaną i potrzaskaną ziemię poniżej. Tyle wystarczało Flayze, by zyskał pewność co do poprawności azymutu lotu. Parł więc do przodu tnąc chmury oparów ostrymi skrzydłami i gładkim ciałem.
   Umiałby wznieść się ponad okrywę mgły, lecz pozostawanie w ukryciu dzięki oparom wyraźnie mu odpowiadało. Pamiętał, że przewijająca się pod nim równina była monotonna i płaska, nie było tam żadnych pionowo sterczących przeszkód, które wychylając się nagle z mgły mogłyby stanowić zagrożenie. A na dodatek, jeżeli naprawdę w Skullkap był spiżowy smok to Flayze nie czuł się zobowiązany to dawania mu ostrzeżenia przed swoim zbliżaniem.
   Inne czerwone smoki, co Flayzeranyx dobrze wiedział, podeszłyby do tej sytuacji inaczej. Prawdopodobnie część z nich skryłaby lot za czarem niewidzialności. Inne pewnie zmieniłyby swe doskonałe kształty czarem polimorfizmu i leciałyby jako upierzone orły czy kondory. Parsknął pogardliwie uznając postępowanie za obraźliwe. Podobnie do całej reszty smoczego klanu Flayze miał w swym arsenale mnóstwo magicznych zaklęć. Teraz jednak, podobnie zresztą do całej reszty długiego życia, rzucaniem zaklęć po prostu pogardzał. Miast tego wolał prawość gorących płomieni, wiarygodność potężnych ścięgien i ostrych, rozdzierających szponów i kłów.
   Zanim jeszcze słońce zaczęło rozpraszać mgłę czerwony smok był już tylko kilka mil od góry ukształtowanej na obraz czaszki, materializującej się powoli w niezbyt wielkiej odległości. Nadlatywał do tej góry od frontu. Leciał na wysokości równej wielkim wgłębieniom na klifie góry, przypominającym nieco oczodoły prawdziwej czaszki. Okrągła kopuła ukształtowana z gładkiego, biało szarego kamienia stanowiła szczyt góry. Całość gmaszydła była cicha i złowieszcza.
   Podleciał bliżej, lecz nie dostrzegł żadnego śladu ani żadnego mieszkańca. Nic nie było w rozwartej gębie stanowiącej wejście do jaskini na poziomie ziemi – coś jak „usta” czaszki – ani na wielkich nawisach rozpiętych na urwistym klifie jak nadnaturalne kości policzkowe. Żadne z trzech wejść nie było dość duże by pomieścić wyrośniętego smoka więc Flayze nie nie zdecydował się na najmniejsze rozluźnienie uwagi i ostrożności. Miast tego  położył się na skrzydło i zakreślił w powietrzu szerokie koło wokół całej dziwnej budowli. Będąc bardziej z jej tyłu dobiegł go, chyba od strony Skullkap, cień zapachu siarki, jakby ciepłej siarki i nieco wilgotnej, a to już ważny ślad wskazujący na spiżowca i potwierdzający raporty smokowców.
   Flayze natychmiast rozpoczął ostre nurkowanie wprost przed koszmarną górą. Jednocześnie wyryczał wyzwanie i splunął chmurą ognia, która spenetrowała wszystkie trzy wejścia do poszramionej góry. Następnie gwałtownie skręcił i zaczął zataczać ciasne koła aż w końcu przystanął na gładkim, okrągłym występie.
   Wystrzelona przezeń chmura ognia nie zdążyła się jeszcze rozproszyć na poszarpanych skałach a już lico Skullkap eksplodowało sykiem powietrznego bąbla, gorącym pociskiem wyrzuconym na zewnątrz, wylatującym z lewego oczodołu czaszki i rozszerzającym się w przestrzeni przed górą. Flayzeranyx przygotował się do skoku. Spodziewał się, że przeciwnik wypadnie z tego samego otworu.
   Spiżowy działał jednak przez zaskoczenie. Wystrzelił z prawego oczodołu i ostro skręcił w prawo. Odleciał. Czerwony skoczył  za nim ziejąc ogniem, lecz zdążył tylko zobaczyć koniec ogona spiżowego znikający za zboczem góry.
   Flayze zareagował błyskawicznie choć całkiem instynktownie. Poleciał w górę szybkim, spiralnym lotem tuż ponad okrągłym sklepieniem Skulkap. I nagle spiżowy był tuż a jego paszcza ziała naprzeciw. Metaliczny smok próbował tej samej taktyki, lecz czerwony był szybszy. Śmiertelnie groźna kula ognia otoczyła przeciwnika Flayze, potrzaskała łuski wokół głowy i zagotowała gałki oczne w oczodołach.
   Dwa smoki zderzyły się z trzaskiem pazurów i kłów, lecz spiżowy został właśnie oślepiony i poważnie poraniony więc nie mógł już efektywnie atakować. Flayze dopadł giętkiej szyi przeciwnika i chwycił ją przednimi szponami a potem zadał jedno, miażdżące ukąszenie. Oba cielska, splątane niemal jak ciała kochanków, padły na zakurzone podłoże. Chwilę jeszcze wiły się i trzęsły aż wreszcie zapadła bezbrzeżna cisza.
   Z ziemi powoli podniósł się jeden łeb – łeb okryty łuskami w kolorze jaskrawej purpury – i oderwał od martwego cielska przeciwnika. Flayze się wykręcił i powoli wyplątał z węzła smoczych ciał. Chciał się pozbyć odoru siarki. Jedno pociągnięcie nosem potwierdziło; spiżowy jest kompletnie martwy.
   Po chwili czerwony smok skierował się w stronę góry. Zaczął już zabawiać się myślą, że uczyni z niej swe legowisko. W rzeczy samej, odstraszający obraz skalnej czaszki obiecywał wspaniałe miejsce dla czerwonego smoka. Poczłapał przez wejście w którym głęboko się schylić pod stalaktytami, które opadały w dół jak kamienne kły.
   Szybko przebył niewielką szerokość jaskini. Zdumiał go tylko jeden przedmiot zalegający na gładkiej posadzce. Flayze spojrzał na przedmiot z ukosa i stwierdził, że jest to czaszka – ludzka czaszka. Zaskoczony smok podniósł ją i trzymał teraz w potężnych przednich szponach. W kościanym przedmiocie wyczuwał pulsującą magię a jednocześnie poczuł nieodparty impuls by natychmiast opuścić jaskinię.
   Wypadł szybko na zewnątrz. Obejrzał się za siebie i krytycznym okiem popatrzył na górę. Stwierdził, że jak na smoczą kryjówkę to ma za dużo wad. Najgorsze zaś jest to, że znajduje się pośrodku niczego, w samym sercu pustyni. Każde wyjście i przyjście mogłoby być obserwowane, w pogodny dzień nawet z wielu mil.
   Nie, zdecydował jednak, ponownie wznosząc się w powietrze, lepiej znaleźć inną jamę. Lepsze miejsce od tego z pewnością się znajdzie i to niezbyt daleko. Można nawet wrócić do jaskini w której poprzednio hibernował.
   Przez cały czas trzymał kawałek kości w potężnych szponach. Z powodów, których nawet on sam nie za bardzo rozumiał, był kompletnie zdecydowany zatrzymać czaszkę.


https://scontent-b-ams.xx.fbcdn.net/hphotos-prn2/p480x480/1238722_626203917419553_1235611245_n.jpg

Offline

 

#17 2016-11-07 10:21:36

 janjuz

Najwyższy Kleryst

Call me!
Skąd: Zduńska Wola
Zarejestrowany: 2012-10-02
Posty: 821

Re: Fistandantilus odrodzony

Rozdział 16
Okno w czasie
374 AC
Czwarty Bracha, Paleswelt
   Flayze z łatwością zadomowił się w spokojnych głębiach jaskini. Woda wylewała się wąskim kanałem po wysokiej ścianie jaskini, spływała w dół radosnym strumykiem po stromym zboczu by z pluskiem wpaść do krystalicznie czystego basenu. Nadmiar wody wypływał zeń po nachylonym głazie po czym znikał w czeluściach niższych kawern. Rozpryski wody na pobliskich głazach były zwodniczo ciemne, lecz nagły syk pary szybko dowodził, że głazy były w rzeczywistości strasznie gorące.
   Flayze dobrze wiedział, że gdyby tak wpadło mu do głowy rozłupać jedną z niżej położonych skał na pół to napotkałby w środku samo jądro ogniście czerwonej i śmiertelnie groźnej lawy. Wiedział o tym ponieważ zrobił to już i to nie jeden raz. Radością napełniała go groza swej jaskini, ta płynąca powoli skała napełniająca niższe poziomy tajemniczych głębi.
   Legowisko na którym zwinął się potężny smok było właściwie wysepką skalną otoczoną przez czarną przestrzeń. W całej głębi tej czerni sączyła się lawa a od czasu do czasu ze szczelin skalnych strzelała gorąca piana obmywająca wyższe głazy po tylko, powoli spłynąć w dół kawerny.
   Odkrył tą jaskinię coś z dziesięć lat temu. Właściwie to niedługo po opuszczeniu jamy, do której się udał by uniknąć zakończenia Smoczej Wojny. Tamto miejsce okazało się jednak zbyt blisko położone Throbardinu. Ta jaskinia natomiast jest dużo większa i leży daleko na południe i na zachód górując nad Równinami Pyłu z samego końca Łańcucha Kharolis. Klimat na zewnątrz był troszkę zbyt mroźny, przynajmniej jak na smocze przyzwyczajenia, lecz Flayze znajdował wielką przyjemność z ciepła płynącego z niższych jam. Pozostawanie w tej jaskini w trakcie najzimniejszych miesięcy zimy całkowicie go zadowalało. W tej porze lodowaty jęzor Lodowca Icewall sięgał prawie do samej Zatoki Góry i tam trzeszczał i kruszał na fundamencie górskiego masywu.
   Teraz jednak znów była wiosna a Flayzeranyx czuł się zniecierpliwiony, gotów do lotu, do rabunku i mordu. Jak przystało jednak na prastarego i dostojnego smoka najpierw musiał wszystko zaplanować.
   Ogromne, żółte oczy z czarnymi, szeroko teraz otwartymi w ciemności, źrenicami popatrzyły po wspaniałym ogromie ognistej jaskini. Poza bulgocącą w pobliżu lawą dostrzegał groteskowe kształty, gładkie i płynne formy zamierające w kształty określane przez stopioną skałę, która chłodzi się i zastyga w kamień. Dym wypełniał powietrze a kilka głębszych nisz oświetlały mnie lub więcej permanentne płomienie jarzącej się lawy lub jasnych, strzelistych wybuchów gazu.
   Z jednej z takich nisz patrzyły nań czarne oczodoły. Zaskoczony smok kwaśno zachichotał. W okolicznych niszach zalegało już sporo skarbów: stosy stalowych i złotych monet, stalowa broń wytworzona przez krasnoludy, kamienie szlachetne i klejnoty o wielkiej wartości i niezmierzonym pięknie. Właściwie każdy ze zgromadzonych przedmiotów posiadał nieodłączną wartość lub też czyste piękno daleko przewyższające kawałek wysuszonego gnata. Smok cenił wszystkie zgromadzone skarby, żadnego jednak nie cenił tak wysoko jak czaszki, którą zdobył w Skullkap po bitwie ze spiżowym smokiem. Smok nie miał pojęcia co też w tym kościanym artefakcie było tak przykuwającego uwagę; pojmował po prostu, że daje mu poczucie mocy i dobre samopoczucie. Podniósł się i rozłożył skrzydła, było wtedy trochę łatwiej podnieść się przed skokiem przez fosę płynnego kamienia. Przysiadł odpocząć przed czaszką. Kucnął i wpatrzył się w czarne oczodoły.
   Znowu poczuł to samo, to samo poczucie, że ta rzecz i on sam mają coś wspólnego. Takie poczucie, że czaszka chce do niego przemówić, że chce mu zakomunikować coś niezwykle ważnego.
- I o co chodzi, moja czaszeczko? Pokaż mi… powiedz coś! – naciskał ostrym sykiem niesionym przez płomień z paszczy.
   Odpowiedzi, jak zwykle zresztą, nie było. Flayze sięgnął ostrożnie i delikatnie podniósł czaszkę. Obejrzał ją z każdej strony, śmignął rozwidlonym językiem w jej usta i przez puste oczodoły. Czuł, że kryje się tu gdzieś jakaś tajemnica, że jest tu ukryty jakiś skarb do którego powinien umieć dotrzeć i go zrozumieć.
   A mimo to, chociaż już od ponad dwudziestu lat miał tą czaszkę to nadal nie był w stanie nauczyć się jak uwolnić zamknięte w niej tajemnice. Oczywiście próbował już wiele razy. Być może magia mogłaby pomóc w rozwiązaniu zagadki, lecz Flayze, jak zwykle, pogardzał magią, uważał wciąż, że używanie arkanów magii to narzędzie słabych.
   Jakiś niewytłumaczalny impuls kazał mu podnieść czaszkę i umieścić ją na czubku własnej głowy  z bezoką twarzą zwróconą do przodu.
   I nagle, po raz pierwszy, poczuł jak objawia się moc artefaktu.
   Nagle nie widział już swej jaskini, nie czuł smrodu rozgrzanych głazów ani kwaśnego odoru siarki w powietrzu.
   Miast tego patrzył na kompletnie inne miejsce.
   Był to nieduży, ufortyfikowany dwór usytuowany na skalistym wzgórzu. Rodzaj terenu sugerował graniczne ziemie Kharolis, Flayze nie umiał określić dokładnej lokalizacji. Był zdezorientowany i zaintrygowany. Nagle perspektywa widzenia dla smoka uległa zmianie, jakby zwinęła się do wewnątrz, przeszła przez ściany jakby ich wcale nie było i oto był wewnątrz. Był w pokoju pełnym ludzi, tuzin ich albo i więcej, ludzi wyglądających bardzo groźnie. Wojownicy, najpewniej bandyci, sądząc po różnorodności obszarpanych strojów, potarganych włosach i zmierzwionych brodach. I chociaż znajdowali się teraz wewnątrz, w miejscu najwyraźniej całkiem bezpiecznym, to i tak każdy z nich był w pełni uzbrojony.
   Jeden z nich, mężczyzna najwidoczniej dobrze zadbany, młody i przystojny, stał osobno. Pozostałych obdarzał spojrzeniem ledwo skrywanej tolerancji. Flayze wyczuł, że pomimo oczywistej młodości ten właśnie mężczyzna jest tu przywódcą. Coś było takiego w osobie młodego człowieka, co przyciągnęło mocniej uwagę smoka. Flayze poczuł mocny, gorący puls krwi i magii, rytm bijący spod sztywnego, skórzanego pancerza skrywającego koszulę mężczyzny. Perspektywa wzroku smoka poszła nieco dalej, spojrzał przez materiał odzienia i ujrzał krwawy kamień. Klejnot wyglądał na duży. Smok wyczuł jego potęgę… oraz jakąś nić wiodącą do czaszki wciąż jeszcze spoczywającej na smoczym łbie.
   Flayze zdecydował, że ta banda nie jest zbyt interesująca. Któregoś dni, niezbyt odległego, odnajdzie ich. Pewnie ich zabije a może zabierze krwawy kamień. Snując te rozważania poczuł pewną niechęć, zupełnie jakby czaszka nie chciała, żeby atakował… a w każdym razie, nie w sposób narażający klejnot na niebezpieczeństwo. Z drugiej strony, smok mógł wymyśleć jakiś sposób, żeby ci ludzie stali się dlań użyteczni.
   Uwaga smoka została nagle przeniesiona, odciągnięta od krwawego kamienia, od dworu a nawet doliny w Kharolis. Po chwili czuł się już jak w ostrym nurkowaniu a potem niskim locie wzdłuż brzegów nieznanej rzeki aż wreszcie zawisł nad niewielką wioską zamieszkaną przez ludzi.
   Jego uwaga został przykuta do dużego domu znajdującego się w samym centrum wioski. To tam kryło się zagrożenie dla niego, właśnie w tym domu, groźba, której czerwony smok nie potrafił rozpoznać. Zdawał sobie sprawę z tego, że to czaszka pokazuje mu zagrożenie, że to czaszka nakłania go do działania. Zdawał sobie niejasno sprawę z faktu, że niebezpieczeństwo groziło czaszce, nie smokowi, lecz i tak stanowiło afront wobec smoczej dumy.
   Flayze warknął i podniósł łeb. Czaszka spadła a czar, który trzymał go w szachu, uległ zerwaniu. Złapał skarb w szpony i z powrotem umieścił na naturalnym podium, jakie dla niego przeznaczył. Był zniecierpliwiony, zaniepokojony i zdumiony wszystkim co właśnie ujrzał. Ten mężczyzna w dworze, jak podejrzewał, odegra jeszcze jakąś rolę w jego przyszłości. Któregoś dnia go odnajdzie i nagnie do swej woli.
   Pierwsza jednak była sprawa tej wioski. Alarmujące sygnały wszelkiego rodzaju galopowały przez smoczy łeb, gdy tylko pomyślał o tamtym miejscu. Flayzeranyx nie rozumiał natury zagrożenia, lecz je umiał rozpoznać gdy już je ujrzał. A za takim rozpoznaniem zawsze szedł bodziec do działania.
   Wioskę trzeba będzie zniszczyć.


https://scontent-b-ams.xx.fbcdn.net/hphotos-prn2/p480x480/1238722_626203917419553_1235611245_n.jpg

Offline

 

#18 2016-11-07 17:40:44

 janjuz

Najwyższy Kleryst

Call me!
Skąd: Zduńska Wola
Zarejestrowany: 2012-10-02
Posty: 821

Re: Fistandantilus odrodzony

Rozdział 17
Dzień ognia
374 AC
Czwarty Misham, Paleswelt
   Danyal popędził w dół po drabinie złażąc ze słomianego posłania w stodole służącej za sypialnię jemu i jego bratu, Wainowi. Wain, matka i ojciec Danyala byli już na zewnątrz wykonując wszystkie gospodarskie obowiązki – dojenie krów, wyganianie owiec na pastwisko i pewnie też zbieranie żółwi z pułapek na brzegu strumienia.
   Chłopak czuł się prawie winny z powodu dreszczu frajdy jaki przeleciał mu po plecach, gdy pomyślał o swych obowiązkach na dziś. Jego „obowiązkiem” było pójść na ryby i złowić dość tłustych pstrągów na wieczorny posiłek – a nawet więcej, jeśli się tylko da. Och, z pewnością była to użyteczna robota, nie ma dwóch zdań, dla całej rodziny a nawet i reszty niewielkiej wioski Waterton. Co jednak jest o wiele ważniejsze, wędkowanie było dla Danyala najwspanialszą sprawą, najlepszym zajęciem na całym Krynnie.
   Chłopak, oczywiście, brał udział i w innych gospodarskich pracach. Już tam Brian Thwait, najważniejszy człowiek we wsi, dopilnował by synowie, Wain i Danyal, pracowali równie ciężko jak każdy inny. Na zmianę pomagali przy pułapkach, zbierali ziemniaki z pola, pilnowali owiec czy też doili jedyną krowę, która była najoczywistszym znakiem wysokiego statusu całej rodziny Twait w wioskowej społeczności.
   Chłopcy nawet wędkowali na zmianę, co Danyal sobie szybko uzmysłowił. Nie powinien więc czuć najmniejszych skrupułów, że teraz na niego wypadł dzień by utopić jednego robaka, może nawet dwa. Uczciwie mówiąc, co przyznał ze skromnie skrytym uśmiechem, nie czuł żadnych wyrzutów sumienia.
   Wędka z wierzbowej gałązki była zaraz za domem, sprawdził jeszcze żyłkę z bydlęcych jelit czy nie ma jakichś nierówności. Giętkie drzewce, które przerastało chłopaka pewnie ze trzy razy, wywijało w przód i w tył zadowalająco. W kieszeni Danyala spoczywało kilka haczyków skrupulatnie wyostrzonych przez ojca wczorajszego wieczoru. Miał też sakiewkę pełną tłustych gąsienic, które nakopał kilka wieczorów temu w pełnym blasku srebrnego Solinari. Na koniec złapał kosz na ryby, który wisiał na haku obok jedynych w tym domu drzwi.
   Sięgnął do pasa by poszukać zaczepienia dla kosza na ryby i wtedy przypomniał sobie, że właśnie wczoraj pękł pasek z palonej skóry, który zawsze nosił. Kawałek sznurka wystarczyłby do podtrzymania spodni, ale już koszyk – zwłaszcza jeśli po szczęśliwym połowie będzie pełny ryb – wymagał czegoś mocniejszego. Odłożył na razie wędkę i zawrócił do domu.
   Światło słońca odbiło się od srebrnej ozdoby po przeciwnej stronie pokoju. Danyal spostrzegł pas ojca wiszący na honorowym miejscu nad peleryną. Zdawał sobie świetnie sprawę z tego, że to nie pas był przedmiotem dumy ojca – to srebrna sprzączka, pamiątka rodziny od całych pokoleń, cenny przedmiot noszony przez przodków Danyala.
   Chłopak zawachał się przez moment. Wiedział, że sama ważność tak cennego przedmiotu jak srebrna sprzączka sugeruje, żeby poszukał innego sposobu na zamocowanie kosza. Tyle, że letni wiatr już się podnosił. Niezadługo pstrągi pójdą głębiej, żeby przeczekać najjaśniejszą porę dnia.
   Podjął decyzję. Szybkim ruchem ściągnął pas, przeciągnął go przez pętle kosza i zacisnął w talii. Na koniec jeszcze chwycił kawałek wełnianego koca i przewinął go przez pas; jakby go kto pytał po co mu koc to zawsze może odpowiedzieć, że chce mieć na czym usiąść.
   Nawet i z maskującym kocem miał jednak nadzieję, że nikt go nie zauważy gdy wychodził na zewnątrz i starannie zamykał za sobą drzwi. Złapał wędkę i potruchtał ścieżką, która prowadziła poza wioskę, prosto w kierunku urwistego brzegu opadającego prosto do strumienia. Kiedy tak pośpiesznie truchtał zdążył jeszcze usłyszeć wybuchy śmiech w wiosce, wiedział więc, że część mieszkańców depcze teraz winne grono w wielkich kadziach na wino.
   Młody wędkarz był zadowolony, że wszyscy wokół wydają się być bardzo zajęci. Mimo wszystko pobiegł ścieżką wzdłuż tylnego ogrodzenia stajni kowala. Wiedział, że tam raczej nikogo nie spotka. Zaskoczyło go rozzłoszczone rżenie, lecz szybko dał nurka w bok gdy wielki, czarny koń po drugiej stronie ogrodzenia stanął dęba. Zwierzę parsknęło i walnęło w ogrodzenie kopytami okutymi w stalowe podkowy. Danyal ledwo zdążył odskoczyć przed ciosem.
- Więcej szczęścia następnym razem, Zmoro – mruknął z cicha.
   Nerwowo potrząsnął głową przyznając, że złośliwy koń kowala nieźle go wystraszył – jak zresztą każdego, kto zbliżył się zbytnio do niewielkiej zagrody.
   Pobliski las i strumień kusiły mocno więc po minucie wioska była już poza zasięgiem wzroku skryta za wierzbami topolami, które obrastały oba brzegi strumienia. Danyal skierował się w stronę pierwszego z całej kolejki głębokich dołów strumienia, gdzie zarówno on jak i brat doświadczali niezłych połowów. Jeśli najbliższy z nich nie da jakiejś porządnej zdobyczy w postaci wygłodniałej ryby  to przetnie strumień na drugą stronę po prowizorycznym moście ze starej wierzby, która padła na oba brzegi już rok temu. Z drugiego brzegu był łatwiejszy dostęp do kolejnych głębi. Może i trudniej tam było zarzucić wędkę, lecz i połów bywał tam znacznie obfitszy.
   Przez kilkanaście minut kręcił się pomiędzy pocętkowanymi słońcem drzewami, obserwował refleksy słońca na wodzie, wąchał chłodną wilgoć czystego strumienia. Błękitno zielone wody skrywały, o czym dobrze wiedział, sporo ryb. Podchodził więc do brzegu ostrożnie, w pochyleniu, cicho byle tylko nie spłoszyć zdobyczy.
   Cień, który nagle się nad nim przesunął poruszał się za szybko jak na chmurę i był zbyt wielki jak na ptaka. Danyal spojrzał do góry i z wrażenia klapnął na tyłek. Ogarnęło go niewysłowione zdumienie na widok potężnego, czerwonego smoka. Został wręcz porażony nadlatującymi falami smoczego strachu. Mógł się teraz tylko gapić, trząść i czuć, jak wnętrzności zmieniają mu się w wodę.
   Smok szybował niziutko, tak nisko, że koniuszek ogona potwora wił się pomiędzy czubkami najwyższych topól. Pierwsza świadoma myśl Danyala dotyczyła własnego bezpieczeństwa, był bezpieczny. Smok przelatywał nad nim nawet nie zwróciwszy na niego uwagi.
   Druga myśl dotyczyła wioski.
- Mama! Ojciec! Wain! – wrzasnął.
   Skoczył z wrzaskiem na równe nogi i już po chwili biegł ile miał sił w nogach. Desperacko gnając w stronę wioski porzucił wędkę, przeszkadzała w biegu, gnał do ludzi w wiosce, którzy byli wszystkim co znał na całym świcie, byli jego światem.
   Przebiegł może ze czterdzieści kroków gdy usłyszał pierwsze krzyki, wrzaski przerażenia, które brzmiały nawet głośniej od jego własnego krzyku. Nie pokonał jeszcze połowy odległości dzielącej go od domu gdy powietrze wypełnił odór sadzy i popiołu. Letnie powietrze zrobiło się ciężkie.
   Kiedy już wskoczył na urwisko i minął ostatnie drzewa, pognał ścieżką na tyłach domostwa kowala, ujrzał coś co mogło stanowić tylko pozostałość koszmarnej wojny.
   Dym gęstniał w powietrzu, zatykał oczy i nozdrza. Jeszcze gorszy był żar, który uderzył wręcz fizycznie w twarz i zmusił do zatrzymania, otoczenia się własnymi ramionami w próbie ochrony skóry przed piekącymi płomieniami, grożącymi spaleniem skóry na czele i na policzkach. Zmrużył oczy próbując dostrzec cokolwiek przez dym i łzy.
   Wyglądało, że płonął już każdy budynek we wsi a większość z nich przypominała już raczej podpałkę. Ciała – trupy sąsiadów, rodziny! – były porozrzucane wszędzie, wiele krwawiło jeszcze ze strasznych ran, inne były popalone nie do rozpoznania śmiertelnym ogniem. Zatoczył się w bok i rzucił wzrokiem w stronę głównego placu. Kadzie pełne grona zostały potrzaskane a rozlane, czerwone wino wytworzyło koszmarny dywan dla rozdartych i potrzaskanych ciał leżących pomiędzy szczątkami.
   Ogromne, szkarłatne skrzydło przecięło kłęby dymu nad jego głową. Danyal padł na ziemię i panicznie poczołgał się pod strzaskane drzwi szukając jakiegoś schronienia. Widział jeszcze wijący się ogon smoka gdy bestia odlatywała w kierunku północnym. Wracała w kierunku z którego Danyal obserwował jej przylot.
   Danyal wstał powoli i ostrożnie. Ognie jakby troszkę przygasły choć twarz wciąż go piekła z powodu otaczającego go żaru. Poszedł skrajem pobliskiego budynku, minął zniszczenia i schronił się pod drzewami w pobliżu brzegu rzeki.
   Coś poruszyło się w pobliżu i chłopak odskoczył wstecz. Padł na poszycie gdy wielki, czarny kształt wyłonił się z płonących resztek kuźni. Widział świecącą skórę, dzikie oczy i wtedy też zauważył okrutną dziurę świeżo zadanej rany, wciąż jeszcze krwawiącą na barku spanikowanego zwierzęcia.
- Zmora! – wrzasnął gdy koń zanurkował tuż obok i ślizgając się pogalopował za zakole strumienia.
   Chłopak nie był zaskoczony, że przerażony koń zignorował jego krzyk.
   A potem dopadła go panika równie głęboka jak przerażenie, które napędzało konia. Danyal odwrócił się tyłem do wioski. Bez najmniejszej świadomej myśli, bez  świadomości własnych ruchów poczuł jak stopy same niosą go wzdłuż strumienia. Byle dalej od ruin, daleko od wszystkiego co było dotąd całym jego życiem.


https://scontent-b-ams.xx.fbcdn.net/hphotos-prn2/p480x480/1238722_626203917419553_1235611245_n.jpg

Offline

 

#19 2016-11-10 20:25:33

 janjuz

Najwyższy Kleryst

Call me!
Skąd: Zduńska Wola
Zarejestrowany: 2012-10-02
Posty: 821

Re: Fistandantilus odrodzony

Rozdział 18
Popioły
374 AC
Czwarty Misham, Palesivelt
   Stopy Danyala tłukły o gładkie piaski szlaku. Zaufał raczej podświadomej pamięci terenu, żeby omijać kamienie korzenie sterczące co i rusz pod nogami. Z całą pewnością nie był w stanie dostrzec przeszkód; oczy miał wciąż zalane łzami a umysł nie potrafił odpędzić jednego obrazu: pamiętał kształt ciała dziecka, kogoś w wieku podobnym do niego, spalonego na węgiel i rozciągniętego na ziemi. Dziecko wyciągało ramiona w stronę obrzeża wioski, w stronę strumienia, do Danyala osobiście.
   To ostatnie wspomnienie wrzeszczało do niego, całkowicie opanowało jego umysł. Ktoś usiłował do niego sięgnąć, desperacko potrzebował jego pomocy a jego tam wtedy nie było.
   W tym pierwszym, straszliwym obrazie nie zidentyfikował żadnego ciała, lecz i tak oczy zalała mu nowa fala łez na samą myśl, że każde z tych ciał może być ciałem ojca, matki albo Waina.  A jeśli nie było ich tam, na tym placu wioskowym, to z pewnością zostali zabici w potrzaskanej stodole lub w zwęglonych resztkach pozostałych zabudowań. Po prawdzie, to Danyal wcale nie chciał tego dociekać. Jedyną ulgą był teraz bezrozumny bieg przez zalesione brzegi strumienia.
   W końcu jednak wysilone płuca i kłujący ból w boku zdołały zmusić go do zwolnienia tempa biegu. Zaczłapał zmęczony, potknął o wystający korzeń wierzby, zatoczył jeszcze parę kroków i padł. Leżąc na ziemi zaczął szlochać póki starczyło mu łez, póki dyszący oddech nie zmienił się w ciężkie, bolesne spazmy. Przejrzał na oczy. Gapił się bezmyślnie na pokręcony pień starej wierzby, widział błyski świetlnych refleksów odbitych od kamienistego strumienia.
   W odrętwieniu usiłował jakoś przyswoić fakt, że jest to wciąż ten sam strumień jaki widział dzisiejszego ranka. To jednak wyglądało na kompletnie niemożliwe. Żałoba gdzieś uleciała a to był z kolei fakt, który bardzo go dziwił. Jak tak się nad tym zastanawiał to zorientował się, że nie czuje nic, żadnych uczuć żadnego rodzaju. Leżał tak przez czas, który wydawał się być strasznie długi. Myślał o rzeczywistości zaskoczony, że nie płacze. Że się nie boi.
   I nie jest zły.
   Kiedy już zebrał sił na tyle by, wspierając się na rękach kolanach, obrócić się i usiąść oprzeć plecami o gładką korę drzewa mógł już spokojnie obserwować wodę. Poznawał to miejsce, zdumiewało go, że tak szybko dotarł aż tak daleko biegnąc brzegiem strugi. W rzeczy samej minął wszystkie pstrągowe głębiny, których poranne odwiedzenie wydawało się teraz tak bardzo odległe. I teraz jakaś ryba się rzuciła obdarowując świat pięknym błyskiem srebrnych łusek odbijających się w słońcu i rozsyłając na boki tęczową kaskadę kropli nim wreszcie plasnęła z powrotem do wartkiego nurtu.
   Danyal, co było co najmniej dziwne, wcale nie czuł głodu. Tyle, że w tej samej chwili odczuł, że gardło ma kompletnie wysuszone. Dźwignął się ciężko. Pokuśtykał w stronę brzegu i omalże nie wpakował się głową do wody. Powierzchnia strumienia tańczyła i nurzała się w sposób, jakiego nigdy wcześniej nie zauważył. Ostrożnie opuścił złożone  w czarkę dłonie, podniósł je po napełnieniu krystalicznie czystą wodą i ciągnął łyk za łykiem. A potem jeszcze raz, i jeszcze.
   Jak tylko zaspokoił pragnienie i wydmuchał nos zaczął się rozglądać po rozświetlonej słońcem dolinie. Jakoś dotarło do jego umysłu, że oto musi podjąć decyzję, co ma dalej ze sobą zrobić. Pomyślał znowu o wiosce i wtedy oddech znów stał się nierówny a kiedy na dodatek potrząsnął mocno głową to całe odrętwienie wróciło natychmiast. Zgroza, z jaką miał do czynienia, przeganiała wszelkie, inne doznania.
   Znowu starł się z koniecznością podjęcia jakiejś decyzji. Zdawał sobie sprawę, że pozostać tu nie może choć jakaś niewielka cząstka umysłu spierała się z nim sugerując, że mógłby tu paść na ziemię i zasnąć, i spać aż do śmierci.
   Tyle, że gdzie miałby pójść? Co miałby jeść, jak miałby żyć? Z nagłym błyskiem nadziei pomyślał o wędce. Wiedział, że musiał ją zgubić w tym samym czasie, gdy po raz pierwszy ujrzał smoka. Stopy same wróciły na szlak i ruszyły wstecz po śladach zdumione jakby, że zdołały zabiec aż tak daleko.
   Sporo czasu minęło nim dotarł do wędki a wtedy dopadł go kwaśny smród spalonej wioski. Kruki pozdrawiały już się nawzajem ze szczytów okolicznych drzew a potem jeszcze zobaczył krążące wysoko na niebie sępy. Podniósł wiotką, wierzbową wędkę. Ponownie pomyślał o wiosce, o takiej jak ją widział ostatni raz i przyrzekł sobie jedno, ani kroku dalej do wsi. Oczy znów wypełniły się łzami, potrząsnął głową sfrustrowany gdy dręczące, bezrozumne  pytanie znowu zapadło w myśl.
   A jeśli ktoś tam przeżył, cudem ocalał z tej kawalkady ognia i zniszczenia – osoba może ranna, może nawet ciężko ranna, ktoś potrzebujący pomocy?
   Zaśmiał się krótkim, gorzkim szlochem. Wiedział, że cały ten pogląd jest niedorzeczny. Zniszczenie było zbyt potężne. A jednak. Zdał sobie jednak sprawę, że nie może odejść, nie może pozostawić tego miejsca póki się całkiem nie upewni.
   Powoli i z wahaniem jednak ruszył naprzód,  szedł najpierw wokół zakola rzeki by potem odejść od strugi, zatrzymał się na moment by delikatnie oprzeć wędkę o pień sękatej wierzby a potem wspiąć się po urwisku, które oznaczało koniec drzew. Był nawet wdzięczny, że dym wypełniający powietrze wznosił się do góry z niezliczonych belek i spopielonych fundamentów. Dzięki temu widział na raz tylko niewielki wycinek całego obrazu.
   Na sam początek skierował kroki w stronę własnego domu, największego budynku we wsi. Trudno było rozpoznać dobrze pamiętany budynek wśród pokręconych resztek, potrzaskanych kamieni i zwęglonych, porozszczepianych belek. Zobaczył kamienie brukowe na frontowym podejściu oraz jamę pełną czarnych pni, którą usiłował nazwać piwnicą.
   Ale chyba nie była nią, no nie mogła być. To musiało być jakieś dziwne miejsce, jakiś punkt piekielnego królestwa, które tylko powierzchownie przypominało miejsce, w którym Danyal spędził pierwsze czternaście lat życia.
   Warsztat kowala był rozpoznawalny dzięki kowadłu i palenisku kuźni, które wciąż stały pośród spopielonego drewna i potrzaskanych kamieni murowanych ongiś ścian budynku. Danyal zatoczył się wstecz i omalże zwymiotował na widok zbrązowiałej ręki i popalonych palców zaciśniętych na rękojeści ciężkiego młota. Ramię i narzędzie wystawały z popalonego rumowiska. A wszędzie wokoło było tak samo. Obszedł kałużę wina i poczerniałe ciała zgromadzone wokół winnych kadzi, mętnie zdając sobie sprawę, że większość mieszkańców wioski właśnie tutaj poniosła śmierć – najpewniej podczas pierwszego, ognistego ataku smoka. Większość zwłok była tak popalona, że ich rozpoznanie stawało się niemożliwe. Wmawiał więc sobie, że to tylko figury wyrzeźbione w drewnie lub węglu drzewnym, rzeczy nieożywione ukształtowane, by groteskowo przypominać prawdziwych ludzi.
   Na niewielkim pastwisku po drugiej stronie wioski odwracał się od widoku pasterzy owiec – w tym, czego był pewny, równie i Waina – którzy znaleźli śmierć od rozdzierających wszystko smoczych pazurów. Te ciała były chyba nawet bardziej przerażające bowiem ich wcześniejsze człowieczeństwo było niezaprzeczalne i oczywiste choć teraz stanowiły tylko niewielkie, okrutnie poszarpane kształty.
   Danyal desperacko pragnął tylko jednego: odwrócić się, biec i zostawić to miejsce na zawsze za sobą. Zmusił się do zakończenia ponurego obchodu. W środku wioski, stojąc przed pozostałościami swego domu, obrócił się dokoła i popatrzył poprzez obłoki dymu w poszukiwaniu oznak życia.
- Halo! – wrzasnął płosząc setki wron, które z wrzaskiem zerwały się do lotu – Jest tu ktoś? Ktokolwiek? Czy ktoś mnie słyszy?
   Poczekał aż ptaki się uciszyły a miękkie echo jego słów powoli zagasło. Zapadła absolutna cisza i musiał, chcąc nie chcąc, spojrzeć prawdzie w oczy; był tu jedyną żywą osobą.
   Nim oprzytomniał był już nad rzeczką pośrodku drzew. Dokładnie w miejscu gdzie pozostawił wędkę nim ruszył w stronę wioski. Znowu dopadło go jedno pytanie: dokąd mam teraz iść?
   Po raz pierwszy w życiu Danyal zdał sobie sprawę z faktu, że tak niewiele wiedział o życiu poza doliną. Wiedział, że gdzieś w dole biegu strumienia, daleko z leśną drogą, znajduje się miasto zwane Haven. Jego przodkowie pochodzili z tego miasta. Zdarzało się czasem, że jakiś żądny przygód mieszkaniec wioski poszedł w tamtą stronę a potem przynosił opowieści o egzotycznych ludziach, żyjących w dziwaczny, stłoczony sposób.
   W górę strumienia, idąc na północ, była tylko dzicz. No, i był tam smok. Stwór najpierw nadleciał stamtąd a potem wracał tą samą drogą. Danyal wiedział, że gdzieś tam w górach brały początek drogi wodne i wiedział, że kto by znalazł odpowiedni, nie zasłonięty drzewami, punkt widokowy to mógłby je nawet dostrzec na dalekich zboczach. Wyglądało na prawdopodobne, że i smok tam właśnie siedział.
   Jak tylko rozważył te dwie możliwości to od razu wiedział, że pójdzie w stronę gór. Emocje chłopaka zaczęły przebijać się przez zasłonę odrętwienia i obudziły gniew, gorycz i nienawiść. Smok zabrał mu właściwie wszystko z życia cokolwiek było w nim cennego. Zrobi więc dokładnie to samo wielkiemu, purpurowemu wężydłu!
   Postanowienie napełniło go nową energią. Podekscytowany nowymi wyzwaniami był gotowy wyruszyć natychmiast. O detale całej misji patroszy się później.
   Młody chłopak chwycił wędkę i ruszył dziarsko w górę strumienia. Miał dobry kosz na ryby, ostry nóż, poza tym miał krzemień, hubkę oraz ciepły koc owijający mu teraz talię. Gniew napędzał teraz jego kroki więc ostro maszerował brzegiem strumienia. Postanowił iść do zachodu słońca a potem miał nadzieję na złapanie jednej czy dwóch ryb nim się całkiem ściemni. Jeżeli chodzi o miejsce na nocleg; miał sporą szansę na znalezienie nadbrzeżnej jamy lub pustego wewnątrz drzewa. Często tak obozował z bratem, mieli do dyspozycji tylko ściółkę pochodzącą z wierzby płaczącej jako całe schronienie. Jeżeli będzie musiał to i sam da radę dzisiejszej nocy.
  Lecz Waina tu nie będzie, nigdy go już nie będzie. Takie myśli przebiegały po głowie i wzmagały gniew, a czasem przerażały i sprowadzały kolejną fale żalu. Odważnie się temu opierał choć niejeden raz przyłapał się zaskoczony faktem, że znowu płacze.
   Głośny trzask w pobliskich krzakach omal nie rozciągnął go na ziemi. Szybko wyciągnął nóż na ryby, ostrze było cienkie lecz ostre. Wymachiwał tym nożem i wędką nasłuchując przepychającego się przez krzaki sporego cielska. Nagle wychynął z nich czarny kształt, który położył uszy po łbie i głośno zarżał z przerażenia. Grzmiąc podkutymi stalą kopytami zwierzę runęło galopem przed siebie i szybko zniknęło z widoku.
- Zmora! – wrzasnął znowu chłopak.
   Jakaś dziwna nadzieja rosła mu w sercu na widok znajomego stwora, chociaż i obdarzonego paskudnym charakterem, które jednak żyło z nim razem w tej samej wiosce.
   A potem znowu się rozpłakał, tym razem ze złości, gdy koń zniknął w oddali. Zaczął powoli człapać dalej. Wcześniejsza energia gdzieś zeń uleciała, lub zamieniła się w czarną rozpacz.
   Minęła może godzina gdy na powrót doszedł do zwierzęcia, tym razem stojącego biernie na skraju szlaku. Chłopak podchodził od tyłu, bardzo ostrożnie. Ze zdumieniem usłyszał delikatny, dziewczęcy głos – tak mogłaby brzmieć nawet dziewczyna z wioski.
- Spróbuj tego, biedna klaczy. Masz taką straszną ranę. Możesz mi wierzyć, ja wiem jak się to czuje. Weź jeszcze kęs. W sadzie jest jeszcze mnóstwo jabłek.
   Danyal zrobił jeszcze jeden krok i wtedy już mógł dostrzec, kto to mówi. Z zaskoczeniem rozpoznał kenderską dziewczynę. Rasę poznał natychmiast. Zdarzało się pewnie z kilkanaście razy do roku, że jeden czy też więcej na raz tych niedużych włóczęgów przechodziło przez Waterton. Zawsze budziło to niepokój uczciwych i bogobojnych ludków. Przechodzący Kenderzy byli jednak zawsze przyjacielscy i stanowili niezłą rozrywkę dla dzieciaków we wsi.
   Ta kenderka była wzrostu ludzkiej dziewczynki, lecz pasemka siwizny przecinały czasami grube, ciemne włosy, które powinny być związane w typowy dla kenderów węzeł na głowie, tzw. kitkę. Tutaj tymczasem włosy były rozdzielone w dwa końskie ogony zwisające na obu barkach dziewczyny. Twarz miała okrągłą i pełną; tylko pajęcza sieć zmarszczek w kącikach ust i oczu sugerowały, że jest czymś więcej niż ładną dziewczyną. To właśnie, no i szpiczaste końcówki uszu, spowodowały, że Danyal zorientował się, że obrys jej twarzy ma elfickie kształty. Nosiła praktyczne choć dość zużyte nogawice, kamizelkę oraz całe tuziny torebek i sakiewek zwisających teraz z szyi, ramion i u pasa.
   Na widok chłopaka rozszerzyły jej się oczy, lecz szybko podniosła palec do ust i uciszyła go nim zdołał cokolwiek powiedzieć. Wyciągnęła jabłko ze sporej torby leżącej z boku i pozwoliła Zmorze ugryźć kęs dojrzałego owocu. W tej samej chwili przełożyła przez koński łeb linkę uprzęży i delikatnie przeciągnęła ją nad uszami zwierzęcia. Danyal widział niejednokrotnie jak usiłowano założyć Zmorze uprząż, zazwyczaj z opłakanymi skutkami, teraz jednak był kompletnie zaskoczony gdy koń tylko lekko potrząsnął łbem a następnie podszedł do torby w poszukiwaniu kolejnego jabłka.
- Dobrze już, dobrze.
   Teraz, gdy na spokojnie obserwował mówiącą Jenderkę, mógł dostrzec jak mówi ona takim matczynym, uspokajającym tonem, który zadawał całkowity kłam drobniutkiemu kształtowi. Delikatnie poklepała konia po szyi a Zmora w odpowiedzi potrząsnęła łbem – choć mógł to być wywołany poszukiwaniem jabłka.
- Cześć – powiedziała na koniec dziewczyna popatrując na Danyala zarówno z sympatią jak i z dużą dozą niepokoju – Widziałam smoka. Jesteś z wioski?
   Potwierdził niemym skinieniem głowy.
- Tak mi przykro – powiedziała – Przypuszczam, że koń przybiegł właśnie stamtąd. Jest tam może jeszcze ktoś…?
   Pozwoliła by pytanie zawisło w powietrzu. Tym razem odpowiedzią chłopca było nieme zaprzeczenie.
- No cóż – mruknęła podając mu koniec linki od uprzęży – Myślę, że tobie się on teraz on należy.
   Danyal odruchowo wziął linkę choć był raczej zdumiony, że Zmora nie zaczęła natychmiastowej ucieczki.
- Dz…dzięki – odparł dalej odruchowo.
- Nie próbowałabym teraz na nim jechać – powiedziała – Ma paskudne poparzenie tutaj, na barku. Myślałam, że może błotny okład by tu pomógł.
- Msz rację!
   Młodziak nagle wybuchł pełnym entuzjazmem, wystarczyła sama myśl, że oto może w czymś pomóc.
- Zaraz wracam!
   Ześlizgnął się po urwisku prosto w muliste koryto strumienia i szybko nabrał w złożone dłonie pełńą garść gładkiego, wilgotnego mułu. Wspiął się z powrotem mając trochę trudności z utrzymaniem równowagi bowiem rąk nie mógł używać. Sięgnął ręką by delikatnie nałożyć muł na pozbawione sierści, przypalone miejsce na końskim boku. Zmora zadrżała, po skórze przeleciały dreszcze, lecz nie uciekła spod pielęgnującej dłoni.
- To był dobry pomysł – powiedział miękko w stronę kenderskiej dziewczyny stojącej po drugiej stronie zwierzęcia.
   W umyśle chłopaka wybuchło nagle mnóstwo pytań, którymi ją teraz zarzucił.
- Kim ty jesteś?
- Jak się nazywasz?
- Mieszkasz gdzieś tu niedaleko, w dolinie?
   Nie otrzymał odpowiedzi na żadne z pytań. Schylił się i popatrzył pod szyją Zmory na drugą stronę. Przez moment poczuł dreszcz niespodzianki, w ogóle zastanawiał się czy przypadkiem nie wyobraził sobie tej kenderki. Nigdzie jej teraz nie było widać.


https://scontent-b-ams.xx.fbcdn.net/hphotos-prn2/p480x480/1238722_626203917419553_1235611245_n.jpg

Offline

 

#20 2016-11-10 20:26:14

 janjuz

Najwyższy Kleryst

Call me!
Skąd: Zduńska Wola
Zarejestrowany: 2012-10-02
Posty: 821

Re: Fistandantilus odrodzony

Rozdział 19
Autobiografia

Do Jego Ekscelencji Astinusa, Kronikarza Krynnu
Pisano tego roku na Krynnie, 353 AC

  Jak Wasza Ekscelencja z pewnością może sobie wyobrazić prośbą o dostarczenie mej biografii poczułem się zarówno poruszony i zaszczycony. Wierzyłem oczywiście zawsze, że prawdziwy historyk powinien być sprawozdawcą, kronikarzem wielkich zdarzeń, lecz nie ich uczestnikiem. Nie wiem, czy jest to mym szczęściem, czy też wręcz przeciwnie, lecz tak się złożyło, że los narzucił mi rolę uczestnika niektórych z tych wydarzeń. Pokonałem własną niechęć, stłumiłem wyszkoloną dyscyplinę i trening i zmusiłem się do zamieszania wód rzeki ruchem własnego wiosła.
   Moja pokorna rola w tych zdarzeniach była czymś niezauważalnie małym, praktycznie bez znaczenia, w porównaniu do działań wielkich aktorów historycznej sceny. W rzeczy samej wydaje się zarozumiałością samo wzięcie pióra i zanurzenie go w inkauście by dyskutować moje, tak nędzne i błahe, działania. Muszę jednak przyznać, że tak trywialne zjawiska nie stanowiły w mej opinii nijakiego zagrożenia. Do dziś krew mi się ścina na samą myśl o niebezpiecznych okolicznościach z jakimi wciąż było mi dane się spotykać. Mając za sobą tylko stałość ducha, wyostrzony wzrok obserwatora i szelmowski język wtrąciłem się w zmagania łotrów o potężnych siłach, demonów mogących mnie obedrzeć żywcem ze skóry samą tylko mocą spojrzenia.
   Pokonując własną pokorę zdołałem przezwyciężyć skromność i opisałem w jaki sposób moje poczynania w tych przygodach, jakkolwiek niewielkie i bezpretensjonalne mogły być, odniosły w rzeczywistości pewien sukces. Odbiegam tu jednak za bardzo od tematu zapominając, że potrzebujesz teraz historii o czasach poprzedzających te fascynujące osiągnięcia. Dołożę wszystkich starań, na jakie mnie stać, by żądaniom Waszej Ekscelencji uczynić zadość.
   Należy tu powiedzieć, że swoje studia zacząłem w jesieni 366 AC, gdy zostałem przyjęty do Świątyni Gileana jako nowicjusz. Byłem chwalony za umiejętność czytania i pisania, chociaż (o czym bez wątpliwości wiadomo Waszej Ekscelencji) niektórzy ze starszych mieli pewne obawy co do mojej przydatności w stanie kapłańskim.
   Studia moje postępowały w dwóch kierunkach. Byłem powszechnie chwalony za osiągnięcia w poszukiwaniach, zapisach, protokołowaniu i dokładności opisów. W sprawach jednakże dotyczących wiary w naszego boga równowagi i neutralności, co muszę wyznać szczerze, wykazywałem raczej ekstremalną słabość. Każdy typowy nowicjusz, oczywiście, nauczy się podstaw posługiwania się zaklęciami w trakcie pierwszych dwóch lat studiów. Nie jest niczym niezwykłym, że w toku studiów prędkość przyswajania wiedzy wzrasta gdy uczeń spędza coraz więcej czasu w zakonie. W moim przypadku, co ze smutkiem wyznaję, większość część dekady spędziłem zagorzale studiując sprawy historii, lecz w sprawach magii zawiodłem do tego stopnia, że mógłbym tym sposobem tylko kurz w bibliotece nieco zamieść. Wyglądało na to, że jakieś światło, mocno widoczna iskra rozświetlały ducha każdego innego mnich. W moim jednak przypadku żar był tak długo przygaszony i tak dokładnie zasypany, że pewnie nigdy już nie zapłonie.
   W toku moich studiów akademickich jednakowoż, zdołałem uzyskać takie uznanie (a przynajmniej tak mnie zapewniali moi nauczyciele oraz sam Patriarcha Grimbar), że przyciągnąłem nawet uwagę Waszej Ekscelencji. To oczywiście moje pisma a nie moja wiara zapracowały na taką opinię. Zwłaszcza zasłużyłem się studiami nad Fistandantilusem; temat nad jakim spędziłem lata moich wczesnych badań. Ten arcymag czarnych szat, osobnik ze szczętem zepsuty a jednak nieśmiertelnie potężny, był postacią unikalną w całej, długiej historii Krynnu. Jego historia jest pełna sprzeczności i rzeczywiście stanowi jeden z mocarniejszych pobocznych prądów w Rzece Czasu, gnającej przez burzliwe kaskady w dążeniu do zebraniu przeróżnych prądów w jeden nurt. Opowieść ma swój początek we mgle czasów odległych i ciągnie się do czasów dzisiejszych. Cały zaś jej przebieg, nawet przez przyszłość co jest moją przeszłością, ma odniesienia do trwających teraz przepływów Rzeki.
   Opowieść ta na dodatek splata się z kolejną historią wielkiej postaci; arcymaga Raistlina Majere. Tak właściwie to strumienie obu arcymagów wyglądają tak, jakby biegły razem, spaltają się w sposób, który czyni je nierozróżnialnymi. Sm dokonałem wyboru; studia nad Fistandantilusem uczyniłem pierwszym polem swej specjalizacji. Z lat spędzonych w klasztorze na śledzeniu najmniejszych dowodów obecności Arcymaga w tej czy innej części Ansalonu czerpałem wielką przyjemność. Niezależnie, czy chodziło o czasy w których był aktywny, czy spoczywał niejako w uśpieniu, czy chodziło o epoki gdy zdawało się, że jest w dwóch miejscach na raz! W trakcie tych studiów trochę podróżowałem. Szczególna była podróż do Haven w latach 370-371, gdzie to wygrzebałem kluczowe informacje. Z całą pewnością pamiętasz, Panie, że odkryłem (lub może powinienem rzec – odkryję) pierwsze wzmianki o Kelrynie Darewind, choć przy pierwszym odkryciu nie poznałem nawet imienia fałszywego arcykapłana.
   A tamże znalazłem mnóstwo spisanych informacji w przedmiocie swych studiów, dość by być ciężko zajętym przez parę lat poszukiwań. (Wybacz mi, Ekscelencjo, że ośmielam się myśleć, że i rezultaty mojej pracy znacząco powiększyły znane materiały, że być może dostarczą miesięcy czy lat inspiracji pilnemu studentowi historii, który pewnego dnia może podążyć moją ścieżką!)
   Nieubłaganie jednak nadszedł czas, gdy zdołałem wyczerpać wszystkie dostępne źródła.  I nadal, i wciąż wykazywałem kompletny brak zdolności do rzucenia choćby najbardziej podstawowego zaklęcia z zakresu magii kapłańskiej. Po prawdzie to wyglądało tak, że moje kapłańskie aspiracje skończą się nieuchronną porażką.
   W duchu propozycji ostatniej szansy Patriarcha Grimbriar wraz z moimi nauczycielami wezwali mnie do stawiennictwa przed nimi. Wciąż jeszcze pamiętam migające, wąskie świeczki, rzucające promienie żółtego światła wewnątrz ciemnej, wysokiej biblioteki. Serce waliło mi jak młotem bowiem obawiałem się, że zostanę odprawiony jako nieprzydatny, odesłany z tego miejsca by szukać swej ścieżki przez świat jako jeden z tych, co nie potrafią znaleźć swego powołania.
   Miast tego mentor mój, Falstar Kane, otworzył spotkanie wręczeniem mi podarunku. Była to Księga Nauczania i natychmiast rozpoznałem zarówno skarb jaki trzymałem jak i ogrom zaufania hierarchii świątyni, która mnie tym obdarzyła. Otworzyłem zaklęty tom i stanąłem twarzą w twarz z pustą kartą. Wiedziałem już co to znaczy i czekałem niecierpliwie na dalsze słowa mistrzów. (O samej księdze napiszę trochę później).
- Zdecydowaliśmy wspólnie, Foryth, że twa nauka musi teraz iść inną niż dotychczas ścieżką – oznajmił uprzejmie Falstar Kane.
- Oczekuję waszych rozkazów , waszego natchnienia – zapewniłem z zupełną szczerością.
- Oto ponownie wysyłamy cię w świat poza mury naszej świątyni – z powagą kontynuował mój mentor.
- Dokąd mam iść, moi panowie? – zapytałem tak śmiałym tonem na jaki tylko mogłem się zdobyć.
- Twoja niezwykła pilność w przedmiocie arcymaga jest dobrze znana – oznajmił Thantal, jeden z mistrzów – Sugerowano, żebyś odbył podróż do miejsca gdzie mógłbyś kontynuować te studia, gdzie swe prace mógłbyś wzbogacić… a w tym samym czasie czego innego jeszcze poszukiwać.
   Trzeba przyznać, że zostałem porządnie zaintrygowany. Pomimo to natychmiast wiedziałem, że jestem zdeterminowany kontynuować studia na temat mego początkowego celu.
- Badania terenowe… i wyprawa po magię – oznajmił Patriarcha Grimbriar wykładając karty na stół (o ile Wasza Ekscelencje pozwoli na tak hazardową metaforę).
- Jakiego rodzaju magię? – ośmieliłem się zapytać.
   To Falstar odpowiedział.
- Jakiegokolwiek, synu. Masz podróżować przez rok i mamy nadzieję, że czas spożytkujesz na poszerzenie studiów w sprawie Fistandantilusa.
- Spodziewamy się jednak… nie, wymagamy jednak – ton głosu patriarchy był doprawdy surowy – że zwrócisz się do podstaw z zakresu władania zaklęciami magii kapłańskiej. Musisz tego dokonać w przeznaczonym ci czasie, lub też dalsze studia pod Skalą Gileana zostaną zakończone.
   Słowa patriarchy zapadły mi duszy jak lodowa kula w jelitach. Zmagałem się ze wszystkich sił by tylko nauczyć się zaklęć. Jeżeli jednak zawiodłem w pełnym czci, kontrolowanym otoczeniu klasztory to jakąż mogłem mieć nadzieję na odniesienie sukcesu w chaosie świata zewnętrznego.
- Czy masz jakiś pomysł – pytał Falstar – dokąd miałbyś skierować swą podróż?
   Na to mogłem odpowiedzieć z całkowitą ufnością.
- Może pamiętasz, panie, z moich studiów fakt odkrycia pewnego mężczyzny, fałszywego kapłana Poszukiwaczy, który kiedyś żył w Haven – odparłem.
   Podniesiony na duchu widocznym zainteresowaniem słuchaczy ośmieliłem się ciągnąć dalej.
- W tamtych czasach, czasach Poszukiwaczy, zbudował on fałszywą religię, zdobył nawet całkiem poważne poszanowanie aż do nadejścia smoczych armii. Opuścił wtedy miasto, lecz odnalazłem ślady w moich badaniach, które sugerują, że wciąż jeszcze może żyć gdzieś w dalekim i górzystym kraju na południe od Qualinesti.
- Dlaczegóż ten właśnie kapłan… fałszywy kapłan, co należy odnotować… tak cię interesuje?
   W głosie Brata Thantala brzmiało autentyczne zainteresowanie.
- Ponieważ ta sekta wyznawała Fistandantilusa – odparłem.
- Wystarczające uzasadnienie – zgodził się Grimbriar – Lecz ten człowiek musi już być bardzo stary. Może już nawet zmarł.
- Mógł umrzeć – zgodziłem się – lecz wątpię by był stary.
   Eidząc ich pytające spojrzenia wyjaśniłem natychmiast.
- Jego sekta istniała w Haven przez jakieś pięćdziesiąt lat, lecz mimo to, w chwili gdy się rozpadła był nadal młodym człowiekiem. Znalazł jakiś sposób by uniknąć efektów starzenia.
   (Nie mówiłem o niejasnych przypuszczeniach, lecz sam już wierzyłem, że krwawy klejnot Fistandantilusa mógł być odpowiedzialny za tą długowieczność).
- To doprawdy interesujące – rzekł Falstar Kane z miłym uśmiechem – Oby bóg neutralności strzegł cię w tej podróży.
- I zapewnił ci wiele szczęścia – dodał patriarcha.
(Niezależnie od swej surowości uważam, że chciał bym odniósł sukces).
   Tak więc zostawiłem za sobą klasztor w Palanthas, wsiadłem na statek w New Port by potem odbyć ciężką podróż przez trudne tereny aż do głębin dziczy wokół Kharolis.
   I tak właśnie, Ekscelencjo, zaczyna się moja prawdziwa historia. Właśnie w tej przyszłej erze kiedy to byłem znacznie młodszym człowiekiem.

Z Oddaniem dla Prawdy,
Twój Lojalny Sługa,
Foryth Teel


https://scontent-b-ams.xx.fbcdn.net/hphotos-prn2/p480x480/1238722_626203917419553_1235611245_n.jpg

Offline

 

Stopka forum

RSS
Powered by PunBB
© Copyright 2002–2008 PunBB
Polityka cookies - Wersja Lo-Fi


Darmowe Forum | Ciekawe Fora | Darmowe Fora
www.smoczalanca.pun.pl hotel wellness na weekend w Ciechocinku